poniedziałek, 29 października 2018

Leandre! Hug & KIO! Bittova! Andorra! Bopp! Agnel! Schweizer! Nicols! Melford! Newton! All Women alarmed at Ad Libitum Festival’18!


Trybuna Muzyki Spontanicznej w delegacji!

Po dalece ekscytującym pobycie na Krakowskiej Jesieni Jazzowej, gdzie przez kilka dni rezydował nowy, duży skład Barry Guya For The End Yet Again*), tym razem tradycyjna, coroczna wyprawa do stolicy na ulubiony event redakcji, Festiwal Ad Libitum!

Tegoroczna edycja, choć nieco mniej rozbudowana w zakresie podmiotów wykonawczych, była ze wszechmiar wyjątkowa. Po pierwsze z racji jakości muzyki (co w sumie jest regułą na tym festiwalu; patrz: relacja z ubiegłorocznego spotkania), po drugie zaś – całą imprezę wypełniły swoimi dokonaniami artystycznymi wyłącznie kobiety! Impreza posiadała – jak to ma w zwyczaju – nazwę własną. Tym razem było to dość buńczuczne hasło Women Alarm! W tej zatem sytuacji czasowo-przestrzennej, rola mężczyzn sprowadziła się do zasiadania na widowni. Z tego samego zaś powodu, rola postaci wiodącej nie mogła nie przypaść w udziale francuskiej kontrabasistce Joelle Leandre. Cenimy ją jako wybitną improwizatorkę, znamy też jej temperament, umiejętność stawiania na swoim i jasnego wyrażania poglądów. W dzisiejszych czasach, to niebywale ważna cecha, niezależnie od płciowych konotacji.

Przekaz ideologiczny, to oczywiście rzecz ważna, ale nas na tych łamach zawsze najbardziej interesuje muzyka. Zatem w krótkich, żołnierskich słowach opiszmy wrażenia z odsłuchu sześciu festiwalowych koncertów. Nie będziemy trzymać się chronologii wydarzeń, jakie miały miejsce w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej, albowiem, podobnie jak Leandre, lubimy być krnąbrni i podążać wbrew utartym schematom relacji koncertowych.




Jeśli już padły personalia znakomitej kontrabasistki, zacznijmy od prezentacji dwóch koncertów z jej udziałem. Kończyły one dzień drugi i trzeci, były z pewnością wydarzeniami, na które oczekiwano ze szczególną atencją. Najpierw working band, który artystycznie funkcjonuje już bodaj od czterech dekad – Les Diaboliques! Same legendy gatunku, Panie, które w zwyczajowo męskim świecie swobodnej improwizacji, wyrywały już bruzdy na głębokość Rowu Mariańskiego - szwajcarska pianistka Irene Schweizer, szkocka wokalistka Maggie Nicols i rzeczona Joelle Leandre. Błyskotliwa kreacja, dużo elementów performatywnych, świetna komunikacja i doskonała zabawa po obu stronach sceny. Dla mnie osobiście koncert ten był przede wszystkim pierwszym spotkaniem na żywo z Nicols, kobietą, która dokładnie 50 lat temu grywała już w składzie Spontaneous Music Ensemble Johna Stevensa. I chyba nikogo z obecnych na koncercie nie zaskoczę, jeśli powiem, iż była postacią wiodącą Diablic. Temperament, niebywałe poczucie humoru i warsztat głosowy, który pozwalał jej przejść przez najbardziej zagmatwaną dramaturgicznie opowieść sceniczną. Publiczność oczywiście oszalała, ja osobiście, nie tylko z wrodzonej przekory, delikatnie utyskiwałem na przesunięty w kierunku performansu, ciężar gatunkowy koncertu. Sama muzyka chwilami schodziła na dalszy plan.




Kolejne trio z udziałem Leandre, spełniło już wszelkie moje muzyczne oczekiwania. Tym razem francuskiej kontrabasistce towarzyszyły dwie Panie z drugiej półkuli, Myra Melford - fortepian i Lauren Newton – wokal. W tym składzie grały ze sobą po raz pierwszy (Leandre i Melford grają razem jako Tiger Trio, ale wtedy towarzyszy im Nicole Mitchell na flecie). Muzyka była tu w absolutnym centrum uwagi. Delikatność i precyzja Melford, która choć często schodziła na dalszy plan, była jak demiurg, który dawkuje napięcie i decyduje o wszystkim. Wspaniale wokalnie prezentowała się Newton. Sprawiała wrażenie, że jest w stanie wydobyć z siebie każdy dźwięk. Czuło się także, iż jej warsztat w pełni na to pozwala. Wielki finał festiwalu, z bisem i standing ovation.

Po spełnieniu obowiązku oddania czci najważniejszej personie Women Alarm!, kilka słów poświęćmy teraz dwóm koncertom, które w prywatnej ocenie Pana Redaktora, były definitywnym szczytem artystycznym imprezy.




Najpierw kolejny dowód na poparcie tezy Dereka Baileya, iż prawdziwie wartościowa improwizacja powstaje w momencie, gdy muzycy spotykają się ze sobą po raz pierwszy. Nuria Andorra, katalońska perkusjonalistka i Christiane Bopp, francuska puzonistka, zagrały niebywały koncert. Nuria, która zestawem instrumentalnym przypomina nieco Eddie Prevosta, bywa jednak od niego zdecydowanie mniej przewidywalna. Jej kobiecy temperament i wrażliwość akustyczna, kierowały ją w trakcie występu z Bopp na poziom kreacji być może niedostępny dla części gatunku męskiego. W niczym nie ustępowała jej Christiane, która doskonale wklejała się w zamysły Katalonki, sama przy tym kreując dalece zaskakujące sytuacje akustyczne. Nie była, po męsku, nastawiona na sonorystykę, inspiracji szukała w innych zasobach dźwiękowych puzonu, bez przerwy doprowadzając instrument do sytuacji, w której słyszeliśmy śpiew i mantryczne salwy dźwięków.




Dzień później wielu z nas, obecnych w sali koncertowej CSW, przekonało się, iż naprawdę nie znamy granic możliwości akustycznych fortepianu. Francuska improwizatorka Sophie Agnel zagrała niesamowity, solowy set preparowanego piano. W trakcie całego występu, na strunach jej instrumentu pojawiały się wciąż nowe przedmioty, które dekonstruowały akustykę fortepianu. I co najważniejsze, to nie sam proces niebywale kreatywnej preparacji był największą siłą tej improwizacji, ale przede wszystkim sama dramaturgia koncertu, jej przemyślany, logiczny kształt i fantastyczny finał grany z samej klawiatury, podczas gdy dźwięk każdej struny był silnie zniekształcony przedmiotami, które wcześniej artystka umieściła w pudle rezonansowym. Wspaniały koncert!




Zdecydowanie niebanalny był także czwartkowy koncert Krakow Improvisers Orchestra (uwaga! niedobitki gatunku męskiego na scenie!), która zaprezentowała bardzo interesujący performance (!), będący efektem trzydniowych warsztatów, jakie poczynili jej muzycy pod kierunkiem szwajcarskiej skrzypaczki Charlotte Hug. Teatr, malarstwo i sztuka dyrygowanej improwizacji, to były równoprawne elementy tego smakowitego spektaklu. Jeśli zaś skupimy się na samych dźwiękach, to należy podkreślić, iż orkiestrą dyrygowała zarówno Hug, jak i tradycyjna szefowa KIO, czyli Paulina Owczarek. Instrumentarium orkiestry było, co nie dziwi, bardzo rozbudowane, ale dramaturgia koncertu opierała się przede wszystkim na głosie ludzkim i instrumentach strunowych (rzecz jasna - z dużym udziałem samej Hug).

Wreszcie Iva Bittova i jej solowy … performance na skrzypce, głos, taniec i aktorstwo. Publiczność była zachwycona, wielu widzów przyszło pierwszego dnia festiwalu specjalnie na ten koncert, dla mnie osobiście za mało tu było jednak samej muzyki. Oczywiście koncert oglądało się doskonale, Czeszka perfekcyjnie panowała nad swoim warsztatem, także nad publicznością, a dla wielu był to doskonały spektakl.



*) ten wyjazd nie doczekał się komentarza na tych łamach, ale po spisane wrażenia odsyłamy na osobisty profil Pana Redaktora na najpopularniejszym portalu społecznościowym świata

wtorek, 23 października 2018

LFU: Lisbon Freedom Unit ‎and their Praise Of Our Folly!


Rozbudowane, europejskie składy improwizujące tej jesieni zdają się być w zdecydowanym natarciu! W połowie października, na Krakowskiej Jesieni Jazzowej, debiutował nowy ansambl Barry’ego Guya For The End Yet Again (ach, co to był za debiut!). W ubiegłym tygodniu zachwycaliśmy się na tych łamach doskonałą płytą tentetu Alexa Warda, teraz zaś chwil kilka poświęcimy na omówienie równie ekscytującej propozycji, która zwie się Lisbon Freedom Unit!

Bez cienia wątpliwości, w dziewięcioosobowym składzie orkiestry LFU, odnajdujemy prawdziwy kwiat muzycznej Lizbony. Do pełnej reprezentacji portugalskiej sceny improwizowanej, tej bardziej osadzonej w estetyce free jazzowej, brakuje tu być może jedynie dwóch trąbek, pewnej wiolonczeli, jednego kontrabasu i tyluż gitar *).

Zatem bez zbędnych wstępów, przedstawmy aktorów widowiska. Na gitarze elektrycznej Luis Lopes - muzyk, którego z pewnością uznać należy za moc sprawczą całego przedsięwzięcia, na saksofonach tenorowych – Rodrigo Amado (lewa flanka) i Pedro Sousa (prawa), na saksofonie sopranowym i klarnecie basowym - Bruno Parrinha (środek sceny), na fortepianie i rhodes piano - Rodrigo Pinheiro, na wiolonczeli - Ricardo Jacinto, na kontrabasie - Hernâni Faustino, na perkusji - Gabriel Ferrandini i wreszcie, odpowiedzialny za elektronikę i turntables – Pedro Lopes.




W dniach 4-5 listopada 2015 roku, w lizbońskim Namouche Studio, wyżej wymienieni muzycy zarejestrowali blisko 4-godzinny, improwizowany materiał (uprzedzając pytanie – nic nie wiemy o jakichkolwiek scenariuszach, powstałych przed nagraniem, wszak zgodnie z opisem płyty all music by the musicians). Na krążku o pięknym tytule Praise Of Our Folly (Pochwała Naszego Szaleństwa) odnajdujemy cztery utwory oznaczone cyframi rzymskimi (łącznie 52 minuty i 1 sekunda). Wydawcą jest Clean Feed Records.

I. Brzęk piana, pojedynczej struny kontrabasu, trochę szumu w tubach. Drobiny sonorystyki, kilka strumieni dźwięków nieco bardziej ciągłych. Prychy, rechoty i stemple z klawisza. Filigranowa narracja, która małymi krokami zdobywa czasoprzestrzeń. W 6 minucie po raz pierwszy odzywają się talerze Ferrandiniego. Dla odmiany, partner od elektroniki pozostaje na bardzo dalekim planie, być może zwyczajnie milczy. Improwizacja wije się, jak wąż po podłodze, ale systematycznie narasta. Na flankach błyskotliwie pęcznieją oba saksofony tenorowe. Zwarty, demokratyczny twór przepełniony molekularną interakcją. Po 10 minucie dźwięki uroczo nawarstwiają się, mają coraz gęstszą strukturę. Tuż potem, zwinne wybrzmiewają.

