piątek, 5 lipca 2024

Scatter Archive’ fresh free kicks: Fite & Küchen! Atkins & Wastell! Davies & Hooker! Lynch!


Szkocki net-label Scatter Archive pracuje w tym roku wyjątkowo wytrwale i definitywnie wydajnie. Obok sukcesywnie uzupełnianych, brytyjskich archiwów (patrz: omawiany na tych łamach zestaw nagrań Alana Tomlinsona), w ofercie wydawnictwa z Glasgow pojawia się coraz więcej nagrań nowych, nad wyraz świeżych, pochodzących nie tylko z Great Britain (patrz: polskie trio z udziałem m.in. Pauliny Owczarek).

Czasu, ani pojemności serwera blogspot.com nie starczy, by wszystkie nowości SA omawiać na bieżąco, zatem teraz pochylamy się jedynie nad czterema wiosennymi nowościami. To zgrabne, niedługie, swobodnie improwizowane opowieści – wśród nich odnajdziemy zarówno ekspozycje elektroakustyczne, jak i minimalistyczne, do tego garść jakże londyńskich nagrań solowych z żywymi odgłosami samego The City. Trzy z nich, to akcje stuprocentowo brytyjskie, jedna w pełni skandynawska. I od tej ostatniej zaczniemy nasz mini przegląd. So, welcome to Scatter Life!




Niklas Fite & Martin Küchen Nödutgång får ej blockeras

Khimaira, Sztokholm, listopad 2022: Niklas Fite - banjo, gitara akustyczna oraz Martin Küchen - sopranino. Trzy improwizacje, 38 minut.

Międzypokoleniowe, skandynawskie spotkanie artystów, których na tych łamach znamy i cenimy. Bardzo swobodne, doposażone w zabawne rozmowy pomiędzy utworami, z pozoru nastawione na akcje minimalistyczne, na etapie rozwinięcia urokliwie przepoczwarzające się w mniejsze lub większe kipiele emocji. Od szczegółu do ogółu, od kompulsywnego minimalizmu do rozgrzanego free jazzu.

Od pierwszej sekundy nagrania słyszymy, że jesteśmy wraz z muzykami w pewnej zadanej przestrzeni, gdzie obiektem zainteresowania naszych uszu są nie tylko dźwięki czysto muzyczne. Muzycy coś do siebie szepczą, ich drobny arsenał instrumentalny żyje swoim życiem, nawet bez zetknięciami z palcami czy ustami artysty. Ów mały, kuchenny rozgardiasz szybko formuje się w zwartą, interaktywną opowieść. Saksofonista krzyczy, gdacze, skowycze niczym przydomowy zwierzyniec, gitarzysta (tu być może wyposażony w banjo) rozciąga zgrzytające struny i buduje niemelodyjne post-riffy. Całość przypomina poranny spacer, ale jeszcze przed tradycyjną kawą. Pojawiają się drobne, dęte śpiewy, na gryfie gitary pierwsze, preparowane frazy. W drugiej fazie kilkunastominutowej improwizacji muzycy chętnie wchodzą w zwarcia, zadają także drobne ciosy w półdystansie. Zaczynają na siebie pyskować, kreować raz za razem zadziorne, dobrze skonfigurowane akcje dźwiękowe. Pod koniec utworu poziom emocji nie wydaje się daleki od free jazzu. Kolejne dwie kilkunastominutowe narracje budowane są na podobnej zasadzie – kilka słów na wstępie, potem sekwencja minimalistycznych fraz, które dość szybko lepią się w dobrze uformowaną improwizację. Jeśli saksofon zaczyna piąć się ku górze, gitara efektownie wypełnia przestrzeń sypiąc riffami jak z rogu obfitości. Gdy trzeba, muzycy zdejmują nogę z gazu i śmiało wkraczają w bezmiar ciszy i dramaturgicznych subtelności. Część ostatnia zdaje się być nad wyraz dynamiczna, a kocie ruchy artystów i ich dialogi płyną niesione namiastką rytmu, klecone incydentalnie w estetyce call & responce.



