wtorek, 29 listopada 2022

Dickens, Dicker & Wallace! The Light Only Comes Sometimes!


Wtorkowe popołudnie postanawiamy tym razem spędzić w nowojorskim Brooklynie. Na spotkanie ze swobodną improwizacją na preparowany fortepian, skrzypce i instrumenty perkusyjne zaprasza nasz dobry znajomy Eli Wallace, którego nagraniami w duecie i solo zachwycaliśmy się na tych łamach jakiś czas temu.

Tym razem Eli improwizować będzie z artystami, z którymi spotykamy się tu po raz pierwszy – skrzypaczką Ericą Dicker i perkusjonalistą Dericiem Dickensem. Ich studyjna rejestracja niesie ze sobą moc wrażeń, zarówno w zakresie dźwiękowych preparacji, jak i dramaturgii wydarzenia. Czekają nas emocje wynikające z nie tylko z fantastycznego brzmienia poszczególnych fraz, ale także z umiejętnego stosowania całkiem wyszukanej melodyki i budowania narracji przy użyciu pewnych struktur rytmicznych, a zatem z dala od abstrakcyjnej improwizacji prowadzonej często w nieznanym kierunku.



Pierwsza odsłona albumu trwa dziesięć minut z sekundami. Otwiera ją perkusjonalista, który już na wstępie buduje coś na kształt rytmicznej bazy – leniwej, połamanej, ale mającej nadany kierunek rozwoju. Po chwili w grze jest skrzypaczka, która śle drobne, preparowane frazy. W dalekim tle rodzi się też pianista wydający dźwięki powstałe zarówno na klawiaturze, jak i wewnątrz pudła rezonansowego - każde w dalece minimalistycznej estetyce. Narracja tej trójki dość szybko zwiera szyki i urokliwie gęstnieje, śląc nam bystre, smakowite kąski. Pokiereszowany kreatywnością artystów flow pełen jest drobnym ognisk zapalnych, filigranowych salw ekspresji. Muzycy nie idą jednak na szczyt, po kilku minutach sprawiają bowiem wrażenie, jakby zastygali w pozie post-ekspresyjnej. Szukają minimalistycznej formy i pretekstu do przejścia w tryb zadawania pytań i otrzymywania odpowiedzi. Narracja łyka tu spore porcje rezonansu, z jednej strony śpiewa, z drugiej skomle o łyk wody. Klimat desperacji i balansowania na linie kreują tu wszyscy, także pianista, który doskonali technikę inside & outside.

Początek drugiej, prawie trzydziestominutowej improwizacji tkany jest z samych drobiazgów i plam ciszy. Filigranowe preparacje i subtelne uderzenia w werbel, przeciąganie strun i szeleszczące przedmioty. Niepozbawione post-melodii jęki skrzypiec, zgrzyty, tarcia i małe boleści. Nerwowy, naładowany emocjami flow nieprostych dysharmonii. Muzycy nie potrzebują teraz szczególnie dużo czasu, by owe wstępne zabawy przekształcić w zwartą narrację, która łapie dynamikę i atrakcyjną intensywność. W głowie recenzenta pojawiają się pierwsze, ale nie ostatnie skojarzenia ze Spontaneous Music Ensemble i jego wersją strunową. Muzycy osiągają tu stadium jakże intensywnego minimalizmu, realizując ideę Johna Stevensa call & responce w sposób niemalże modelowy. Wiotkie post-dźwięki skrzypiec, rwany, gęsty drive perkusjonalii i preparowane odgłosy z dna fortepianu, a wszystko ubrane w jakże pokrętną melodykę, ulepione w opowieść, którą kreuje efektowne brzmienie, ale także logika budowania zgrabnej narracji. W połowie improwizacji muzycy osiągają intensywność godną soczystego free jazzu, po czym z gracją schodzą na poziom tłumionych mikro preparacji, czyniąc tym samym mistrzowski ruch dramaturgiczny. Teraz na czele orszaku umęczonych wędrowców stają pojękujące skrzypce, którym towarzyszą rezonujące talerze. Muzycy kreują urokliwy, ale mroczny suspens. Piano szuka niebanalnej rytmiki, perkusjonalia i skrzypce śladów zapomnianych melodii. Całość efektownie narasta zmysłowym crescendo, a następnie pozostaje przez dłuższą chwilę w stadium emocjonalnego rozhuśtania. Piano drży, skrzypce śpiewają, a w tle pracują szeleszczące szczoteczki perkusyjne. Ostatnie kilka minut tej wyśmienitej improwizacji dość niespodziewanie powraca do trybu call & responce. Wymiana zdań też ma tu swoją wyszukaną melodykę, znów pachnie stevensowskimi zakrętami, a kończy mikro preparacjami, w momencie, gdy każdy z artystów zamienia się w leniwego perkusjonalistę.

 

Dickens, Dicker & Wallace The Light Only Comes Sometimes (Mole Tree Records, CD 2022). Erica Dicker – skrzypce, Eli Wallace – fortepian preparowany oraz Deric Dickens – instrumenty perkusyjne. Nagrane w Figure 8 Studios, Nowy Jork, grudzień 2020. Dwie improwizacje, 37 minut.



piątek, 25 listopada 2022

Bocian Records: Friedl & Gratkowski! Sawt Out & Tony Elieh! Chuchchepati Orchestra!


Krajowe ptaszysko zwane Bocianem nie ustaje w dostarczaniu nowej muzyki, zawsze niepokornej, ponadgatunkowej i definitywnie improwizowanej. Muzyki, która zaczepia, nie pozwala zasnąć, zadaje pytania i czerpie bezczelną radość z braku oczywistych odpowiedzi.

Dziś wyciąg z bocianich nowości: trzy albumy z Europy Środkowej - nazwiska bardzo znane i hołubione, także cenione, ale i zupełnie nowe, przynajmniej dla arbiturientów Trybuny Muzyki Spontanicznej. Najpierw pozornie kameralna, swobodna improwizacja w duecie, której jednak bardzo blisko do post-industrialnego hałasu, ale czasami także ekspresji free jazzu. Potem elektroakustyczny kwartet z przedziwnym instrumentarium, którego efekt pracy doskonale broni się samymi dźwiękami, a nie tylko opisem użytych narzędzi. Na finał orkiestra, która przy bliższym poznaniu okazuje się dwunastoma duetami z dalece konceptualnym backgroundem. Tyleż spotkań w samo południe na małej stacji w Szwajcarii, niczym rewolwerowe pojedynki w teksańskim słońcu, a wszystko pomieszczone na … potrójnym winylu! Cały Bocian!



 

Moon

Preparowany fortepian Friedla oraz klarnet basowy i saksofon altowy Gratkowskiego zapraszają na dalece nieksiężycową opowieść w dwóch zasadniczych częściach. Najpierw blisko 25-minutowa, tyleż oniryczna, co dronowa podróż po bezdrożach świata preparowanych dźwięków z gęstymi, ale tłumionymi emocjami. Po niej następuje równie rozległy w czasie zbiór czterech improwizacji, w trakcie których muzycy stawiają na inny rodzaj emocji, chwilami nieźle hałasują i szukają free jazzowych, tudzież post-industrialnych eskalacji. Absolutnie nie gubią jednak egzystencjalnej trwogi, jaką wywołali w części pierwszej albumu.

Pierwsza improwizacja płynie dwoma strumieniami dźwięków. Na dole bruzdy w ziemi ryje klarnet basowy, jego dysze ciężko pracują, a podmuchy powietrza potrafią być zarówno lekkie, jak i ciężkie, niemal ołowiane. Nad nimi snuje się struga preparowanych, rezonujących dźwięków inside piano, punktowo zdobionych uderzaniami w klawiaturę. Dronowa ekspozycja syci się tu wzajemnymi interakcjami bardziej na poziomie brzmienia niż dramaturgii. W tle tej gęstej, akustycznej ekspozycji dudni mroczne echo. Narracja chwilami zdaje się być monotonna, ale dzięki temu nastrój literackiej bojaźni i drżenia buduje się tu jakby samoczynnie. W połowie długiej ekspozycji pojawia się więcej dźwięków z klawiatury, ale podanych w trybie definitywnie minimalistycznym. Można także odnieść wrażenie, iż słyszymy dźwięki bardziej charakterystyczne dla klawinetu. Kilkukrotnie improwizacja szuka tu także ciszy, ale na ogół znajduje ją w zgiełku post-industrialnego zaniechania.

Druga opowieść stawia nas do pionu niebywałą intensywnością. Ostry atak fonii, zgiełk free jazzu i akustycznego hałasu. Klarnet basowy tańczy i wyje do księżyca, muzyk wspiera się mikro okrzykami. Piano zdaje się być dewastowane, w narowistym półgalopie na struny spadają różne przedmioty. Kompulsywnemu szaleństwu nie grozi jednak ściana dźwięku, albowiem pomiędzy intensywnymi frazami jest jeszcze dużo powietrza i wolnej przestrzeni, którą wzmaga dobrze pracujące echo. Trzecia historia delikatnie studzi emocje, przypomina mroczną, minimalistyczną balladę. Pojawia się w niej saksofon altowy, a pianista pracuje zarówno na klawiaturze, jak i wewnątrz pudła rezonansowego. Czwarta opowieść stawia znaki zapytania. Mamy wrażenie, że na starcie wysokie partie gra tu klarnet basowy, pod koniec nagrania wydaje się, że improwizacje plecie jednak saksofon. Piano pracuje całym ciałem, a wszystko przypomina tu post-industrialną orkiestrę przedwczesnej śmierci. Mrok, hałas, rezonans i duże emocje. Akcenty perkusjonalne płyną wprost z gołych strun piana, a gęste podmuchy powietrza z rozgrzanej tuby dęciaka. Po spowolnieniu improwizacja sięga po klimat pierwszej części albumu i kona w ciszy niemal absolutnej. Piąta opowieść narasta niczym złowroga burza o poranku. Dysze stukają o parapet, inside piano nuci zdartą melodię. Narracja przyjmuje taneczny, ale molowy szyk bojowy. Struny wiją się jak węże w stygnącym palenisku, a preparowane frazy dęte szyte są podskórną desperacją. Na koniec wszystko lepi się w dron i kończy żywot bardzo nagłą śmiercią.