II. Piano, gitara i kontrabas – urywane, cięte frazy, wet za wet, wszystko świetnie skomunikowane. Oto jak wolny jazz potrafi urokliwie kąsać. Doskonały pasaż fortepianu, wyraziste, zadziorne ekspozycje instrumentów strunowych (smyczek na kontrabasie i wiolonczeli). W 5 minucie zapada spontaniczna (?) decyzja o pójściu w półgalop. Dynamika fragmentu chytrze wspierana jest wysoko zestrojonym drummingiem. Na prawym skrzydle wyśmienicie eksponuje się Sousa. Jego saksofon jednocześnie śpiewa i kruszy mury twierdzy. Zresztą cała banda muzyków, jawi się niczym piękne konie w galopie! Struktura narracji jest już tak gęsta (wszyscy muzycy przy instrumentach), że aż trudno uwierzyć, że całość brzmi tak selektywnie i klarownie w wymiarze akustycznym. Wszystko zdaje się być, tak dramaturgicznie, jak i brzmieniowo, świetnie ze sobą skorelowane. Na bogato! Ojciec i syn saksofonu tenorowego Portugalii dają tu prawdziwy popis! Tuż po nich krótka, jazzowa ekspozycja gitary tłumi tę wyjątkowo ekspresyjną opowieść.




III. W ramach introdukcji, grzmot gitary, garść syntetycznych dźwięków, amplifikacja na strunach wiolonczeli. Nonet nabiera innego, bardziej brudnego brzmienia. Włącza się piano rhodes, a przed nami prawdziwie pogmatwane fussion. Od startu gęste, narowiste, krwiste i istotnie głośne. Na flankach znów pyskato! Gitara Lopesa też ma dużo prądu! W 5 minucie robi się z tego prawdziwa ściana dźwięku, w której rozsądek dramaturgiczny muzyków zdaje się szukać punktu zaczepienia i po paru chwilach, znajduje go pomiędzy strunami gitary i równie prądobiorczej wiolonczeli. Następuje silnie tłumienie i wybrzmiewanie, które toczy się na barkach długotrwałych dźwięków elektroniki i armii talerzy Ferrandiniego. To naprawdę długi i efektowny proces. Psychodelia znajduje tu swoje miejsce na ziemi!

IV. Wstęp należy do Pedro Sousy. Pełen furii i sonorystyki, kolejny dowód na niebywale wysokie kompetencje tego wciąż młodego saksofonisty z samego krańca świata nowożytnego. Świetnie wchodzi w ten gąszcz dźwięków fortepian Pinheiro. Duet, który w mgnieniu oka staje się triem (Ferrandini!). Eksplozja free jazzu, krew na ścianach! Zaraz potem kontrabas i mamy kwartet! Fire music again! Pozostali muzycy step by step podłączają się równie podekscytowani, doskonały zaś tenor pcha cały ansambl wprost do nieba! Wrzący tygiel ekspresji (Amado jest równie rozpalony, jak Sousa!), głośny, dynamiczny, gwałtowny! No, a ciągiem dalszym tej historii może być jedynie równie efektowne stopowanie, tu osadzone na gitarze i jej wciąż gorejących strunach. Przestery wspierane są elektroniką. Jakże barwna, niemal metafizyczna eksplozja! Szukamy ciszy i refleksji dramaturgicznej. Wspaniałe małe piano Pinheiro. Sustained streams ze strony wszystkich dęciaków. Muzycy wypatrują psychodelii, ta wpada im prosto w ramiona. Wszystkim na scenie udziela się delikatny trans. Cudowny smyczek na kontrabasie! Ta mocno już spowolniona narracja niespodziewanie zaczyna pęcznieć. Lopes czuwa, ale i dokłada do ognia. Zdaje się tu być prawdziwym mistrzem planu w wymiarze konstruktorskim. Finał tej doskonałej płyty muzycy osiągają dość nagle, aż chce się krzyczeć o więcej. So, let’s press the repeat!



*) dla tego, który trafnie odgadnie, o kim mowa, w nagrodę elektroniczny uścisk dłoni Pana Redaktora!



poniedziałek, 22 października 2018

DRUMMING NOW! 2nd Spontaneous Music Festival - Live in Dragon 2018!


Kolejna aktywność kulturotwórcza Trybuny powoli się ziszcza. Zapraszamy na wszystkie koncerty. W załączeniu oficjalne info prasowe, a także plakat festiwalowy autorstwa Witolda Oleszaka. 


Druga odsłona Festiwalu Muzyki Spontanicznej, organizowanego przez Klub Dragon i Trybunę Muzyki Spontanicznej odbędzie się pod hasłem Drumming Now!. Tak się bowiem fantastycznie składa, iż w trakcie trzech listopadowych dni gościć będziemy w Poznaniu aż czterech wybitnych perkusistów/ perkusjonalistów muzyki improwizowanej. I choć grać będą niezależnie od siebie, dominacja ich osobowości na kształcie artystycznym imprezy nie podlega dyskusji.

Paul Lovens (Niemcy) i Roger Turner (Wielka Brytania) to żywe legendy gatunku. Gdybyśmy mieli wymienić trzy najważniejsze nazwiska perkusistów swobodnej improwizacji, to personalia tych właśnie muzyków musiałyby paść.

Vasco Trilla (Katalonia) i Andrew Lisle (Wielka Brytania), to wiodące postaci współczesnej sceny europejskiej młodszego pokolenia. Też nie wymagają rekomendacji, szczególnie Katalończyk, który jest częstym gościem w Polsce, m.in. uczestniczył w pierwszej edycji Festiwalu.

Załogę festiwalową dopełniają kolejni doskonali improwizatorzy – klarnecista Rudi Mahall (Niemcy), saksofoniści – Yedo Gibson (Brazylia) i Colin Webster (Wielka Brytania), gitarzysta Florian Stoffner (Szwajcaria) oraz jak zawsze silna grupa muzyków polskich – gitarzyści Michał Dymny (Kraków) i Paweł Doskocz (Poznań), and last but not least – pianista Witold Oleszak (Poznań).

Na scenie festiwalu krzyżować się będą trasy koncertowe tria Stoffner/ Mahall/ Lovens, które promuje swą pierwszą płytę Mein Freund Der Baum, duetów Gibson/ Trilla (w tym roku CD Antenna) i Turner/ Oleszak (w dorobku dwie płyty z lat 2011/12). Specjalnie na potrzeby poznańskiego spotkania do Polski zawita duet Webster/ Lisle (będzie to ich pierwsza wizyta w naszym kraju; w dorobku niezliczona ilość wspólnych płyt). Jak zwykle, obok w/w koncertów stałych formacji improwizujących, widzowie obejrzą powołane ad hoc improwizowane duety i tria.

Festiwal zaś otworzy specjalny koncert Poznan Improvisers Orchestra (która używa także nazwy Poznańska Orkiestra Improwizowana). Ansambl założony rok temu rozwija się błyskawicznie, a skupia młodych muzyków improwizujących, w głównej mierze absolwentów poznańskich szkół muzycznych. Na okoliczność festiwalową Orkiestrą dyrygować będzie m.in. Yedo Gibson, a w rozbudowanej sekcji perkusyjnej zagra Vasco Trilla.




Program Festiwalu:

8 listopada (czwartek)

TBA 19.00  (wstęp wolny)
Poznan Improvisers Orchestra conducted by Yedo Gibson feat. Vasco Trilla
Dragon 21.00  (bilety)
Florian Stoffner g/ Rudi Mahall bcl/ Paul Lovens dr
  
9 listopada (piątek)

Dragon 19.00 (bilety)
Colin Webster sax/ Vasco Trilla dr
Andrew Lisle dr/ Paweł Doskocz g/ Michał Dymny g
Yedo Gibson sax/ Vasco Trilla dr

10 listopada (sobota)

Dragon 18.00  (bilety)
Michał Dymny g/ Colin Webster sax
Paweł Doskocz g/ Yedo Gibson sax
Colin Webster sax/ Andrew Lisle dr
Roger Turner dr/ Witold Oleszak p

UWAGA! Układ duetów i triów stworzonych ad hoc może jeszcze ulec zmianie.


****

Anonse radiowe:

24.10 Nokturn, Polskie Radio "Dwójka", 22.30 - wywiad z Vasco Trillą, a także zapowiedź koncertów festiwalowych.

26.10 Jam Session, Polskie Radio "Dwójka", 23.30 - zapowiedź festiwalu, prezentacja muzyki wszystkich uczestników. W drugiej części programu także muzyka z jesiennych premier serii wydawniczej Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune. Wszystko z żywym udziałem Pana Redaktora.

Link do playera radiowego: 




czwartek, 18 października 2018

Alex Ward’ Item 10! Volition (Live At Cafe Oto)!


Alex Ward, brytyjski gitarzysta i klarnecista, to muzyk, który uwielbia swobodną improwizację, ale lubi być do niej skrupulatnie przygotowany. Gdy myślę o procesach predefiniowania swobodnej improwizacji, tworzenia scenariuszy jej przebiegu, zawsze przed oczyma staje mi obraz pewnego popołudnia przed koncertem we Wrocławiu. Dwóch muzyków, dwa kufle piwa i wielkie pięciolinie w dłoniach. Ożywiona dyskusja, nanoszenie długopisem nowych pozycji na arkuszu. Za godzinę piękny, improwizowany, wyzwolony koncert. To duet Alex Ward – Dominic Lash. Tak o tym wydarzeniu pisała Trybuna dwa i pół roku temu.

Ward, w ramach przygotowania do częściowo komponowanej improwizacji swojego Sekstetu, wręczył onegdaj muzykom czternastostronicową instrukcję. Jaki to dało efekt muzyczny, możecie przypomnieć sobie, klikając w ten punkt.

Dziś 44-letni muzyk proponuje nam nagranie własnego tentetu, który z wielowarstwowych instrukcji potrafił stworzyć prawdziwie ekscytującą, kolektywną improwizację. Dzięki zamieszczonym na okładce płyty liner notes, wiemy, iż instrukcja składała się z tradycyjnie notyfikowanych fragmentów, odcinków częściowo notyfikowanych (w zakresie niektórych parametrów, np. w rytmu, wybór pozostawiony został samym muzykom), pasaży dyrygowanej improwizacji oraz całkowicie swobodnej improwizacji, toczonej w wyznaczonych podgrupach (na okładce płyty muzycy wskazani z imienia i nazwiska, także czasy trwania poszczególnych odcinków). I jeszcze jedno założenie – niektóre ze sposobów organizacji przestrzeni dźwiękowej, wymienionych wyżej, mogły i były realizowane symultanicznie.

Do orkiestry, która przejęła nazwę roboczą Item 10, Alex zaprosił muzyków z kilku brytyjskich światów – takich, jak on sam, którzy uczyli się kolektywnych improwizacjach dwie dekady temu pod czujnym okiem mistrza Butcha Morrisa, przedstawicieli szeroko rozumianej muzyki współczesnej, czy wreszcie naszych ulubionych, młodych brytyjskich freaków improwizacji, określonych przez samego Warda jako przedstawicieli eklektycznego post-free jazzu.




Poznajmy zatem aktorów spektaklu. Od lewej do prawej, z perspektywy naszych uszu, muzycy rozmieszczeni zostali na małej scenie londyńskiego klubu Café Oto w następujący sposób: Alex Ward – gitara elektryczna, klarnet (także amplifikowany), Yoni Silver – saksofon altowy, klarnet basowy (także amplifikowany), Cath Roberts – saksofon barytonowy, Sarah Gail Brand – puzon, Otto Willberg – kontrabas, Andrew Lisle – perkusja, Charlotte Keeffe – trąbka, flugelhorn, Benedict Taylor – altówka, Mandhira De Saram – skrzypce oraz Joe Smith Sands – gitara elektryczna.

Rzecz działa się 18 września 2017 roku. Muzycy wykonali trzy kompozycje Warda, co zajęło im prawie 80 minut. Płyta Volition (Live At Cafe Oto), która swoją oficjalną premierę będzie miała w najbliższy poniedziałek, wydana została przez własne wydawnictwo Warda – Copepod Records. Zaglądamy do środka!

Your Overture. Wita nas intro, pełne rockowego temperamentu (dwie gitary elektryczne!), z orkiestrowym rozmachem godnym niejednego święta wiosny. Rozbudowany pasus smyczkowy, kolektywna, zamaszysta ekspozycja. Ostry saksofon, hałaśliwa trąbka i marszowy nastrój, czytany prosto z kartki. Parę sekund powyżej 4 minut.

Entreaty. Tu pierwsze dźwięki należą do altówki i skrzypiec - jakże piękny, upalony barok! Także smyczek na kontrabasie. Wzniośle, dobitnie, zgrzytliwie – strunowce w prawdziwej ofensywie. Większa grupa instrumentów włącza się dopiero po kilku minutach, tworząc błyskotliwi zgiełk, który stanowi dramaturgiczne poprowadzenie pod pierwszą podgrupę swobodnej improwizacji. Zgodnie z zapisem na okładce i tym, co słyszymy – puzon, perkusja i kontrabas! Przez blisko 8 minut trójka muzyków stanowi element dominujący całej orkiestry. W tle dzieją się przeróżne rzeczy, ale my koncertujemy się na świetnej ekspozycji Brand, której silny impuls daje sekcja Lisle/ Willberg. Prawdziwe power trio – dynamika, ekspresja, szkliste libido! Sonore zatopione we free jazzie po kolana. Tuż po nich, smyczkowe interludium, choć sam puzon nie milknie. Wyłania się z tego dęta wojna, który tyczy szlak ku kolejnej podgrupie – baryton i trąbka, czyli girls in offensive, choć nie dłużej niż przez dwie minuty. Ponowne interludium jest zmysłowe, gęste, wprost z filharmonii - dobre podprowadzenie z kartki. Na pięć minut dostajemy się we władanie klarnetu basowego, altówki i skrzypiec. Piękny, dynamiczny, nielichy popis instrumentalny – zapasy, kwiki, złorzeczenia! Brawo! Błyskotliwie wytłumiony pod batutą klarnetu (Warda?), przy wsparciu małych strunowców. Obok komentarz z kartki w formule sustained. Urocze, sonorystyczne interludium skrzypiec (altówki?). Tuż po mocnym, filharmonicznym podprowadzeniu, start nowego trio – klarnet, perkusja i gitara elektryczna. Przez moment pierwszy z nich, tu w rękach Warda, brnie samotnie, ale dość szybko podłącza się brakująca dwójka – Lisle i Smith. Wielominutowa ekspozycja tej trójki, świetnie komentowana przez pozostałych muzyków (chyba zadziałało tu kilka podscenariuszy!). Klarnet wchodzi na szczyt i święci triumfy! Gęsty, mocny, ale jakże zwinny finał kompozycji. Fire music!





Volition. Tentet startuje pełnym składem – głośno, dynamicznie, w wysokim rejestrze. Od 37 sekundy pierwszy ocean free improve – baryton, kontrabas i perkusja. Mocny free jazz dla silnych facetów i wrażliwych kobiet. W tle ciekawy komentarz grany unisono. Także pętelki gitary. Kolektywnie, ostro i po bandzie, ze świetnie wyeksponowanym barytonem! Brawo! Nim swój antrakt skończy trio, do walki rusza kolejne trio – pozostaje perkusja, dochodzą flugelhorn i skrzypce. I to jest uspokojenie, choć momentami bardzo pozorne. W dyskusję włączą się inny dęciak. Zadziorny, ale wykwintny! Komentarz idzie wprost z najniższych strun. Tu znów, w jednym momencie orkiestra korzysta z kilku scenariuszy. Gęsto od dźwięków. Do tria, na zakładkę dochodzi nowy duet – puzon i gitara (Smith). Na bogato, aż trudno nadążyć z notowaniem wrażeń. Duet spowalnia nieco narracje, koi nerwy, pozwala wziąć łyk nowego powietrza i jest ... wyśmienity! Narracja narasta silnym kontrabasem, muzycy eksplodują w ramach swoich rozwiązań dramaturgicznych. Po krótkim interludium, na czoło wysforowują się dwa amplifikowane klarnety. Szczypta elektroakustyki na tym prawie całkowicie akustycznym koncercie. Długi pasus, orkiestra milczy – prawo lidera! Cały ansambl delikatnie stopuje, być może zbiera siły na krwiste zakończenie. Po chwili backgroudowego komentarza startuje nowy duet – perkusja i altówka. Dodajmy, iż ma on wielu komentatorów (choćby trąbkę). Kolejna porcja wspaniałości. Tuż obok do drzwi dobija się jakiś zagubiony dęciak i wchodzi w improwizację duetu bazowego, jak w masło. Koncert sięga szczytu, ale nie ostatniego! Wspaniałe pasusy Taylora na altówce! Kolejne interludium jest bardzo bogate – sonorystyka, zwinne interakcje, kompulsywne mocowania pełne potu na czołach. Orkiestra staje w płomieniach! Na to wszystko wchodzi hałaśliwa gitara Warda (tutti!) i czyni honory mistrza – noise and collective improve! Gęste jak ołów! Wielki finał niebywałego koncertu swobodnej improwizacji, podanej wedle czterech scenariuszy! Nie pytajcie, jak oni cudownie wybrzmiewają na ostatniej prostej! Wszystko, co tylko możecie sobie wyobrazić! 



wtorek, 16 października 2018

Colin Webster’ Raw Tonk! Ideal Principle & Static Garbled Dreams!


Londyński label Raw Tonk Records, prowadzony przez saksofonistę Colina Webstera, nie zwalnia tempa. Niemal każdy miesiąc przynosi premierę płytową, która nie pozostaje bez echa także na łamach Trybuny.

Dziś czas na premierę sierpniową i wrześniową. Muzyka na nich zawarta nie jest bynajmniej wakacyjna, ani wczesnojesienna, przynosi bowiem dwie porcje znakomitego free improve/ free jazz, zrealizowane przez muzyków doskonale nam znanych i lubianych. Nam czyli twórcom i czytelnikom tych łamów, bo reszta świata wciąż nie nazbyt silnie zdaje się doceniać wysiłki artystów, którzy maczali palce w powstaniu dwóch nowych nagrań Raw Tonk. A bez cienia wątpliwości, ósemka muzyków, którzy zostaną za moment wylistowani w roli podmiotów wykonawczych, to creme de la creme współczesnej europejskiej muzyki improwizowanej.




John Dikeman/ George Hadow/ Dirk Serries/ Martina Verhoeven/ Luis Vicente  Ideal Principle

Na początek trafiamy do Sunny Side Studio, w brukselskim Anderlechcie, jest luty 2016 roku. Muzycy: John Dikeman – saksofon tenorowy i altowy, George Hadow – perkusja, Dirk Serries – gitara elektryczna, Martina Verhoeven – kontrabas oraz Luis Vicente – trąbka. Odsłuch pięciu zwinnych improwizacji zajmie nam 48 minut i 22 sekundy.

One. Muzycy rozstawieniu w studio, od lewej do prawej, jak w tytule wykonawczym płyty. Intro stanowi cicha, sonorystyczna ekspozycja saksofonu i trąbki. W ramach subtelnego backgroundu, świetną robotę czynią od samego początku gitara i kontrabas. Nie sposób nie docenić także mikro drummingu. Skupienie, dokładność, precyzja i smyczek, który zdaje się siać na strunach coś na kształt rytmu. Na czele orszaku muzycznych ornamentów, błyskotliwy od samego startu Vicente. Jeśli poprzednią płytę tego kwintetu, która zawierała koncert z amsterdamskiego klubu Zaal 100, moglibyśmy zaliczyć do silnie free jazzowej wprawki, nastawionej na strukturalny kolektywizm, to nowa podróż zdaje się stąpać dalece odważniej po gruncie swobodnej, w pełni wyzwolonej improwizacji. Dodatkowo, indywidualna postawa każdego z instrumentalistów konstytuować może tezę o artystycznym progresie każdego z nich, na przestrzeni okresu, jaki upłynął od poprzedniego nagrania. By nie być gołosłownym – intrygujący, gęsty, zaplątany w struny flow Dirka (trochę jakby quasi rockowa wersja Baileya), mocny, męski tembr kontrabasu… Martiny (prawdziwa królowa tego instrumentu!), pasaże Johna i Luisa, które zdobią każdą minutę tego nagrania, wreszcie skrupulatność i pewność na stołku drummerskim George’a. W 6 minucie narracja jest już gęsta, jak ołów. Cała maszyna pięknie pracuje. Po kolejnych dwóch minutach muzycy fundują nam błyskotliwe wybrzmiewanie, tu czynione głównie za sprawą kontrabasu i trąbki, także przy udziale bystrego saksofonu i rezonujących talerzy. Oniryczny nastrój, z którego wykluwa się kolejna opowieść. Bardzo filigranowa, ze smykiem, który zdaje się ustawiać wszystkich po kątach. Brawo! A napięcie wciąż rośnie. W 13 minucie świetna ekspozycja saksofonu, a cały kwintet znów pędzi na pełnych obrotach. Na finał moc gitarowych akcentów i jęki kontrabasu. Jakże doskonałe 20 minut już za nami. Two. I ta introdukcja startuje z poziomu ciszy. Dęte prychania, mały sound kontrabasu, talerze i ambient wprost z gryfu gitary. Choć inna, to równie urocza, płynna narracja. Sonore z obu tub po prostu wyśmienite. Niespełna trzyminutowa perła! Three. Na wejściu skory do hałasowania saksofon, równie zadziorna gitara, rezonans talerzy i werbla, prychanie trąbki, kontrabas z palca, który stawia stemple - krocząca, dostojna improwizacja. Odcinek trzeci zdaje się szukać inspiracji w high quality jazz. Frazy Johna smakują wręcz krwistym bebopem. To on pełni tu rolę wiodącą. Oczywiście kierunek ekspozycji - jak najbardziej free. Po paru chwilach Martina chwyta za smyczek i ponownie stawia towarzystwo do pionu. W tle uroczy półambient Dirka. Na prawej flance, bardzo stylowo, choć dość separatywnie, zawłaszcza przestrzeń trąbka Luisa. Saksofon ponownie stawia stempel, a gitara drży rockowo. Prawdziwie wyzwolony powrót do klimatu pierwszej płyty kwintetu. Four. Na wejściu solowy, wysoki flow altu. Wsparcie od small drummingu (Hadow, mistrz w tej dziedzinie!). Spokojna gitara, kontrabas pizzicato, a sama opowieść znów pachnie dobrym jazzem. Vicente wchodzi dopiero w 3 minucie, tembr jego instrumentu jest czysty, dostosowany do sytuacji scenicznej. Muzycy (to zdaje się być ich znak rozpoznawczy w tej konfiguracji personalnej) zaczynają zmysłowo kleić się do siebie, a sama narracja gęstnieje już niemal samoczynnie. Uwalniają frazy, zamykają oczy i robią krok w przepaść. Znów wspólne pasaże Johna i Luisa smakują doskonałością. Na wybrzmieniu mieniące się złotem talerze George’a. Five. Jeśli mamy finał, to nogi muzyków delikatnie odpuszczają na pedale gazu. Saksofon i trąbka - papużki nierozłączki, deep drumming, gitara z pogłosem, szczypta psychodelii na dobre zakończenie. Piękne, długie strumienie dźwięków. Smyczek wyłania się z tej mocy, jak feniks z popiołów i wieńczy doskonałą płytę!




Colin Webster/ Andrew Lisle/ Otto Willberg  Static Garbled Dreams

Tym razem Londyn i miejsce zwane Soundsavers. Dokładna data spotkania nieznana. Colin Webster – saksofon altowy, Andrew Lisle – perkusja oraz Otto Willberg – kontrabas. Ponownie pięć improwizacji, czas trwania – 46 i pół minuty.

One. Z nagraniem wita nas szorstki, twardy, zaczepny tembr saksofonu altowego. Tuż obok równie wyrazisty, traktowany smyczkiem kontrabas. Wciśnięta pomiędzy nich perkusja, która od startu buduje zwinne pajęczyny i nici porozumienia. Strukturalnie bogata, swobodna narracja, prowadzona w dynamicznym tempie. Free jazz z barokowym smyczkiem na mocnym speadzie, wszystko czynione na poziomie artystycznym budzącym szacunek słuchacza. Ekspresja wciąż na krzywej wznoszącej! W 6 minucie napotykamy na solową ekspozycję kontrabasu. W komentarzu pierwsza sonorystyczna wycieczka altu. Wszystko, co dzieje się  pomiędzy tymi muzykami, doskonale jest ze sobą skomunikowane. Na takim bystrym interwale rodzi się nowa narracja, nieco mniej dynamiczna, nastawiona na  silne interakcje. Kontrabas brnie palcami, drumming na progresie, a alt pełen zaśpiewu. Two. Prychy z tuby, na stołku mały dobosz – duetowa introdukcja. Na dużej ekspresji, z turbodoładowaniem. Po 90 sekundach, dalece tanecznym krokiem podłącza się kontrabas. Free jazz tak gęsty, jakby świat miał się za chwilę skończyć! Brawo! Muzycy idą w zmysłowy galop. Po chwili, dobry moment na solo kontrabasu, nie bez wsparcia perkusji. Powracający, jakże płynny alt, wyhamowuje nieco narrację, błyskotliwie finalizuje cały odcinek i bez zbędnych przerw przechodzi do kolejnego... Three. Muzycy stają w jeszcze silniejszym zwarciu. Płynną intensywniej, kolektywniej, stawiając na 200% demokrację w zakresie podejmowania decyzji dramaturgicznych. Komunikacja osiąga stan telepatyczny. W 4 minucie alt wpada w ekstazę! What a game! Tuż po niej, chwila relaksu przy kontrabasie (co za brzmienie!), wspieranym perkusyjnie. Nie pytajcie, co dzieje się, gdy alt powraca. Power hot trio! Four. Czas na konstruktywny stopping! Zaśpiew altu, stemple kontrabasu, talerze w bojaźni i drżeniu. Smyczek szuka zaczepki i próbuje intensyfikować improwizację, ale ta pozostaje spokojna. Pojękiwania, grzmoty i mlaskania. Saksofon łagodny jak baranek. Na finał całusy z tuby, slajsy ze smyka – rodzaj uroczego akustycznie call & response. Znów brawo! Five. Razem, kolektywnie po finałowe złote runo! Alt znów śpiewa, kontrabas i perkusja kreują sytuację rytmiczną. Doskonały moment drummera! Potem chwila grozy z gryfu kontrabasu. Dynamika narracja rośnie, tekstura pęcznieje. Kolejny świetny dialog altu i kontrabasu, który za moment staje się już … trialogiem. Muzycy są już równie upoceni, jak na początku płyty. Znów kontrabas czyni cuda, znów podpiera się świetnym small drummingiem (7 minuta). Na to wszystko wchodzi rozszalały alt! Komentarz solowy kontrabasu i ponowny powrót altu. Recenzent nie nadąża z notowaniem wrażeń. Finał płyty zdominowany przez Webstera i Willberga. Wybrzmiewanie na ostatniej prostej pachnie geniuszem!



sobota, 13 października 2018

Carrier! Lambert! Mazur! Beyond Dimensions of Being!


Poniższe recenzje powstały na zlecenie portalu polish-jazz.blog i tamże zostały pierwotnie opublikowane.


Kanadyjskich free jazzowych podróżników opowieść z datą 2016! Francois Carrier i Michel Lambert każdej wiosny odwiedzają Europę. Grają koncerty, robią zdjęcia (polecam), potem europejscy wydawcy produkują ich płyty!

Polskim partnerem Kanadyjczyków od lat jest Rafał Mazur. Pisaliśmy już na tych łamach o ich wspólnych płytach, choćby o dwóch kolejnych koncertach w krakowskiej Alchemii, wydanych w dużym odstępie czasowym, przez dwa niezależne od siebie labele (FMR, NoBusiness).

Tej wiosny saksofonista i perkusista także gościli w Europie i Polsce. W nasze ręce zaś trafił koncert nagrany z Rafałem Mazurem…w Rumunii. Maj 2016 roku, na prawie 78 minut (!) przenosimy się do Timisoary.




Zaczynamy klasycznym dla tego tria flow – gęstym, dobrze skonstruowanym akustyczną gitarą basową Mazura, pozostawiającym dużo przestrzeni dla alcisty, który lubi zawieszać narrację, popadać w zadumę i czekać na to, co uczynią partnerzy. Pasaże altu są płynne, z lekkim zadziorem w brzmieniu, nie stronią od płaczliwości, bywają pyskate i niejednorodne stylistycznie. Perkusista idzie krok w krok za Rafałem, je mu z ręki, nie zrobi niczego bez przyzwolenia basisty. Sam Mazur zdaje się czuć w tym gronie coraz pewniej. Powiedziałbym, że z płyty na płytę zaczyna w tym trio liderować. Tę sugestię – jeśli mnie pamięć nie myli – zawarłem już w recenzji ich poprzedniej płyty. Dowodem choćby błyskotliwe pasaże w okolicach 8-9 minuty pierwszej części, gdzie delikatnie wspierany small drummingiem Lamberta, rządzi i dzieli na scenie. Zaznaczyć też trzeba dobry moment altu pomiędzy 13 i 15 minutą.

Drugi utwór jest nieco bardziej balladowy, półtonu cichszy, o krok wolniejszy. Mazur oczywiście wkłada tu kij w szprychy i bezcelnie zaczyna napędzać trio. Lambert opukuje mu plecy, a narracja toczy się swoim torem, bez specjalnej ekscytacji po stronie recenzenta (publiczność w backgroundzie także nieco rozgadana). W 9 minucie Carrier dmie nieco intensywniej, dzięki czemu jakość nagrania natychmiast rośnie. Nie trwa to jednak zbyt długo (po jego stronie także bez zaskoczeń).

Intro odcinka trzeciego jest chytrze poszarpane. Alt kreśli krótkie, urywane frazy, bas jest skupiony na sobie i myśli o dwa okrążenia do przodu. A one touch drummer swinguje tu na potęgę (why not?). Jakby cała trójka grała znany, nieistniejący standard jazzowy. Bez trudu napotykamy też na kolejny, jak zwykle udany, solowy pasaż Mazura.

Czwarty odcinek, finałowy rozpoczyna krzyk altu. Zdaje się, że to najlepszy tego dnia moment Kanadyjczyka. Sekcja dobiega do niego w podskokach. Euforia recenzenta trwa aż … cztery minuty, do momentu kolejnego zawieszenia narracji przez saksofonistę. Po chwili przerwy orszak ponownie rusza jednak w galop (Brawo Rafał!)., dzięki czemu ta część koncertu i tak zasługuje na miano najlepszej. Choćby 16 minuta i znów dwie, trzy frazy Mazura, które powodują, iż wciąż jesteśmy z tą płytą. Docieramy, mimo licznych ambiwalencji, do 77 minuty koncertu. Nie mamy pewności czy jest z nami tak samo liczna publiczność, jak na początku.

Być może nic tak nie szkodzi sztuce, jak nadmiar. Po czwartej historycznie płycie Rafała Mazura z Kanadyjczykami, definitywnie prosimy jednak o nowe rozdanie personalne.


François Carrier, Michel Lambert, Rafal Mazur ‎ Beyond Dimensions (FMR Records, 2018)

_____________


Jeśli pamiętacie płytę „Oneness” tego samego tria, wydaną w roku ubiegłym przez FMR Records, to wiedzieć winniście, że płyta, która w tej właśnie chwili krąży w naszym odtwarzaczu została nagrana w tej samej krakowskiej Alchemii, dokładnie … 24 godziny wcześniej!

Koncert zaczyna się w obecności delikatnego tembru saksofonu altowego, niezwykle precyzyjnej marszruty akustycznej gitary basowej i zmienno-okrężnego bębnienia. Płyta „Radość Istnienia” to jakby kolejna pocztówka z wiecznej podróży Carriera i Lamberta po świecie muzyki improwizowanej. Dwóch dzielnych kanadyjskich muzyków, którzy zgodnie z zapisami swojego czarownego, zapewne czerwonego kajeciku, w każdej destynacji ma swojego człowieka do wspólnego grania. W Polsce tym kimś jest Rafał Mazur.

Muzyka tria, to swobodna, luźna, ale wyważona i jakże konsekwentna improwizacja. Płynny flow basu akustycznego Mazura dobrze robi kanadyjskiemu duetowi – spaja, podpowiada, gwarantuje ciągłość narracji na wypadek zawieszenia opowieści bez podania jasnej przyczyny, co temu akurat saksofoniście zdarza się raz po raz. Co zdaje się być stałym elementem jego pomysłu na jazzową improwizację, a co nie koniecznie kreuje entuzjazm recenzenta. Tu dzieje się tak choćby w trakcie 6 minuty pieśni otwarcia. Z drugiej strony wszelkie próby eskalacji napięcia dramaturgicznego, generowania dodatkowych porcji emocji na scenie świetnie budują jakość całego nagrania. Carrier większość czasu operuje na alcie, ale gdy okazjonalnie sięga po obój w dynamicznych pasażach (z ciekawym, matowym brzmieniem), dodaje błysku swej muzyce. A Mazur, niczym precyzyjna maszyna, która napędza drummera, stymulując kolejne galopady całego tria.




Drugi odcinek zaczyna się stosunkowo spokojnie, z odrobiną cytatów z hymnicznego Aylera. Kunszt i wyobraźnia są bez wątpienia zaletami saksofonisty, ale bodaj największym jego atutem jest poziom dobrze rozumianego rzemiosła artystycznego. Lambert goni za jego pomysłami, a Mazur jakby tkał pajęczynę powiązań między Kanadyjczykami – gęstą, soczystą, wielobarwną sieć. Z drugiej strony każdy podmuch w tubie saksofonu dodatkowo napędza poszczególne fazy improwizacji, Choć ona sama nie zawsze jest jakoś szczególnie ognista. Dużo w niej przestrzeni, swoistego, artystycznego stoicyzmu, ogłady i wyrafinowania. Free improv z dużą dawką rozwagi!  Na finał szczypta dynamizmu na werblach i tomach.

Trzeci epizod tryska dynamizmem, ekspresją, ogniem wysoko zawieszonego altu. Choć amplituda emocji na scenie zdaje się być nieco przewidywalna. Po każdym ataku niezwłocznie przechodzi czas na tłumienie emocji i gojenie ran. Tu świetnie odnajdujemy – po raz kolejny – robotę Mazura. Jakby ustawiał partnerów po kątach. Regularne zawieszanie narracji przez Carriera stwarza polskiemu muzykowi dodatkową przestrzeń na śmiałe popisy instrumentalne i dodajmy – ani jeden centymetr sześcienny tejże nie jest tu trwoniony.

Czwarty, na zasadzie kontrastu, znów płynie na starcie spokojnym altem. Spirala narracji nakręca się dość ślamazarnie, jakkolwiek wszystko dzieje się w aurze świetnej komunikacji pomiędzy muzykami. Narracja całej płyty zdaje się być dość jednorodna, ale to wcale nie ujmuje jej jakości. Muzyka płynie bowiem na tyle wartkim strumieniem, że recenzent nie potrafiłby wskazać fragmentów koncertu, które na etapie produkcji można byłoby pominąć bez szwanku dla obrazu całości. Ten akurat odcinek nagrania ewidentnie ciągnie do przodu para Mazur-Lambert, która wytycza cel i nie spuszcza z tonu ani na moment. Alt biegnie za nimi w podskokach.

Muzycy wciąż opowiadają nam jakby tę samą historię (właśnie wystartował odcinek piąty). Poszczególne epizody różnią się detalami, poziomem intensywności, czy też rozkładem akcentów solowych, proporcjami natężenia altowego zaśpiewu i chwilami zmysłowej gry sekcji rytmicznej. Niedopowiedzenia Carriera, często w estetyce późnego Joe McPhee, z jednej strony czasami burzą ład improwizacji, z drugiej zaś prowokują sekcję do ciekawych wycieczek. Suma plusów dodatnich i ujemnych czyni jednak całość w pełni akceptowalną dla recenzenta. Tu, w okolicach 8 minuty dzieją się wyłącznie dobre rzeczy. Choćby doskonała ekspozycja oboju, czyniona na bazie solowych popisów Mazura.

Wreszcie sam finał koncertu. Powraca blask Aylera, także trochę zbyt mocno tłumionych emocji w tubie altu. Szczęśliwie sekcja nie jest w nastroju do marudzenia. Drobne zaczyny transu na gryfie basu, celny drumming, wreszcie wykwintne pasaze saksofonu sprawiają, iż to właśnie finał koncertu uznać należy za jego najlepszy fragment. Na ostatniej prostej balladowe, kołyszące niemal wybrzmiewanie.

François Carrier, Michel Lambert, Rafal Mazur ‎The Joy Of Being (NoBusiness Records, 2016) ‎



wtorek, 9 października 2018

Pedro Sousa i jego ciągle powiększająca się biblioteka idei i estetyk ! Wywiad z muzykiem!


Wywiad przeprowadzony na zlecenie portalu jazzarium.pl i tamże opublikowany


Płyta portugalskiego tria free jazzowego Rajada ukazała się na początku bieżącego roku za sprawą serii wydawniczej Multikulti Project i Trybuny Muzyki Spontanicznej. W trakcie swojego niedługiego życia doczekała się już m.in. cztero i pół gwiazdkowej recenzji na prestiżowych łamach Freejazz Blog. W okresie wiosennym przeprowadziłem z Pedro Sousą, saksofonistą tria, rozmowę nie tylko o tym wydawnictwie, ale także i przede wszystkim o drodze, jaką przebył ten wciąż młody muzyk, od eksperymentalnej elektroniki do muzyki swobodnie improwizowanej.

Witaj Pedro. Rozmawiamy w związku z ukazaniem się w Polsce debiutanckiej płyty tria Rajada, którą tworzysz wspólnie z Miguelem Mirą i Afonso Simoesem. Opowiedz proszę, jak doszło do powstania tego tria, jak ta muzyka sytuuje się na tle twoich poprzednich muzycznych doświadczeń.

Grałem już wiele razy z Miguelem Mirą, nim zagraliśmy jako Rajada, głównie w sytuacjach stworzonych ad hoc, ale także w studiu, gdy ćwiczyłem razem z Motion Trio. Jednocześnie znałem i zaprzyjaźniłem się z Afonso, wiedziałem o jego wcześniejszej grze w różnych zespołach z Davidem Maranhą lub Rafaelem Toralem, także w takich zespołach, jak Gala Drop i Fish & Sheep. Pewnego dnia grałem z Afonso w podwójnym koncercie, gdzie lokalni muzycy z Lizbony zwykli bywać w soboty, na Rua da Bica. Ideą podwójnego koncertu polegała na występie dwóch duetów, które nigdy wcześniej nie grały ze sobą.

Po tym koncercie po prostu pewny rzeczy zadziały się już same. Miguel Mira i ja chcieliśmy grać częściej razem. Afonso chciał ponownie zagrać improwizowany jazz. Gabriel (Ferrandini) już myślał o przyszłości z Volúpias das Cinzas. Tak więc całkiem naturalnie poczuliśmy, że wszyscy chcemy stworzyć czystą formację składająca się z saksofonu, basu i perkusji.




Opowiedz proszę o swoich początkach jako muzyk. Od czego zaczynałeś, gdzie uczyłeś sie grać, jak doszedłeś to muzyki improwizowanej, w którym momencie poczułeś, że to jest twoja metoda artystycznego działania.

Zacząłem grać na gitarze jako nastolatek. W takich okolicznościach właśnie poznałem Gabriela Ferrandiniego. Obaj wpadliśmy na pomysł stworzenia zespołu i grania muzyki. Byłem i nadal jestem wytrwałym słuchaczem muzyki elektronicznej, więc uczyłem się także, jak tworzyć muzykę na komputerze. W ciągu tych lat wiele eksperymentowaliśmy z innymi muzykami, czy kolegami z liceum, którzy potem robili już inne rzeczy. Był to także czas, kiedy po raz pierwszy spróbowałem zagrać na saksofonie, który w tamtym czasie był dla mnie bardzo tajemniczym instrumentem.

Ponieważ mieliśmy wiele pomysłów i skojarzeń w naszych głowach, doświadczaliśmy wtedy głównie tego, co oznacza ciągłe zmaganie się z twoim instrumentem i twoimi fizycznymi zdolnościami, a nie zaś z tym, co naprawdę chcesz robić w kategoriach dźwięku. Było to bardzo ważne, ponieważ nasze ówczesne potrzeby ostatecznie przerosły chęć grania muzyki notyfikowanej lub ustrukturyzowanej w postaci piosenki, a my coraz bardziej przechodziliśmy do długich kompozycji, dzięki stosowaniu improwizacji i eksperymentalnych pomysłów estetycznych.

Ostatecznie Gabriel zaczął regularnie grywać w RED Trio i Motion Trio. A ja, który grałem kilka razy z Ernesto Rodriguesem i VGO (Variable Geometry Orchestra), założyłem własny zespół z dwoma innymi przyjaciółmi (Pedro Lopes z EITR i João Gomes) o nazwie OTO. To było zarówno eksperymentalne, jak i improwizowane trio z muzyką elektroniczną, którego każdy kolejny koncert, a także metody pracy bardzo różniły się od siebie. To była niesamowita szkoła, dowiedzieć się więcej o graniu muzyki elektronicznej, a także lepiej zrozumieć, jak tworzyć w połowie strukturalne / w połowie improwizowane utwory muzyczne itp. To zdecydowanie mieściło się gdzieś pomiędzy muzyką taneczną, a po prostu naprawdę dziwacznymi rzeczami. Również w ciągu tych lat spędzałem dużo czasu, często opuszczając zajęcia na uniwersytecie, na graniu i próbach w Trem Azul, który był wtedy sklepem z muzyką jazzową, a także kwaterą główną wytwórni Clean Feed. To była właściwie moja druga szkoła, która otworzyła mój umysł i uszy na wiele rzeczy, które wydarzyły się potem.

Ale ostatecznym punktem zwrotnym był koncert Johna Butchera, który widziałem w CCB z udziałem Carlosa Zíngaro grającego na altówce, z elektroniką i Güntera Müllera, wykorzystującego ipody. Gra Johna Butchera kompletnie mnie rozwaliła. Tkwiłem już wtedy w różnych odmianach jazzu i improwizacji, ale widząc saksofony Johna robiące tak niezwykłe rzeczy, to było coś, czego wcześniej nie widziałem. Zdaje się, że to był ten impuls, który w pewnym sensie sprawił, że ostatecznie porzuciłem moją elektronikę na rzecz gry na akustycznym instrumencie.

Czy mógłbyś wymienić płyty i muzyków, którzy w szczególny sposób ukształtowali Cię jako muzyka?

Wydaje mi się, że trudno jest opisywać rzeczy w ten sposób, ponieważ czuję, że wszystko, czego dotychczas doświadczyłem, jest częścią tego samego strumienia, nawet te okropne rzeczy, których słuchałem jako dziecko. Zatem prawdopodobnie wiele, nawet tych najbardziej "ważnych" rzeczy mogę tu pominąć. Ale pierwsze wrażenia, które przychodzą na myśl, to cała muzyka elektroniczna, którą słyszałem, gdy dokonywałem moich pierwszych odkryć i eksploracji w muzyce. Dla nastolatka byli to typowi bohaterowie, tacy jak Pink Floyd i Soft Machine, ale potem naprawdę zanurzyłem się w muzyce jungle i IDM, odkryłem takie wytwórnie, jak Warp, Ninja Tune i Tzadik, tacy artyści, jak Aphex Twin, Squarepusher, Ventian Snares i μ-ziq przychodzą do głowy. "Disco Volante" Mr. Bungle’a również kołysało mój świat w tamtym czasie, czy zespoły takie, jak The Melvins. Później doszedłem do hip hopu, także bardzo lubię „brudną” południową muzykę, taką jak Three Six Mafia i DJ Screw. Lub dziwaczne rzeczy, takie jak Prefuse 73.

Muzyki jazzowej zacząłem słuchać intensywniej nieco później, ponieważ zostałem w to wciągnięty i zacząłem spędzać dużo czasu w "Trem Azul", który w czasach, gdy był siedzibą Clean Feed Records, dostarczał również dużo nowej szalonej muzyki, o której nawet nie wiedziałem, że chcę ją usłyszeć. Wtedy usłyszałem takie zespoły jak Hardcore Chamber Music, czy pierwszy album Offonoff czy Original Silence, a co najważniejsze, dla mnie jako muzyka, poznałem takich artystów jak John Butcher, Evan Parker czy Jean-Luc-Guionnet. The Fish i Townorchestrahouse to były formacje, które zawsze zalegały w moich odtwarzaczach CD. W ostatnim roku, to czego słuchałem najczęściej w domu, to w rzeczywistości muzyka tradycyjna, głównie azjatycka. Zazwyczaj tak właśnie obcuję z muzyką, najpierw dużo jednego gatunku, a potem lubię odkrywać inny.

Świat muzyki improwizowanej poznał Cię kilka lat temu, gdy nagrałeś doskonałą płytę „Casa Futuro”, w towarzystwie swojego wielkiego przyjaciela, Gabriela Ferrandiniego i Johanessa Bertlinga. Czy te trio będziesz w przyszłości kontynuował?

Graliśmy w październiku (ubiegłego roku – przyp. red.) w tym trio na Out.Fest, tutaj w Lizbonie. Zatem grupa wciąż żyje i ma się naprawdę dobrze. Poprzednio po prostu mieliśmy trudniejszy okres, ponieważ Johan niedawno został ojcem i miał bardzo napięty harmonogram. Ale cieszymy się muzyką i gramy razem, więc coś musi się wydarzyć w bardzo niedalekiej przyszłości!




Porozmawiajmy o procesie improwizacji. Co Twoim zdaniem jest ważne, by była ona udana? To, co siedzi w twojej głowie? To, z kim grasz i jakie wzajemnie na siebie reagujecie?

To interesujące pytanie, ponieważ jest to kwestia, z którą mam codziennie do czynienia, za każdym razem, gdy angażuję się w jakiś twórczy proces. Uważam się za każdym razem za szczęśliwca, że ​​mogę mieć w tej kwestii jakiś pogląd i próbować uwierzyć, że nie dość, że moje koncepcje nie są dogmatami, to jeszcze mogą się też poszerzać i ewoluować. Dzięki Trem Azul, przyjaciołom, kolegom związanym z muzyki, a także moim własnym poszukiwaniom, byłem nastawiony nie tylko na mnogość różnych rodzajów muzyki i artystów, ale także na konkretne sposoby podejścia i analizowania sytuacji. Jestem oczywiście owocem i skutkiem moich własnych influencji, także tych wszystkich najprzeróżniejszych albumów i gatunków muzycznych, które mnie interesują, od muzyki drone po noise, także hip-hopu i muzyki tradycyjnej z całego świata. Również fakt, że przez kilka lat grałem na gitarze w improwizowanych zespołach elektronicznych i noise'owych, a także studiowałem rzeźbiarstwo, pomogło mi spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Wszystko sprowadza się do tego tygla idei i estetyki, który jest ciągle powiększającą się biblioteką, która pozostaje ze mną jako muzykiem.

Kiedy więc myślę dziś o muzyce improwizowanej, rzadko kiedy uważam ją za rodzaj jazzu lub przykład post-jazzowych estetyk czy idiomów. Mimo, iż to ogromny fundament wszystkiego, to nadal jest tylko częścią całej struktury, która stanowi mój własny język. Tak więc, gdy pracujemy i staramy się być coraz lepsi na swoim instrumencie, grając każdego dnia w czysto technicznym sensie, łączymy to wszystko z naszą własną prawdą i estetyką, w pewnym sensie próbując szlifować i doskonalić nasz pomysł jako całość. To zawsze stanowi moje główne zainteresowanie: być w stanie jasno zobaczyć, jak te wszystkie elementy (uczenie się, granie, myślenie, mówienie i słuchanie) kształtują mnie jako twórczą osobę i jak pomagają mi zdefiniować mój własny język, który przenika wszystko, co robię. Więc chociaż funkcjonuję dla przykładu w zespołach, których estetyka może się wydawać bardzo różna, moim celem jest zawsze nadać sens temu wszystkiemu i połączyć wszystko w jedną całość.

Również czymś, z czego zdałem sobie sprawę, a co jest bardzo ważne, jest dokładnie to z kim grasz. Ponieważ myślę, że ludzie często ujawniają siebie w sposobie, w jaki grają, to gdy osobiście komunikujesz się z kimś, stanowi już wartość samą w sobie. Przyjaźń jest ważna, choć oczywiście nie jest zmienną ostateczną w równaniu, ma dla mnie znaczenie ze względu na organiczną naturę tej muzyki. Wciąż jestem silnie zaangażowany w to, co robię w moim życiu, ciągle czuję, że wszystko wokół mnie musi i będzie wzrastać. Dlatego też rozwój i praca z ludźmi, którzy są tak zmotywowani, jak ty, którzy wierzą w to, co ty, to zdrowa rzecz dla muzyki i ogólnie dla procesu motywacyjnego. Oczywiście muzyka również rodzi się z konfliktu, który wybucha od czasu do czasu. Wszystko najważniejsze dzieje się od momentu, w którym bierzemy ten wspólny proces w nasze ręce i wykorzystujemy, to co w nas najlepsze. Wszystko inne, to tylko nieustanny ból głowy lub chwila oddechu.

Jesteś silnie związany z Lizboną. Czy mógłbyś opowiedzieć o scenie muzycznej tego miasta, szczególnie tej związanej z muzyką improwizowaną? Miejsca do grania, muzycy, czy ktoś wspiera muzyków? Czy muzyk improwizujący przeżyje w Lizbonie?

Improwizowana scena w Lizbonie jest interesująca. Być może dziś jest ona trochę bardziej rozproszona niż kiedyś, jeśli myślimy o tym w klasycznym sensie, tak jak w latach wcześniejszych, gdy funkcjonował Trem Azul (ponieważ było to miejsce, przez które niemal wszyscy przeszli) lub nawet stary Hot Club (nowy nie ma już związku z tą sceną). Wydawało się, że łatwiej było być wystawionym na różne okazje, które tyle wokół. Ale względnie mały rozmiar miasta nadal ułatwia łączenie się z ludźmi i zrozumienie tego, jak grupy muzyków przemieszczają się, pracują i mieszają ze sobą. Z jednej strony masz Ernesto Rodriguesa i jego wytwórnię Creative Sources, która prezentuje w przeważającej części muzykę bliską ciszy, realizowaną w Lizbonie i pobliskich miejscach. Z drugiej strony masz takich muzyków, jak Manuel Mota, David Maranha i Margarida Garcia, którzy są wartością samą w sobie, także Red Trio oraz Motion Trio lub nawet niektórych muzyków, którzy wywodząc się z klasycznej sceny jazzowej, próbują włączyć improwizację jako główny element w niektórych swoich projektach. Zatem każdy znajdzie tu coś dla siebie, nawet jeśli okazji nie jest zbyt wiele, bo wszystko, co robią te grupy muzyków, składa się w całość.

Inne miejsca, takie jak Galeria Zé dos Bois i Damas, są ważne w inny, być może, bardziej miejski sposób, ponieważ łączą różne gatunki muzyki w swoich programach, proponując ludziom przeróżne rodzaje muzyki, co sprzyja powstawania nowych inicjatyw. Na przykład niektórzy muzycy, z którymi pracuję i spotykam się codziennie, pochodzą ze sceny pop, estetyki lo-fi lub muzyki tanecznej, a dla mnie jest to bardzo interesująca rzecz, ponieważ wszyscy w pewnym sensie wspieramy się nawzajem, nastawieni jesteśmy na kontynuowanie różnych projektów. Może właśnie w tym kierunku zmierza scena muzyki improwizowanej w Lizbonie, ten rodzaj mieszanki stylistycznej. Jestem zdania, że ​​obecnie miasto jest nieco mniej przyjazne dla pewnych twórczych nisz, ale mimo wszystko mają one szanse przetrwać i rozwijać się. Widzę, że więcej muzyków robi różne rzeczy, a to świetna sprawa, zatem istnieje potencjał. W moim odczuciu brak jest tylko miejsc do grania w mieście (i poza nim), co w połączeniu z rosnącymi cenami czynszów i miastem coraz bardziej nastawionym na turystykę, utrudnia rozwój zjawisk kulturalnych. Ale musimy poczekać i zobaczyć, co przyniesie przyszłość, ponieważ jest tu wielu świetnych ludzi robiących świetne rzeczy.

Zatem Pedro, ostatnie pytanie. Nad czym obecnie pracujesz, na jakich płytach usłyszymy Cię w najbliższych miesiącach? No i kiedy pojawisz sie na koncertach w Polsce, czy w ogóle w Europie wschodniej?

Teraz pracuję nad wieloma różnymi rzeczami. Przygotowywałem i zmiksowałem dwa koncerty z Gabrielem Ferrandinim, Davidem Maranhą, Alexem Zhang Hungtai i Júlią Reis (na jednym z koncertów), grupa nazywa się Rahu and Ketu. Przygotowywałem też niepublikowany wcześniej album EITR, nagrany kilka lat temu. Nagrałem i zmiksowałem duet z Davidem Maranhą, który staramy się wydać w tej chwili. Jest też album CAVEIRA, nad którym pracujemy, zespół założony przez Pedro Gomesa lata temu tutaj, w Lizbonie, którego skład zmieniał się parę razy. Mam skromne nagranie solowe, która wkrótce zostanie wydane. Volúpias das Cinzas, nagrania tria Gabriela (Ferrandiniego) z rezydencji w ZDB również zostaną wydane w tym roku. Obecnie nagrywanych i produkowanych jest wiele rzeczy, to naprawdę świetna sprawa!

Co do gry w Polsce lub Europie Wschodniej ... Cóż ... Dla mnie to wciąż nieopanowane  terytorium. Tak naprawdę nie mogę powiedzieć na pewno, że coś się wydarzy. Zobaczmy, czy uda nam się przetrwać kolejną porcję płytowych wydawnictw!

Dziękuję za rozmowę, Pedro.




****

Pedro Sousa and his constantly growing library of ideas and aesthetics - an interview with a musician

The recordings of the Portuguese jazz trio Rajada appeared at the beginning of this year due to the publishing series Multikulti Project and Spontaneous Music Tribune. During its short life, it has already four and a half star review on the prestigious Freejazz Blog. In the spring time I had a conversation with Pedro Sousa, a saxophonist of  this trio, not only about this release, but also and above all about the path that this still young musician went through, from experimental electronics to freely improvised music.


Hello Pedro. We are talking about the release of Rajada trio debut album in Poland, which you create together with Miguel Mira and Afonso Simoes. Please tell me how this trio came into being, how this music is located in the background of your previous musical experiences.

I had already played multiple times with Miguel Mira before the band, mostly in ad hoc situations and in the studio rehearsing with Motion Trio. While I knew and befriended Afonso already, and knew about his past playing in various ensembles with David Maranha or Rafael Toral and in bands such as Gala Drop and Fish & Sheep. One day I played with Afonso in a double bill series where local Lisbon players used to go on Saturdays, in Rua da Bica. The idea of the double bill was to put two duos playing that had never played before.

After that gig it was simply a cluster of conditions. Miguel Mira and I wanted to play more often together. Afonso desired to play jazz and improv once more. Gabriel (Ferrandini) was already thinking ahead with Volúpias das Cinzas. So it kind of naturally happened as we all felt we wanted to develop a raw trio formation of Saxophone, Bass and Drums.

Please tell me about your beginnings as a musician. Where did you start, where you learned to play, how you came to improvised music, at what moment you felt that this is your method of artistic action.

I started out playing guitar as a teenager. Which is how I met Gabriel Ferrandini actually. We were both into the idea of forming a band and playing music. I was also and still I am a heavy listener of electronic music, so I was also learning how to produce music on the computer. We did a lot of experiments during these years with other musicians, or high school friends actually, who have gone to do other things. This was also the time I first tried out playing a saxophone, as it presented itself as a very mysterious instrument to me at the time.

Since we had a lot of ideas and references in our head we were already experiencing what it is to constantly struggle with your instrument and your physical abilities vs. what you actually want to do in terms of sound. This was very important as these necessities eventually outgrew our desire to play written or structured music in a song format, and we deviated more and more into long compositions as a result of improv and experimental aesthetic ideas.

Eventually with time Gabriel started out playing with RED Trio and Motion Trio. And I, who had played a couple of times with Ernesto Rodrigues VGO (Variable Geometry Orchestra), started my own band with two other friends (Pedro Lopes from EITR and João Gomes) called OTO. It was and experimental and improvised electronic music trio which varied its sets and approach methods a lot. And it was an incredible school to learn more about playing electronic music and to also understand more how to make half structured/half improvised music, etc. It was categorically somewhere between dance music and just really weird stuff. Also during these years I was spending a lot of time and ditching way too much my University classes in favour of playing and rehearsing at Trem Azul, which used to be the Jazz Store which was also Clean Feed's HQ. This was actually my second school, and it opened my mind and ears to a lot of things to come.

But the eventual game changer was actually a John Butcher gig I saw at CCB with Carlos Zíngaro playing viola with electronics and Günter Müller playing ipods. John Butcher's playing just blew me away. I was already into different kinds of Jazz and Improv and seeing saxophones doing things out of the ordinary wasn't something I hadn't seen before. But it struck a chord in me I guess and it kind of tipped me over to finally ditch my electronics in favour of playing an acoustic instrument.

Could you indicate the albums and other musicians who have shaped you in a special way as a musician?

I think it's kind of hard to label things that way because I feel it's all part of the same stream, even the horrible stuff I listened to as a kid. So probably a lot or even the most "important" things might be left out. But the first things that come to mind are all the electronic music that I heard as I was doing my initial discoveries and explorations in music. As a teenager there were the usuals like Pink Floyd and Soft Machine but then I got really into jungle music and idm and finding out stuff in labels like Warp, Ninja Tune and Tzadik, artists like Aphex Twin, Squarepusher, Venetian snares and μ-ziq come to mind. Mr. Bungle's "Disco Volante" rocked my world at that time as well or bands like The Melvins. Later I really got into hip hop music in general and I really like dirty south music like Three Six Mafia and DJ Screw. Or quirky stuff like Prefuse 73.

I only started listening more seriously to Jazz music later, as I was drawn into it and I started hanging out a lot at "Trem Azul" which, since it was home to the Clean Feed records, also brought me a lot of new crazy music that I didn't even know that I wanted to hear. Which is when I heard bands like Hardcore Chamber Music, or Offonoff or Original Silence's first album, and then most importantly, for me as a musician, artists like John Butcher, Evan Parker or Jean-Luc-Guionnet. The Fish and Townorchestrahouse were some bands that were always looping in my cd-players. This last season what I’ve been listening to the most at home is actually traditional music, mostly Asian. Usually that is how I hear music these days: a lot of one genre and then I like to explore another. 
  
The world of improvised music met you a few years ago when you recorded an excellent album, Casa Futuro, accompanied by your great friend, Gabriel Ferrandini and Johaness Bertling. Will you continue this trio in the future?
  
We played last October with this trio at Out.Fest here in Lisbon. So it's still alive and kicking. We simply have been having a tough break with timings as Johan recently became a father and already has a very packed schedule. But we thoroughly enjoy the music and playing together so it's bound to happen in a very near future (no pun intended) again!!!
  
Let's talk about the process of improvisation. What do you think is important for it to be successful? What's in your head? Who do you play with and how do you react to each other?

This is an interesting question as it is something that I also question myself with everyday and everytime I'm involved in some sort of creative process. I always consider myself lucky to be able to hold some sort of perspective on it and to try to believe that not only my concepts are not dogmas but they can expand and evolve. Because of Trem Azul, friends, music colleagues and my own research I was exposed not only to a multitude of different types of music and artists but also specific ways to approach and to analyze it. I am obviously a product and the result of my own influences, be it all the different albums and music genres that interest me, from drone music to noise, to hip hop and traditional styles from around the world. Also the fact that for some years I played guitar in improvised electronic and noise bands, or studied sculpture, helped me to have a different perspective on sound in general. So it all comes down to this melting pot of ideas and aesthetics which is an ever expanding library which stays with me as a musician.

So when I think of improvised music these days, it's rare that I think of it specifically as a sort of jazz or post-jazz aesthetic/idioms. Even though that pillar is massive, it's still only a part of the whole structure which is my own language. So while we study and try to improve at our instrument playing every single day in a purely technical sense, we are also conjoining it with our own truth and aesthetic, in a way, trying to rough out the edges and polish this idea as a whole. That has been my main focus as of late: To be able to clearly see better what all these things (studying, playing, thinking, talking and listening) do to me as a creative individual and how they help me define my own language which transverses everything that I do. So while I may have bands for instance, whose aesthetic may seem very different from one to another, my goal is to somehow make sense of all this and connect it.

Also something that I realized which is very important is exactly who you are playing with. As I often think that people reveal themselves a lot in how they play, it's of value when you personally connect to someone. Friendship is important, and obviously not being the end-all-be-all variable in the equation, it matters to me because of the organic nature of this music. I'm still very much in a state in my life where I feel that everything around me has to and will grow. Therefore, to grow and learn with people which are as motivated as you are, and believe in this as you do, is healthy to the music and to the motivational process in general. Of course music arrives out of conflict as well, which erupts from time to time. Everything happens to be valid as long as in the end we take this cooperative process to the best of our abilities. Everything else is just growing pains or good times.



You are strongly connected to Lisbon. Could you tell us about the music scene of this city, especially the one related to improvised music? Places to play, musicians, do anyone support musicians? Will the improvising musician survive in Lisbon?

The improvised scene in Lisbon is an interesting one. It may be a little more disperse these days, if we think about it in a classic sense, as in years before because of Trem Azul (as it was a place that everyone one time or another passed by) or even the old Hot Club (the new one just hasn't connected with this scene). It seemed easier to be exposed to the different niches that are active around here. But the relative small dimension of the city still makes it easy to connect to people and understand how these groups move, work and mix with each other. On one hand you can have Ernesto Rodrigues and his label Creative Sources, which represent the majority of near silence music being done in Lisbon and nearby places. On the other you may have Manuel Mota, David Maranha and Margarida Garcia, which are a force of its own, or Red Trio and Motion Trio, or even some musicians which, coming from a classical jazz scene, try to incorporate improvisation as a major guideline in some of their projects. So there's something for everyone, even though it might be in very small numbers sometimes, the work that these groups do all comprise a whole.

Other venues like Galeria Zé dos Bois and Damas are important in another, maybe, more urban way, as they mix very different genres in their programming, therefore exposing a lot of different people to different types of music, and this in turn creates more groups. For instance some of the musicians that I work and hangout with daily come from the pop scene, or lo-fi aesthetics, or dance music, and for me that's a very interesting thing to happen as we all support each other in a sense, and are exposed to a continuum of different works. Maybe this is where the improvisation scene in Lisbon is heading, this kind of mix of tangents. I'm of the opinion that the city is a bit harsher these days for some creative niches, but they can very well survive and thrive. I see more musicians doing different things and that's a great thing so the idea of potential is all there. There is a lack of venues in the city (and outside) in my opinion though, which coupled with skyrocketing rent prices and a city turned more and more to tourism make it harder to help this number grow. But we have to wait and see what the future brings as there are some great people doing great things around here.

Pedro, last question. What are you currently working on, on which discs will you hear in the coming months? And when will you appear at concerts in Poland or in Eastern Europe at all?

Right now I’m working in a lot of different stuff. I've been preparing and mixing two concerts given with Gabriel Ferrandini, David Maranha, Alex Zhang Hungtai and Júlia Reis (on one of the concerts only), called Rahu and Ketu. I've also been preparing an unreleased EITR album recorded a few years ago. I have recorded and mixed a duo album with David Maranha, which we are trying to put out in the moment. There's also a CAVEIRA album we working on, a band founded by Pedro Gomes years ago here in Lisbon, whose lineup has changed a lot throughout the years. I have a small solo tape to be released sometime soon. Volúpias das Cinzas, Gabriel's trio recording from the residency at ZDB will be out this year as well. There's always a lot of stuff being recorded and worked on at any given moment, which is great!

About playing in Poland or Eastern Europe...Well...It's still quite an untapped territory for me. So I can't really say for sure. Let's see if we can break through with the next batch of releases!

Thanks for conversation, Pedro.




piątek, 5 października 2018

Parker! Russell! Coombes! Turner! Beresford! Wilkinson! Weston! Nicols! Noble! Ward! And many strong aspirants to fame! Channel by Discovery Festival 2017!


Zjednoczone Królestwo swobodnej improwizacji! 16 września 2017 roku, Ye Olde Rose & Crown, Walthamstow, Londyn. Sobotnie popołudnie z ciepła herbatką, być może także z odrobiną czegoś wzmacniającego nadwątlone siły wielbicieli całkowicie wyzwolonej improwizacji.

Discovery Festival trwał ponad sześć godzin zegarowych, nagranie zaś dokumentujące to wydarzenie nazwano Channel. Wyłącznie w formie elektronicznej dostarcza label Johna Russella i Paula G. Smytha – Weekertoft (2018).

Teatime for Dreamers! Czyż nie za to kochamy wyspiarką muzykę? Werbalny komentarz do każdego z koncertów festiwalu przed Wami!




Zaczynamy od jedenastoosobowej orkiestry prawdziwych aspirantów i jednego mistrza gatunku - Mopomoso Workshop Group (Sebastian Sterkowicz – klarnet basowy, Sam Enthoven - elektronika, John Eyles – saksofon altowy, Emmanuelle Waeckerle - głos, Martin Clarke – saksofon altowy, Deborah Chin – saksofon sopranowy, Alan Newcombe – saksofon tenorowy, Charlotte Keeffe – trąbka, flugelhorn, Phil Durrant - mandolina, Chris Hill - klarnet, Alec Kronacker – gitara elektryczna). Ponad półgodzinna, zgrabna, bardzo swobodna improwizacja. Nie znamy ośrodka decyzyjnego, być może zatem rzecz działa się całkowicie kolektywnie. Bardziej niż udane użycie elektroniki, nieinwazyjnej, pięknie komentującej żywe incydenty dźwiękowe. Intrygująca gitara, wyrazista, o głębokim brzmieniu. Aktywna, skupiona i rozbudowana sekcja dęta, niestroniąca od eskalacji. Po 20 minucie, jakby więcej syntetyki w tembrze orkiestry, w dobrej komitywie z dęciakami, a na finał udany dialog klarnetu basowego i głosu kobiecego.

A teraz trio o dynamicznej nazwie Crush! (Mark Browne- saksofon, Ian McGowan – trąbka, Sonic Pleasure – obiekty). Błyskotliwy, niespełna 20 minutowy set. Dobrze ułożone proporcje instrumentalne (żywe w przewadze!). Narracja równocześnie intensywna i subtelna. Zdaje się, iż nie brakuje tu adekwatnego live processing. Słyszymy dźwięk fletu, syntetykę perkusyjną, a nawet brzmienia gitary. Saksofonista potrafi dąć w sopran niczym Trevor Watts w duetowej edycji Spontaneous Music Ensemble. Całość jawi się jako elektroakustyczna perełka. Brawo!

Czas na kolejny bardziej rozbudowany ansambl, znów rojący się od zdolnych aspirantów. W ramach South Leicestershire Improvisers Ensemble na scenie pojawiają się: Lee Boyd Allatson - drum set, Virginia Anderson - klarnety, Bruce Coates, - saksofony, Christopher Hobbs - fortepian, małe instrumenty, Trevor Lines - bas, Rick Nance - flugelhorn, Nilufar Habibian – qanun oraz David Hackbridge-Johnson – skrzypce i pozostają z nami na prawie 24 minuty. Początkowo dominacja dźwięków strunowych (nawet dość nieoczywistych), rodzaj zwinnej kameralistyki, która szybko znajduje powód do eskalowania napięcia. Parę chwil dobrego call & responce, trochę dętych ekspozycji w klimatach contemporary, także kilka galopów wyzwolonego improve. Znów muzykom należy się słowo pochwały za dobrą organizację przestrzeni fonicznej (na liście płac nikt nie przyznaje się do dyrygentury).

Teraz na scenie melduje się free jazzowy duet Stefan Keune (saksofon altowy) i Steve Noble (instrumenty perkusyjne). Syna Albionu znamy doskonale, nie wymaga on rekomendacji. Mniej popularny zdaje się być niemiecki saksofonista, ale i on z niejednego pieca chleb jadł. No i to właśnie Keune w trakcie 17 minutowego seta udowadnia, iż pierwszy rząd europejskiego free winien być jego stałym miejscem. Zaczynają na ostro, ale już po paru minutach saksofonista schodzi niżej i zaczyna szukać ciekawszych dźwięków, głęboko zaglądając w tubę swego instrumentu. Noble czyta pismo nosem i aplikuje do gry na pełnych prawach. Bardziej niż błyskotliwe!

Chwila pianistycznego ukojenia, to z dramaturgicznego punktu widzenia, świetny pomysł. Paul G. Smyth w wersji solo (niemal 20 minut)! Zaczyna od preparacji, nisko pochylony na pudłem rezonansowym. Sporo subtelności, które podkreślają dźwięki otoczenia (słychać miasto w tle!). Minimal piano in deep space! Ciekawe, suche brzmienie. Pasus bardziej dynamiczny zdaje się być mniej intrygujący, ale finał seta rekompensuje wszelkie ambiwalencje – bardzo efektowny, niemal demoniczny, z dubową poświatą

Zdaje się, że festiwalowa rozbiegówka już dawno za nami. Oto kwartet o jakże niebanalnej nazwie Lullula (Jim Dvorak - trąbka, Kay Grant - głos, Armorel Weston - głos, Marcio Mattos - kontrabas). Dwa fragmenty, łącznie 20 minut z sekundami. Efektowna, bogata instrumentacja – dwa głosy kobiece, trębacz, który nuci pod nosem i kontrabas ze smyczkiem. Panie zdają się raz za razem szczytować, Panowie dzielnie akompaniują on full improve. Gdy szukają ukojenia, intrygująco gaworzą w klimat Julie Tippett i Spontaneous Music Ensemble. W dogrywce bez chwili zawahania idą w dobrą sonorystykę.

I znów nazwa formacji przyciąga uwagę jeszcze przed pierwszym dźwiękiem - Compulsive Quintet (Rick Jensen – saksofon, klarnet, Luisa Tucciariello – głos, flet, efekty, Michele Paccagnella - gitara, Sebastian Sterkowicz – klarnet basowy, Jordan Muscatello – kontrabas). Dwa odcinki, ponad 22 minuty. Na starcie jazzowe frazy saksofonu, okraszone głosem kobiecym. Reszta czeka, a potem wszyscy razem robią duży skok w wolną improwizację. Nawet hałasują, gitara zwinnie psychodelizuje. Rwana, zmienna narracja, przyzwolenie na każdy dźwięk, przeto całość trochę nierówna. Ognisty finał pierwszego odcinka, więcej spokoju w drugim.

Kobiecy duet na skrzypce i fortepian? Why not!? Alison Blunt na tych pierwszych, Yoko Miura - na drugim. Ponad 20 minut rozwichrzonej kameralistyki. Piano odrobinę akademickie, często operujące mikrofazami i zatopione w konstruktywnym free improve skrzypce, z lekko zabrudzonym brzmieniem. Zdecydowanie więcej dzieje się po 7 minucie, gdy Panie postawiają gorąco podyskutować na argumenty foniczne. Pod koniec piękne, repetujące frazy skrzypiec, przypominające błysk Billiany Voutchkovej.

Zdecydowanie dobry to moment na coś prawdziwie bombowego! I tak dzieje się w istocie, na scenie bowiem melduje się skandynawskie trio Bomb (Ola Paulson – saksofon altowy, Anders Lindsjö – gitara basowa, Anders Uddeskog - perkusja). Niespełna 16 minutowa petarda free! Wytrawny saksofon, jurna, zagotowana od startu sekcja (doskonały bas elektryczny!), pełna swoboda kreacji – czego chcieć więcej? Jakże świeże i odkrywcze nagranie na tle osiągnięć gwardii uznanych i nadmiernie honorowanych kolegów z tej części kontynentu. Od eksplozji do konstruktywnego skupienia, zwinnej, małej gry. Świetna komunikacja, doskonały warsztat. Finał ocieka wysokogatunkową spermą! Brawo!

Po takiej wolcie, dobrze byłoby, gdyby jacyś inni artyści sprowadzili nas na ziemię nieco mniej ekscytującą narracją. Mówisz, masz! Enzo Rocco na gitarze, Veryan Weston na fortepianie. Set niemal 25 minutowy. Jazzowa, gęsta, trochę przegadana ekspozycja. Panowie nie żałują energii, tryskają temperamentem, ale po paru minutach koncert zaczyna trochę nużyć. Być może, tak intensywna gra obu muzyków dowodzi w tym wypadku problemów w zakresie wzajemnej komunikacji. Cóż, tak bywa.

Popołudniowa herbatka  w Ye Olde Rose & Crown zaczyna nabierać mocy. Festiwal wkracza w drugą fazę. Na scenie za moment zaroi się od postaci pomnikowych gatunku. Bądźcie czujni!

Trio Blurb zdaje się, że dobrze wpisuje się w powyższy anons. Maggie Nicols użyczy nam głosu, John Russell gitary, a Mia Zabelka skrzypiec i głosu. Dwa odcinki, każdy równo 9 minut i 39 sekund! Piękny, klasyczny dla free improve głos, jedyna w swoim rodzaju, akustyczna gitara ze splątanymi strunami, swarne, lekko psychodelizujące skrzypce, które chowane w klatce, wciąż uciekają na wolność! Błyskotliwa komunikacja, piękne zadziory akustyczne, z pewnością jeden ze szczytowych momentów tego popołudnia. Maggie niczym przekupka na rynku z warzywami, John precyzyjny i zupełnie wyzbyty zahamowań artystycznych i Mia, czasami filigranowa, także używająca głosu! Doskonałe!

Kolejny koncert znów konfrontuje kobiecy głos z instrumentem akustycznym. Viv Corringham w parze z Alex Wardem na klarnecie. Niespełna 14 minut. Na starcie kogucie bulgotanie z obu stron sceny. Tak w gardle, jak w tubie klarnetu. Niezła imitacja! Kobiecy głos nieco histeryczny, przeładowany energią, klarnet w dokładnej opozycji. Dużo emocji, sporo hałasu, stabilna komunikacja. Przed większość czasu recenzent wolałby pójść na solowy koncert Warda (pięknie gra!), ale ognisty finał pozostawia go w obliczu duetu i nie czyni rozczarowanym.

Czas na trio, znów damsko-męskie: Lee Boyd Allatson - drum set, Alan Wilkinson – saksofon altowy, Hannah Marshall – wiolonczela. 22 minuty i tyleż sekund ciekawej, free jazzowej opowieści z wiolonczelą, która nie dość, że jest delikatnie amplifikowana, to od startu wychodzi przed szereg i ustala zasady współpracy. Nie mamy zastrzeżeń! Saksofon Wilkinsona (sięga też po baryton) dość przewidywalny, niepozbawiony wszakże ekspresji i dobrego tonu, Allatson dopóki nie zacznie wydawać dźwięków głosowych, nie budzący wątpliwości. Króluje wszakże Marshall, która zabiera Panów na ognisty finał, który zdecydowanie podnosi jakość całej ekspozycji. 

Festiwal drobnymi krokami wchodzi na ostatnią prostą. Wejście jest iście piorunujące: Nigel Coombes na skrzypcach i Roger Turner na perkusji! Dwie improwizacje, łącznie prawie 24 minuty. Chciałoby się rzec – Spontaneous Music Ensemble Revisited! Spotkanie jedynych w swoim rodzaju improwizujących skrzypiec (ach, ten karkołomny, folkowy zaśpiew!) i drummera, która zjadł zęby na wybitnej free improve. Wirtuozeria, mistrzowska mała gra, maestria filigranowości. Classic of molecular improve! Czy wiecie dlaczego Turner nigdy nie zagrał w SME? Bo tam było miejsce tylko dla jednego perkusisty. Bez cienia wątpliwości – najważniejsze wydarzenie tamtej soboty!

Ciąg dalszy artystycznej kulminacji Discovery Festival! Evan Parker – saksofon tenorowy, John Russell - gitara, John Edwards – kontrabas. Ponad 23 minuty. Każde nagranie takiego tria warte jest wszystkich pieniędzy świata! Wolna improwizacja, model klasyczny. Bez zaskoczeń, tylko ekstaza! Być może, przy tej okazji, warto pochylić się nad jakością pracy Edwardsa w tej konfiguracji personalnej. Dynamika, ekspresja, kompatybilność w każdym wymiarze. Tu, nawet bardziej dynamicznie niż zazwyczaj. Takie trio, to dowód rzeczowy na tezę, iż telepatia nie jest pojęciem teoretycznym!

Po artystycznej eksplozji, ponownie czas na duet fortepian-skrzypce. Tym razem jednak męsko -damska odsłona: odpowiednio Steve Beresford i Satoko Fukuda. Kwadrans z okładem bezbolesnej improwizacji na piano z klawisza i klasycyzujące skrzypce. Steve, jak zwykle cytuje cały świat muzyki, jest rubaszny, zabawny, ale bardzo precyzyjny. Narracja jest rwana, ale wielowątkowa, bogata w naprawę udane momenty. Po stronie Japonki genialna wręcz technika gry. W ramach chwili relaksu ten pierwszy robi wariacje na temat ragtime’u, ta druga gra melodię dla powtórnie zakochanych. Dobry finał w galopie.

Oto i koniec dnia mamy już w zasięgu ręki. W ramach pierwszego podprowadzenia Dave Tucker Group (Dave Tucker – kontrabas, Claude Deppa – trąbka, Rachel Musson - saksofon, Mark Sanders – perkusja). Prawie 20 minut modelowej niemalże free jazzowej ekspozycji. Niebanalny flow, strumień dobrze uporządkowanej improwizacji. Bardzo śpiewana trąbka, doskonały saksofon (bez zaskoczeń!), sekcja, która okazjonalnie nawet swinguje. W połowie seta solo lidera, potem start nowej narracji. Finał wszakże bez nadmiernej ekscytacji.

W ramach drugiego podprowadzenia strunowe trio Barrel (Alison Blunt - skrzypce, Ivor Kallin - altówka, Hannah Marshall – wiolonczela). Set 16 i pół minutowy. Narracja pełna przeciągania liny, zwarć i całusów, toczona na pięknym, zabrudzonym brzmieniu przez każdego z muzyków. Co rusz, któryś z nich wychodzi przed szereg i stawia stempel mistrzowski. Prawdziwa perła string free improve. Zjazdy i podjazdy, sonorystycznie i melodycznie. W połowie seta incydenty z gardła, pokrzykiwania, jęki i drobne ekstazy. Potem chwila hałasu i rozbudowany, epicki finał.

Czas powoli gasić światła. Na ostatni set festiwalowy wychodzą szefowie Weekertoft, by zwinną improwizacją zakończyć to wielobarwne i naprawę udane popołudnie (wieczór). Paul G. Smyth, - fortepian, John Russell – gitara. Skromny, 9-minutowy rodzaj encore. Mała gra, preparacje, flażolety. Beauty in silence! Na ostatniej prostej muzycy trochę jednak rozrabiają! Finał godny całej imprezy! Brawa dla wszystkich!


Channel kupicie za skromne trzydzieści funciaków pod tym dokładnie adresem!