 

Matt Atkins & Mark Wastell Live at ARCH 1

ARCH 1, Londyn, wrzesień 2023: Matt Atkins – odtwarzacze kasetowe, tape loops, obiekty, mikrofony kontaktowe, shruti box i przetworniki oraz Mark Wastell - 32" Paiste tam-tam, gongi and instrumenty perkusyjne. Jedna improwizacja, 36 minut.

Ze Sztokholmu przenosimy się na ziemie Zjednoczonego Królestwa. Najpierw londyńskie spotkanie dwóch znamienitych postaci brytyjskiego free impro w szerokim rozumieniu tego pokrętnego terminu. Opowieść definitywnie elektroakustyczna, choć słowo electro bierzemy tu w duży cudzysłów – instrumentarium Atkinsa jest bowiem zdecydowanie analogowe, w dużej części akustyczne. Z kolei Wastell pracuje na niezbyt rozbudowanym zestawie perkusjonalnym, którego głównym elementem zdaje się być duży tam-tam. Panowie budują set trwający ponad dwa kwadranse z wyjątkową pieczołowitością, zarówno w zakresie dramaturgii, jak i brzmienia.

Dźwiękowa aura otwarcia sugeruje nam dużą przestrzeń koncertową, w której pracuje zwinne echo. Szeroko rozstawione perkusjonalia, mające paramenty zarówno niskie (tam-tam), jak i wysokie (talerze), wokół których panoszą się plejady szumów, szmerów i szelestów nie do końca rozpoznanego pochodzenia, a także drobne plamy brzmiące na poły syntetycznie. Opowieść faluje, wznosi się i opada, płynie powoli, okazjonalnie nabiera jednak intensywności. Zdaje się być niekiedy rytualna, nieco ceremonialna, a jej nerw kreacji nie gaśnie choćby na moment. Pojawiają się dźwięki samplowane, zapewne podsyłane z kaset magnetofonowych, drobne akcenty rytmiczne i pętle – wszystko toczy się w niemal medytacyjnym tempie. Po wybiciu trzynastej minuty artyści podsyłają nam garść melodyjnych strumieni, także dźwięki ludzkich głosów. Głównym wątkiem środkowej fazy improwizacji są drżące perkusjonalia Wastella, oblepiane drobnymi frazami generowanymi przez Atkinsa z wielu źródeł. Po dwudziestej minucie nowym elementem narracji są basowe pasma brzmiące dość syntetycznie. Z kolei następująca tuż potem faza uspokojenia syci się melodyjnymi pętlami. Improwizacja w swej końcowej fazie zdaje się być niemal wyłącznie perkusjonalna. Zostaje jednak zreasumowana pulsującą, post-melodyjną retoryką akcesoriów elektroakustycznych. Precyzyjnie finalizowana, ginie w mroku ambientu.



 

Rhodri Davies & Andrew Leslie Hooker Deuawd

BBC Hall, University of Wales Trinity Saint David, Abertawe, Walia, czerwiec 2018: Rhodri Davies - harfa z przetwornikami, preparacje oraz Andrew Leslie Hooker - no-input mixing board, elektroniczne filtry i amplifikacje. Jedna improwizacja, 25 minut.

Kolejny w zestawie brytyjski duet bez cienia wątpliwości możemy zaliczyć do akcji elektroakustycznych. Walijski incydent łączy bowiem preparowaną harfę i cały arsenał syntetycznych źródeł dźwięku, które tworzą konglomerat zdarzeń i zjawisk godnych polecenia miłośnikom wszelkich estetyk, także tym z nas, którzy do elektroniki podchodzą jak pies do jeża. Jak zwykle bowiem diabeł tkwi w szczegółach – tu w kreatywności artystów i umiejętności wzajemnego słuchania.

