piątek, 31 grudnia 2021

50 Reasons to Remember the Year 2021! Pięćdziesiąt Powodów, by Zapamiętać Rok 2021!


Albums are presented in alphabetic order! Please notice that picture below doesn’t feature all honoured recordings!

Albumy prezentowane są w kolejności alfabetycznej! Proszę zauważyć, iż zdjęcie poniżej nie przedstawia wszystkich wyróżnionych nagrań! 

 


Adoct  Ouvre-Glace

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/04/peter-orins-and-other-tall-and-fresh.html

Agustí Fernández & Sarah Claman  Dandelion

(not reviewed yet)

AMM  Industria

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/04/amm-in-museu-industrial-da-baia-do-tejo.html

Barre Phillips/ John Butcher/ Ståle Liavik Solberg  We met - and then

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/06/phillips-butcher-solberg-we-met-and-then.html

Benedict Taylor & Dirk Serries  Live Offerings 2019

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/03/benedict-taylor-dirk-serries-three-live.html

Chamber 4  Dawn to Dusk

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/08/chamber-4-dawn-to-dusk.html

Cirera/Oswald/Nästesjö  I'm a Biker

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/04/cirera-oswald-nastesjo-granular.html

Consorts  Distinctions

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/06/dominic-lash-spoonhunt-and-three-new.html

Cranes: Matthias Müller/ Eve Risser/ Christian Marien  Formation < Deviation

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/05/cranes-filamental-mrs-quartet-ensemble.html

Cyclone Trio  The Clear Revolution

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/04/cyclone-trio-bothen-3-nimitta-hackett.html

Daniel Thompson & Colin Webster hakons ea

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/12/daniel-thompson-colin-webster-hakons-ea.html

Dog Star (Almeida, Gibson, Melo Alves, Trilla, Vicente)  Dog Star

(not reviewed yet)

Edwards/ Lisle/ Serries & Webster  Peck and Fleet

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/05/edwards-lisle-serries-webster-in-strong.html

El Pricto/ Discordian Community Ensemble  Live At Mixtur Festival

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/10/discordian-community-ensemble-builder.html

El Pricto/Discordian Community Ensemble  Three Poems By Aleister Crowley​/​Tzim​-​Tzum

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/03/discordian-community-ensemble-in-audio.html

El Pricto - Electric Guitar Quintet (version 2020), Spontaneous Live Series 007  Live at 4th Spontaneous Music Festival

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/search?updated-max=2021-10-05T08:48:00-07:00&max-results=5&start=20&by-date=false

El Pricto & Degenerative Spontaneous Orchestra, Spontaneous Live Series 008  Live at 4th Spontaneous Music Festival

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/search?updated-max=2021-10-05T08:48:00-07:00&max-results=5&start=20&by-date=false

Evan Parker Electro-Acoustic Ensemble  Warszawa 2019

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/06/evan-parker-electro-acoustic-ensemble.html

Fail Better!  The Fall

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/03/fail-better-during-fall.html

George Hadow & Dirk Serries  Chapel

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/11/serries-in-two-fresh-duos-acoustic-with.html

Hung Mung  The Art Of Chaos

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/05/the-barcelona-art-of-chaos-hung-mung.html

Ikizukuri + Susana Santos Silva  Suicide Underground Orchid

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/04/ikizukuri-susana-santos-silva-in.html

Jane In Ether  Spoken/ Unspoken

(not reviewed yet)

João Madeira/ Mário Rua/ Luís Vicente  Trio

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/07/this-is-our-portuguese-language-amado.html

John Edwards & Dirk Serries  Melancholia

(not reviewed yet)

Kodian Trio  Live at BRÅKFest

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/02/colin-webster-in-three-bodies-as-kodian.html

Le GGRIL  Sommes

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/12/le-ggril-sommes-birthday-postcard.html

Light Machina (Valinho, Vicente, dos Reis, Lucifora)  Light Machina

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/05/valinho-vicente-dos-reis-and-lucifora.html

Luís Lopes Lisbon Berlin Quartet  Sinister Hypnotization

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/07/luis-lopes-quartet-from-lisbon-berlin.html

Luis Vicente & Vasco Trilla  Made of Mist

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/08/vicente-trilla-made-of-mist.html

Magda Mayas' Filamental  Confluence

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/05/cranes-filamental-mrs-quartet-ensemble.html

Matthias Müller/ El Pricto/ Vasco Trilla/ Wojtek Kurek/ Witold Oleszak/ Jasper Stadhouders,  Spontaneous Live Series 006 Live at 4th Spontaneous Music Festival

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/search?updated-max=2021-10-05T08:48:00-07:00&max-results=5&start=20&by-date=false

Mia Zabelka & Glen Hall  The Quantum Violin

(not reviewed yet)

Michel Doneda, Frederic Blondy & Tetsu Saitoh  Spring Road 16

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/11/michel-doneda-frederic-blondy-tetsu.html

Nate Wooley  Mutual Aid Music

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/06/nate-wooley-mutual-aid-music-has-history.html

Nuits (Clor, Lesecq, Malmendier & Škrijelj)  Latitudes

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/05/clor-lesecq-malmendier-skrijelj-nuits.html

Paulina Owczarek & Aleksander Wnuk  Komentarz eufemistyczny

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/12/antenna-non-grata-three-very-fresh.html

Paulina Owczarek & Peter Orins  You Never Know

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/09/paulina-owczarek-peter-orins-you-never.html

Paulina Owczarek & Witold Oleszak  Mono No Aware

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/10/paulina-owczarek-witold-oleszak-mono-no.html

Rodrigo Amado Nothern Liberties  We Are Electric

(not reviewed yet)

Stefan Keune/ Erhard Hirt/ Hans Schneider/ Paul Lytton  XPACT II

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/06/keune-hirt-schneider-and-lytton-as.html

Superimpose with John Butcher, Sofia Jernberg & Nate Wooley

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/08/superimpose-with-john-butcher-sofia.html

Tàlveg  As it fades

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/04/cirera-oswald-nastesjo-granular.html

Timothée Quost  Flatten The Curve

(not reviewed yet)

Tom Jackson & Colin Webster  The Other Lies

(not reviewed yet)

Vasco Furtado/ Salome Amend/ Luise Volkmann  Aforismos

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/12/phonogram-unit-three-trios-aforismos.html

Vasco Trilla  Unmoved Mover

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/03/the-liquid-phicus-reviriego-and-trilla.html

Voltaic Trio  290421

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/12/phonogram-unit-three-trios-aforismos.html

Yves Charuest & Benedict Taylor  Knotted Threads

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/07/yves-charuest-benedict-taylor-knotted.html

Ytterlandet  66°33′48.7″ N

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/11/ytterlandet-from-6633487-n.html

 


wtorek, 28 grudnia 2021

Phonogram Unit: Three Trios! Aforismos! Forces In Motion! 290421!


Wiele wskazuje na to, iż portugalska muzyka free jazz & free impro ma się w mijającym roku naprawdę wyśmienicie! Dowodów rzeczowych aż nadto, wystarczy uważnie czytać Trybunę Muzyki Spontanicznej! Dziś kolejne trzy przykłady, a to wcale nie koniec naszych portugalskich ujawnień w okolicach godziny zero, która wprowadzi nas w kolejny szalony rok, tym razem 2022!

Przed nami krótkie expo stosunkowo młodego labelu z Lizbony, założonego przez samych artystów (!) - Phonogram Unit, którego dokonania śledzimy – co oczywiste – od samych jego narodzin. Trzy jesienne nowości *) nie dość, że kontynuują pasmo wysokogatunkowych nagrań tej stajni, to być może wynoszą je na jeszcze wyższy poziom. Zresztą, co tu dużo gadać, za trzy dni na tłustych szpaltach Trybuny zaprezentujemy dziesiątki powodów, dla których warto będzie ten wariacki rok 2021 zapamiętać i wtedy z pewnością niektóre z zaprezentowanych dziś tytułów znów trafią przed Wasze oczy i wprost do Waszych uszu.

This Is Our Portuguese Language That Rules! Welcome!

 


Vasco Furtado/ Salome Amend/ Luise Volkmann  Aforismos

Naszą dzisiejszą przygodę portugalską zaczynamy w … niemieckim Bonn, tam bowiem świetnie nam znany perkusista Vasco Furtado spotkał się z dwoma niemieckimi artystkami (Salome Amend na wibrafonie oraz Luise Volkmann na saksofonie altowym) i nagrał pięć długich, jakże swobodnych improwizacji. Spotkanie miało miejsce w styczniu bieżącego roku, a w jego efekty dźwiękowe wsłuchiwać możemy się przez całe 67 i pół minuty.

Sytuacja dramaturgiczna Aforyzmów jest dalece intrygująca. Lewa flanka przypisana została perkusji, która dba o groove, ale też nieustannie szuka niuansów i świeżego spojrzenia na rozwój narracji, przy okazji konsekwentnie pchając opowieść ku wyznaczonym celom. Prawą flanką rządzi wibrafon, który najczęściej przyobleka szaty dodatkowej, jeszcze bardziej kreatywnej perkusji, często opiera też swą narrację na zmyślnie preparowanych frazach. Środkiem płynie saksofon, budujący warstwę melodyczną, czasami potrafiący tchnąć w bystrą, ale jakże medytacyjną narrację dobry duch Alberta Aylera i zdobycze muzyki avant-folkowej. Zdolny jest także nieustannie inspirować strefę drummerską, nie stroni od preparowanych dźwięków i wyjątkowo inteligentnie dba o dramaturgię całości, choć sam nigdy nie wychodzi przed szereg.

Muzycy rozpoczynają swoją długą podróż po bezdrożach swobodnej improwizacji niemal pojedynczymi frazami, które zdają się zwoływać rytualne spotkanie. Separatywne uderzenia, dęte zaśpiewy, brudne brzmienie i precyzja każdego ruchu. Także kosmiczna swoboda i artystyczna determinacja. Vasco daje całości dynamikę, szuka adekwatnej struktury rytmicznej, Luise dba o melodykę, ale nie stroni od post-psychodelicznych dywagacji i dramaturgicznej zadumy, wreszcie Salome, która zdaje się nieustannie siać ferment - jej wibrafon ma tu tysiące twarzy, ale i tak z każdą sekundą dostarcza nowych wrażeń. Gem otwarcia stanowi tu doskonale wprowadzenie do krainy dźwiękowych aforyzmów. Jest aylerowska magia, są korzenne grooves i cała paleta polirytmicznych ekscesów. Druga improwizacja, to krok dalej ku nieznanemu – rezonujące, kocie pomruki, preparowane frazy, zwinne, duetowe imitacje, nawet akcenty call & responce. Muzycy z czasem stroszą jednak pióra i uciekają w bardziej dynamiczne ekspozycje - rozkołysane dysputy, gorące, ale unikające free jazzowych grepsów wymiany dźwiękowych uprzejmości. Uszy i oczy szeroko otwarte w każdej sekundzie improwizacji, to naczelna zasada tej rozbudowanej ekspozycji!

Trzecia opowieść trwa niemal pół godziny i ma trzy efektowne fazy! To prawdziwa epopeja swobodnej, meta psychodelicznej, chwilami transowej narracji. Zaczyna się na samym dnie ciszy głębokim deep drummingiem i plejadą mikro dźwięków, które lepią się w strumień płynnych wspaniałości. Oto kołysanka łapiąca leniwy, mantryczny groove, któremu trudno się oprzeć. Druga faza, to zmysłowy powrót do obszaru ciszy. Saksofon głęboko oddycha, a na flankach rodzą się drobne, kuchenne dźwięki. Perkusja kłębi się w sobie i szumi, wibrafon uprawia small drumming po krawędziach, a dysze dęciaka pracują w pocie czoła i rozrzedzają gęste powietrze. Wreszcie ostatnia faza, jakby nowy wątek, oparty o ledwie sugerowany rytm z kotła, saksofonowy loop i niemal jazzowe dźwięki wibrafonu. Swobodna narracja ma tu kilka warstw, znów smakuje Aylerem i post-perkusyjnymi niuansami.

Ostatnie dwie improwizacje doskonale dopełniają obrazu naprawdę wyjątkowej opowieści! Czwartą rozpoczyna duet perkusji i wibrafonu, kreujący mnóstwo dźwięków nieoczywistych, które płyną swoim rytmem. Tymczasem wysoko podwieszony alt wkracza do gry bystrym kontrapunktem. Dynamika opowieści zdaje się tu być jednak dalece pozorna. Muzycy zostawiają sobie ogromne obszary swobody, dają pełną zgodę na indywidualne kreacje, które w ostatecznym rozrachunku budują wszakże spójną i wyczuloną na drobiazgi improwizację. Narracja oparta na medytacji, pełna głębokich westchnień, na ostatniej prostej łapie nieco dynamiki, przypominając rytualny taniec wokół własnej osi. Wreszcie finałowa opowieść, która rodzi się w poświacie szumów, z małych, tajemniczych dźwięków, preparowanych i dronowych fraz, z tętniącego życiem małego świata post-perkusjonalii. Leniwe tempo bystrego zakończenia stawia na minimalizm, daje samodzielne życie każdej konstrukcji dramaturgicznej. Wokół czai się niemal metafizyczna cisza, której trwanie rozpocznie się tuż po wybrzmieniu ostatniego dźwięku.

 


José Lencastre/ Hernâni Faustino/ Vasco Furtado  Forces in Motion

Kolejna historia dzieje się już w samej Lizbonie (Igreja do Espírito Santo, Caldas da Rainha), w połowie października ubiegłego roku. Znów jest z nami Vasco Furtado na perkusji, a towarzyszą mu - José Lencastre na saksofonie altowym oraz Hernâni Faustino na gitarze basowej (zauważmy, iż na poprzedniej płycie tego tria grał na kontrabasie!). Muzycy przygotowali dla nas sześć improwizowanych epizodów, które trwają niemal pełną godzinę zegarową. Nagranie wydaje się być nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, w który tłocznia wkleiła niepotrzebne przerwy pomiędzy wyselekcjonowane odcinki narracji.

Improwizacja otwarcia toczy się w dużym skupieniu, jest powolna, po portugalsku leniwa. Perkusyjne talerze, bas w uśpieniu, przyczajony alt - zmyślny konglomerat abstrakcyjnego post-rocka, słodko-gorzkiego jazzu i samorodnego, meta polirytmicznego drummingu. W drugą odsłonę wchodzimy nad wyraz płynnie, w momencie, gdy linię narracji zaczyna delikatnie zarysowywać bas. Dynamika przybiera na sile w sposób dalece nieoczywisty, wydaje się być jakaś rozkołysana, niestabilna, a jednak samonakręcająca się, niczym spirale zegara. Saksofon śpiewa, bas buduje fundament, a perkusja stymuluje tempo, aż po rockowe spiętrzenia, ekspresję free jazzu i emocje ponadgatunkowego fussion. Drugą opowieść wieńczy solowa ekspozycja basu, pełna mrocznej post-psychodelii.

Na starcie kolejnej części pod gryfem basu płynie strużka ulotnego ambientu. Narracja startuje na dobre, gdy bas i perkusja wejdą w tryb niemal downstepowy, zostawiając sporą przestrzeń na saksofonowe przebieżki. Kolejny krok ku dobrym emocjom ma miejsce w momencie, gdy bas włączy gitarowego fuzza, a saksofon uniesie się głowę ku górze, niczym czapla na żerowisku. Tempo rośnie wtedy, jak grzyby po deszczu, a karty rozdaje definitywnie basista. Jego post-psychodeliczny trip rozstawia pozostałych po kątach i stymuluje lub destymuluje rozwój improwizacji. Na początku czwartej części bas staje w miejscu, szumi i szuka drobiazgów na podłodze pełnej gitarowych przetworników. Gdy zacznie kręcić pętle, perkusja jest tuż obok, a saksofon może wydać z siebie kolejny leniwy potok meta melodii. Fantazyjny groove sekcji rytmu niesie na swych brakach dęte fale smutku, nasączone jednak post-jazzową tanecznością. I to saksofon w dalszej fazie tej improwizacji przejmuje dowodzenie! Bas tymczasem milknie, bierze głęboki oddech, po czym masywnym fuzzem tłamsi wszelkie wątpliwości narracyjne. To mocne przesilenie sprawia, iż piątą odsłonę podróży muzycy muszą podnosić niemal z samej podłogi. Grają na małe pola, syczą na siebie, jak wygłodniale kocury. Także ta opowieść dostaje jednak basowego kopa i nabiera tempa doprawdy efektownego. Samo hamowanie odbywa się wszakże bez pisku opon, w sposób nieco mniej przemyślany. Dwuminutowe encore grane jedynie przez bas, wspierany perkusyjnymi talerzami, pięknie koi drobne ambiwalencje recenzenta. 

 


Voltaic Trio  290421

Za nami akustyczne, damsko-męskie, jakże transowe dywagacje, a także garść korpulentnego post-jazzu z lejtmotywem basu elektrycznego, przed nami zaś gęsta porcja ultra-elektrycznego, cudownie rozchełstanego, rozimprowizowanego acid rocka! Oto trzech portugalskich gentlemanów wbije nas w fotel dywanowym nalotem prawdziwie ekspresyjnych dźwięków, generowanych przez trąbkę i elektronikę, skąpane w czerstwym pogłosie, psychodeliczną gitarę elektryczną i masywny, niepozostawiający wątpliwości full drumming. Wszystko za sprawą kipiącej kreatywności Luisa Guerreiro, Jorge’a Nuno i João Valinho. Nagranie powstało wiosną tego roku w lizbońskim Namouche Studios. W procesie produkcji muzycy skleili kilka pomysłów dramaturgicznych w jeden trak, który trwa blisko trzy kwadranse.

One, two, three, four i skok bez asekuracji w ogień piekielny! Gęsto, sromotnie, zapalczywie i jakże kwaśno! Distorted electronics, dzika gitara i kłębiasty circle drumming! Trąbka zmutowana pogłosem w roli atomowej wisienki na torcie! Dynamiczny, nadekspresyjny psycho-trip to the moon! W tej cudownej magmie początkowej fazy improwizacji znajduje się także miejsce na swobodną, jakże kwaśną ekspozycję gitary. Narracja toczy się jak walec, ale ma swoją dynamikę i kąsa emocjami, jak wygłodniała żmija pustynna.

W tym szaleństwie nie trudno jednak dostrzec świetną organizację procesu improwizacji i całe plejady pomysłów na dalszy jej przebieg. Raz za razem muzycy realizują coś na kształt drobnego przegrupowania sił i środków. Robią to z precyzją szwajcarskiego zegarka, na ogół, co 7-8 minut. Po pierwszym z nich dostajemy szybki duet gitary i perkusji, po kolejnym duet tejże gitary, dość tu wystudzonej, z rozmytą elektroniką. W każdej nowej odsłonie narracji pojawia się jakiś nowy element, czy to w zakresie brzmienia, czy sposobu frazowania. Po przegrupowaniu w okolicach 21 minuty narracja stopuje do poziomu samodzielnego, elektronicznego interludium. W tej fazie nagrania muzycy dostarczają nam kilka definitywnie fake sounds, dzięki czemu improwizacja jeszcze zyskuje na atrakcyjności. Opowieść wraca na swoje tory dzięki dynamice perkusji, wbrew post-psychodelicznym onomatopejom gitary i trąbki, uwikłanych w splot elektronicznych koincydencji.

Kolejna narracyjna zmiana zbudowana jest na gitarowym sprzężeniu i perkusyjnych dywagacjach. Tuż potem improwizacja skacze na jeszcze wyższy poziom kwasowości, choć odrobinę traci na dynamice. Trąbka bulgocze samym wrzątkiem, gitara szuka bardziej rockowych fraz, a perkusja nadyma się, sprawiając, iż cała narracja pęcznieje na szerokość, nie pnie się ku górze bez wyraźnej przyczyny. Ostatnie przegrupowanie ma miejsce … 7-8 minut przed końcem! Elektronika i perkusja cisną na gaz, gitara kłębi się w noise’owym żmijowisku. Ostatni psycho attack over europe zdaje się krzyczeć całym swym ciałem - instrumentami, ludzkim głosem, wszystkim, co pozostaje w zasięgu działania muzyków! Jako pierwsze gasną światła elektroniki, ale perkusja bije bez wytchnienia. Po kolejnej pętli ta druga daje za wygraną, oddając zakończenie tego szaleństwa w ręce gitarzysty.  

 

*) wszystkie płyty dostępne są w formacie CD, pod poniższym adresem

www.phonogramunit.bandcamp.com

 

 

piątek, 24 grudnia 2021

Daniel Thompson & Colin Webster! hakons ea!


Na koncercie dwóch Anglików pojawiamy się dokładnie w momencie jego startu. Gitarzysta i saksofonista zaczynają porcją dość swawolnych, minimalistycznych zaczepek. Półakordy i drobne postękiwania, subtelne frazy kołyszące się na wietrze, którego podmuchy z czasem delikatnie przybierają na sile. Obaj świetnie skomunikowani, grają ze sobą po raz tysięczny, zdają się być tego wieczoru dość liryczni, raczej dalecy od typowej dla ich wieku autoagresywności. Zamiast stawiać na dynamiczne akcje, prawią sobie narracyjne komplementy. Daniel wypuszcza post-klasyczne, suche dźwięki, Colin stawia na dłuższe wypowiedzi, które nasyca minimalną dawką melodyki.

Po niedługim czasie muzycy wracają do swych początkowych przepychanek. Raz jeden, raz drugi - oto nasza ulubiona zabawa call & responce. Tuż po niej następuje urocza gra na małe pola – szukanie drobiazgów, ochłapów dźwięku, którymi można zaimponować partnerowi. Małe pocałunki, drobne uściski, kilka innych uczuciowych koincydencji. Muzycy szukają różnych tropów stylistycznych, przez moment są dość blisko free jazzowych emocji, ale … może nie tym razem, bo znów kołyszą się na lekkim wietrze. Głęboko oddychają, nie stronią od ckliwości, czekają na kolejny podmuch wiatru od oceanu. Po niedługiej chwili, niesieni na jego ramionach, wyrzucają z siebie garść ognistych emocji, po czym kończą tę część koncertu, ale jeszcze nie schodzą na przerwę.



Otwarcie kolejnego epizodu przypada gitarze, która imponuje zwinną melodyką, ale i suchym, wypolerowanym brzmieniem. Łagodny alt idzie krok za nią. Post-jazz splata tu ramiona z post-klasyką, a na scenie toczą się ciekawe gry sytuacyjne. Garść zadziorów, kilka kantów, sekwencja okrzyków nietłumionej ekspresji - prawdziwa metabolika improwizacji! Po tej rozbudowanej introdukcji zaczyna się pierwszy odcinek solowy. Colin dmucha, pracują dysze, mechanika instrumentu plecie krótkie, urywane, ale zwarte frazy. Na ustach saksofonu z czasem pojawia się śpiew. Daniel powraca na scenę stąpając na palcach. Rysuje powolny, ale systematyczny ścieg narracyjny. Molowa, bardzo cicha ekspozycja duetowa stawia na minimalizm, samoogranicza się, studzi emocje. Saksofon ciągnie w kierunku post-jazzu, gitara trzyma się uporządkowanej dramaturgicznie improwizacji. Na finał artyści serwują sobie kilka prześmiewczych, jakże zabawnych imitacji dźwiękowych, czym definitywnie wyczerpują temat pierwszego seta koncertu.

Po przewie, której długości nie znamy, na scenie pojawiają się inni muzycy. Jacyś bardziej nerwowi, mniej cierpliwi, skorzy do incydentalnych awantur, nastawieni na zakłócanie naszego wieczornego relaksu. Z tą ich liryką, którą spłukali wraz z wodą w klubowej toalecie! Brawo! Z sekundy na sekundę idzie im coraz lepiej! Daniel szoruje struny, Colin prycha i puszcza bąki. Silent games in slow dance!  Gitara szuka drogi na szczyt, saksofon zdaje się pracować jedynie samym ustnikiem. Znów epizod solowy - to Colin, który prezentuje możliwości hydrauliczne swojego dęciaka. Robi się naprawdę pięknie, choć wciąż pozostajemy w obliczu gęstej ciszy. Pojawiają się drony, lekkie niczym letnie obłoki na błękitnym niebie. Stukają dysze, tuba głęboko oddycha. Gitara wraca w połowie seta i śle post-klasyczne powtórzenia. Saksofon zaczyna podśpiewywać pod nosem. Emocje i dynamika pojawiają się pod palcami muzyków niejako samoczynnie. Ale nasze łobuziaki wciąż chcą nas zaskakiwać! Nie ma free jazzowego szczytu, jest kolejne zejście na nisko ugiętych kolanach i szukanie zadumy. Nerwy jednak nie opuszczają artystów. Tuba saksofonu trzęsie się całym swym korpusem, charczy, szuka zaczepki. Ale znów zaskoczenie – na solowy spacer wybiera się gitarzysta! Zwalnia, cedzi dźwięki przez zęby, szuka rezonansu pomiędzy wysuszonymi strunami. Powrót saksofonu oznacza drugi już tego wieczoru mały spektakl imitacji. Na scenie dzieją się jednak rzeczy ważne – definitywnie nadciąga burza! Agresywne frazy, cięte riffy, kłębiące się podmuchy ciężkich gazów. Po kilku nawrotach muzycy gubią jednak energię i szukają finałowego ukojenia. To znów pozór – nim koncert dobiegnie ostatecznie do końca, czeka nas jeszcze mały pokaz fajerwerków! Daniel frazuje jak upalony Bailey, Colin charczy całym ciałem, dmie na zapalenie płuc! W końcu wszystkich dopada melancholijny rezonans i koncert może spokojnie zakończyć swój żywot. Na muzyków czekają bystre oklaski!

 

Daniel Thompson/ Colin Webster hakons ea (Empty Birdcage Records, CD 2021). Daniel Thompson – gitara akustyczna, Colin Webster – saksofon altowy. Londyn, Hundred Years Gallery, 27 września 2020 roku. Trzy improwizacje, łącznie 69 minut z sekundami.



wtorek, 21 grudnia 2021

Antenna Non Grata: three very fresh fruits for rotting vegetables!


Konińska Antenna Non Grata nie dostarcza nam zbyt wielu nowych nagrań, ale swój katalog buduje nad wyraz skrupulatnie i konsekwentnie. I co najważniejsze, wciąż zaskakuje rozstrzałem stylistycznym, który sprawia, iż z samej ciekawości sięgamy po kolejne płyty tego wydawnictwa. Na dodatek label ten nade wszystko lubi improwizację, a to strasznie ważna cecha! Przynajmniej na tych łamach!

Trzy jesienne nowości, jak zwykle w wydaniu krajowym, wszystkie w formacie CD, to duet, trio i nagranie solowe. Dronowa sonorystyka, swobodna kameralistyka i niebanalna elektronika, to zaś drogowskazy stylistyczne. Dla każdego coś miłego, byle miał ucho wyczulone na niuanse, a umysł otwarty na poznawanie nowego. Zapraszamy do odczytu, odsłuchu i zakupów! Mery krystmas!

 


Paulina Owczarek & Aleksander Wnuk  Komentarz eufemistyczny

Dźwiękowy Komentarz Eufemistyczny przygotowali specjalnie dla nas - Paulina Owczarek uczepiona głębokiej tuby saksofonu barytonowego oraz Aleksander Wnuk, który z perkusji czyni generator mrocznych dronów (wg albumowego credits: obiekty perkusyjne, przetwarzanie). Krakowscy muzycy mają dla nas pięć improwizacji, które trwają niemal pełną godzinę zegarową. Powstały w połowie lipca tego roku w klubie Alchemia.

Muzycy zapraszają nas do tajemniczej, nie do końca skodyfikowanej przestrzeni. Czujemy się częścią mechanizmu, wokół którego tworzy się pole rezonansu. Dźwięki powstają tu za przyczyną artystów, ale też dostają życie niezależnie od ich woli. Tuba wielkiego saksofonu szumi, szoruje po dnie piekła, ociera się o skrawki nieba. Dysze pracują miarowo, gotowe w każdej chwili wydać z siebie regularny stukot. Tuż obok snuje się meta rytmika intensywnie preparowanych dźwięków perkusjonalnych. Wszystko dociera do nas jakby z głębokiego tunelu, którego przynajmniej jeden koniec pozostaje poza zasięgiem naszych narządów percepcji. Gęsta faktura narracji, wypełniona zdarzeniami i post-zdarzeniami akustycznymi, zdaje się nabierać industrialnego posmaku, cechuje ją pewna naturalna masywność, ale i dramaturgiczna ulotność. Tworzą ją zarówno mikro elementy hałasu, jak i długie pociągnięcia stalowym pędzlem. Saksofon jak niedźwiedź, leniwie przeciąga się po niespodziewanym wybudzeniu, napina mięśnie i wydycha gorące powietrze. Perkusjonalia, które dawno straciły już kontakt z żywą materią instrumentu, pracują niczym maszyna generująca elektroakustyczne dźwięki, choć nic nie wskazuje na to, by grze uczestniczyły jakiekolwiek przedmioty połączone kablami z urządzeniami zasilania. To jakby wielka dziura w niebie, z której pada na nas kosmiczny pył. Gdy tumult nierealnego świata na moment milknie, dane jest nam słyszeć akustykę naprawdę żywych instrumentów. Kto jest tu autorem danego dźwięku, kto jego odbiorcą, po upływie kilku minut przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.

Druga historia stawia nas przed stłuczonym lustrem weneckim. Oblepia nas cała plejada dźwięków, które równie dobrze mogą być efektem ugniatania balonika, jak i ciężkiej pracy saksofonowych dysz i spoconego ustnika. Pomruk twardego echa zdaje się jednak brać nasze dywagacje w nawias bezsensu. Dokładnie teraz czeka nas bowiem mała burza z piorunami, poprzedzona deszczem zgniłych meteorytów. Kolejny krok ku nieznanemu, nowe rozdanie błyskotliwego festiwalu fake sounds staje się naszym udziałem. Rezonans może pochłonąć tu wszystko, nawet wtedy, gdy narracja przebiera szaty acoustic noise. Trzecia improwizacja – choć to niebywałe – stanowi kolejny krok naprzód! Długie frazy lepią się do siebie, inne, jeszcze dłuższe odpychają wzajemnie. Zmyślne szlifierstwo, nadęta wulkanizacja, podróże międzyplanetarne – to kolejne stadia rozwoju cyrkulacyjnego rezonansu. Pod koniec tej części saksofon zdaje się schodzić na poziom pojedynczych fraz, które drżące perkusjonalia zaczynają otulać gęstym echem. Najpiękniejszy moment tego spotkania przybiera na sile, gdy flow definitywnie zyskuje na intensywności, ciągnąc muzyków na zamglony szczyt. Na etapie zejścia czeka nas kolejna porcja preparowanych oddechów barytonu.

Czwarta fabuła rodzi się tuż u nasady ustnika. Mechanika instrumentu zlewa się tu z porcjami fonii, które rodzą się na styku materii i żywego ciała artysty. Chmura rezonansu napływa leniwie, obok cisza stąpa na palcach, a dołem płynie rzeka post-industrialnych ścieków. Saksofon oddycha jak topielec, a u jego boku coś grzmi i szeleści, tworzy wielowymiarowe kłębowisko rezonansu. Zakończenie tej części jest zaś gęstą, jednorodną strugą post-akustycznych wymiotów. Finałowa pieśń następuje po drobnej porcji ciszy, która mogłaby być już końcem tej podróży. Echo jednak pracuje, dźwięki zdają się pozostawać w nieustannym ruchu, tworząc radioaktywne chmury, fale bezzębnej narracji, która nawarstwia się jak kolejne fale pandemii. Dopiero po wielu pętlach, w tym zgiełku monotonnych niespodzianek zdolni jesteśmy usłyszeć frazy bardziej typowe dla instrumentu dętego. Saksofon pracuje niczym koło ratunkowe ostatniego etapu podróży. Wygaszanie płomienia trwa długo i okazuje się bardzo żmudnym procesem. Cisza, tuż potem, ściele się doliną niczym cmentarna mgła.

 


Trio_io  New Animals

Swobodnie improwizowana kameralistyka ma z pewnością tysiące twarzy, ale Trio_io dodaje jej kilka kolejnych. Łączy wodę i ogień, snuje się po podłodze i skacze do samej góry, ciekawie żeni kameralną zadumę, post-rockowe emocje i chwilami wręcz free jazzowe uniesienia. A wszystko za sprawą trójki muzyków: Zofia Ilnicka – flet, Łukasz Marciniak – gitara elektryczna oraz Jakub Wosik – skrzypce i dzwonki (w trzeciej części). Swoją drugą płytę nagrali w Bydgoszczy, w lipcu tego roku. Siedem improwizacji, niespełna 35 minut muzyki.

Muzycy od samego początku chcą przykuć naszą uwagę i w takim stanie pozostawić nas do ostatniego dźwięku. Uprzedźmy wypadki – uda im się! Akcje i reakcje, niektóre bolesne, ale wszystkie zalotne, nieobojętne, jakby uczuciowe. Struna goni tu strunę, a flet pozostaje w lekkiej dyfuzji, być może też chciałby być instrumentem strunowym. Oto free chamber, głęboko zaniepokojone losem świata, szuka światełka w ciemnym tunelu. Śpiewy, lamenty, gitarowe plamy post-psychodelii, niezliczone znaki zapytania, niebanalne riposty. Jest też pewien suspens i nieukrywana wesołość, choć trochę przez łzy. Post new romantic? Druga opowieść podkręca tempo i ostrość niektórych fraz. Pierwsze preparacje, kilka nowych kombinacji stylistycznych. Gra na małe pola, która sprawia, iż trio_owy chamber zaczyna szukać neofolkowych skojarzeń. W trzeciej odsłonie rośnie skupienie, podtrzymywane głębokim meta rytmem. Na dnie gitary czai się echo, skrzypce kłębią się w sobie, jak kocur na zapiecku, a flet ginie w zadumie, łagodny jak baranek, wyczekując na dźwięk dzwonków. Tuż potem, ostra riposta gitary. Co dobre, to nie my! Rockowa werwa gotuje krew w żyłach wszystkich muzyków. Tu już tylko krok do ognistej erupcji emocji. Na finał narracja wpada w kompulsywną repetycję i jeszcze dorzuca kilka zmyślnych preparacji.

Piąta improwizacja, to post-rytmiczny melanż samych niespodzianek. Coś stuka, ktoś wpada w trwogę, trzęsie się jak osika. Krótka, dosadna historyjka! Szóstą część – też dość enigmatyczną - buduje rytmiczna repetycja gitary i skrzypiec. Flet gada sam ze sobą, po zwierzęcemu spreparowanymi dźwiękami. Atmosfera robi się nerwowa, ale dźwięki jeszcze bardziej soczyste. No i finałowa siódemka! Więcej niż osiem minut akcji! Na starcie post-gitarowy szum, piszczące skrzypce i głębokie, niskie oddechy fletu. Takie oto rozhuśtane post-chamber z gitarowym backgroundem. Kilka pętli ze znakiem zapytania i nowy wątek, który kreuje gitara, doposażona prawdopodobnie w smyczek. Słyszymy pracujące klapy fletu i to, jak boleśnie brzmieć może być pojedyncza struna skrzypiec. Na końcowej prostej wszyscy zaczynają śpiewać dość niskim głosem i żegnają się z nami definitywnie zbyt szybko.

 


CHORE IA  Reanimacja

Za dźwięki zamieszczone na ostatniej z omawianych dziś płyt odpowiada tylko i wyłącznie Jacek Wanat. Jego wyobraźnię wspomagają – gitara basowa, wiolonczela, głosy, tzw. processing i … paintings. Nagranie domowe z Konina, powstały w roku bieżącym w nieokreślonym bardziej precyzyjnie przedziale czasu. Na dysku jeden trak ma aż pięć tytułów, całość trwa blisko 70 minut.

Na starcie Reanimacji wita nas kawalkada dźwięków, które śmiało możemy określić mianem zmutowanego, zdekonstruowanego powłoką elektroniki drum’n’bass! Pętla toczy się wartkim strumieniem, w tle zaś pulsować zaczynają porcje hałasu, mroczne, pełne niepokoju, budujące dramaturgiczny suspens. Po pewnym czasie można odnieść wrażenie, iż słyszymy organy, których brzmienie muzyk także przekazuje nam przefiltrowane przez swoje chore ja. Wszędzie wokół sączy się ambient o różnych poziomach intensywności. Raz za razem pojawiają także dźwięki instrumentu strunowego, czasami jest to gitara basowa, czasami coś, co brzmi łagodniej, zapewne wiolonczela. Te improwizowane inkrustacje dobrze robią całej narracji, rzec można, stanowią ważny obiekt naszych zainteresowań. Pomiędzy tymi interludiami toczą się rożnego rodzaju elektroniczne wojny, niektóre zmysłowe, nawet chill-outowe, inne groźne, piskliwe, generujące poziom intensywności czasami trudno przyswajalny dla niewprawionego ucha. Zmiana goni tu jednak zmianę, duże emocje są naszym udziałem w trakcie całego nagrania, zatem o nudzie nie może być mowy nawet przez ułamek sekundy.

Pierwsza istotna zmiana następuje po upływie osiemnastej minuty. Narracja wchodzi na wysokie, ale jakże piskliwe C. Oniryczna aura stanowi tu ledwie pretekst do dywanowego ataku elektroniki. Nim minie kolejne dziesięć minut dostajemy się w obszar preparowanych fraz gitary basowej, zdekonstruowanych, rozwarstwionych, drżących, dobrze wszakże stabilizujących napięcie dramaturgiczne całej ekspozycji. Elementy basowe jeszcze ciekawiej bogacą opowieść w drugiej jej części. Zdaje się, że improwizowane pasma są coraz dłuższe, a dzielące je strugi mniej lub bardziej intensywnego ambientu bardziej kojące. Jakby w kontrze do tych spostrzeżeń recenzenta wypada finałowa faza nagrania. Ambient staje się tu bardziej suchy, jakby martwy, pulsuje złymi myślami i niczym kropla drążąca skałę, wżera się w nasze zwoje mózgowe.

 


piątek, 17 grudnia 2021

Ilia Belorukov not only by Intonema! Also Badrutt! Also Hyvärinen!


Dziś kolejna opowieść z cyklu Improwizacja Nie Jedno Ma Imię. Tym razem zapraszamy na zwinną impro przebieżkę w obłokach syntetycznych brzmień, lepionych zarówno z nowej, jak i starej elektroniki, bogaconych wyjątkami z nagrań terenowych, tudzież dźwiękowymi dewastacjami żywych, niekiedy akustycznych dźwięków. Nasz dobry znajomy, rosyjski saksofonista i eksperymentator dźwiękowy, Ilia Belorukov wydaje się być szczególnie dobrym przewodnikiem po świecie zarysowanym w poprzednim zdaniu tego tekstu. Nie od dziś znamy jego nagrania, zarówno jako artysty, jak i wydawcy w ramach petersburskiego labelu Intonema.

Nasze krótkie, trzyodcinkowe spotkanie zaczniemy od solowej płyty Ilii, ale wydanej przez inny label, potem skąpiemy się w działaniach dźwiękowych jego duetu ze szwajcarskim kolegą, ale czynionych już w ramach Intonemy. Na koniec zaś zajrzymy na kolejną nowość labelu Belorukova - solową płytę pewnego fińskiego gitarzysty. Obiecujemy dużo dalece nieoczywistych wrażeń, w świetle których określenie swobodna improwizacja nabiera nowego znaczenia i intrygującego kontekstu poznawczego.

 


Ilia Belorukov  Someone Has Always Come (Sublime Retreat, CD 2021)

Nowa, solowa płyta Rosjanina konsumuje jego rozliczne rejestracje dźwiękowe z lat 2017-2020, zapewne zlepione w całość w trakcie jednej z licznych lockdownowych dziur w naszym współczesnym życiu. Muzyk w ich trakcie korzystał z dalece rozbudowanego arsenału artystycznych środków wyrazu. Używał elektroniki, zarówno tej starej, analogowej, jak i całej masy dodatkowych, całkiem nowoczesnych ulepszaczy dźwięku, grał na elektrycznych organach, dmuchał w saksofon altowy i flutephone, korzystał z rożnego rodzaju efektów, samplował dźwięki z płyt winylowych, wreszcie doposażył ów foniczny świat w całe mnóstwo nagrań terenowych, pochodzących z różnych rosyjskich miast, ale także z Berlina, Zurichu, czy Helsinek. Efekt ubrany został w cztery utwory, które trwają łącznie 33 minuty. 

Na starcie wita nas mechaniczna powłoka zwartych dźwięków, formująca się w dron, który pracuje niczym silnik średniej mocy. Narracja drży, przypomina monochromatyczną masę pełną bezwładności. W tle płynie czerstwy ambient, który buduje aurę mrocznego suspensu. W trakcie trwania tej nieskomplikowanej dramaturgicznie opowieści pojawiają się pewne nowe incydenty foniczne, ale zdają się one przypominać fatamorganę na bezkresnej pustyni. W drugiej części docierają do nas oznaki życia, mamy wrażenie, że artysta zabrał nas na spacer długim tunelem. Drobne post-elektroniczne frazy z czasem bogacone są samplami – słyszymy organy, akordeon, nawet uliczną orkiestrę dętą. Brak wszakże akcji prowadzi nas na spotkanie z kolejną porcją gęstego mroku. Szum otoczenia powoli staje się tu dronem. Życie toczy się jednak obok – coś skrzypi, słuchać kroki, rozmowy, ktoś nawet pośpiewuje. To życie sprawia jednak wrażenie martwego, jak działo się poza dostępną nam rzeczywistością. W końcówce wyraźnie słyszymy, jak pracują dysze saksofonu, który na zakończenie wydaje z siebie kilka piskliwych, filigranowych fraz.

Początek trzeciej części skwierczy, choć lepi się z odgłosów świata realnego – portowego ptactwa, ulicznych meta dźwięków. Całość, choć znów mroczna, nie wije się po podłodze, nie szuka niskich częstotliwości, przypomina raczej senne majaczenia. Aura gęstnieje, aż do momentu, gdy definitywnie stanie w miejscu. W ostatniej opowieści powraca dźwięk silnika, który pamiętamy z utworu otwarcia. Znów odgłosy ptactwa, ludzkie rozmowy. W tle coś pulsuje, zbliża się do naszych receptorów słuchu. Dźwięki odartego z marzeń przemysłu - coś stuka, wyje niczym syrena alarmowa, dzwoni, ulicą przemieszczają się tłuste ciężarówki. Odgłosy syntetyki kreowane z mozołem przez artystę w ostatecznym rozrachunku oddają pole dźwiękom otoczenia. Oto kolejny triumf martwego życia.

 


Gaudenz Badrutt & Ilia Belorukov  Sauerkraut (Intonema, CD 2021)

Przedpandemiczny marzec roku 2019, miejsce na mapie świat, to Biel/Bienne i dwóch wieloletnich, muzycznych przyjaciół: Gaudenz Badrutt – kilka tajemniczych źródeł dźwięków określonych jako internal feedback, fx, live sampling oraz Ilia Belorukov – syntezator modularny oraz nagrania terenowe. Muzycy, którzy kreują interakcje nie tylko między sobą, ale także wewnątrz swoich elektroakustycznych urządzeń i sposobów generowania fonii, przygotowali dla nas trzy improwizacje - dwie pierwsze dość krótkie, kilkuminutowe, ta trzecia, wręcz przeciwnie, trwa niemal dwa kwadranse.

Muzycy generują na tej płycie wyłącznie dźwięki syntetyczne, zatem obcowanie z nimi dla fanów akustycznej improwizacji może stanowić pewien challange. Tak jest w istocie, ale trzeba stanowczo podkreślić, iż jeśli narracja Szwajcara i Rosjanina bliska jest ciszy i bazuje na dramaturgicznym skupieniu, broni się szeroką paletą jakości. Gdy jednak muzycy zaczynają bawić się w małe wojny światów, eskalują dźwięki, kreują plądrofoniczne gęstwiny interakcji, przychylność naszego ucha nieco słabnie.

Pierwsze dwie części, te krótkie, zdecydowanie sytuują się w pierwszej z zarysowanych wyżej opcji. Początek tworzą niemal wyłącznie dźwięki prawdziwie filigranowe – coś elektronicznie pika, coś subtelnie skwierczy, kreując dalece mroczną, niepokojącą aurę. W drugiej improwizacji pojawiają się bardziej żwawe wymiany poglądów, całość wciąż trzyma jednak klimat opowieści, bogatej w wydarzenia, ale nad wyraz zwiewnej i nieobciążonej jarzmem hałasu. Co więcej po małej burzy z piorunami narracja ucieka w sympatyczny mikro ambient, który zdobią stemple zniekształconych dźwięków nie wiadomo skąd.

Trzecia, długoterminowa narracja rodzi się – co dość typowe – na samym dnie ciszy i rozbudowuje swój obszar aktywności nad wyraz spokojnie i cierpliwie. Źdźbła post-ciszy, małe szmery, elektryczne oddechy, szeleszczące zgrzyty na kablach, stemple urywanych dźwięków, szarpnięcia, tudzież zaskakujące cięcia skalpelem. Całość inkrustowana dźwiękami otoczenia, czasami przypomina zagubione fale radiowe, jakbyśmy muzyków zastali na balu krótkofalowców. Niekiedy pojawia nawet subtelny beat elektroniczny, ale zostaje porzucony z dramaturgicznego lenistwa. Nie brakuje, bo i czemu miałoby brakować, rozbudowanych akcji dalece plądrofonicznych, które pokazują, iż im dalej od ciszy, tym mniej subtelnie, mniej filigranowo i po prawdzie mniej ciekawie. Ale to jedynie marudzenia stetryczałego fana improwizowanej akustyki.

 


Lauri Hyvärinen  Cut Contexts (Intonema, CD 2021)

Oto kolejny post-pandemiczny skutek nadmiaru czasu! Lauri Hyvärinen wnikliwie przeanalizował szereg swoich dźwiękowych rejestracji z ostatnich lat, po czym podał je żmudnej obróbce, formując w pięć epizodów, z których każdy trwa równo 7 minut! W całość tchnął nieco konceptualnego zgryzu dramaturgicznego, lepiąc foniczne frazy z plastrami ciszy. Kolażowa technika, minimalistyczne podejście, ale i ogrom materiału, który kusi, by go kreatywnie wykorzystać. Muzyka do uważnego odsłuchu słuchawkowego stworzona dzięki użyciu gitary elektrycznej i akustycznej, tajemniczych obiektów, a także nagrań terenowych.

Efekty pracy fińskiego artysty w pierwszej meta kompozycji, to fragmenty ciszy, które oddzielają niemal pojedyncze frazy dźwiękowe. Raz jest to sygnał eklektyczny z nieznanego źródła, innym razem coś, co przypomina dźwięki instrumentu dętego. Leniwa zabawa w fake sounds! Druga narracja zbliża nas do świata żywych. Definitywnie słyszymy dźwięki strun, za które ktoś szarpie, które drgają i dygoczą ze strachu. Między strunami coś pulsuje, być może coś metalowego. Zaraz potem gitarowe flażolety i inne preparacje, pomiędzy które niepostrzeżenie wślizgują się tajemnicze dźwięki otoczenia – kroki, uderzenia, świergot ptaków. Trzecia opowieść koncentruje się na szumach. Pomruki syntetycznej nieokreśloności łączą się w delikatny dron, który staje na drodze każdego przechodnia. Czasami przypomina szelest strun, innym razem zdaje się być oddechem pustej ulicy. Przez moment dron (być może ulepiony wyłącznie z nagrań terenowych) piętrzy się do poziomu czerstwego hałasu. Potem umiera, jak to dron.

Na początku czwartej części mamy wrażenie, iż tuż obok nas pracuje agregat prądotwórczy. Słyszymy też zdecydowanie echo miasta. Dźwięki znów lepią się do siebie, zaczynają pulsować, a od czasu do czasu całość narracji ubarwiają frazy, które najprawdopodobniej pochodzą z gitarowych strun. Finałowa kompozycja wiele rekompensuje! Słyszymy smyczek, który cedzi dźwięki w mrocznej ciszy. Całość czysto brzmiących fraz płynie szerokim korytem echa. Kolejne warstwy nakładają się na siebie, tworząc nieoczekiwanie urokliwy pasaż dark chamber. Definitywnie najlepszy fragment nagrania urywa się przed końcem szóstej minuty. Następujący potem duży ochłap ciszy cedzi z siebie sygnał elektryczny, który słyszeliśmy na samym początku nagrania.

 


wtorek, 14 grudnia 2021

Shrike Records is Born! The trio and the long-distance collection of impro extracts!


Muzyka swobodnie improwizowana ze Zjednoczonego Królestwa, to niewyczerpalny ocean dźwiękowych wspaniałości. Znamy tysiące znakomitych muzyków, setki genialnych miejsc do grania i całą masę mniejszych lub większych inicjatyw edytorskich, które nam te wspaniałości permanentnie dostarczają!

Z tym większą radością witamy na pokładzie nowy impro label z Londynu – Shrike Records! Na starcie dwie pierwsze płyty, dokumentujące koncerty w stołecznym Café OTO! Ta historia nie mogła zacząć się lepiej! Najpierw dalece elektroakustyczne trio z udziałem jednego z naszych ulubieńców, saksofonisty Johna Butchera. Potem dwupłytowa kolekcja fragmentów nagrań koncertowych (to samo miejsce!), zrealizowana w ostatnich czterech latach pod szyldem Horse Improvisation Music Club. Na liście podmiotów wykonawczych cała plejada trwale zapisanych w historii gatunku artystów! Bez zbędnych wstępów zapraszamy na odczyt i odsłuch dźwiękowych perełek z samego serca Londynu, dostępnych w jakże oldschoolowym formacie CD!

 


John Butcher/ Sharon Gal/ David Toop  Until The Night Melts Away

Połowa kwietnia 2019 roku, rzeczone Café OTO w Londynie, a na niewielkiej scenie trójka muzyków: John Butcher – saksofony, Sharon Gal – głos, elektronika, dzwonki i obiekty oraz David Toop – gitara (lap steel), flety, bass recorder, african chordophone oraz obiekty. Jedna swobodna improwizacja trwa tu 35 minut i 33 sekundy.

W klubie pojawiamy się w momencie, w którym prawdopodobnie zaczyna się koncert, ale instrumentalnej dokumentacji tej chwili towarzyszy całe mnóstwo dźwięków scenicznego otoczenia. Trudno w tej sytuacji wskazać, które fonie możemy uznać już za inicjację koncertu. Instrumentarium przytargane przez muzyków dostarcza dodatkowych zagadek, albowiem część nich zdaje się wieść własne życie i produkować fonię niezależnie od woli artysty. Drobne dźwięki pomieszane są tu z ciszą oczekiwania – choćby szum z tuby, czy gitarowe frazy, na bieżąco modyfikowane echem elektroniki. W tej fazie nagrania większość dźwięków nie daje się prosto przypisać do źródła ich pochodzenia.

Improwizacja ma nieco oniryczny posmak, budują ją dalece elektroakustyczne frazy, wysyłane do publiczności z dużą swobodą, ale póki co, pozbawione osi dramaturgicznej. Niektóre dźwięki udanie wchodzą w interakcje, inne zdają się szybować po niebie niezależnie od innych zdarzeń scenicznych. W okolicach dziesiątej minuty pojawia się głos damski, który od razu przefiltrowany zostaje przez elektroniczne akcesoria, brzmiący delikatnie, ale jednak dalece złowieszczy. Gitara sprzęga się, a saksofon pozostaje w pozycji wyczekującej, na boku kreując garść bystrych, ale leniwych preparacji. W okolicach piętnastej minuty możemy śmiało ogłosić, iż trio osiąga pewien peak ekspresji, produkując przy tym małe plejady dość hałaśliwych dźwięków. Przy okazji słyszymy trochę więcej fraz bardziej typowych dla saksofonu.

W połowie seta muzycy schodzą w pobliże ciszy i rozpoczynają mały festiwal fake sounds. Dociera do nas drugi głos, zapewne syntetyczny, a wokół sceny zdaje się krążyć cała masa dźwięków znikąd, być może także generowanych po stronie publiczności. Całość przez moment przypomina bystrą sesję field recordings. Jakby przez nieuwagę muzycy w trakcie tych dźwiękowych onomatopei budują drobną strukturę rytmiczną (saksofon wsparty na elektronice), ale pomysł – być może całkiem ciekawy – porzucają w pół zdania. Tym, który szuka prostszych rozwiązań dramaturgicznych wydaje się być w tym momencie saksofonista, ale nadmiar elektroakustycznych opadów nieco komplikuje mu zadanie. Dopiero po upływie dwudziestej piątej minuty w żyłach muzyków zaczyna płynąć bardziej wartka krew. Pojawiają się od dawna oczekiwane emocje, dźwięki lepią się do siebie niczym plastry miodu, a ekspresja wydaje się hasać po całej scenie. Końcowe minuty koncertu, to gitarowe kłębowisko zaskakujących fraz, kilka odgłosów wprost z gardła i dętych zaśpiewów. Podejście pod finał spotkania wydaje się być dla muzyków niełatwym zadaniem. Garście filigranowych dźwięków, dzwonki i zaskakujące pojawienie się fletu, dzięki któremu finał koncertu nabiera nieco balladowego posmaku.



 

Horse Improvisation Music Club  Horse Box 2

Zgodnie z zapowiedzią pozostajemy w londyńskim Cafe Oto, by zapoznać się z dokumentacją comiesięcznych koncertów, jakie organizowała tam inicjatywa Horse Improvisation Music Club. Płyta konsumuje nagrania z lat 2017-2020, prezentując dwadzieścia 5-6 minutowych ekstraktów koncertowych, łącznie trwających prawie 110 minut. Wszystko w wykonaniu artystów, których z radością wymieniamy z imienia i nazwiska (wedle kolejności, w jakiej pojawiają się na krążkach; dodajmy, niektórzy robią to kilkukrotnie!): Clive Bell – shakuhachi/dear call, Douglas Benford - melodica, obiekty, Andrea Pensado - elektronika, Caroline Kraabel - saksofon, Hannah Marshall - wiolonczela, Yoni Silver – klarnet basowy, Daniel Thompson - gitara, John Edwards – kontrabas, Ng Chor Guan - theremin, Jackie Walduck - wibrafon, Neil Metcalfe - flet, Adam Bohman – głos, obiekty, Alex Maguire - piano, Simon Picard - saksofon, Steve Beresford – piano, obiekty, Anna Homler – głos, obiekty, Adrian Northover - saksofon, Dave Tucker - kontrabas, Philipp Wachsmann - skrzypce, Martin Hackett - elektronika, Phil Durrant - mandolina, Dave Fowler - perkusja, Sue Lynch – saksofon/ klarnet, Hutch Demouilpied – trąbka, Laura Hills - piano, Ute Kanngeisser - wiolonczela, Steve Noble – perkusja, Veryan Weston - piano, John Butcher - saksofon, Mark Sanders - perkusja, Greta Pistaceci - theremin, Emil Karlsen – perkusja, Mandhira De Saram - skrzypce, Luigi Marino - laptop, Rachael Finney – głos, obiekty, Kay Grant – głos, Tim Hodgkinson - klarnet, Saadet Türköz - głos, Crystabel Riley - drums, Mimi Kobayashi – piano oraz Walter Wright - saksofon.

Końskie koncerty stawiają na eksperymenty, tego jednego możemy być pewni! Odważne zestawy instrumentalne, dużo elektroniki, zwłaszcza analogowej, głosy kobiece poddawane elektroakustycznym torturom, a także cała masa pięknych, akustycznych, powywracanych do góry nogami fraz! Pośród wspomnianych dwudziestu koncertów znajdujemy też takie, które pojawiły się w całości na płytach innych wydawców, większość z nich wszakże, to intrygujące pocztówki dźwiękowe ze spotkań, które nie doczekały się jak dotąd szerszej prezentacji. Może jedynie szkoda, iż na dwóch kompaktowych dyskach zawarto tylko niepełne dwie godziny muzyki. Pojemność tego formatu w wersji double, to wszak 160 minut. Edytor był jednak konsekwentny – każdy koncert to maksimum sześciominutowy ekstrakt. Poniżej poszukujemy najbardziej ekscytujących nagrań tego boxu.  

Po folkowym otwarciu, a potem gęstej chmurze elektroniki, w trzeciej odsłonie wpadamy na intrygujący kwintet dwóch instrumentów dętych i trzech strunowych (Kraabel, Marshall, Silver, Edwards i Thompson!). Skupiona, ale jakże rozwichrzona, swobodna improwizacja, która garściami sięga po kameralne rozwiązania. Potem znów garść trudniejszej elektroniki, recytacja tekstu oraz całkiem jazzowe trio. Siódma odsłona, to kolejna perełka w zestawie – kwartet (Beresford, Northover, Tucker, Homler!) pięknie preparujący dźwięki, a na jego czele doskonały sopran! Po nim trio z dość inwazyjnym syntezatorem, ale skrzypce i gitara dbają o nasze nerwy. To dobrze, bo dziewiątka, to kolejny killer w tym zestawie – kwartet (Durrant, Lynch, Fowler, Demouilpied!) budujący swoją opowieść z drive’em free jazzu, zmysłowo ucieka w preparacje godne największych mistrzów free impro! Na koniec pierwszego dysku piano solo, z ciekawym, nieco zabrudzonym brzmieniem.

Dysk drugi otwiera wiolonczela i mistrzowska perkusja (Noble!) – oniryczne chamber, które z woli drummera nabiera rumieńców stając się jednym z najmocniejszych końskich ekstraktów. Zaraz potem kolejne piano solo (Weston!) i szybki krok na spotkanie tria samych osobowości free (Butcher, Edwards, Sanders!). Od emocji free jazzu, po zmysłowy oddech free chamber! Po nim czas na drobny przerywnik sklecony z elektroniki analogowej, bo zaraz potem kolejne trio z najwyższej półki (Karlsen, Northover, Edwards!). Klasyczny post-free jazz, który łapie ognistą smugę cienia! Doskonałe! Kolejne dwie improwizacje w duetach wydają się być całkiem intrygujące, ale na tle swych poprzedników dość szybko idą w zapomnienie. Z kolei dwie kolejne, to znów perły! Najpierw duet głosu i klarnetu (Grant, Hodgkinson!), który w początkowej fazie improwizacji preparuje dźwięki, potem zaś bawi się w imitacyjne frazy i czyni to na kosmicznym poziomie komunikacji. Dziewiątka, to nie pierwszy tu fantastyczny kwartet (Türköz, Riley, Lynch i niezmordowany Edwards!). Post-free jazz grany z ogromną swobodą, fermentuje kreatywnością wokalistki, świetnie prowadzony przez kontrabasistę. Na zakończenie boxu trio z suspensem (Northover ponownie!), zmysłowe, dość tajemnicze, z efektownym spiętrzeniem na ostatniej prostej.



piątek, 10 grudnia 2021

Le GGRIL & Sommes! The birthday postcard!


Wielka Regionalna Grupa Wolnej Improwizacji (Le Grand groupe régional d’improvisation libérée), zwana skrótowo GGRIL, pochodzi z francuskojęzycznej części Kanady i gości na łamach Trybuny przy okazji każdej swojej nowej płyty. Od dwóch prawie lat Kanadyjczycy pod organizacyjnym przywództwem basisty Érica Normanda wybierają się do Europy, by uczcić 15-lecie swojej pracy artystycznej. Jeśli wieczna zaraza pozwoli, wiosną przyszłego roku (w ramach trzeciego podejścia!), akcja ta zostanie zakończona powodzeniem. A jeśli zaistnieje jeszcze kilka innych okoliczności, GRRIL zawita także do Poznania!

Nim ów ekscytująco zapowiadający się event dojdzie do skutku, śmiało możemy zasłuchiwać się w nowym, trzypłytowym wydawnictwie Orkiestry, które zbiera nagrania z lat 2013-2021 i prezentuje je w pięknej oprawie graficznej. GRRIL, jak to zwykle ma w zwyczaju, improwizuje grupowo wedle wskazań zawartych w materiale wcześniej przygotowanym, a jubileuszowa płyta nie stanowi wyłomu w tej dziedzinie. Na trzech efektownych krążkach znajdujemy siedemnaście utworów, które skomponowali następujący artyści: Frédéric Blondy, Robert Marcel Lepage, Lisa Cay Miller, Malcolm Goldstein, Caroline Kraabel, Allison Cameron, Martin Arnold, Lori Freedman, Michel F. Côté, Jean Derome oraz Gus Garside (brak danych potwierdzających, iż są to utwory stworzone wyłącznie na potrzeby tej akurat orkiestry).

Nim zaś zanurzymy się słowach opisujących dźwięki zawarte na krążku Sommes (Tour De Bras, 3CD 2021), poznajmy muzyków, którzy wykonują rzeczone kompozycje (albumowe credits nie rozbija składu na poszczególne utwory): Alexandre Robichaud – trąbka, Alexis Gagnier-Michel – wiolonczela, Antoine Létourneau-Berger - instrumenty perkusyjne, syntezatory, gitara akustyczna, Catherine S. Massicotte – skrzypce, Clarisse Bériault – obój, Éric Normand – bas elektryczny, kontrabas elektryczny oraz elektronika, Gabriel Rochette-Bériau – puzon, Isabelle Clermont – harfa elektryczna, głos, Jonathan Huard – instrumenty perkusyjne, Luke Dawson – kontrabas, Marc-Antoine Mackin-Guay – barytonowa gitara elektryczna i gitara akustyczna, Mathieu Gosselin – saksofon barytonowy, Olivier D'Amours – gitara akustyczna i elektryczna, Pascal Landry – gitara klasyczna, Patricia Ho-Yi Wang – skrzypce, Robert Bastien – gitara elektryczna, słowa, Robin Servant – akordeon diatoniczny, Rémy Bélanger de Beauport – wiolonczela, bas elektryczny, Sébastien Côrriveau – klarnet basowy, gitara elektryczna, bas elektryczny, Thomas Gaudet-Asselin – bas elektryczny, słowa, Tom Jacques - instrumenty perkusyjne i gitara akustyczna oraz w roli gości: Martin Arnold – banjo i Quatuor Bozzini (Isabelle Bozzini – wiolonczela, Stéphanie Bozzini – altówka, Alissa Cheung – skrzypce, Clemens Merkel – skrzypce). Dodajmy, iż w rolę dyrygentów wcielają się tu: Jonathan Huard, Robert Marcel Lepage, Éric Normand, Allison Cameron, Martin Arnold, Rémy Bélanger de Beauport, Guido del Fabbro oraz Luke Dawson. Całość odsłuchu zajmie nam – bagatela! – prawie 190 minut! Welcome!

Analizując skład instrumentalny kanadyjskiej Orkiestry, nie sposób nie zauważyć, iż jest to dość specyficznie skonstruowany ansambl. Otóż w składzie GRRIL (niemal 20-osobowym, nie licząc gości) dominują gitary, także basowe oraz inne instrumenty strunowe, a reprezentacja instrumentów dętych ogranicza się do ledwie czterech takich przypadków. Nie ma w tym składzie perkusji - jedynie drobne zestawy instrumentów perkusyjnych, nie zawsze zresztą biorące udział w grze. Odnotujmy także śladowy udział dźwięków syntetycznych i elektronicznych.

 


Nagrania zawarte na trzypłytowym boxie Sommes, zarejestrowane na przestrzeni dziewięciu lat, zapewne w bardzo różnych zestawach personalnych, to prawdziwy kalejdoskop zdarzeń i wrażeń artystycznych. Co oczywiste, nie wszystkie nagrania trzymają kosmiczny poziom, który znamy z innych, bardziej jednorodnych koncepcyjnie płyt Orkiestry. Niektóre z nich zdają się być delikatnie przegadane, inne zbyt skoncentrowane na realizacji zamysłów kompozytów, ale błyskotliwych fraz, nietłumionych niczym emocji i kąśliwych, drużynowych improwizacji nie brakuje na każdym etapie nagrania. Po prawdzie najwyższy poziom trzyma pierwsze i ostatnie pół godziny tego wielopaku. Te momenty omówimy za moment szczegółowo, w przypadku pozostałych zaś utworów skupimy się na tak zwanym wrażeniu ogólnym, wskazując te chwile, które szczególnie przypadły nam do gustu.

Pierwsza, ponad 25-minutowa kompozycja znanego nam kanadyjskiego pianisty, to orkiestrowy majstersztyk! Zaczyna się niemal w zupełnej ciszy, od drobnych odgłosów ze sceny, szmerów, szurania nogami, mikro melodii z dętych tub. Jakże efektowne, ale wytłumione do granic kind of acoustic field recordings. Owo strunowe dark chamber z dętymi boleściami zostaje efektownie zgwałcone post-rockowym spiętrzeniem w okolicach 5 minuty. Narracja po tym ciosie chwieje się na nogach, rozlewa szerokim strumieniem i stara łapać na nowo oddech. Pojawia się intrygujący, elektroakustyczny posmak i ambientowe tło. Opowieść zaczyna gęstnieć, formować się w wielowymiarowy dron i nabierać post-industrialnych rumieńców (basy elektryczne robią swoje!). Jeszcze tylko kilka tajemniczych, niezidentyfikowanych fraz, garść syntetycznych wymiocin i Orkiestra w pełnym rynsztunku może zacząć wspinać się na bardzo efektowny szczyt. Po 20 minucie niespodziewany stopping! Wybudzenie następuje dzięki perkusjonaliom, kilku rytmicznym frazom serwowanym unisono i samotnemu klarnetowi basowemu. Niepokój sieje riff kontrabasu, a całość formuje się w koślawy marsz w kierunku efektownego zakończenia. Dźwięki umierają w obłokach szumów i post-akustycznych szmerów. Drobnym, ale wartościowym uzupełnieniem doskonałego początku płyty jest druga kompozycja, którą stanowi ledwie 2 i półminutowa ekspozycja minimalistycznej wiolonczeli.

Równie wyśmienicie wypadają kompozycje końcowe, których zestaw otwiera, również krótki, elektroakustyczny spazm szumów wypełniający trzynasty utwór. Zaraz po nim następuje kompozycja prawie 7-minutowa, doskonale obrazująca dalece ponadgatunkowy wymiar dokonań artystycznych GRRIL. Najpierw urywane frazy strun kontrapunktowane są przez pozostałe instrumenty, które zdają się sugerować post-jazzową intrygę. Nerwowe odgłosy, także ludzkie, coś na kształt połamanego rytmu. Wreszcie ostry smyczek, który zdaje się kroić narrację niczym brzytwa wstęgi jedwabne. Narracja nabiera śpiewności, pewnej dalekowschodniej melodyjności, pojawiają się echa post-rocka, a nawet uformowanego w zwarty strumień dźwięków avant-popu! Zaraz potem kolejne solowe interludium, które kreuje świszczący smyczek, przenoszący nas bezboleśnie do dwóch ostatnich kompozycji, które wynoszą poziom artystyczny orkiestry na szczyt godny kompozycji otwierającej Sommes. Pierwszą z nich (niespełna 5-munutową) otwiera chór basów, które niebywale nisko osadzone ryją bruzdy w ziemi. Jakże efektowne post-chamber, które zaprasza do zabawy pozostałych uczestników gry! Ci podłączają się z pewną dozą nieśmiałości, ale każdy wnosi tu swój indywidualny znak jakości. Nagle opowieść staje w miejscu i wszystko zaczyna przeradzać się w kompulsywny, elektroakustyczny szum. Dęte okrzyki, rytm od gitar i basów - cały konglomerat zmian. Pomysł goni tu za pomysłem, na ogół trafiając do celu. Wreszcie czas na wielki finał, tu prawie 11-minutowy. Do roli introduktorów znów stają basy, które zabierają ze sobą w podróż także klarnet basowy. Black chamber snuje dronowe, mrożące krew w żyłach strumienie dźwiękowe. Odzywają się także wyjątkowo smutne instrumenty dęte, które pną się z ku górze z piskiem, ale i pewną filigranowością. Znów wszystko staje w miejscu, a prym przyjmuje chór prawdziwie ludzkich głosów. Powrót instrumentów wyznacza szlak efektownej, choć kameralnej eskalacji. Po osiągnieciu szczytu opowieść obumiera molowymi dronami, na skraju których czeka na nas ostatni krzyk żywych gardeł!  

A cóż intrygującego dzieje się w tak zwanym międzyczasie - począwszy od trzeciej, a skończywszy na dwunastej kompozycji? Ta trzecia stawia na emocje, czasami wręcz rockowe, ale też tapla się w mroku i zadaje mnóstwo pytań, a ładnie zdobią ją preparowane perkusjonalia. Czwarta przypomina jarmarczny gwar sprośnych rozmów i kuglarstwa. Budowana jest trochę na zasadzie stylistycznej dychotomii post-rock vs. chamber, upstrzona drobinkami jazzu, a nawet wątkami trzecionurtowymi. Piąta wykreowana jest wyłącznie przez instrumenty akustyczne! Zlepiona z drobiazgów nabiera mocy kilkukrotnie, ale równie często ją traci. Szósta sięga po klasyczne dla jazzu i rocka grepsy, po czym konfrontuje je z mroczną kameralistyką. Siódma i ósma, to solowe interludia, odpowiednio gitary akustycznej i puzonu. Dziewiąta początkowo przypomina pop-chamber, z czasem zyskuje jednak na emocjach, faluje jak zimny ocean, kipi niczym wulkaniczny gejzer. Dziesiąta stworzona zostaje wyłącznie z dźwięków akordeonu i fraz strunowych, niepozbawionych melodii i dalekowschodnich naleciałości. Nie bez dłużyzn w pierwszej części, zyskuje na jakości dzięki improwizacyjnym fermentom rozsiewanym z wielu miejsc. Jedenasta ponownie stawia na dysonans, kołysze się od ciszy do wrzasku, bywa równocześnie oniryczna i kompulsywna. Obiecuje wiele, ale ewidentnie, nie ona jedna, przeładowana jest pomysłami, charakteryzuje się nadmierną zmiennością akcji. No i dwunasta kompozycja – sklecona z tysiąca małych dźwięków, które czasami wchodzą w bystre interakcje, innym razem toczą się obok siebie, potęgując wrażenie dramaturgicznego chaosu. Dobrze całości robi tu natomiast wątek wielośladowych gitar, rytmiczna postawa akordeonu i ciekawe, pijackie zaśpiewy trąbki. Post-jazzem pachnie w momencie, gdy ekspozycję duetową realizują perkusjonalia i coś, co brzmi jak wibrafon. Everything you want!