 

Machine Learning

Może zacznijmy od zdjęcia zamieszczonego w tzw. środkowej części okładki albumu: trzy duże stoły zapełnione tajemniczymi przedmiotami, urządzeniami elektrycznymi i obiektami mogącymi wydawać akustyczne dźwięki. Pośród nich, po dłuższym przypatrywaniu się, dostrzegamy też trąbkę i perkusyjny talerz. No i czwarty element tej brydżowej układanki - pulpit z gitarowymi pick-up’ami, a obok niego ledwie widoczny gryf gitary basowej. I jeszcze na samym środku tego czworoboku coś na kształt małego zestawu mikserskiego. Beins, Kerbaj, Vorfeld i Elieh zapewnią nam niezłą rozrywkę przez najbliższe trzy kwadranse, tego możemy być pewni!

Usterkowa post-elektronika budowana jest na starcie dwoma pulsującymi, syntetycznymi wątkami, niskim dronem (zapewne z basu) i drobną, niemal drum’n’bassową inkrustacją. Tempo rozszarpywanej na strzępy post-melodii kreuje klimat wieloznaczności i pewnej abstrakcyjności tej muzycznej narracji. Muzycy zdają się skupiać na strukturze opowieści, a element improwizacji realizują poprzez zniekształcanie brzmienia poszczególnych elementów składowych. Już w drugiej odsłonie skojarzenia recenzenta biegną z jednej strony ku onirycznym strukturom post-rytmicznym legendarnego Autechre, z drugiej w kierunku slapstickowej elektroniki Mouse On Mars. Silna baza rytmiczna, syntezatorowe mikro śpiewy i repetujący bas. W kolejnej części rytm przygasa, a usterkowa ekspozycja syci się wyłącznie swoim brzmieniem i czeka na nadejście pulsujących fraz. Z kolei w czwartej części muzycy przypominają, iż mają w swym arsenale środków dźwiękowych także elementy definitywnie akustyczne. Bas, który potrafi tu pracować niemalże na rockowo, rezonujący talerz, pulsujące głuchym ambientem martwe struktury post-rytmiczne. W piątym utworze ciężar prowadzenia narracji spoczywa na dwóch wątkach, które pulsują, jakby szukały inspiracji w dawnych dziełach estetyki IDM, tu przefiltrowanej przez jarzmo post-akustycznego życia współczesnego.  Kolejne dwie opowieści skupiają się na budowaniu mikro usterkowego klimatu, plotą martwe, syntetyczne slow motion. W ósmej opowieści powraca duch Autechre - bas rytmicznie pulsuje, a syntetyczne plamy krążą tu jak hieny wokół post-akustycznych drobiazgów, płynących nie tylko z rezonującego talerza. Ostatnia narracja znów bazuje na repetującym basie, któremu towarzyszy struga syntezatorowej pulsacji, garść akustycznych preparacji (z trąbki?) i inne frazy, które zdają się płynąć akustyczną ścieżką, choć sprawiają wrażenie, iż są efektem pracy syntezatorów. Pojawiają się sample i ten ostatni z muzyką … Boney M., biorący w nawias ironii ciężką pracę muzyków w trakcie minionych trzech kwadransów. 



Low Noon

Koncept był taki: każdego dnia na małą stację kolejową, dokładnie o godzinie 12.12, podjeżdża pociąg. Wysiada z niego muzyk i przez następne dwanaście minut *) improwizuje z czekającym na niego na peronie kontrabasistą Patrickiem Kesslerem. Po zakończeniu improwizacji gość wsiada do kolejnego pociągu i odjeżdża w siną dal. Takich rewolwerowych pojedynków w słońcu (tytuł albumu parafrazuje klasyk westernowy High Noon) było dokładnie … dwanaście. Projekt realizowany został w czerwcu roku 2020, zatem w szczycie histerii covidowej. Niechybnie zapisać go zatem możemy do kroniki ciekawych dokonań artystycznych, spowodowanych przez okoliczności pandemiczne. Nade wszystko jednak, trzypłytowy winyl zawiera całe mnóstwo doskonałych improwizacji, których jakość możemy docenić niezależnie od okoliczności powstania nagrania.

Każdorazowe spotkanie zaczyna się dźwiękami nadjeżdżającego pociągu, a kończy dźwiękami pociągu odjeżdżającego. Pierwszym peronowym gościem jest zaś perkusista Mario Hanni. Początek nagrania delikatny, jakby odrobinę taneczny, pełny perkusjonalnych szelestów i smyczkowych zabaw rytmicznych. Nerwowa narracja udanie szuka emocji, a kończy się drobną polirytmią percussion. Drugim gościem Mats Gustafsson i jego baryton! Smyczek preparuje tu na pogłosie, a dęciak prycha i wypuszcza drony gorącego powietrza. Pojawiają się akcenty percussion, pomruki dworcowego post-baroku i mikro eksplozje saksofonu. Gościem kolejnego dnia jest elektryczny bas i Martina Berther. Tu improwizacja koncertuje się na dźwiękach przede wszystkim preparowanych, piłowaniu strun i mikro sprzężeniach na gitarowych pick-upach. A drony i dubowe echo w roli wisienki na torcie. Jako czwarty na peronie pojawia się Dieb13 i jego poplątana post-elektronika. Kessler buduje gęste drony, które wpadają w wir elektronicznych zniekształceń. Finał pulsuje tu delikatnym post-techno. W kolejnym dniu przyjeżdża Barry Guy i zaprasza nas na pojedynek na dwa zmysłowe, obdarzone post-barokowym smyczkiem kontrabasy. Muzycy lepią tu swoją opowieść z dramaturgicznych dysonansów. Zmieniają techniki gry, estetyczne konotacje, a każda sekunda ich obecności na peronie warta jest naszej wzmożonej uwagi. Szóstym gościem jest Julian Sartorius i jego perkusja. Tu tajemniczy, oniryczny początek nabiera post-industrialnego posmaku dzięki preparacjom na gryfie i werblu. Na koniec obaj muzycy wpadają w repetycje i budują rytm, który zdaje się być powoli podsumowaniem niemal każdego spotkania.

Siódmy meeting wydaje się być wulkanem ekspresji! Saadet Turkoz i jej głos wnoszą do improwizacji niebywałą porcję temperamentu. Kontrabasista szybko znajduje wspólny język z wokalistką. Zdzierany głos, maltretowane struny, ale i śpiewy, zalotne spojrzenia i finałowa repetycja, niczym mantra udręczonych podróżników. Ósmy dzień, to Jaronas Hohener na trąbce. Od razu dodajmy, być może dzień najciekawszy! Początek bardzo spokojny, wręcz chill-outowy, potem faza kompulsywnych preparacji (któż z nich robi to piękniej?), wreszcie dronowe ukojenie. Z kolei w trakcie dnia dziewiątego kontrabas zalega na stole mikserskim, dowodzonym przez Simona Graba. Najpierw piskliwe short-cuts, potem dłuższe pociągnięcia pędzlem, aż po fazę piłowania strun i syntetycznego harsh-noise! No i rytm reasumpcji. Na dziesiąte spotkanie dociera klarnecista Hans Koch. Zmysłowy smyczkiem kontrabas kusi tu klarnet do wysokich lotów. Po kilku frazach ten drugi okazuje się wersją basową (a może nawet kontrabasową). Grzmoty i lamenty, delikatne frazy i głębokie pomruki, a na zakończenie dronowe, pulsujące plamy. Jedenastym gościem jest perkusjonalistka Camille Emaille, która początkowo wydaje się być mocno onieśmielona dworcową randką. Tu improwizacja dość szybko wpada w taneczny dryl. Całość urokliwie huśta się na wietrze, a potem udanie schodzi w tryb minimalistyczny, bawiąc się w pytania i odpowiedzi. Wreszcie ostatnia improwizacja, w której uczestniczy Norbert Moslang i jego dość inwazyjna elektronika. Kontrabasista i jego smyczek mają tu naprawdę trudne zadanie do wykonania. Ostatecznie przebijają się na powierzchnie pięknym post-barokiem, ale dopiero wtedy, gdy nogę z gazu zdejmuje elektronik. Ostatni oddech narracji na powrót pełen jest elektronicznego hałasu. Jeśli to miało być pandemiczne wołanie o pomoc, to efekt został osiągnięty!

 

Friedl/ Gratkowski Moon (CD, 2022). Frank Gratkowski – klarnet basowy, saksofon altowy oraz Reinhold Friedl – fortepian. Czas nieznany, Echoraum w Wiedniu. Pięć improwizacji, 46 minut.

Sawt Out with Tony Elieh Machine Learning (CD, 2022). Burkhard Beins – syntezator analogowy, sample, talerz, walkie talkie, Mazen Kerbaj – syntezator, amplifikowane obiekty, zabawki, radio, trąbka, Michael Vorfeld - żarówki, urządzenia elektryczne, talerz oraz Tony Elieh – bas elektryczny, elektronika. Sierpień 2021, VivaldiSaal Berlin. Dziewięć improwizacji, 42 minuty.

Chuchchepati Orchestra Low Noon (12 musical showdowns at 12​:​12​)​ (3PL, 2022). Patrick Kessler – kontrabas oraz Mario Hanni - perkusja, Mats Gustafsson – saksofon, Martina Berther – bas elektryczny, Dieb 13 – rozszerzony helikon, Barry Guy – kontrabas, Julian Sartorius - perkusja, Saadet Turkoz – głos, Jaronas Hohener – trąbka, Simon Grab – stół mikserski, Hans Koch – instrumenty dęte, Camille Emaille – instrumenty perkusyjne, Norbert Moslang – elektronika. Czerwcowe południa nieznanego roku, Rietli Train Station, Szwajcaria. Dwanaście improwizacji, około 130 minut.

 

*) W procesie post-produkcji owe 12-minutowe improwizacje przybrały postać utworów, które trwają ostatecznie od niespełna 9 do 13 minut.



 

wtorek, 22 listopada 2022

Mark Feldman & Katinka Kleijn! Sine Nomine! *)


Derek Bailey, ów krnąbrny Anglik i niepokorny gitarzysta, zwykł mawiać, że swobodna improwizacja ma swoją prawdziwą wartość jedynie wtedy, gdy muzycy spotykają się ze sobą na scenie po raz pierwszy. Doskonale wiemy, iż ta zasada działa w praktyce, choć wiemy także, iż w trakcie kolejnych spotkań też potrafi być smakowicie.

Chicagowska inicjatywa First Meeting Series zdaje się hołdować baileyowskiej prawdzie objawionej, przynamniej taki można wysnuć wniosek z samej jej nazwy. Na nowym albumie Fundacji Słuchaj! odnajdujemy spotkanie tej serii, poczynione z udziałem muzyków, którym blisko zarówno do ekskluzywnej filharmonii, jak i zadymionego klubu jazzowego. Jesteśmy tego pewni przynajmniej w odniesieniu do skrzypka Marka Feldmana. Z jego partnerką, wiolonczelistką Katinką Kleijn spotykamy się bodaj po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni. Powodów tysiące, ale ten jeden wydaje się najważniejszy. Ich wspólne, ponad sześćdziesięciominutowe, jakże swobodne improwizowanie na zgliszczach cudownie dekonstruowanej klasyki, to bowiem jedno z ważniejszych albumów bieżącego roku. Dodajmy – w każdej kategorii rozgrywkowej!



 

Pierwsza improwizacja trwa prawie trzy kwadranse i zdaje się konsumować wszelkie komplementy, jakimi moglibyśmy obdarzyć kameralną improwizację na skrzypce i wiolonczelę. Świetna dramaturgia, fenomenalne brzmienie obu instrumentów, niebywała wyobraźnia w kreowaniu narracji, gigantyczna technika użytkowa (co słychać szczególnie w szybkich przebiegach), czy wreszcie konstruktywne i jakże niebanalne cytowanie brzmienia i faktur dźwiękowych utworów jak najbardziej klasycznych, szczególnie barokowych. W kilku momentach tej niesamowitej podróży można odnieść wrażenie, że mistrz Vivaldi na moment wysiadł z kapsuły czasu i rozpoczął efektowną improwizację, którą miał czelność nazwać Piątą Porą Roku!

Początek nagranie wydaje się nieco nerwowy. Szybkie, urywane frazy, lekkie i powabne, ale tajemnicze. Emocje na gryfach strunowych instrumentów pojawiają się dość szybko. Intensywność narracji wydaje się być odpowiednio dawkowana, a duża zmienność akcji jak najbardziej zasadna. Wiolonczela dba o barokowy dół, skrzypce tańczą i swawolą całą szerokością studia nagraniowego. Zmysłowa, wystudiowana filharmonia chętnie zbacza tu z drogi jedynej prawdy i kluczy mrocznymi zakamarkami pijackich knajp, w kłębach papierosowego smrodu i jazzowej kreacji. Improwizacja płynie tu zarówno długimi pasażami czystych fraz, jak i tańczy w miejscu, oblepiona błotem po kolana, klecona z drobnych szarpnięć za struny. Mroczne westchnienia, melodyjne śpiewy, piski, kwilenia i post-gitarowe riffy - w każdej sekundzie nagrania możemy liczyć na deszcz niespodzianek! Dobrze zaplanowane zagęszczenia dzielą tu partie abstrakcyjnych improwizacji, których celem jest stawianie dobrych pytań i szukanie zgrabnych odpowiedzi. Fazy molowych narracji zdobią post-perkusjonalne incydenty na pudłach rezonansowych. Pojawiają się także drobne porcje dźwięków preparowanych, w czym prym wiedzie wiolonczela, która zdaje się mieć tu tysiące twarzy. Spektrum dźwiękowe i dramaturgiczne tej improwizacji sięga od głębokiej, mrocznej krypty, po błękitne, rozświetlone mglistym słońcem niebo.

Druga, niespełna 20-minutowa improwizacja, to przy okazji kolejnych wspaniałości, także apogeum pracy wiolonczelistki. Początek seta należy niemal wyłącznie do niej, potem wchodzi ona w zmysłowe interakcje ze skrzypkiem, wciąż nie przestając kreować niebywałych fonii, posadowionych niemal przy samej podłodze. Dodajmy, iż mimo ekspresyjnych zachowań obu artystów, improwizacja nie gubi tu ciszy, która raz za razem zdobi dźwiękowe pasaże momentami dramaturgicznego suspensu. Z czasem narracja nabiera dodatkowej taneczności, jakby głęboko zakorzeniona w muzykach klasyczna proweniencja dostawała skrzydeł i gubiła wszelkie hamulce narracyjne. Muzycy skaczą tu do samego nieba, ale i ryją nosami w ziemi, szukając pokarmu dla udręczonych dusz. Finał jeszcze bardziej stawia na suspens, mroczną poświatę, ale i skrzy się post-romantycznym, łabędzim śpiewem wysoko podwieszonych skrzypiec i nisko osadzonej wiolonczeli.

 

Mark Feldman & Katinka Kleijn Sine Nomine (Fundacja Słuchaj!, CD 2022). Mark Feldman – skrzypce oraz Katinka Kleijn – wiolonczela. Nagrane 13 października 2021, w ramach cyklu First Meeting Series, FAB Music Studio, Chicago. Dwie improwizacje, 62:17.


*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana



piątek, 18 listopada 2022

The Lisbon Story: The Attic! João Lencastre! Livro das Grutas! José Lencastre! Cláudio de Pina!


Zgodnie z wtorkową zapowiedzią kontynuujemy prezentację nowych płyt powstałych w Lizbonie. Dziś pięć kolejnych świeżutkich smakołyków, pokazujących nie tylko jakość i kreatywność sceny stolicy Portugalii, ale także jej niebywałą różnorodność.

Dwie pierwsze płyty w zestawie emanują swobodnym jazzem - najpierw wycieczka w estetyce more free, potem odrobina kompozytorskiego ładu, ale z improwizacją, jako naczelnym narzędziem pracy. Kolejna podróż, to definitywnie elektroakustyczna, swobodna improwizacja o niekończącej się palecie dźwięków preparowanych. Zaraz po niej saksofony skąpane w elektronice, a na sam koniec … osiemnastowieczne organy i bystre wykony klasyków minimalistycznej awangardy. Oto cała, jak zawsze piękna Lizbona! Welcome!




The Attic (Rodrigo Amado, Gonçalo Almeida, Onno Govaert)  Love Ghosts (NoBusiness Records, CD 2022)

Namouche Studios, styczeń 2020: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Onno Govaert – perkusja. Pięć improwizacji, 58 minut z sekundami.

Portugalsko-holenderskie Attic zaprasza na trzecią swoją płytę. To trio, które uwielbia swobodny free jazz, nie stroni od melodii i dobrych emocji. Tytuł nagrania zdaje się ciągnąć naszą uwagę w stronę estetyki Alberta Aylera i po prawdzie w wielu kluczowych momentach narracji posmak mistrza nie schodzi z ust artystów. Z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, szczególnie we frazowaniu saksofonisty, iż tego dnia nastrój chwili kierował muzyków w bardziej spokojne rejony niż te, znane z poprzednich sesji, czy koncertów tego tria.

Spokojne otwarcie jest tu dziełem kontrabasu i perkusji. Saksofon wchodzi do gry łagodną melodią i syci narrację balladowym klimatem o nieco bluesowej proweniencji. Improwizacja nabiera wigoru i tempa, zaczyna nawet swingować, a w swej końcowej fazie przekształca się w stonowaną kodę budowaną duetem dęciaka i basu. Początek drugiej improwizacji wydaje się być równie leniwy. Zamyślony Ayler czeka na zapowiadany wzrost emocji, z kolei kontrabasista, a szczególnie perkusista nerwowo wiercą się w miejscu i udanie szukają dramaturgicznych kantów. Z czasem tenor zaczyna systematycznie ciągnąć opowieść ku górze i nie skąpi bardziej zadziornych fraz. Po wyczerpaniu zasobów melodyki oddaje pole kontrabasowi, który plecie zmyślne, nieprzegadane solo. Końcówka nagrania charakteryzuje się dużą kreatywnością drummera, który kontrapunktuje drobne przesilenie melodyczne saksofonisty. Trzecią historię zdecydowanie stawiamy w roli tej najciekawszej. Kameralny początek zawdzięczamy smyczkowi i dęciakowi snującemu mgławe, wysuszone drony. Artyści klecą tu małe modlitwy i chętnie imitują swoje dźwięki. Głęboki drumming z kolei dba o mroczne emocje. Po przejściu w tryb pizzicato narracja nadyma się post-swingiem i niesiona basowym groove nabiera ognistej powłoki. Saksofon imponuje w tym momencie kreatywnością, dba o emocje na każdym korku, a intensywna sekcja rytmu dodaje mu jeszcze skrzydeł. Finałowa improwizacja znów zaczyna się na gryfie kontrabasu, tym razem jednak bez udziału smyczka. Smukłe, delikatne flażolety, struny ledwie głaskane końcówkami palców. Perkusja i saksofon wchodzą do gry dopiero w trzeciej minucie. Leniwa ballada bardziej tu pachnie Komedą niż Aylerem. Mniej więcej w połowie improwizacji artyści w zakamarkach melodii rozpoczynają intensywne poszukiwania dynamiki. Marszowe tempo sprawia, iż masywny groove basu nie ciągnie narracji na szczyt, ale pozwala jej zmysłowo wytłumić się.



 

João Lencastre  Safe In Your Own World (Phonogram Unit, CD 2022)

Atlântico Blue Studios, październik 2021: Leo Genovese – fortepian, Drew Gress – kontrabas, Pedro Branco – gitara (nie we wszystkich utworach) oraz João Lencastre – perkusja. Osiem utworów/ improwizacji, 36 minut i pół minuty.

Międzynarodowy skład jednego z braci Lencastre, to po prawdzie akustyczne trio, które na czas sesji nagraniowej zostało uzupełnione o elektryczną gitarę. Drummer przygotował tu cztery kompozycje, pozostałe utwory to improwizacje. Szczególnie dużo jakości znajdujemy w tych ostatnich, ale i tematy grane z kartki mają tu swoją moc, bystrą dramaturgię, soczyste improwizacje, a zdobią je intrygujące dysonanse stylistyczne. Dodajmy, iż w utworach drugim i szóstym gitara milczy.

Dwa początkowe utwory na płycie, to kompozycje. Pierwsza z nich smakuje dobrym fussion, podawanym mocnym tembrem kontrabasu i gitary, która lubuje się w ekspedycjach jazz-rockowych.  Druga część jest całkowicie akustyczna, a otwiera ją kontrabas i perkusyjne szczoteczki. Ballada otwartego jazzu podszyta tu jest nerwowym rytmem wewnętrznym. Kolejne epizody, to już improwizacje w kwartecie. Najpierw dostajemy się w wir preparowanych fraz, które zyskują dynamikę dzięki zręcznej robocie perkusisty. Szczególnie podobać się tu może gitara, która nieustannie płynie w poprzek oczekiwań typowego open jazzu. Tuż potem dostajemy się w strefę wyjątkowo smakowitych kąsków – preparacji, rezonujących talerzy, smyczka w śpiewie i gitary płynącej mrocznym ambientem. W części piątej powracamy do materiału skomponowanego, który zdaje się stanowić jedynie pretekst do prawdziwych, improwizowanych szaleństw. Dynamiczna, chwilami agresywna narracja syci się tu zarówno ekspresją rocka, jak i swingującym groove. Skoczny, połamany temat implikuje pasaże świetnie skontrastowanych ekspozycji solowych. Po szóstej opowieści, którą stanowi akustyczna, krótka ballada cieszyć się możemy utworem siódmym, bodaj najlepszym momentem całego albumu. Smyczek, psychodeliczna gitara, w fazie dynamiki całe plejady kanciastych, niebanalnych dźwięków, wreszcie salwy ekspresji płynące ze strony wszystkich muzyków w ramach podsumowania. Finałowa ballada koi tu nerwy, ale też jest efektem całkiem frapujących pomysłów. Przypomina wodospad z leniwą strugą wody, skąpaną w porannym słońcu.



 

Wilfrido Terrazas, Mariana Carvalho & Abdul Moimême  Livro das Grutas (Creative Sources, CD 2022)

Namouche Studios, wrzesień 2018: Wilfrido Terrazas – flety i dzwonki, Mariana Carvalho – fortepian preparowany i głos oraz Abdul Moimême – dwie gitary elektryczne (grające symultanicznie), obiekty. Pięć improwizacji, 69 minut.

Nagranie poczynione wedle formuły live in studio, swobodnie improwizowane, nasączone ogromem intrygujących dźwięków, łączące wytrwane, preparowane frazy piana i fletu z dwoma gitarami stołowymi, zdaje się posiadać nieskończoną liczbę zalet. Być może tą jedną, najważniejszą jest umiejętne korzystanie przez artystów z ogromnego arsenału dźwiękowego i kreowanie bardzo często sytuacji dalece minimalistycznych. W trakcie bardzo długiej sesji (to akurat jedyna wada albumu) raz za razem nasze skojarzenia kierują się w stronę legendarnych AMM, a muzycy wydają się czerpać inspiracje zarówno z gęstego, industrialnego odcinka historii Brytyjczyków, jak i z estetyki minimalizmu, charakterystycznej dla ich współczesnych nagrań.

Na starcie muzycy serwują nam mały spektakl fake sounds, pełny dętych oddechów i akcentów percussion z mgławym, post-ambientowym tłem. Narracja faluje, płynie od gęstych, kompulsywnych fraz do zagubionych, minimalistycznych oddechów elektroakustycznej ciszy. Pianistka dba o szczegóły, filigranowo preparuje, ale nie ma też problemu z wyrażaniem zdecydowanego stanowiska wprost z klawiatury. Flecista dmie i nadyma się, często ciągnie narrację ku górze, nasączając ją nerwem życia. Z kolei instrumentarium gitarzysty stanowi o tu o całej, jakże bogatej reszcie zdarzeń fonicznych – od onirycznego ambientu po hałaśliwe zgrzyty i bolesne obtarcia. Mimo braku instrumentu perkusyjnego, improwizacja raz za razem śle sygnały na poły rytmiczne, w projekcji których często dochodzi do imitacji brzmienia gitary i piana. Druga opowieść zdaje się podkreślać majestatyczne, leniwe tempo narracji, metaliczne frazowanie pełne rezonansu i dramaturgiczne samoograniczanie się muzyków. W trzeciej części pojawia się więcej emocji. Mnogość dźwięków preparowanych ze strony wszystkich uczestników podróży na pewien czas istotnie zagęszcza flow, który płynie od jednego skoku napięcia do drugiego. Tą, która drobnymi, filigranowymi frazami bierze ów pomysł w nawias niedopowiedzenia jest wyśmienicie pracująca pianistka. W kolejnej części muzycy plotą coraz dłuższe frazy, a w tle dalece onirycznej narracji pojawia się tajemniczy, dalekowschodni zaśpiew. Gdy w sukurs tak kreowanej improwizacji przychodzi jeszcze post-industrial taste, opowieść intrygująco gęstnieje (nie bez udziału głosu!). Finałowy, najkrótszy epizod powraca do estetyki fake sounds, którą artyści przywitali nas prawie godzinę temu - szeleszczące papierki, długie frazy nieznanego pochodzenia i dość niespodziewane, post-jazzowe wtręty z klawiatury. Końcowe dźwięki stawiają znaki zapytania, gubią wątki i wciąż podsyłają nowe rozwiązania. Oto improwizacja, która mógłby się w zasadzie nigdy nie skończyć.



José Lencastre  Inner Voices (Burning Ambulance Music, CD 2022)

Toolate Studio, od września 2020 do marca 2021: José Lencastre – saksofon altowy i tenorowy (utwory 1-8), saksofon altowy (9-10) oraz Ary – projekt dźwiękowy (1), Moog Sonic 6 (2, 3, 10) oraz real time fxs, syntezator modularny (9-10). Dziesięć utworów, 43 i pół minuty.

Drugi z braci Lencastre zaprasza nas na płytę w jego dorobku dość szczególną. Po części solową, ale graną na dwa lub więcej głosów, po części wspieraną smugami elektroniki, w końcu także realizowaną w duecie z analogowym syntezatorem. Album składa się z dwóch zasadniczych części. Najpierw dostajemy saksofonowe wielogłosy umoczone w delikatnym, elektronicznym sosie, a potem dwie rozbudowane improwizacje grane już w formule live. Każda z części trwa trochę ponad 20 minut. Dodajmy, iż zarówno w sensie brzmieniowym, jak i dramaturgicznym obie strony albumu dość zasadniczo różnią się do siebie.

Na starcie wydaje się, że zanurzeni jesteśmy w pieczarze elektroakustycznych pomruków. Nagle nadlatują jednak dwa, a potem nawet trzy saksofony i zaczynają swój melodyjny, wielogłosowy taniec. Rytm wiecznej pętli, bardzo swobodny, niekiedy radosny, realizowany na ogół na sporej dynamice, niepozbawiony jest także pewnego folkowego posmaku. W drugim utworze brzmienie saksofonów ulega delikatnemu zabrudzeniu, a flow nabiera gorętszego wymiaru, podsycanego elektronicznym backgroundem. W kolejnej części wraca czysta śpiewność, do gry podłącza się także elektroniczne pasmo niskiej częstotliwości. Opowieść zyskuje na ekspresji, zatem możemy już - być może - używać w stosunku do niej określenia free jazz. Czwarta odsłona gubi tempo, zyskuje natomiast silny pogłos. Piąta, szósta i siódma narracja wydają się wyjatkowo skoczne i lekkie, zupełnie pozbawione wsparcia elektronicznego, choć i tu pojawia się znane nam już pasmo basowe. Ósma narracja, która kończy wielogłosowy śpiewnik definitywnie zdejmuje nogę z gazu i brnie w kierunku balladowym, nabierając nieco medytacyjnego charakteru. Dwa ostatnie utwory na płycie, to już żywa improwizacja, prowadzona przez saksofon altowy, w interakcje z którym wchodzi nieinwazyjny syntezator modularny. Elektronika pozostaje tu w pozycji odpowiadającej na pytania, płynie wartkim, post-rytmicznym strumieniem i dobrze uzupełnia pętle narracyjne dęciaka. Tempa są na ogół umiarkowane, czasami delikatnie nerwowe, częściej jednak na poły medytacyjne. Całość silnie posiłkuje się post-elektronicznym echem.



Cláudio de Pina  Avant-Garde Organ (9musas, CD 2022)

Ajuda Parish, czas nieznany: Cláudio de Pina - osiemnastowieczne organy (pipe organ), kompozycje - La Monte Young, György Ligeti, Mauricio Kagel oraz John Cage. Trzynaście utworów, 74 minuty.

Na zakończenie lizbońskiej mini-zbiorówki dzieła wyżej wymienionych klasyków minimalizmu wykonywane na organach i doposażone w całe mnóstwo dźwięków, jakie towarzyszyły grze na dużym instrumencie piszczałkowym. Zatem są z nami odgłosy trzeszczenia krzesła, zamykania i otwierania drzwi, także przemieszczania się muzyka, a może nie tylko jego. Te dodatkowe efekty dźwiękowe szczególnie uwypuklają się w trakcie wykonania cage’owskiego 4:33, którego partytura, jak świetnie wiemy, jest pustą kartką. Ów pasaż post-sakralnego field recordings wieńczy zresztą cały koncert, który wydaje się być jednym ciągiem przyczynowo-skutkowym następujących po sobie dźwięków instrumentu i otoczenia.

Na początek muzyk proponuje nam kompozycje Le Monte Younga. Matowy, jakże oniryczny klimat, ale także dużo akcji w jednostce czasu, przynajmniej jak na kanony mistrza minimalizmu. Długie frazy płyną tu zarówno dołem, jak i górą, zdają się być podniośle, ale także nieco slapstickowe. Artysta proponuje nam także dużo gry z ciszą, które to fragmenty nasyca dźwiękami otoczenia. Jeśli jednak szukamy na koncercie prawdziwego oblicza minimalizmu, to dostarcza go fragment wykorzystujący kompozycje Ligetiego. Dźwięki zdają się tu stać w miejscu i czekać na niechybną śmierć. Oto narracja, która zachęca do głębokiego słuchania i ekstremalnego skupienia. W części Kagela dostajemy całe plejady krótkich, wręcz urywanych fraz. Tu także fauna i flora otoczenia organów wnosi do narracji więcej zdarzeń fonicznych niż sam instrument. W części Cage’a pojawia się więcej życia, ale też mrocznych, wręcz ponurych klimatów. Także frazy filigranowe i zaskakujący posmak ethno. Nim koncert wejdzie w finałową fazę cage’owskiego bezdźwięku, artysta serwuje nam jeszcze drobny powrót do Younga. Tu z kolei mamy wrzenie, że organy namiętnie śpiewają.

 

 

wtorek, 15 listopada 2022

The Lisbon Story: Sousa, Pinheiro & Ferrandini and Cloud at rest!


Muzyce improwizowanej z Półwyspu Iberyjskiego poświęcamy od zarania dziejów mnóstwo czasu, ale nigdy nam dość tego niecnego procederu! W tym tygodniu proponujemy nowe nagrania powstałe wyłącznie w Lizbonie, tudzież jej przedmieściach!

Dziś na dobry początek prawdziwa, free jazzowa perełka z udziałem saksofonisty Pedro Alvesa Sousy, o którym pisaliśmy całkiem niedawno, oczywiście w samych superlatywach i jego równie wyśmienitych kompanów – pianisty Rodrigo Pinheiro i perkusisty Gabriela Ferrandiniego. A w piątek spodziewajcie się kolejnych świeżych nagrań ze stolicy Portugalii. Zachodni skraj Starego Kontynentu jak zwykle w doskonałej formie!



 

Muzycy rozpoczynają swój niezwykły spektakl nad wyraz kolektywnie i w ten sposób będą czynić swoją improwizowaną powinność poza skończoną, jakże skromną liczbą przypadków. Skupienie, precyzja każdego ruchu, swoboda działania! Wszystko czynione tu jest na niemal modelowym parkerowskim wdechu, co stanowi oczywiście przywarę tenorzysty, ale w tak zadanej scenerii równie wyśmienicie czuje się zarówno pianista, jak i perkusista. Narracja szybko nabiera tempa i kontrolowanej intensywności mocą dramaturgicznych pomysłów wszystkich, a pianisty w szczególności. Swobodna improwizacja z free jazzowymi korzeniami wiedzie nas, przynajmniej w zakresie skojarzeń, w kierunku Schlippenbach Trio i trudno nie uznać takiego porównania za wyjątkowo trafne. Narracja faluje, bo takie są uroki demokracji, syci się najczęściej grą na małe pola, subtelnymi pytaniami i zwinnymi ripostami. Każdy z artystów dokłada tu indywidualną cegiełkę do obrazu całości, a każdy odcinek podróży mieni się świetną kooperacją, instynktem stada, które skutecznie przewiduje przebieg wypadków dźwiękowych.

Druga improwizacja, najdłuższa na płycie, zaczyna się spokojną balladą, z punktowym piano i zadumanym, leniwie wzdychającym tenorem. Duet otwarcia czeka tu nieco ponad minutę na inicjację ze strony filigranowych, sapersko precyzyjnych drums. Narracja zyskuje na dynamice, ale pomiędzy frazami wciąż kłębi się dużo przestrzeni do zagospodarowania. Opowieść z czasem pęcznieje, nadyma się plejadą bystrych fraz i dramaturgicznych subtelności. Przez moment piano zostaje samo na scenie i kreuje minimalistyczne pasaże przy zachodzącym słońcu. Najpierw wraca perkusja, potem saksofon i już we trójkę plotą nowe, niestworzone historie o miłości. A emocji wciąż przybywa.

Kolejne odcinki lizbońskiej podróży są nieco krótsze, skondensowane w formie, ale często buchające niekontrolowanymi emocjami. Trzecią historię klecą z drobiazgów, zmysłowych short-cuts. Ślady inside piano, punktowe uderzenia po werblu i tomach, nieśmiały tembr tenoru. Oto abstract post-classic z free jazzowym nerwem w uśpieniu. Kolejna mikro narracja, to solowa ekspozycja pianisty, która zostaje burzliwie skomentowana przez powracających z chwilowego niebytu rozleniwionych partnerów. Z kolei piątą opowieść otwiera tenorzysta. Wejście pozostałych niemal natychmiast buduje tu dość dynamiczną sytuację. Narracja lepi się z małych wulkanów ekspresji i stempli suchego powietrza. Szósta improwizacja od startu pełna jest zadziornych, ekspresyjnych fraz ze strony każdego z uczestników wycieczki. Muzycy stawiają jednak kroki bardzo rozważnie, a ich taniec połamanymi frazami generuje nawałnicę brzmieniowych subtelności. Z czasem narracja nabiera tu jednak intensywności godnej opowieści otwarcia. Free jazz pełną gębą! Przedostatni odcinek muzycy rozpoczynają z werwą, na raz, ale natychmiast tłumią emocje i ustawiają się w szyku duetowym – minimalistyczne piano i drżące talerze. Slowly but not deadly! Powrót saksofonu ma formę suchego drona. Piękne akcje na wdechu kreują tu same wspaniałości, podobnie jak ostatnie, dynamiczne depnięcie.

Finałowa improwizacja trwa niemal dziesięć minut i różnymi metodami twórczymi wspaniale reasumuje album. Początek tyczy tu tenor, płynący swobodnym strumieniem z uśmiechem na ustach. Czarne klawisze budują suspens, a talerze i inne metale zestawu perkusyjnego nerw życia. Opowieść przyjmuje teraz postać duetu piana i perkusji, który dość szybko łapie free jazzowego bakcyla. Gnają do przodu i nie liczą się z konsekwencjami. Tenor powraca, by uspokoić sytuację sceniczną. Najpierw śle kilka fraz zupełnie samotnie, a potem zabiera perkusję w kolejne duetowe tango. Kompulsywny, cyrkulacyjny oddech buduje tu zarówno emocje, jak i niebywałą jakość. Rozhuśtany taniec umila oczekiwanie na powrót pianisty. A ten ostatni jeszcze dorzuca do ognia. Tenor kipi od emocji, reszta równie efektownie stroszy pióra. Wielki finał urokliwe tłumi się wprost w objęcia ciepłej melodyki saksofonu.

 

Pedro Alves Sousa, Rodrigo Pinheiro, Gabriel Ferrandini Cloud at rest (Phonogram Unit, CD 2022). Pedro Alves Sousa – saksofon tenorowy, Rodrigo Pinheiro – fortepian oraz Gabriel Ferrandini – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagranie studyjne, Goethe Institut w Lizbonie, 25-29 listopada 2019. Osiem improwizacji, 48:14.



piątek, 11 listopada 2022

Oud Klooster and Driven in Paradox! Two quintets of a perfect three!


Dziś zapraszamy na dwie kwintetowe improwizacje pełne emocji, jakości i cudownych dźwięków, obie nagrane tegorocznej wiosny - jedna w kameralnym miejscu i w takim chwilami nastroju, druga na wielkim festiwalu i z całą mocą free jazzowego kombo! Obie formacje łączy trójka muzyków, których na tych łamach uwielbiamy, i których niemalże każda aktywność jest tu komentowana. Oba kwintety uzupełniają zaś muzycy, których także obdarzyć możemy wyżej wspomnianymi atrybutami. Zatem sami swoi, świetna muzyka i buchające emocje! Czegoż chcieć więcej!



Oud Klooster

Na dobry początek Webster na barytonie, Verhoeven na kontrabasie, Serries na gitarze akustycznej, tu w towarzystwie Škrijelj na akordeonie (bez elektroniki!) i Malmendiera na instrumentach perkusyjnych!

Otwarcie seta zdaje się być wyjątkowo tajemnicze - baryton prycha, wokół coś szumi i szeleści, być na może na werblu poruszają się jakieś przedmioty, struny drgają, ale wielu dźwięków jedynie się domyślamy. Muzycy formują dronową kołysankę – saksofon i akordeon szlifują długie frazy, smyczki snują post-barokowe, brudne westchnienia, a rola perkusjonalii sprowadza się do subtelnych zdobień i matowych świecidełek. Kameralny nastrój raz za razem zakłócają tu intrygujące dźwięki z akordeonu. Muzycy gadają ze sobą, szczerzą do siebie zęby, szukają zaczepki. Narracja faluje, nadyma się, albo chowa pod dywanem. Baryton ma w tej grze przewagę masy, czasami z niej korzysta, ale demokracja jest tu bezsprzecznie ustrojem panującym. Niebawem ze strony perkusjonalii nadchodzi pierwszy zwiastun jakiejś struktury rytmicznej. W aurze akordeonowych psot i strunowego piłowania, w okolicach 12 minuty, opowieść tłumi się do poziomu onirycznych plam dźwiękowych. Improwizacja klecona z drobnych akcji, także w formie pytań i odpowiedzi, tudzież garści preparacji kontrapunktowanych czystymi frazami gitary, dość szybko przekształca się w energiczny strumień fonii, niesiony mocą barytonu i urodą smyczka. Droga na ewentualny szczyt zostaje jednak zaniechana, muzycy bowiem zdają się teraz tonąć w oparach zimnego powietrza.

Tymczasem mija 20 minuta i czas budować nowy wątek. Kontrabas, po raz pierwszy w wyraźnym trybie pizzicato, jednoczy siły z gitarą, która frazuje gramaturą post-jazzu. Na stronie prycha baryton, dzięki czemu cała opowieść pęcznieje niczym ciasto na pizzę. Pojawia się także rytm delikatnie sugerowany przez perkusyjne szczoteczki. Muzycy kierują się na szczyt, ale ich szlak zdaje się wieść okrężną drogą. W końcu, w okolicach 27 minuty improwizacja definitywnie hamuje wprost w objęcia onirycznej ciszy. Przed nami fragment wyjątkowej urody – wszystkie przedmioty na scenie zaczynają ze sobą rezonować. Owa huśtawka nastrojów sprzyja formowaniu się narracji w gęsty dron, który nadyma się przez kilka chwil, po czym przekształca w nowy wątek narracyjny. Teraz opowieść bazuje na strumieniu dźwięków płynących z barytonu i akordeonu, nie bez drobnego wsparcia perkusjonalii, z intrygującymi, post-industrialnymi naleciałościami. Swoje trzy grosze raz za razem dokłada aktywny akordeon, który zaczyna pulsować elektroakustycznym zgiełkiem. Siedem minut przed końcem nagrania niektóre frazy zdają się znamionować rozpoczęcie fazy finalizacji. Małe preparacje gitary i perkusjonalii, oddechy kontrabasu i barytonowe pulsacje. Ostatnie rozdanie wydaje się być jednak wyjątkowo nerwowe, rozedrgane, z drobinami ekspresji na werblu. Opowieść zaczyna przygasać po tym, jak uformuje się w dron. Na jego powierzchni ostatnie dźwięki, jakże śpiewne, należą do barytonu i wciąż bardzo aktywnego akordeonu.



 

Driven

Drugi kwintet, to Webster na alcie, Verhoeven na fortepianie, Serries na amplifikowanej gitarze, tym razem w towarzystwie Almeidy na kontrabasie i Govaerta na perkusji!

Koncert inicjują czarne klawisze i plejada short-cuts płynąca z pozostałych źródeł dźwięku. Narracja z drobiazgów lepi się w zwarty szyk bojowy niemalże w ułamku sekundy. Kontrabas burczy, perkusja rysuje na poły dynamiczne pętle, a reszta nie traci czasu na niuanse dramaturgiczne. Free jazzowa kipiel staje się udziałem muzyków już po kilku minutach. Gęsty strumień fonii płynie tu całą szerokością niemałej sceny, zapalczywy, niesiony na barkach wyjątkowo energetycznego drive’u basu. Pierwszy szczyt zostaje osiągnięty z gracją baletnicy, po czym improwizacja studzi się przy dźwiękach gitary i inside piano. Faza leniwych preparacji, jakby od niechcenia, pozwala muzykom dość szybko zebrać siły do budowania drogi na kolejny szczyt. Smyczek na gryfie kontrabasu brzmi tu szczególnie efektownie, saksofon kołysze się na lekkim wietrze, a na werblu zdaje się rodzić nowa dynamika. Ten wątek koncertu gaśnie dość niespodziewanie ledwie po kilku nawrotach. Tym razem improwizacja zdecydowanie kluczy już mrocznymi zakamarkami. Trochę zabawy w call & responce, trochę nucenia pod nosem i kilka głębszych oddechów. Na froncie narracji pojawia się piano, obok kroczy gitara i małe perkusjonalia. Nowe rozdanie syci się pewną melodyką, a także strzępami post-rockowej ekspresji. Muzycy znów potrzebują kilku sekund, by powolną ekspozycję zamienić w rwący potok lawy. Ten fragment koncertu zdaje się osiągać intensywność godną każdej reedycji brotzmannowskiego Machine Gun! Szczyt wydaje się tu być wyjątkowo ognisty, a wychodzenie z niego dalece nerwowe, szarpane, jakby energia kinetyczna kombo nie pozwalała na zbyt proste hamowanie. W końcu muzyków spotyka grad oklasków, co sprawia, iż muszą definitywnie przystanąć, a za moment wszystko budować od nowa. Przy okazji odnotowujemy środek koncertowej rzeczywistości.

Nowe otwarcie spada na barki gitary i saksofonu. Sporo subtelności dodaje tu kontrabas. Pojawia się dawno niesłyszany smyczek. Piano w trybie inside syci improwizację dodatkową porcją tajemniczości. Wraca perkusja i zaczyna tworzyć dynamiczne zręby nowej opowieści. Tym razem droga na szczyt zostaje efektownie wydłużona, głównie dzięki posuwistym ruchom post-barokowego smyczka. Podobnie zachowuje się saksofon, mimo, iż reszta załogi rwie włosy z głowy i nie może doczekać się ekspresyjnej wolty. Dość niespodziewanie pianistka przenosi się na klawiaturę, a kontrabasista wpada w tryb pizzicato. Narracja tylko w trio (z perkusją) zaczyna swingować i nabierać dodatkowej dynamiki. Rozbudowana ekspozycja piana zachęca do powrotu saksofon i gitarę. Kwintet w pełnym rynsztunku w kilka chwil osiąga stan wrzenia, jaki nie był jeszcze jego udziałem tego wiosennego wieczoru. Po osiągnięciu szczytu narracja najpierw traci intensywność, a dopiero potem gubi tempo. Kolejna burza oklasków ucisza tu wszystkich, poza drummerem. Ten ciągnie narrację dalej, przy okazji powraca smyczek, a z tuby saksofonu zaczynają lać się porcje gorącego powietrza. Inside piano i rozkojarzona gitara sprzyjają formowaniu się finałowego drona. Końcowe zagęszczenie realizowane jest na dużej swobodzie, ze sporą przestrzenią pomiędzy dźwiękami. Koncert staje ostatecznie w płomieniach, po czym kompulsywnie gaśnie wprost w kolejną porcję burzliwych oklasków.

 

Colin Webster/ Dirk Serries/ Emilie Škrijelj/ Martina Verhoeven/ Tom Malmendier Oud Klooster (Raw Tonk Records, CD 2022). Colin Webster – saksofon barytonowy, Dirk Serries – gitara akustyczna, Emilie Škrijelj – akordeon, Martina Verhoeven – kontrabas oraz Tom Malmendier – instrumenty perkusyjne. Nagrane w Oud Klooster, Brecht, Belgia, 5 maja 2022. Jeden trak, 44:56

Martina Verhoeven Quintet Driven - Live At Roadburn Festival 2022 (Klanggalerie, CD 2022). Martina Verhoeven – fortepian, Gonçalo Almeida – kontrabas, Onno Govaert – perkusja, Dirk Serries – gitara oraz Colin Webster – saksofon. Nagranie koncertowe, Roadburn Festival 2022, Paradox, Tilburg, Holandia, 24 kwietnia 2022. Jeden trak, 49:31



wtorek, 8 listopada 2022

The November’ Round-up: Sloth Racket! Quiromancia! Formica! James & Jiminez! Hocus! Ferrazza & Salis! Lussier! Shepherds Of Cats! Ziemia! Masing!


Cykliczna zbiorówka recenzji świeżych porcji improwizacji przed nami! Tym razem, wobec zalewu ważnych tematów festiwalowych w ubiegłym miesiącu, trochę ustawiona okrakiem na osi czasu – miała być październikowa, ale zrobiła się listopadowa. Za to wyjątkowo rozbudowana, bo aż dziesięcioodcinkowa! Zestawienie jak zwykle pełne wolt stylistycznych i bogate w nazwiska do zapamiętania, także te z dalekiego świata, przynajmniej z europocentrycznego punktu widzenia! Jak świetnie bowiem wiemy, dobra muzyka improwizowana powstaje wszędzie, prawdopodobnie także na innych planetach, nie tylko układu słonecznego!

Naszą dzisiejszą marszrutę zaczniemy od pokaźnej porcji free jazzu. Na początek nasi dobrzy znajomi z UK, którzy konsekwentnie zbliżają się do osiągniecia stadium wzmożonego zainteresowania ich muzykowaniem. Potem skok na drugi kontynent – dwie soczyste petardy z Argentyny i na poły kolumbijska, nieco bardziej kameralna ekspozycja z Kanady! Powrót do Europy, to jednocześnie wejście w stadium dźwiękowych eksperymentów – odpowiednio z Portugalii i Włoch! W dalszej części nie zabraknie także francuskiego humoru, polsko-angielskiego transu, soczystej porcji krajowego jazzu, a na koniec strunowych śpiewów w towarzystwie kakadu!



Sloth Racket  Organising Space (Luminous Label, CD 2022)

Kwiecień 2022, Lightship 95, Londyn: Cath Roberts – saksofon barytonowy, Sam Andreae – saksofon altowy, Anton Hunter – gitara, Seth Bennett – kontrabas oraz Johnny Hunter – perkusja. Dziewięć części, 37 minut.

Na wstępie warto dopowiedzieć, iż album de facto składa się … z czterech rozbudowanych kompozycji Roberts, które stanowią zgrabny szkielet dla wielowymiarowych improwizacji każdego z członków kwintetu (wszystkie parzyste utwory). Pozostałe pięć części, to krótkie – trwające od kilku do kilkudziesięciu sekund – zapisy foniczne, poczynione najprawdopodobniej w trakcie sesji nagraniowej lub próby. Sloth Racket lubią free jazz, który toczy się pewnymi z góry przewidzianymi ścieżkami, czasami doposażony w śpiewny, melodyjny temat, który raz po raz przywraca improwizujących szaleńców do świata trzeźwych i ogarniętych dźwiękowo.

Pierwszy z owych dłuższych utworów (a drugi na albumie) budowany jest na bazie rozśpiewanych saksofonów, ostrego drive’u kontrabasu, intrygującej, post-rockowej gitary i perkusji, która najpierw stempluje szlak, a potem kreśli dynamikę nagrania. To narracja stawiająca raczej na kolektywizm niż indywidualne popisy. Kolejny utwór (czwarty) w dużej części zdaje się być swobodną improwizacją, pełną niuansów brzmieniowych, preparacji, lekkiej perkusji i post-balladowych, dętych wtrętów. Temat utworu pojawia się dopiero po wielu minutach i porządkuje urokliwy rozgardiasz na scenie.  Szósta odsłona kreowana jest w głównej mierze przez szczebioczące po ptasiemu saksofony. Po ich długiej introdukcji improwizowane trzy grosze dokładają pozostali instrumentaliści. Ósma opowieść zdaje się być wyjątkowo zgrabnym podsumowanie albumu. Zaczyna ją perkusyjna introdukcja. Potem do gry wchodzi smyczek i jazzowo usposobiona gitara. Ta trójka kreuje narrację, pod którą najpierw podłącza się baryton, a potem alt. Dynamiczna opowieść przez chwilę staje się tu duetem gitary i altu, by po niedługiej chwili tanecznym i marszowym krokiem sięgnąć szczęśliwego końca.

 


Ezequiel Jaime/ Daniel Bruno/ Carto Brandán/ Jerónimo Díaz  Quiromancia (Neue Numeral, DL 2022)

Luty 2022, Estudio El Cubo, Argentyna: Ezequiel Jaime – bas elektryczny, Daniel Iván Bruno – puzon, Carto Brandán – perkusja oraz Jerónimo Díaz Mauro – gitara. Siedem dobrze zaplanowanych improwizacji, łącznie 28 minut.

Po nagrania muzyki improwizowanej z Argentyny sięgamy coraz częściej i zawsze są to pociągnięcia przynoszące nieskrywaną radość z odsłuchu. Znamy już kilku bystrzaków z tamtej części świata, ale czwórka, która teraz puszcza do nas oko ewidentnie debiutuje na tych łamach. Gęsty, sfuzzowany bas, który oddycha całym ciałem, błyskotliwa gitara, która zdaje się tu mieć kilka twarzy, a najpiękniejsza z nich przypomina szkliste brzmienie Ferrana Fagesa. Do tego zwinny, koci w ruchach puzon, który potrafi brzmieć wyjątkowo szorstko, no i równie inteligentna w ruchach perkusja, która choć nigdy nie wychodzi przed szereg, zawsze jest tam, gdzie być powinna. Całość nie trwa tu nawet dwóch kwadransów i to być może jedyna wada tego doskonałego albumu!

Początek grany jest kolektywnym, gęstym strumieniem dźwiękowym, konstruowany siłą brzmienia całego kwartetu. Pocięta, naznaczona tembrem grzmiących przetworników gitarowych improwizacja nie daje tu czasu na refleksję - kupujemy ją całą już po kilku pierwszych pętlach narracyjnych. W drugiej opowieści czujemy posmak rocka, ognistego, świetnie odnajdującego się w żmudnym procesie improwizacji. Narracja kipi do tego stopnia, iż puzon zdany jest na wysoki pisk, by przebić się przez ścianę gitar i perkusji. Trzecia historia, to szansa dla owego puzonu, by pokazać lwi pazur – improwizuje jedynie w duecie z perkusją. No i pokazuje nie jeden pazur! Czwarta narracja zdejmuje nogę z gazu, jest powolna, czerstwa, nasiąknięta wywarem z dobrego, gitarowego jazzu. Bas bystrze pulsuje, a puzon zanosi się śmiechem. W piątej odsłonie dynamika powraca, a swoje piękne chwile ma tu zmutowany w brzmieniu blaszak. Szybka, nerwowa czasówka z małym zniesieniem. Przedostatnia improwizacja, to elektroakustyczne zabawy basu i gitary. Od krok od hałasu, o krok od onirycznej ciszy. Finałowa ekspozycja znów stawia na gęsty, masywny kolektywizm - soczyste łamańce rytmiczne i wyjący do księżyca puzon.



 
Matías Formica Trio  Preámbulo (bandcamp’ self-released, DL 2022)

Czas akcji nieznany, okoliczności studyjne w argentyńskiej La Placie: Jonatan Schenone – kontrabas, Sebastían Stecher – perkusja oraz Matías Formica – saksofon tenorowy i barytonowy, kompozycje. Tych ostatnich są cztery, łącznie trwają niecałe 30 minut.

Kolejne nagranie z Argentyny, które trwa mniej niż dwa kwadranse. Na tamtych ziemiach, to reguła! Nade wszystko chyba jednak skromność i ważna dla dramaturgii nagrania zasada, iż lepiej zagrać o dwa dźwięki za mało, niż o jeden za dużo. Niemal bezcenna rzecz w muzyce improwizowanej! A rzeczone Preámbulo, to klasycznie zinstrumentalizowane trio swobodnego jazzu, improwizujące na bazie skomponowanego materiału. W sumie słyszeliśmy takie granie miliony razy, ale coś sprawia, iż ze spotkania z triem Formicy wychodzimy zadowoleni i dalece bogatsi w definitywnie smakowite doznania artystyczne.

Rozśpiewany temat pierwszego utworu wspiera masywna sekcja rytmu – lekko zadumany bas i kręcąca urocze pętle perkusja. Saksofonista pnie się ku górze i z radością ucieka w improwizowane didaskalia. Po niedługiej chwili podobnie czynią pozostali aktorzy tej bystrej narracji. Drugi utwór ma wstęp dalece balladowy, kreślony zwinnym, kontrabasowym smyczkiem. Molowa opowieść po kilku zakrętach nabiera mocy i kołysze się na lekkim, oceanicznym wietrze. Na czele pochodu improwizatorów staje saksofonista, który intensywnie brudzi brzmienie. Trzeci utwór od startu płynie wedle wskazań z pięciolinii. Temat znów podany na twardo, z dużą dawką melodyjności - open jazz z posmakiem świeżości, kreowany na dużej swobodzie, ale bardzo precyzyjny w każdym niemal ruchu. Niekiedy przypomina najlepsze momenty tria Adama Pierończyka z połowy lat 90. ubiegłego stulecia, bazujące na rytmie, ale rozhuśtane do granic. Pod koniec tej części muzycy serwują solo na perkusji, które pojawia się także w ostatnim utworze. Ten zaś zdaje się być refleksyjną post-balladą, budowaną na urokliwym rytmie, który pachnie słodką salsą!

 


Daniel James / Pablo Jimenez  Improvisations (Small Scale Music, DL 2022)

Październik 2021, domowe studio w Montrealu: Pablo Jimenez – kontrabas oraz Daniel James – gitara akustyczna. Sześć improwizacji, 33 minuty z sekundami.

Swobodnie improwizowane, nad wyraz intrygujące spotkanie Kolumbijczyka i Kanadyjczyka pod flagą małego labelu z Quebecu. W pełni akustyczne, pozbawione obłych kształtów, wyraziste, chwilami zadziorne, ale także dość mroczne. Do tego z mnóstwem emocji pomiędzy strunami. I to nie tylko kameralnych!

Sytuacja na starcie dalece frapująca – cierpiące, smyczkowe oddechy i gitara, która pracuje na strunach brzmiących, jakby ulepione były z organów wewnętrznych ludzkiego ciała. Smutek miesza się tu z nerwowym przekładaniem nogi na nogę. Ekspresyjne zjazdy i leniwe podbiegi, kanciaste frazy i dźwiękowe metafory. Także tarcia i skrzypienia, akcenty perkusjonalne. W trzeciej odsłonie muzycy wspinają się na palce i skaczą po wilgotnej łące. Post-barok, flażolety, małe otarcia i subtelne krwawienia. W kolejnej skutecznie szukają fikuśnej dynamiki, namiętnie szarpią za struny, jakby od tego zależało ich życie, nie tylko artystyczne. Emocje pikują ku górze, jak słupek rtęci w upalne popołudnie. W trakcie piątej części artyści delikatnie tłumią namiętności po obu stronach nieistniejącej sceny. Stawiają leniwe kroki, szepczą po kątach, szarpią za struny z trwogą. Kreują suspens, ale może też pytają o kierunek dalszej drogi. Na ostatniej prostej łapią jednak dynamikę, co dobrze robi całej ekspozycji. Końcową improwizację budują brzmieniowym i emocjonalnym dysonansem. Kontrabasista preparuje smyczkiem, gitarzysta tapla się w akustycznym ambiencie. Opowieść składa się drobnych elementów, pozornie od siebie różnych, ale zwinie lepiących się w spójną całość. Narracja skrzy się tu niespodziankami, każda akcja liczyć może na chytra ripostę. Kontrabas pod smykiem śpiewa smutne piosenki, gitara kłębi się w sobie i zionie drobnym ogniem. Samo zakończenie brnie w mroku po kolana, ale nerwy muzyków pozostają w stanie napięcia aż do uzyskania pełnej ciszy.



Hocus  Narrow (Colectivo Casa Amarela, Kaseta 2022)

Czas akcji nieznany, nagranie live, Água Ardente, Lizbona: João Almeida – no-input mixer. Siedem utworów, 41 minut z sekundami. 

Muzycy improwizujący, to wspaniały gatunek artystów. Uwielbiają czerpać inspiracje ze wszystkiego, a ucieczki w międzygatunkowe otchłanie złych mocy, to niemal ich chleb powszedni. Młody, wielce już obiecujący trębacz z Lizbony właśnie zapisał się do tej kasty odszczepieńców. Wykorzystując dźwiękowy mikser (zapewne analogowy), który generuje fonie nie mając nic na tzw. wejściu, zaprasza nas na harsh-noise’owy trip. Dodajmy, jedyny w swoim rodzaju, wyłącznie dla osób, którzy nie są nadmiernie wrażliwi na trudne dźwięki. Efekt bywa tu incydentalnie różny, momenty intelektualnego bezdechu zdarzać się mogą nam często, ale artystyczna bezczelność Portugalczyka, świetna konstrukcja dramaturgiczna i poziom kreatywności w obrębie zupełnie niemuzycznego instrumentarium winien budzić nas niekłamany podziw.

Początek koncertu nie pozostawia nam złudzeń. Czerstwy, syntetyczny strumień fonii pulsuje, niczym pętla śmierci, która zaciska się wokół naszej szyi. Gna do przodu, nie bez drobnych usterek. Muzyk pracuje na pokrętłach, w pocie czoła kreując ostatecznie dwie ścieżki hałasu. Ten ostatni nabiera mocy w kolejnej części. Jakby pracowały turbosprężarki powietrza - narracja przypomina epokowe nagrania Squarepushera, ale pozbawione beatu, często przybiera też postać gęstego szumu. Na starcie trzeciej części przez moment wydaje nam się, że słyszymy gitarowe sprężenia. Poemat syntetycznej plądrofonii – raz wysoko, raz nisko, raz atakuje z daleka, innym razem z samego bliska. Całość nabiera pewnej pokracznej taneczności, przypomina berlińskie post-techno sprzed trzech dekad, ale pozbawiane dubowego echa. Narracja na ogół pulsuje w niskich częstotliwościach, ale potrafi też być lekka, brzmieć niczym uszkodzona krótkofalówka. Końcowa narracja nie jest bynajmniej kodą, to nowa, gęsta porcja hałasu. Zmutowane, poranione kojoty wyją do księżyca, a przed nami lub w nas, w samym środku naszej głowy, już tylko ściana dźwięku.




Marco Ferrazza & Giacomo Salis  Verso (Tone Burst, Kaseta 2022)

Listopad i grudzień 2021, studyjna sesja improwizowana we Włoszech; Marco Ferrazza – elektronika oraz Giacomo Salis – instrumenty perkusyjne i obiekty. Cztery epizody, 31 minut.

Jeśli nagranie podsyła nam włoski perkusjonalista Salis, możemy być pewni dźwiękowego ciągu przyczynowo-skutkowego, wysokiej jakości i dużej pieczołowitości w kreowaniu absolutnie swobodnej improwizacji. Tym razem Giacomo wyłącznie w towarzystwie elektroniki, znów z tezą na ustach, iż elektroakustyka może mieć bardzo intrygujący dla ucha wymiar. Pierwsze dwie części dają tu lekką przewagę akustyce, w dwóch kolejnych delikatny prym wiedzie syntetyka. Ale, tak czy inaczej, proporcje są naprawdę modelowe.

Na starcie syntetyka pulsuje bezruchem, zaś na perkusyjnym werblu szeleszczą przedmioty poruszające się ruchem okrężnym. Narracja nabiera tu drobnej dynamiki, głównie dzięki rosnącemu napięciu na glazurze perkusyjnego przedmiotu, być może także w efekcie działań live processing, ale tego akurat nie jesteśmy pewni. W kolejnej improwizacji syntetyka stawia na działania o znamionach dynamicznych, z kolei akustyka mości się w sobie, przypominając dźwiękowy rozgardiasz w domowej kuchni. Słyszymy inside piano, ale to zapewne złudzenie foniczne. Z czasem wszystko smakuje tu żywym mięsem. W trzeciej odsłonie elektroakustyka chwili przybiera na masie i stanowczości. Najpierw szemra, potem zaczyna skwierczeć jak olej na patelni. Narracja nosi już znamiona hałaśliwej, jeśli tylko podkręcimy potencjometr - przypomina soundtrack do filmu o umierającym przemyśle ciężkim. W finałowej opowieści syntetyczne pulsowanie napotyka na perkusjonalne szumowisko. Elektroakustyczny śmietnik mieni się tu wieloma szarymi barwami. Można odnieść wrażenie, że każdy dźwięk wpada do elektronicznego kotła i powraca na scenę w syntetycznej powłoce. Żywe dźwięki stękają i szeleszczą, martwa natura szuka zagubionej dynamiki.  



 

René Lussier  Au Diable Vert (Circum-Disc/ ReR Megacorp, CD 2022)

Czas, miejsce i forma nagrania nieznane: René Lussier – gitary, bas, instrumenty perkusyjne, kompozycje, Luzio Altobelli – akordeon, marimba, Julie Houle - tuba, euphonium, Robbie Kuster - mały zestaw perkusyjny, mbira, śpiewająca piła, Marton Maderspach – mały zestaw perkusyjny, Guillaume Bourque – klarnety, Alain Trudel – puzon (w trzech utworach), Koichi Makigami – głos (jeden utwór), Takashi Harada - fale Martenota (jeden utwór) oraz Chris Cutler – głos (jeden utwór). Dziewięć części, 48 minut z sekundami.

Znamienita postać francuskiej art-rockowej gitary zaprasza na wycieczkę do miejsca, które nazwać moglibyśmy … paryskim lunaparkiem. Nagrania powstałe, tudzież wykoncypowane w trakcie pandemii (zatem nie wiemy, ile tu klejenia ścieżek, ile realnych spotkań muzyków), bogate w wydarzenia foniczne, zgiełk ulicy, chaos kreacji i plejady dźwiękowych gagów, po prawdzie nieco-slapstickowych. Ów wielobarwny kalejdoskop upstrzony jest mnogością gitarowych fraz, co dla wielu stanowić będzie zapewne główną atrakcję tej płyty.

Już pierwsze nagranie doskonale wprowadza nas w klimat płyty. Frywolna, dość zabawna gra w dźwięki (z akordeonem!), ale narracja poszatkowana niemal po zornowsku! Bogata instrumentacja, głosy z offu i drobne zaśpiewy, zarówno wokalne, jak i dęte. W kolejnych częściach napotykamy na coraz więcej gitarowych popisów - tylko ten instrument zdaje się tu mieć jakąś drobną przestrzeń do improwizowania. Dramaturgia rwana i szarpana, ale precyzyjnie zaplanowana, a całość definitywnie przeładowana pomysłami. W trzecim utworze pojawia się prawdziwie rockowa ekspresja, w kolejnej, już na poły balladowej, słyszymy więcej niż jedną gitarę, także marimbę i ciepły tembr puzonu. I jakby nam było mało, narrację rozrywają także wokalne wtręty w języku japońskim. Finał utworu grany już jest w tempie karabinu maszynowego, zgodnie z zasadą, iż najświętszą na tym albumie jest idea permanentnej zmiany. W kolejnych częściach mamy bluesową balladę, skoczny, francuski walczyk z kwasowym posmakiem i udaną fazę improwizacji z akordeonem w roli głównej. Nim opowieść dobrnie do szczęśliwego końca dostajemy jeszcze dwa ekspresyjne utwory z rockowymi emocjami i finałową, taneczną opowieść (z tubą!), która pachnie dobrą, bałkańską wódką.




Shepherds Of Cats and Markus Wenninger  Shepherds Of Cats and Markus Wenninger (Fanfare Records, CD 2022)

Luty 2016 roku, miejsce nieznane, okoliczności studyjne,: Markus Wenninger – flet, klarnety, syntezator modularny, didgeridoo oraz Dariusz Błaszczak - tampura, śpiewające miseczki, gongi, porcelanowe dzwony, obiekty, klawikord, Aleksander Olszewski – instrumenty perkusyjne, głos, drobne przedmioty dmuchane, Jan Fanfare - clavinet D6, głos, looper, harmonika, gitara, Adam Webster - wiolonczela, looper, głos oraz Vj Pietrushka - live visual (w wersji audio pozostaje nam wyobraźnia). Cztery improwizacje, 38 minut.

Nasi ulubieni Koci Pasterze, orędownicy transowej, rozwichrzonej, dalece swobodnej improwizacji powracają z artystycznego niebytu wraz z niemieckim multiinstrumentalistą i niewykluczone, iż serwują nam swoje najlepsze jak dotąd danie. Soczyste, klimatyczne, dobrze skonstruowane pod względem dramaturgicznym i brzmieniowym, zgrabnie nasycone niebanalną rytmiką, dodatkowo doposażone w świetną robotę dętą zaproszonego gościa.

Pierwsza opowieść rodzi się tu w ciszy elektroakustyki, małych strun traktowanych wilgotnym smyczkiem i dętych oddechów. Flow formuje się niejako samoczynnie zwinną pracą perkusjonalii, do gry wchodzą kolejne instrumenty, a w tle snuje się strużka psychodelii. W kolejnej opowieści na czele orszaku straceńców pojawia się aktywny klarnet, którego niosą polirytmiczne perkusjonalia. W tle świetnie pracuje wiolonczela, a nad nią unosi się chmura elektroakustycznych niespodzianek. Narracja połyka kolejne strumienie dźwiękowe i z łatwością wspina się drobne, jakże ekspresyjne wzniesienie. Trzecia opowieść znów startuje w mroku, syci się pojedynczymi odgłosami, skutecznie szuka rytmicznej bazy. Jej nerwem życia staje się didgeridoo. Egzotyka rytualnego tańca porywa tu wszystkich, a nerwowe tło buduje dodatkowe emocje. Czwartą improwizacją otwierają dźwięki fletu. Dość szybko do pracy biorą się perkusjonalia. Chamber cello rzuca wyzwanie, które liczyć może na kreatywne reakcje z każdej strony. Opowieść ma tu kilka faz, czasami rezygnuje z bazy rytmicznej na rzecz serii pytań i odpowiedzi, zwinnej gry na małe pola, tudzież budowania onirycznej aury głosami z offu.



Ziemia  Ziemia Dniem (Ziemia, CD 2022)

Czas i miejsce powstania nagrania nieznane: Oskar Tomala – gitara, klarnet, Mateusz Żydek – trąbka, Jakub Wosik – kontrabas, skrzypce oraz Alan Kapołka – perkusja. Siedem kompozycji własnych, 49 minut. 

Obiecany w preambule tekstu soczysty jazz zapewnia nam krajowy kwartet w składzie jak wyżej. Młodzi muzycy dobrze tu sobie wszystko rozpisali, przydzielili role i sprytnie je wykonali. Tematy są zgrabne, nieprzegadane, solowe ekspozycje trzymają poziom, a całość nie musi podpierać się cytatami z przeszłości, choć ich nie unika. Najlepsze wszakże przydarza się muzykom, gdy puszczają wodze fantazji, śmiało wkraczają w dynamiczne strefy i rozsiewają plamy ekspresji po całej scenie studia nagraniowego.

Temat otwarcia wydaje się być dość słodki i nad wyraz melodyjny. Szybkie wejście w fazę improwizacji dobrze tu robi wszystkim – także rockowo usposobionej gitarze i trąbce, która brudzi swoje brzmienie. W kolejnej narracji introdukcja przypada w udziale gitarowym pick-up’om, temat jest przebiegle ogrywany, a kolektywne improwizacje pachną odrobiną bluesa. W części trzeciej uwagę kierujemy na soczyste solo trąbki i gitarę, która zdaje się brzmieć m-base’owo. Czwarty temat płynie z kontrabsu (nie pierwszy zresztą raz), a całość syci się ambientowymi klimatami. To, co najlepsze na krążku dzieje się w utworze piątym. Drive basu ustawia tu wszystko. Narracja z rockowym zębem i semickim zaśpiewem udanie odnajduje strefę spokoju, zmysłowych preparacji (są i skrzypce!), tłumionych melodii, tudzież mrocznej kameralistyki. Szósty temat na starcie huśta się na wietrze, po czym łapie prosty rytm, a tradycyjny już na tym albumie wzrost dynamiki dobrze robi całej ekspozycji. Finałowa kompozycja w swej fazie wstępnej nosi znamiona ciepłej, niesmutnej ballady, zdobionej fikuśnymi ornamentami i szczyptą gitarowego dubu. Po eskalacji tempa opowieść zdaje się formować w niebanalną trawestację La Fiesty Return To Forever!



 

Elo Masing, Christoph Schwantke, Hui-Chun Lin & Kakaduu  Music with Birds (Creative Sources, 2CD 2022)

Marzec 2021, Berlin: Elo Masing – skrzypce, głos, obiekty, Christoph Schwantke - 8-strunowa gitara, głos (dysk pierwszy), Hui-Chun Lin – wiolonczela, obiekty, głos (dysk drugi) oraz Kakaduu – dźwięki wszelakie. Łącznie czternaście improwizacji, 93 minuty z sekundami.

Z ptakami improwizował już choćby Evan Parker, czyniąc ornitologiczne dyskusje za pomocą saksofonu sopranowego. Tym razem do kreatywnej wymiany dźwięków z żywą istotą stają instrumenty strunowe. Skrzypce, raz z udziałem gitary, drugim razem wiolonczeli, starają się włączyć w proces swobodnej improwizacji papugę. Ta ostatnia wydaje sporo dźwięków (także uderza w dzwoneczki), czasami sprawia wrażenie nieco przestraszonej, ale bywa też, że sama próbuje nadawać ton narracji.

Jeśli na pierwszym dysku szukamy urokliwych dźwięków instrumentalnych, to naszą uwagę winniśmy zwracać nade wszystko na pracę skrzypiec. Niemal w każdej z krótkich, nieprzegadanych odsłon mają nam one do zaoferowania dużo smukłych, niekiedy preparowanych, ale także melodyjnych fraz. Jeśli w tej części albumu szukamy szczególnie udanych interakcji na linii instrument-ptak, sięgnąć winniśmy po ostatnie trzy opowieści. Szczególnie część ósmą, gdy większość narracji, to głosowe pobudzanie papugi do aktywności. Rozmowy i śpiewy, krzyki i nawoływania. Finałowa opowieść zostaje oddane w ręce ptaka, a muzycy jedynie spacerują wokół niego. Definitywnie ciekawiej jest na dysku drugim, który przynosi cztery rozbudowane improwizacje. Od samego początku w bystre interakcje wchodzą tu zarówno muzycy, którzy nie szczędzą nam post-barkowych piękności i brudnych, preparowanych fraz, jak i papuga, której długie, smyczkowe frazy wydają się podobać szczególnie mocno. Swoje dokładają także obiekty, które szeleszczą i dobrze wpływają na ptasią kreatywność. Najbardziej urokliwą częścią jest tu druga improwizacja (z bardzo aktywnym ptakiem), najbardziej zaś ekspresyjną trzecia, gdy narracja prowadzona jest zdecydowanie przez trzy ośrodki dźwiękowe. Zwinnych interakcji nie brakuje także w ostatniej improwizacji, w trakcie której kakadu wydaje się niebywale pobudzone i skore do dźwiękowych figli.