Koncert trwa mniej niż dwa kwadranse, zatem tylko konkret! Początek jest więcej niż delikatny – syntetyka brzmi tu całkiem analogowo, harfa pracuje zarówno na subtelnym przesterze, jak i brzmi akustycznie, a traktowana smyczkiem nasyca opowieść nutą post-barokowej zadumy. Owa nieśpieszna narracja zdaje się mieć dalece bogatą fakturę. Dużo dzieje się w samym wnętrzu opowieści, tkanym z interakcji i dowodzącym tezy zawartej w poprzednim akapicie. Żaden dźwięk nie ujdzie tu uwadze partnera. Davies preparuje klasyczny instrument z dużą klasą, spod rąk i kabli Hookera rzadko dociera do nas coś zbyt inwazyjnego, tudzież fonicznie dotkliwego. W drugiej części ekspozycji można odnieść wrażenie, że muzycy nadają swym akcjom więcej intensywności. Pojawiają się frazy usterkowej elektroniki, ale i one podawane są z umiarem i dramaturgiczną precyzją. Śpiewy harfy chętnie łapią tu piasek w szprychy i kreują ciekawe sytuacje brzmieniowe. Obok plam ambientu słyszymy, że pomiędzy struny hafty dostają się przedmioty, powodując urokliwe ich rozdygotanie. Pod koniec opowieść zdaje się wpadać w delikatny rytm – zarówno po stronie akustyki, jak i syntetyki. Owa figuratywna taneczność doprowadza improwizację do szczęśliwego zakończenia.




Sue Lynch Water Drips Clear

Oxo Tower Studios, 2024 (utwory 2-4, 6-8), Christchurch, Blackfriars 2024 (1, 9), Sprinkler Room, Oxo Tower 2020 (5) – wszystkie lokalizacje w Londynie; nagrania terenowe zarejestrowane w centralnym Londynie – dzwony Garlickhythe, brzegi Tamizy i okolice, 2024 (9): Sue Lynch – saksofon tenorowy, nagrania terenowe. Dziewięć utworów, 29 minut.

Na koniec spektakl prawdziwie londyński! Solowa ekspozycja saksofonowa w wykonaniu Lynch zdaje się być konglomeratem miejskiego spleenu, kreatywności artystki i wyważonego stosunku do dźwięków instrumentu i otoczenia. Nagrania studyjne i koncertowe z dominującą krótką formą, a na koniec wielominutowy spacer po Londynie z dętymi komentarzami niejako z off-u. Klimatyczne i surowe, przewrotnie post-romantyczne, dobrze udramatyzowane, niekiedy zastanawiająco smutne.

W dwóch pierwszych improwizacjach Sue śle nam delikatne, tenorowe podmuchy napotykające na głuchą przestrzeń otoczenia. Najpierw serwuje nam trochę czystego powietrza, potem brudnego, intrygująco preparowanego. Spokój tej opowieści wydaje się być dość pozorny, wszystko podszyte jest bowiem wewnętrznymi emocjami. Z jednej strony dramaturgiczna zaduma, z drugiej prezentacja szerokiego wachlarza technik artykulacyjnych. Kolejne dwie piosenki sięgają po atrybuty jazzu, w czwartej czujemy wręcz swingujący timing. W następnych dwóch utworach artystka pracuje formą, szuka echa, wyczekuje rezonujących odgłosów. Pojawiają się melodie dżdżystego poranka zamglonego miasta. Siódma część zdaje się być zaskakująco dynamiczna, z kolei ósma szyta jest sporą dawką melodyki. Sue łapie podmuch rezonującego powietrza i zanurza się w mrok. Ostatnia opowieść trwa prawie osiem minut i jest dialogiem saksofonistki z odgłosami miasta. Najpierw frazy preparowane, potem więcej czystych wydechów i miasto, które żyje - dźwięki rzeki, szmer ulicznego zgiełku, odgłosy rozmów. W drugiej fazie utworu garść melodii – zarówno z tenorowej tuby, jak i tej, płynącej z zatłoczonych ulic. A na koniec bije dzwon – to zapewne westminsterski Big Ben.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz