piątek, 29 października 2021

Discordian Community Ensemble! Builder’ Messe! GRIFF! Variations On No Particular Theme! Chołoniewski! The Short Story How to Compose the Improvisation!


Ukochana przez nas swobodna improwizacja nie jedno ma imię! Bywa formowana wedle pewnych scenariuszy, bywa precyzyjnie kontrolowana na etapie realizacji, bywa dyrygowana i zapisywana na kartkach papieru. Każda z tych form, jeśli tylko niesie ze sobą odpowiedni ładunek ekspresji, dźwiękowych emocji, tudzież strukturalnych niuansów, bywa na tych łamach skrzętnie omawiana i wpisywana do wielkiej księgi osiągnięć gatunku ludzkiego!

Dziś zapraszamy na nieco przewrotną i dość skromną zbiorówkę recenzji pięciu płyt, na których proces improwizacji został dość precyzyjnie zaplanowany. W każdym jednak przypadku, w dalece odmienny sposób. A zatem kompozycje, które skrupulatnie kreślą ramy aktywności muzyków improwizujących, czasem dzieła wręcz monumentalne, które prowadzą wieloosobowy ansambl przez meandry kreatywności kompozytora. Także pozornie swobodne improwizacje, które są wszakże na tyle istotnie ustrukturyzowane, że niemal można je nazywać kompozycją. Kolejna przygoda dnia dzisiejszego, to definitywnie swobodna improwizacja, łącząca wszakże na scenie instrumenty, które rzadko grywają w takiej konfiguracji i jeszcze żeniąca gatunki, które niespecjalnie się lubią, a zatem płyta, która także znajdzie swoje miejsce w zadanej tematyce. Na koniec ekspozycja solowa, która na etapie post-produkcji została zmiksowana na nowo, można zatem powiedzieć, iż stanowi improwizację skomponowaną ex-post.

Na liście miejsc i wykonawców zarówno nasi świetni znajomi (Barcelona! Berlin!), jak i artyści zupełnie nam nieznani, nie dość, że debiutujący na tych łamach, to jeszcze często zaliczani do grona muzyków klasycznych. Inny słowy, jak zawsze na Trybunie, wrzący tygiel dźwięków, emocji i dysonansów poznawczych! Zapraszamy na odczyt, potem odsłuch, wreszcie na płytowo-plikowe zakupy!

 


El Pricto/ Discordian Community Ensemble  Live At Mixtur Festival (Discordian Records, DL 2021)

Naszą szaloną marszrutę zaczynamy oczywiście w Barcelonie, mając do dyspozycji kompozycje i orkiestrę pod zacnym kierownictwem El Pricto! Na program koncertu składają się dwie pozycje. W pierwszej kolejności utwór Life Metallic skomponowany na potrzeby nowego instrumentu Vasco Trilli (Russian Flat Bells), nastrojonego w tonacji podobnej do tej, jakiej używał Witold Lutosławski w kompozycji Musique Funebre. W dalszej kolejności kilkuczęściowa kompozycja Rumore-forme, inspirowana dokonaniami włoskiego artysty malarza i twórcy noise Luigi Russolo (muzycy wykonują, co do zasady, wyłącznie atonalne dźwięki, które przypominać mają brzmienia własnoręcznie wykonanego instrumentarium tego artysty). Jesteśmy na festiwalu Mixtur w Barcelonie, jaki odbywał się … niespełna cztery tygodnie temu (uroda cyfrowych realizacji płytowych bywa niezaprzeczalna!). Na scenie Discordian Community Ensemble w składzie: Pablo Selnik – flet, El Pricto – klarnet, Tom Chant – saksofony, Pope – trąbka, Vicent Muñoz – tuba, Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne, Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Àlex Reviriego – kontrabas. Całość składa się z sześciu części i trwa 44 minuty.

El Pricto nie byłby sobą, gdyby najnowszą produkcję swej sztandarowej formacji nie skonstruował dalece przewrotnie. Najpierw zabiera nas do rajskiego ogrodu, pełnego pięknych, niemal filharmonicznych fraz i specyficznej krainy łagodności. Ów utwór wprowadzający, to przysłowiowe miłe złego początki. Albowiem pięcioczęściowa kompozycja inspirowana Russolo, to doprawdy prawdziwa symfonia noise music, budowana prze armię instrumentalistów, którzy zajmują się niemal wyłącznie preparowaniem dźwięków. Efekt, co oczywiste w wypadku tego wyjątkowego artysty, jest doprawdy wyśmienity!

Słowo się rzekło, pieśń otwarcia budowana jest przez rosyjskie dzwonki, które kreują szklisty rezonans, chłonący łagodne, dęte frazy. Narracja przypomina ceremonię zaprzysiężenia kolejnego niepotrzebnego boga. Całość pobrzmiewa nowoczesną klasyką (wysoko zawieszonym smyczkiem na gryfie kontrabasu także!), narasta jak burza, a gaśnie bladym świtem niespodziewanego poranka. Po garści oklasków DCE rusza na wojnę! Szumy, szmery, dęte wyziewy, drżące talerze – matowe błyskawice na czarnym niebie! W strudze brudu, która brnie w kierunku hałasu, pojawiają się także gitarowe sprężenia i dynamizujący akcję mały drumming. Kolejny epizod otwiera gitara i kontrabas. Instrumenty dęte rzeżą, niczym suchotnicy w drodze na Golgotę, a narracja gęstnieje, jak lawa, która nie znajduje ujścia. Ów akustyczny noise reasumuje tu chmura perkusjonalnych niespodzianek Trilli. Następna część, to jakby krok dalej w kreatywnym dewastowaniu dźwięków – niemal black-metalowe wyziewy dęciaków, chrobot gitary, burczenie tuby i nerwowe epizody na werblu. Po chwili smyczek kontrabasu buduje wzniesienie, po którym suną pozostałe instrumenty, obleczone chmurą soczystego hałasu. Emocje pikują, niczym zestrzelone myśliwce. Zaraz potem, i tak już gęsta narracja jeszcze zacieśnia szyk bojowy! DCE pracuje tu niczym zepsuta maszyna tkacka - post-industrialna symfonia brudnych, lepkich fraz, z pokrętną dynamiką, noise’owymi kulminacjami i kolejnym szczytem zbudowanym na barkach kontrabasu. Finał części czwartej (a piątego traku na płycie), to prawdziwy ostrzał artyleryjski, ale to tylko wstęp do ostatniej, ponad 12-minutowej epopei. Tu mamy już chyba wszystko, całą plejadę post-akustycznych dźwięków - perkusjonalne zdobienia, ostre jak brzytwa, dęte skoki mocy, gitarowy wstęp do krainy hałasu, kontrabasowe poślizgi, wreszcie histeryczne półdźwięki z trąbki i tuby. Opowieść znów staje się niebywale gęsta, ale znajduje się w niej miejsce na oddech i czerstwą nostalgię. Akcja zmienia się jak w kalejdoskopie (ach, ten Pricto!), chwilami sięga ściany dźwięku - wielka maszyna ssąco-tłocząca, boleśnie piękna, dotkliwie rezonująca. Wybrzmiewa długo, aż zetknie się z ciszą, którą zmącą brawurowe oklaski publiczności.

 


Calum Builder  Messe (You are where you need to be) (ILK Music, LP 2021)

Pozostajemy w obrębie muzyki definitywnie komponowanej, która stanowi pretekst dla zjawisk w pewnej mierze improwizowanych. Przed nami 21-osobowy ansambl, który udźwiękowi kompozytorski zamysł Caluma Buildera (saksofon altowy, także dyrygentura). Wraz z nim - w okolicznościach obiektu sakralnego w Danii - kolejnych sześciu saksofonistów: Cosimo Fiaschi (sopran), Albert Cirera (sopran), Jonas Engel (alt), Miguel Crozzoli (tenor), Nana Pi Larsen (tenor), Michał Biel (baryton); następnie, także siedmioosobowa sekcja wokalna: Therese Aune (sopran), Susana Nunes (sopran) Thea Wang (alt), Lucie Szabová (alt), João Neves (tenor), Kenneth Reid (tenor), Josh Herring (bas); wreszcie siedmioosobowa sekcja kontrabasów: Jesper Nordberg, Asger Thomsen, Mark Gregersen, Piotr Dubajko, Aurelijus Užameckis, Tomo Jacobson oraz Rafał Różalski. Kompozycja Messe składa się z siedmiu części (niczym siedem dni tygodnia!), trwa 40 minut i jest nieprzerwanym strumieniem dźwięków.

Koncert otwiera sekcja wokalna. Damsko-męski wielogłos śpiewa pieśń sakralną, która inauguruje ceremonię nabożeństwa (cokolwiek to znaczy, w zadanym kontekście muzycznym). Czyste, niemal dziewicze frazowanie zostaje tu skomentowane kawalkadą poirytowanych strunowców, tudzież lekką, nieco czupurną watahą dętych. Opowieść narasta zgodnie z wolą kompozytorską i prowadzi nas do ceremonialnego wyniesienia, które oznajmia pojedynczy dźwięk gongu. Definitywnie uczestniczymy we mszy, nie wiemy do końca, ku czyjej chwale. Głosy zdają się płynąć do nas z samej ciszy, zdobione odgłosami życia, jakie niewątpliwie toczy się obok zadanej struktury muzycznej. Budowany starannie, jakże efektowny wielogłos zdaje się być po czasie wzbogacany dźwiękami sekcji dętej. Wszelkie frazy lepią się do siebie, sprawiając wrażenie, jakby powstawały w jednym, wielkim gardle. Opowieść znów wspina się na szczyt, znów jakże błyskotliwym crescendo. Z czasem odnosimy wrażenie, iż rozśpiewane glosy zaczynają brzmieć niczym instrumenty dęte, i tak dzieje się w rzeczy samej! Saksofonowe podmuchy połykają wokalne frazy, kreując rytuał niepokoju, mroku, a nawet strachu. Oniryczny lot reeds, z gasnącymi frazami głosowymi, zostaje znienacka skomentowany piskiem strun wprost z kontrabasowych gryfów. Oto bodaj pierwszy moment tej niebywałej ceremonii, gdy strumień dźwiękowy tworzony jest przez wszystkich uczestników spektaklu. Tempo dalece nieśpieszne, emocje wszakże czerstwe i namacalne. Całość efektownie pulsuje, aż do osiągnięcia ciszy, którą anonsuje gong.

Po nanosekundzie odpoczynku wędrowcy ruszają w dalszą drogę. Najpierw struny, które dynamicznie riffują, jakby wszyscy szli tu na krwawą wojnę! Głosy zaczynają prowadzić nerwowe rozmowy w pełnej trwodze. Sekcja dęta stawia stemple, niczym gromy z jasnego (a może raczej mrocznego) nieba! Po strunach falują emocje godne wszelkiej maści klasyków noir music. Dość szybko odnajdujemy się w piątej części koncertu, w trakcie której władanie sceną znów przejmują wokaliści. W ten niesamowity wielogłos wkrada się stopniowo nieco afektowana nerwowość. Niemal niespostrzeżenie anielski chór przepoczwarza się tu w diabelski orszak krnąbrnych złoczyńców. Strunowce i dęte tylko na to czekają! W ułamku sekundy przejmują dowodzenie spektaklem. Głosy powoli milkną ustępując miejsca tajemniczej melodii, która zdaje się koić zarówno nerwy, jak i rany. Basowy zjazd do samego dołu zwiastuje zaś nastanie ostatniej części. Tu małe rozdroże - muzycy szukają nowych fraz, preparują dźwięki, ciężko oddychają, jakby nagle znaleźli się w obszarze, który kompozytor przeznaczył na całkiem swobodne improwizacje. Bez zbędnych wszakże ceregieli, na powrót lepią się w jeden strumień dźwiękowy. Narracja schodzi niżej na kolanach i zaczyna przeobrażać się w kompulsywny lament dętych, strunowych i głosowych fraz. Jeszcze tylko kilka saksofonowych, separatywnych westchnień i ostatnia prosta, którą kreują wszyscy muzycy – Orchestra, Tutti!

 


Ingrid Schmoliner/ Adam Pultz Melbye/ Emilio Gordoa  GRIFF (Inexhaustible Editions, CD/LP 2020)

Po dwóch większych składach, nasze zainteresowanie redukujemy do zestawu trzyosobowego. Nagranie z niemieckiego Moers, z kwietnia 2019 roku, zarejestrowane w okolicznościach studyjnych, powstało z woli i mocy sprawczych następujących muzyków: pianistki Ingrid Schmoliner, kontrabasisty Adama Pultza Melbye’ego oraz wibrafonisty Emilio Gordoi. Składa się z pięciu części, które trwają łącznie prawie 54 minuty.

Muzyka tria – zadekretowana jako all music by the musicians - powstała wedle oglądu recenzenta w drodze skomponowanej improwizacji, która ma swoją z góry zadaną strukturę narracyjną, najczęściej kreowaną przez pianistkę. W każdej z pięciu części Ingrid rysuje dramaturgiczny szkielet utworu i konsekwentnie utrzymuje go przy życiu. Jakby dla niepoznaki, utwór otwarcia początkowo jest efektem pojedynczych szarpnięć na struny kontrabasu. Na repetytywny dźwięk piano czekamy do połowy trzeciej minuty, a na pierwsze frazy wibrafonu kolejne dwie i pół minuty. Muzycy maszerują jak wojsko, akordy brzmią coraz donośniej, ale w pewnym momencie narracja zaczyna tracić swoją linearność i rozmazuje się, niczym obraz nieregularnie bijącego serca na kardiogramie. W drugiej części utworu artyści całkiem swobodnie improwizują, ale na koniec zdają się powracać do rytmu początkowego. Kolejna historia już całkowicie spoczywa na barkach pianistki. Wypuszcza ona dwa szybkie strzały z klawiatury i zasłuchuje się w ciszy. Po chwili dołącza pulsujący bas, a na dźwięki wibrafonu (tym razem, to delikatne dzwoneczki), znów musimy trochę poczekać. Narracja płynie spokojnie, nabiera cech medytacyjnych, ale artyści raz za razem podsyłają nam perełki brzmieniowe, w czym celuje Gordoa.

Utwory trzeci i czwarty budowane są na solidnej postawie rytmicznej. Oczywiście tą, która machinę dynamiki wprawia w ruch jest pianistka. Obie impro kompozycje zdają się być intrygującymi wariacjami na temat Different Trains Steve’a Reicha. Piano repetuje, wspiera go burczący kontrabas, który nie waha się sięgnąć po smyczek, z kolei wibrafon stawia na bardziej delikatne, ale nieczyste, preparowane frazy. Całość z czasem, mimo zadanej struktury rytmicznej (medytacyjnej!), rozpływa się, rozwarstwia, jak ciasto krojone w poprzek linii brzegowej. Ważnym elementem utworu wydaje się być warstwa brzmieniowa, szczególnie wibrafonu, który chwilami nabiera niezwykle siarczystego tembru, przez co całość narracji smakować zaczyna akustycznym post-industrialem. W czwartej opowieści pianistka zaczyna od dźwięków preparowanych, ale echo klasyka minimalizmu dopada ją po niedługim czasie. Nerwowy meta rytm, basowe pulsacje i akcenty percussion wprost ze sztabek wibrafonu dyktowane w niezłym tempie - improwizacja zdaje się kręcić się niczym kolorowy kalejdoskop, zaskakując nas każdą pętlą narracyjną, z czasem nabierając na poły syntetycznego brzmienia. Na finałową opowieść (o której nie wspomina okładka płyty) czekać musimy przy dwuminutowym akompaniamencie ciszy. Muzyka powraca i sprawia wrażenie dalece interesującej repryzy pierwszego utworu. Powtarzane frazy, gra ciszą, medytacyjny dystans na froncie dźwięku. Ów muzyczny dead man walking wiedzie nas na skraj tej doprawdy niezwykłej płyty. Końcowe frazy kreowane są przez narowisty smyczek, zdystansowaną klawiaturę i tajemnicze rytuały wibrafonu. Brawo!



Maneri/ Kalmanovitch/ Jacobson/ Osgood  Variations On No Particular Theme - Part 1 (Gotta Let It Out, LP 2021)

Kolejna płyta w dzisiejszym zestawie najbliższa jest swobodnej improwizacji, ale skonstruowana została na tyle przewrotnie, iż świetnie pasuje do kompozytorskiego szlaku naszej podróży. Oto na scenie spotykają się dwie bardzo kameralnie nastawione do świata altówki, frazująca definitywnie jazzowo perkusja i wielowymiarowy kontrabas, który równie dobrze snuje tu smyczkowe improwizacje, jak i swinguje wedle zadanej estetyki. Także tytuł płyty sugerować może, iż ta kwartetowa opowieść ma w sobie zaszytą pewną konceptualną myśl. W roli orędowników free chamber – altowioliniści Mat Maneri oraz Tanya Kalmanovitch, w roli jazzowych wichrzycieli – Kresten Osgood na perkusji i sprawca całego zamieszania - Tomo Jacobson na kontrabasie. Nagranie studyjne powstało w miejscu zwanym The Village Recordings, w nieokreślonym czasie, a składa się z pięciu improwizacji, które trwają łącznie 35 minut.

Pierwsza część nagrania sprawia wrażenie pewnej gry rozpoznawczej. Altówki posadowione na przeciwległych flankach rzewnie łkają, podśpiewują, zalotnie mrużą oczy. Kontrabas z trybie pizzicato i koherentna, synkopująca perkusja budują zaś bazę dla dalszych improwizacji. Kameralne westchnienia wpadające w melodyjne turbulencje i dynamiczny, czupurny bas oparty na rytmicznych frazach perkusji. W drugiej części na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek. Improwizacja zyskuje na urodzie, choć jeszcze silniej rysuje się tu ów estetyczny dysonans, który kreuje już teraz sama perkusja. Post-barok zatopiony w zwinnym drummingu trwa w najlepsze! Trzy strunowce pięknie lepią tu w jeden dronowy pomruk, który po niedługiej chwili efektownie gaśnie niemal do pojedynczych dźwięków. Improwizacja odradza się w bólach – skowycie strun, zmysłowych preparacjach, krótkich, rwanych ochłapach fonii.

Trzecia część trzyma dysonansowy klimat. Rzewne opowieści altówek niesione są na dramaturgiczny szczyt masą i energią sekcji rytmu. Szczególnie efektownie frazuje tu kontrabas, który zdaje się być w tej części bystrym przewodnikiem stada. Jego dynamiczne expo zostaje efektownie skomentowane poirytowanymi frazami altówek. W części czwartej kwartetowy koncept definitywnie osiąga swoją najwyższą wartość. Najpierw smyczek kontrabasu żłobi brudzę w ziemi i rzęzi. Altówki podejmują wyzwanie i post-barokowe trio płynie w bezmiarze mrocznej komnaty. Perkusja wytrwale gra swoje, budując kolejny dysonans estetyczny. W tej fazie nagrania flow najpierw szuka dynamiki, potem raz za razem zbacza z obranej drogi, łyka pełne garście niepokoju i robi się interesująco nerwowy. Instrumenty drżą i tańczą niczym baletnice na tafli kruszącego się lodu. A zaskoczeń cały czas przybywa – choćby wtedy, gdy nagle altówki frazują pizzicato, a kontrabas zagłębia się w meandrach kompulsywnych preparacji. Finał płyty stawia na minimalizm – echo, rezonujące talerze, mroczna akustyka melodyjnych smyczków. Improwizacja dogasa jak świece na delikatnym wietrze. Perkusyjny werbel zdaje się milczeć, podkreślając ideologiczny triumf swobodnej kameralistyki.

 


Tomek Chołoniewski  Music To Make Your Body Suffer (Bocian/ Bołt/ CD 2021)

Solowa płyta przedwcześnie zmarłego perkusisty z Krakowa, to kolejny przyczynek do dyskusji o komponowaniu procesu improwizacji, tu wszakże dokonywanego niemalże wspak. Najpierw był koncert, w trakcie ubiegłorocznej, pandemicznej jesieni, w ramach lokalnych obchodów odwołanej Krakowskiej Jesieni Jazzowej. Ów występ Tomka można obejrzeć na dołączonym do zestawu nośniku DVD. My jednak skupiamy się na ścieżce audio. Wedle opisu płyty muzyk zmiksował nagranie live i dokonał niejako re-kompozycji improwizowanego materiału. Na krążku CD słuchamy go w pięciu częściach, które trwają 26 minut z sekundami.

Chołoniewski świetnie buduje dramaturgię swojego live-impro-mixu, dba o detale, stosuje bardzo szeroką paletę artystycznych środków wyrazu. Zaczyna tajemniczymi dźwiękami smyczka, chmurą rezonujących talerzy, aurą czerstwej, ale jednocześnie zwiewnej elektroakustyki. Dronowe smugi i metaliczne inkrustacje, pełne wzlotów i upadków na kolana. Ów bogaty flow brzmi niczym dark ambient przepuszczony przez maszynkę do mielenia mięsa, pełny preparowanych i zgrzytliwych fraz. W kolejnej części muzyk buduje chmurę innego rodzaju ambientu, która wisi nad głowami, niczym obłok radioaktywnych zanieczyszczeń. Szuka zadry i prowadzi nas na skraj noise’owej estetyki. W trzeciej części zdaje się, że wspólnie dotykamy sacrum. Dramaturgiczne wyniesienie, pełne rezonujących odgłosów, a potem głęboki skok w industrialne profanum, skrzeczące preparowanymi dźwiękami nieznanych przedmiotów, które prawdopodobnie znalazły się na glazurze werbla.

Część czwarta, to kwintesencja mixu – kroki na scenie, ludzkie odgłosy, w tle post-industrialny hałas. Po czasie muzyk opuszcza na te foniczne igrzyska chmurę ambientu, niczym płaszcz czarnoksiężnika. Narracja schodzi w ciszę, a potem odradza się wyłącznie elektroakustycznymi dźwiękami. Ostatnia część, dla kontrastu, zdaje się skupiać na żywych, akustycznych frazach. Small drumming po metalicznych miseczkach, preparacje, ugniatanie przedmiotów na perkusyjnych akcesoriach. W trakcie utworu znów pojawia się fala ambientu, tym razem dość mrocznego. Finałowa ekspozycja w pełni akustycznych prac na szumiącej powierzchni werbla i tomów domyka ów intrygujący spektakl jakże nieoczywistych figur dźwiękowych.

 



wtorek, 26 października 2021

Campbell, Dikeman, van der Weide, Jacquemyn & Kugel! When The Time Is Right!


W słynnym amsterdamskim klubie Bimhuis lądujemy na początku maja 2013 roku. Na małej scenie kwintet soczystych owoców z free jazzowego raju - Amerykanin z Holandii, rdzenny Holender, Belg, Niemiec i fascynujący gość z serca jazzowej Ameryki. Umawiają się na jeden długi trak. Czują, że będzie gorąco, postanawiają więc nie grać zbyt długo i nadmiernie wyczerpująco. To ostatnie nie do końca im wyjdzie w praktyce, albowiem ogniste frazy raz za razem wypadać im będą zza pazuchy. W tym szaleństwie prym wieść będą szczególnie wiolonczelista i kontrabasista. Chwilami nieco wytłumiony będzie tu jedynie introwertyczny trębacz, ale to przecież z jego powodu sięgamy po dziewięciu latach - po raz pierwszy! - po to niesamowite nagranie. Bo i Roy Campbell kilka miesięcy po tym koncertowym wydarzeniu nie będzie już żył.

 


Otwarcie idzie tu z mocy całego kwintetu! Swobodne, rozchełstane, dęte quasi unisono ciągnie flow ku górze, a silna, zdwojona sekcja rytmu sunie całą szerokością ulicy, jak po swoje! W tak zwanym międzyczasie szczególnie ciekawie frazuje kontrabas, który zdaje się iść tu delikatnie w poprzek głównego nurtu. Na czele zacnego orszaku wszakże dzikie zwierzę tenoru, a obok niego trąbka, zmysłowy lisek-chytrusek. Gdy narracja traci nieco na tempie swoje popisy rozpoczynają wygłodniałe strunowce. Pierwszy za smyczek sięga kontrabas i fermentuje kreatywnością na każdym zakręcie. Na tle delikatnie zapętlonej sekcji świetne solo płynie wprost z trębackich wentyli. Po smyczek sięga także wiolonczela i mamy oto pierwszą akcję w duecie (7-8 minuta), który z precyzją szwajcarskiego zegarka będzie tu kreślił zmysłowe interludia raz za razem. Na pierwsze z interludiów świetnie odpowiada trąbka. Powrót do pełnego kwintetu pachnie tu free jazzowa magmą, głównie dzięki kompulsywnego tenorowi. Znów trąbka bierze na siebie jarzmo studzenia emocji na scenie.

Kolejne smyczkowe interludium wieńczy pierwszy kwadrans koncertu. Dźwięki zdają się tu lepić w intrygujące, post-barokowe zaśpiewy. Komentarz trąbki? Oczywiście, tym razem niczym wybudzony do życia niedźwiedź. W tle toczy się już basowe pizzicato, a perkusja pierwszy raz daje do wiwatu i dynamizuje narrację, jak tylko się da. Tuż po spowolnieniu po raz kolejny do roli głównego demiurgia improwizacji kandyduje kontrabas. Szoruje brudnym brzmieniem i zaprasza do kolejnego tanga wiolonczelę. Najpierw pizzicato vs. arco, potem już podwójne arco! To interludium dzieje się po 23 minucie koncertu. Powrót do kwintetu następuje tym razem z prawdziwym piskiem opon! Ach, ten tenor! Kolejne pętle narracji płyną bardzo szybko.  Improwizacja charakteryzuje się dużą zmiennością akcji, kreowana jakże odmiennymi temperamentami wszystkich muzyków. Swoboda, gorącą krew, ale i wystudiowane emocje.

Nim upłynie drugi kwadrans koncertu znów na piedestał wystawiony zostaje kontrabas – zmysłowe preparacje, piski, tarcia i gardłotoki. Jeden flow, jedna magia! Znów podłącza się wiolonczela, znów oba strunowce skoczą do nieba i ciągną wóz improwizacji ku wiecznej wspaniałości. W ramach bystrego komentarza pojawia się dźwięk fletu. Frazuje spokojnym jazzem, jakby banalnie pytał o drogę. Gdy narracja przygasa po raz ostatni, słyszymy perkusjonalne dzwonki. Nowe, finałowe rozdanie idzie tym razem wprost z gryfu wiolonczeli, najpierw z kontrabasem na dwa smyczki, potem już more typical – dwa dynamiczne ściegi pizzicato, które niosą cały kwintet przez końcowe, jakże eksplozywne wzniesienie. Dęte śpiewają tu przy otwartej kurtynie, a opowieść kończy swój niezbyt długi żywot pięknym fallingiem i burzą rzęsistych braw.

 

Roy Campbell/ John Dikeman/ Raoul van der Weide/ Peter Jacquemyn/ Klaus Kugel When The Time Is Right (577 Records, CD 2021). Roy Campbell - trąbka, flugelhorn, flet, John Dikeman – saksofon tenorowy, Raoul van der Weide – wiolonczela i instrumenty perkusyjne, Peter Jacquemyn - kontrabas, głos, Klaus Kugel – perkusja. Bimhuis, Amsterdam, 3 maja 2013 roku, nagrane w trakcie dOeK Festival 2013. Jeden trak, 37 minut i 46 sekund.



piątek, 22 października 2021

The Rodrigues’ Next Story: Guilherme with or without Ernesto! A son, a father and the holy ghost!


Portugalski wiolonczelista Guilherme Rodrigues był ważnym elementem ostatniej edycji Spontaneous Music Festival, jaka odbyła się w poznańskim Dragonie na początku bieżącego miesiąca. Redakcja wciąż żyje dźwiękami, jaki wtedy powstały, zatem z ogromną ochotą słucha także nagrań, jakie uczestnicy imprezy zostawili po sobie kończąc udział w festiwalu.

Nowych nagrań wspomnianego wiolonczelisty, a także jego ojca Ernesto, który improwizuje najczęściej na altówce, przybywa w tempie geometrycznym, ale i tak można odnieść wrażenie, iż Trybuna śledzi dokonania obu muzyków, realizowane zarówno osobno, jak i wspólnie, w miarę regularnie. Dziś pochylimy nasze receptory węchu nad dwoma wspólnymi nagraniami Rodriguesów (trio i kwartet), które zostały światu upublicznione w ostatnich tygodniach, tudzież miesiącach, ale także nad dwoma nieco starszymi nagraniami, które Guilherme popełnił w formule duetowej. 

 


Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues & Stephan Bleier  Anamorphose (Creative Sources, CD 2021)

W wypadku pierwszej z płyt rodzinny klan Rodriguesów, wyposażonych w wiolonczelę i altówkę, spotykamy w towarzystwie kontrabasisty Stephana Bleiera. Nagranie powstało w Berlinie, w maju bieżącego roku, a składa się z pięciu swobodnych improwizacji, które trwają łącznie 43 minuty.

Aura otwarcia zdaje się być odrobinę przewidywalna. Struny chroboczą gwałcąc ciszę introdukcji, coś pomrukuje, niczym instrument dęty, ktoś generuje szybkie oddechy i głębokie westchnienia – bowed strings in minimal dance! Narracja gęstnieje spokojnymi frazami, które budują klimat niemal pre-industrialny, mogący w każdej chwili eksplodować swoją uśpioną ekspresją. Instrumenty śpiewają, zawodzą, skrobią o szybę wilgotnymi palcami. Ich na poły bezdźwięczna mechanika jest w stanie dotrzeć zarówno do granic hałasu (tu, bystrymi preparacjami), jak i zanurzyć się czystymi, kameralnymi frazami w bezmiarze swobodnej narracji. U progu kolejnej części struny jęczą pod pręgieżem kreacji artystów. Na dole opowieści snuje się nić melodii, przypominająca portugalskie saudade rodzące się w wyjątkową ciemnym pokoju. Two arco, one pizzicato! Śpiewne frazy cello uroczo haczą o estetykę muzyki dawnej. Trzecia opowieść trzyma się zamierzchłej historii kameralistyki. Muzycy sprawiają wrażenie, jakby stali na schodach berlińskiej filharmonii i odgrywali smyczkową symfonię. Łabędzie tańce na bazie basowych pomruków, plejada nieskażonych preparacjami czystych fraz strunowych.

Czwarta historia wybudza nas z kameralnych stanów dźwiękowego ukojenia. Złowrogie szorowania strun, uderzania smyczkiem po gryfie instrumentu - wszystko w oparach gęstej ciszy, w tle której tworzą się małe melodie, frazy gotowe do intonowania żałobnych pieśni pogrzebowych. Przez moment mamy wrażenie, że muzycy pracują na samych strunach, jakby ich instrumenty zostały pozbawione drewnianej obudowy. Trzy strunowce, niczym klucz dzikiego ptactwa zdaje się płynąć lotem wznoszącym, prowadząc przy tym niezobowiązujące rozmowy o życiu. Rezonujące dźwięki wiolonczeli i altówki dobrze lepią się tu z basowym pizzicato, które repetuje, tworząc zmysłową bazę dla ich melodyjnych pomysłów. Czas na finał tej strunowej przygody. Zaczyna wiolonczela, która ostro riffuje, pełna niemal rockowego temperamentu. Kontrabas burczy, a altówka kompulsywnie śpiewa. Dynamika improwizacji efektownie rośnie, jej faktura gęstnieje, a emocje rodzą się dzięki drastycznym szarpnięciom za struny największego z instrumentów. Opowieść zaczyna przypominać mała burzę z piorunami. Trzy smyczki idą tu w tango i świetnie się w tym czują! Na sam koniec schodzą w pobliże ciszy, kwilą na stronie, ktoś wydaje ludzki odgłos, a kontrabas chrząka frazami niepozbawionymi agresji.

 


Guilherme Rodrigues, Mariana Carvalho, Ernesto Rodrigues & João Valinho  Eclipse (Creative Sources, CD 2021)

Na drugie spotkanie z Rodriguesami przenosimy się lizbońskiego studia Naumoche, dodatkowo cofamy w czasie o niemal trzy lata, do listopada 2018. Przed nami rozbudowana, dwuczęściowa ekspozycja kwartetu w składzie: Guilherme Rodrigues – wiolonczela, Mariana Carvalho – fortepian, Ernesto Rodrigues – harfa i elektronika (bez altówki!) oraz João Valinho – instrumenty perkusyjne. Pierwsza część zwie się Solar Eclipse, druga dla odmiany - Lunar Eclipse. Całość trwa ponad 68 minut.

Słonecznie… U progu nagrania wita nas mrok ambientu, całkiem nieznanej proweniencji. Głucha przestrzeń oddycha, po brzegi wypełniona ciszą, skwierczącą dźwiękowym niebytem. Bije dzwon, pojawiają się pierwsze pół drony, zapewne ze strun i piana, ale także smugi elektroakustycznej poświaty, jaką generuje ogół narzędzi pracy muzyków. Opowieść nabrzmiewa, jak ropa na zakażeniu, płynie niczym parostatek w ciemnej mgle. Struny trzeszczą, piano drży, harfa podpięta pod elektronikę i perkusyjne talerze rezonują. Kilka akcentów deep drumming rozpoczyna proces wyłaniania się z mgły elektroakustyki prawdziwych, żywych dźwięków. Odbiorca przez pewien czas pozostaje w dysonansie poznawczym, albowiem wiele fraz, czy półdźwięków dociera do nas z bliżej nieokreślonych miejsc i przedmiotów. Po czasie narracja formuje się ponownie w delikatny, akustyczny dron, niemal niezauważalnie wspierany nagą elektroniką. Opowieść przypomina starsze nagrania AMM, trwa niczym foniczna zawiesina na nieboskłonie. W połowie seta zostaje ona jednak sprowadzona do postaci sygnału elektroakustycznego, który staje się podwaliną nowego wątku improwizacji. Ten lepi się z matowych, niemal niesłyszalnych fraz, obłoków szumu i plejady szmerów. Znów musimy trochę poczekać, by w strumieniu dźwiękowym zacząć wyróżniać dźwięki czysto akustyczne. Misterium skupienia znów trwa, niczym kolejny koncert AMM. Na zakończenie improwizacja formuje się w jednorodny strumień fonii, oblepiony czerstwą syntetyką i rezonującą akustyką. 

Księżycowo… Druga historia definitywnie kwalifikuje się już do odsłuchu słuchawkowego! Drżące struny, pomiędzy które wpychana jest perkusyjna pałeczka, multiplikująca się cisza, dźwięki z najgłębszych zakamarków piana, szumiące talerze, sycząca harfa i pomruki wiolonczeli. Tym razem bez znamion dźwięków syntetycznych, tudzież elektrycznych. Filigranowa, akustyczna podróż po ciemnym pokoju, wypełnionym obumierającym robactwem. Lunatyczny trip po gęstym lesie, bez jakichkolwiek drogowskazów. Nano-preparacje, gęste pasma ciszy, celebracja rytuału zaniechania i wyczekiwania. Po upływie kwadransa dźwięki harfy zapraszają do dźwiękowego współistnienia pewien nieakustyczny ochłap fonii, który przypomina pracę starego wzmacniacza gitarowego. Aura nabiera tajemniczości, a ilość dźwięków niezidentyfikowanych rośnie na osi czasu. Gra toczy się na małych polach, muzycy generują wyłącznie krótkie, urywane frazy, wciąż balansując na granicy ciszy. W tle sączy się już wartkim strumieniem elektroakustyczny szum. Tworzy się coś na kształt osi dramaturgicznej, opowieści, która po ślimaczemu pęcznieje i nadyma się niczym przeterminowane drożdże. Kilka rezonujących dźwięków, pojedyncze szarpnięcia za struny, takież uderzenia w klawiaturę. Po wybiciu kolejnego kwadransa improwizacja umiera nad wyraz cierpliwie, na końcu dając nam wyłącznie ów ochłap skwierczącego, nieistniejącego wzmacniacza gitarowego.

 


Sebi Tramontana & Guilherme Rodrigues  Han Jiae (Inexhaustible Editions, CD 2020)

Wracamy do Berlina! W lutym roku ubiegłego, w okolicznościach studyjnych, spotykamy włoskiego puzonistę Sebi Tramontanę i Guilherme Rodriguesa, tradycyjnie wyposażonego w wiolonczelę. Muzycy grają siedem zgrabnych i dość zwartych dramatycznie, swobodnych improwizacji. Łączy czas ich trwania, to niespełna 28 minut.

Muzycy budują dramaturgię swojego duetowego expose często na zasadzie przeciwieństw, które niczym dodatnie i ujemne ładunki elektryczne, efektownie się przyciągają! Choćby sam start – wiolonczelista dusi struny masywnym smyczkiem, otwiera podwoje free chamber, puzonista zaś pośpiewuje z uśmiechem na ustach i rozpościera ocean jazzowych skojarzeń. Zaraz potem ów smyczek uderza po strunach, następnie kroczy dostojnym pizzicato, a puzon z zamkniętą tubą rechocze porannymi serenadami. W kolejnej części Portugalczyk sięga po preparacje, Włoch charczy i rzęzi niczym gruźlik ze swoim ostatnim papierosem. Muzycy szybko łapią imitacyjny flow, a starszy z nich dopieszcza narrację własnym głosem. Emocje rosną jak grzyby po deszczu. W czwartej części cello silnie brudzi swoje brzmienie, z kolei puzon wydaje się lekki, wręcz rubaszny. Improwizacja gęstnieje i łapie intrygujący posmak zapomnianej muzyki dawnej.

Na zasadzie kontrastu improwizacja piąta – trzaski, uściski, spowolnione suplesy, preparacje i akcenty percussion, znów komentowane puzonowymi zaśpiewami. Zgrzyty i parsknięcia, dwa strumienie fonii, choć tak od siebie różne, lepią się w całość w mgnieniu oka. Opowieść nabiera tempa i bystrej kompulsywności. A emocje wciąż na krzywej wznoszącej, albowiem przedostatnia historia rodzi się z wiolonczelowych riffów i puzonowych okrzyków. Free chamber znów kocha tu open jazz, znów ze wzajemnością! Tym razem tempo zdaje się być dalece dostojne, wręcz rozmarzone, definitywnie post-romantyczne. Gdy w końcu dynamika dopada muzyków, wpychają opowieść na drobny szczyt, pełni niemal rockowego temperamentu, po czym topią ją w oparach czerstwego baroku. Finał tej szybkiej ekspozycji śle nam kolejne preparowane pozdrowienia! Puzon bucha suchym powietrzem, struny cello skrzypią pod naporem wilgotnego smyczka. Muzycy roześmiani, dalece szczęśliwi, pchają narrację na skraj ostatniego dźwięku.

 


Harri Sjöström & Guilherme Rodrigues  The Treasures Are (Creative Sources, CD 2019)

Na zakończenie dzisiejszej mini sagi rodzinnej Rodriguesów, kolejny duet Guilherme (wiolonczela), tym razem poczyniony z fińskim saksofonistą Harri Sjöströmem (sopran i sopranino). Muzycy spotkali się w 2018 roku, prawdopodobnie w Berlinie (obaj tam rezydują). Zagrali długi strumień niezwykłych dźwięków, który na potrzeby płyty został podzielony aż na 20 miniatur, na ogół stanowiących nieprzerwany ciąg zdarzeń fonicznych (jeśli już pojawia się mikro pauza, to trwa ona nie dłużej niż ułamek sekundy). Całość tego efektownego przedsięwzięcia artystycznego (tytuł zobowiązuje!), to 52 minuty z sekundami.

Muzycy przestępując do tej dźwiękowej realizacji postanowili dawkować nam emocje, nad wyraz delikatnie wprowadzać nas do jaskini dźwięków mniej pokornych. Zaczynają wysokimi, czystymi frazami, śpiewnie, niemal melodyjnie. Można nawet odnieść wrażenie, iż grają dźwięki wcześniej zaplanowane, a nawet zapisane na kartce papieru. Bez trudu wszakże schodzą niżej na kolanach i szykują kilka bardziej zabrudzonych fraz. Szczebiot saksofonu i poślizgi cello zdobią nam wiele początkowych fragmentów nagrania. To plejada klasycyzujących form, które gotowe są jednak w każdej chwili eksplodować. Taka sugestia wypływa już wprost z trzeciej części. Chwilami opowieść przypomina wrzask zarzynanych piskląt, chwilami pisk kocich emocji. Jedno wszakże nie podlega dyskusji – wszystkie dźwięki, jakie produkują artyści fantastycznie do siebie pasują, łączą się w imitacyjne potoki piękna. Przypominają zabrudzony post-barok, który nie unika post-romantycznych fantazji.

W okolicach szóstej części muzycy zaczynają sięgać po dźwięki preparowane, ugniatać improwizację niczym ciasto na wysokokaloryczną pizzę. Sięgają po ekspozycje dronowe, czasami nawet na siebie krzyczą, zdają się zbliżać do akustycznego hałasu. Nie stronią jednak od barokowej nostalgii, a czasem zgłębiają się w bardziej mroczne, tajemnicze miejsca (choćby w jedenastej, najdłuższej części). Znów pełno w ich frazach śpiewnych melodii, a nawet średniowiecznych punktów odniesienia. W części trzynastej na moment sięgają po post-jazzowe akcesoria, ale zaraz potem powracają do meta barokowych zagrywek. Na sam finał szykują nam jednak danie specjalne. W siedemnastej części cello brzmi siarczyście niczym psycho-rockowa gitara. Sopranino pełne trwogi wola o pomoc! Sekunda wystarczy, by obie, jakże dalekie od siebie akcje foniczne złączyły się w jeden strumień złych mocy, który zaczyna wyć do księżyca. Jeszcze tylko kilka akcentów percussion, kilka śpiewnych salw i przyczajonych melodii. Ostatnia prosta, to krzyki i wrzaski, ale także pomruk recenzenckiego entuzjazmu. Doskonałe nagranie!

 

 


wtorek, 19 października 2021

Malignae! Cryptae! Dead Neanderthals! Hellish Form! Sly and The Family Drone! Sune Soundtracks! The bloodyhell round-up with bad taste!


W naszej pokrętnej rzeczywistości dnia codziennego bywają momenty, gdy ma się ochotę kopnąć owo tu i teraz w cztery litery, okręcić wokół własnej osi i wydać przeciągły okrzyk! Cokolwiek by o takiej ewentualności nie mówić, definitywnie warto rozładowywać emocje, zwłaszcza te złe, każdą dostępną metodą (oczywiście, dozwoloną zasadami życia społecznego).

Do takich działań warto mieć dobrą … ścieżkę dźwiękową, specjalną play-listę, która pozwala bez szwanku na umyśle, czynić porządek z wybuchającymi raz za razem emocjami. Trybuna Muzyki Spontanicznej dziś taki soundtrack dla Was przygotowała.

Sześć mocnych, mrocznych i bardzo emocjonalnych nagrań! Dźwięków, które potrafią boleśnie ranić, ale i rozbujać steraną wyobraźnię. Mniej w nich będzie tym razem improwizacji, więcej post-rockowych, wręcz black-metalowych doznań! Po świecie tego muzycznego szaleństwa oprowadzą nas wszakże nasi dobrzy znajomi z bezgranicznej planety improwizacji – Diego Caicedo, Rene Aquarius, czy Matt Cargill! Wrócimy do pewnego kalifornijskiego doom duetu, którym zachwycaliśmy się wiosną tego roku. Będzie głośno, czasami drapieżnie, czasami bardzo swobodnie i psychodelicznie. A zakończymy ten ultra trip w obłokach post-elektroniki, której zadaniem nie będzie jednak koić naszych zszarganych nerwów! Oj, nie!

 


Malignae  Enemigo Vital (Diego Caicedo’ bandcamp, DL 2021)

Debiut Maligny był niczym choroba dwubiegunowa, z jednej strony zawierał psychodeliczne, mroczne improwizacje na kilka kontrabasów, z drugiej black-metalowe mięcho, podane z gracją baletnicy! Na drugiej swej odsłonie załoga Diego Caicedo (gitara, kompozycje) mówi już do nas prosto z mostu – siłą rażenia, prostolinijnością artystycznego przekazu, dziką bezpretensjonalnością rockowej kapeli. Naszego ulubionego gitarzystę z Barcelony wspierają tu: Carlos Jorge – głos, Javi Garrabella – gitara basowa oraz Cristian Sarmiento – perkusja. Całość, to pięć utworów, które trwają 37 minut z sekundami. Dodajmy, iż płyta nagrana została po rockowemu – każda ścieżka osobno, a gałki potencjometrów znalazły się w rękach różnych producentów.

Kompozycje zawarte na płycie Enemigo Vital mają chwilami epicką wręcz rozpiętość, trwają nawet osiem czy dziewięć minut. Bazują na dynamicznym wstępie z riffami gitary, godnymi nie tyle klasyków ciężkiego metalu, ale raczej grunge’u, a nawet noise rocka, zwinnym rozwinięciu i niemal w każdym przypadku efektownym interludium, które przekierowuje narrację w otchłań mrocznego, gitarowego dark-ambientu, tak charakterystycznego dla solowych płyt Caicedo. W podobnym klimacie następuje zwieńczenie każdego z utworów, które potrafi trwać nawet kilkadziesiąt sekund. Narracja rockowego bandu zdobiona jest tu wokalem w estetyce black metalu, po części growlem, ale na tyle wyraźnie artykułowanym, iż zdecydowanie słyszymy, iż tekst został napisany w konkretnym języku (zapewne katalońskim).

Caicedo prowadzi band twardą ręką, ale nie komplikuje zadania sobie, ani partnerom. Po typową heavy rockową solówkę sięga bodaj tylko raz. Intrygująco frazuje w trzecim utworze, gdy w jego grze słychać echa prog-rocka, a nawet riffy przypominające najlepsze momenty kanadyjskiej grupy Rush. Tempo dyktuje tu prosty, ale bardziej punkowy niż metalowy drumming. Świetnie kreuje on zmienność akcji w utworze numer cztery, w którym także gitara zdaje się pokazywać więcej niż jedną twarz. Z kolei wyjątkowo intrygująco rozpoczyna się ostatnia kompozycja - gęsta magma progresywnej perkusji, która sunie na dużej prędkości, ciężki riff gitary godny najlepszych chwil Black Sabbath i milion rockowych pętli narracyjnych. Po zaskakującym stoppingu opowieść nabiera punkowego przyspieszenia. Flow gitary brudzi się, opowieść na moment staje w cmentarnej mgle, po czym rusza na finałowe złamanie karku! Co za emocje!

 


Cryptae  Decrepit Collection (Cryptae’ bandcamp, LP/DL 2021)

Czas na dwa spotkania z naszym kolejnym, stałym już przewodnikiem po świecie mrocznych, brudnych i zapalczywych dźwięków – perkusistą René Aquariusem. Najpierw duet z Keesem Peerdermanem (gitara, bas, syntezator?). W ramach pierwszego kontaktu z muzyką Cryptae proponujemy Nieudolną Kolekcję, reedycję dwóch pierwszych mini albumów, nagranych w latach 2017 i 2019. Muzycy przygotowali dla nas pięć meta rockowych petard, z których ta ostatnia trwa dłużej niż cztery poprzednie razem wzięte (całość, to niewiele ponad dwa kwadranse).

Model stylistyczny Cryptae, to motoryczna, prosta, punkowa perkusja i definitywnie szalona, kwaśna, ekstremalnie sfuzzowana gitara, która wraz z basem tworzy jeden strumień harsh-post-rocka. W ramach wisienki na torcie zmutowany kolejnym fuzzem (?) wrzask, który jako jedyny wskazuje na black metalowe inklinacje duetu. Jeśli w grze gitary chcielibyśmy dopatrzeć się bardziej oczywistych tropów stylistycznych, to kierunek naszych poszukiwań winien być definitywnie amerykański – dekady temu, w ramach szeroko rozumianego noise rocka, brzmienia bandów związanych choćby z Amphetamine Reptile, takie jak Tar (tu bardzo zagęszczony), prostolinijny, ale silnie zmutowany Guzzard, wreszcie wczesny, jakże surowy, na poły metaliczny Helmet.

Pierwsze dwa utwory mają dość rozbudowaną formę, trwają łącznie prawie 10 minut. Tempa, na ogół zróżnicowane dyktuje drummer, gitara zaś hasa do lewej do prawej i zdaje się nie mieć jakichkolwiek zahamowań. Rży jak koń, rzęzi jak gruźlik, pakuje w nas tony emocji w estetyce black & punky. Dwie kolejne petardy, choć krótsze w formie, zdają się do tego tygla zła wlewać nieco urozmaicenia. Choćby kwaśne frazy, ale i szczyptę melodii ukrytą za ścianą sfuzzowanej gitary. Ów chocholi taniec nad grobem rocka zdaje się być efektownym festynem, pełnym fajerwerków. Ostatni utwór, trwający prawie 19 minut, to już prawdziwie eksplozywna psycho-drama. Duża zmienność akcji, punkowe przyspieszenia, wokalne strumienie wymiocin, ale i pasma post-rockowych znaków zapytania, incydentalnych spowolnień i piekielnych autorefleksji. Pojawiają się pasma suchego, czysto brzmiącego syntezatora. Te ostatnie wieńczą zresztą cały utwór. Jako pierwszy gaśnie gitarowy fuzz, dzięki czemu usłyszeć możemy melodyjną gitarę, takiż bas, no i perkusję, która bije żwawy rytm do samego końca. Ostatecznie opowieść umiera na tle zawieszonej plamy syntezatora.

 


Dead Neanderthals  Rat Licker (wielu wydawców, 7” EP 2021)

Idziemy za ciosem! René Aquarius na perkusji oraz Otto Kokke na saksofonie – ten kompulsywny, ale dalece konceptualny duet znamy na tych łamach dokładnie z każdego nagrania, jakie poczynił przez jedenaście lat swojego istnienia. Ich niebywała przygoda muzyczna startowała od mini albumów, które mieściły w sobie po kilkanaście ledwie minutowych wyziewów punkrockowej nadekspresji, granych w jakże … free jazzowym składzie. Teraz Dead Neanderthals proponują nam śmiały powrót do przeszłości. Na siedmiocalowej płycie mają dla nas … 12 petard o horrendalnej mocy. Co ciekawe, w ramach wspierania umierających wydawców muzyki niepokornej, płyta udostępniana jest przez muzyków jednocześnie na bandcampach kilku labeli. Uwaga, całość tej szalonej historii, to ledwie 9 minut muzyki, nagranej tradycyjnie w White Noise Studio.

Punkowy, prosty jak tylko się da, motoryczny drumming i rozwrzeszczany saksofon, sfuzzowany niczym outsiderska gitara, siarczyście brzmiąca i kąsająca złą energią, to baza tej fantastycznej eksplozji heavy jazzu (tak onegdaj DN się samookreślali!). Tempa różne, na ogół szybkie, nanosekundowe chwile zawahania i całe kilometry jazdy na dramaturgicznym wydechu. W wielu momentach saksofon brzmi tu w kilku płaszczyznach, czasami przypomina nisko zawieszony, czerstwy syntezator, który znamy z wielu nagrań DN (credits o tym ostatnim nie wspominają).

Szczególnie wyraziste zdają się być ultrakrótkie parsknięcia dźwiękowe. Czwarty numer trwa 11 sekund, piąty 21, z kolei ósmy 25, a dziewiąty całe 18 sekund. Emocje, co chwila sięgają tu zenitu, a Rene i Otto, jak zawsze konsekwentni artystycznie, nie pozostawiają nam czasu na głębszą refleksję. Ostatni numer, choć nie trwa nawet minuty stanowi jakby stylistyczne resume tej płyty. Ostre frazy, efektowne zwolnienia, rockowe przełomy i post-gitarowe sprzężenia! Kochamy Dead Neanderthals lub … nienawidzimy. To równie gorące uczucia!

 


Hellish Form  Remains (Hellish Form’ bandcamp, CD/LP 2021)

Na ubiegłorocznej, pierwszej płycie kalifornijski duet zabrał nas swym niebywałym doom metalowym walcem (ostatnie słowo ma tu chyba podwójne znaczenie!) nie tyle do piekła, co do muzycznego nieba. Ich druga płyta delikatnie nasz entuzjazm dla ich dokonań temperuje, ale Hellish Form pozostaje jednym z najciekawszych nowych głosów w gatunku. Za dźwięki odpowiadają tu: Willow Ryan – gitara, syntezator, głos i teksty oraz Jacob Lee – gitara, bas i głos. Jak widać, płytowe credits nie wymienia perkusji, która zdaje się być niezwykle ważnym medium tego muzycznego szaleństwa (czyżby ów doom walec grany był metodami syntetycznymi?). Remains składa się z czterech części i trwa 44 minuty. Muzyka powstała wiosną ubiegłego roku.

Początek płyty buduje typowy dla tej formacji klimat – silnie sfuzzowany riff gitarowy, świetnie korelujący z wczesnymi dokonaniami Black Sabbath i pracująca step by step perkusja, która ryje doom bruzdę w ziemi. Narracja gęsta, ale z oddechem egzystencjalnej refleksji, jakże typowej dla dobrego black metalu. Głos szyje desperackim ściegiem, ale śle nam teksty, które przy odrobinie skupienia dają się sklecić w zdania mające sens logiczny. W dalszej części pierwszego utworu pojawia się pasmo syntezatorowe, które istotnie łagodzi ów fantastyczny do tej pory klimat trwogi. W ramach kolejnych dodatków, które zdobią narrację pozostającą w stanie wiecznej repryzy, nieco bardziej melodyjne frazy gitary i ponownie pasmo syntezatorowe. Druga opowieść delikatnie zwalnia (o ile to w ogóle możliwe!), znów stawia na delikatniejsze frazy gitary (oczywiście główny wątek gitarowy na mocnym fuzzie pracuje w sposób niezakłócony). Najpierw flow gęstnieje, po czym opada niemal na dno i z mozołem wstaje w formie syntezatorowego pasma, wyjętego z dumnej historii … new romantic from the 80’s.

Trzeci odcinek ponawia żmudną drogę przed siebie, jak zwykle bez jasno nakreślonego celu, gdzie nieustanne powtarzanie frazy jest naczelną konstytucją. Kolejne wejścia syntezatora niosą tym razem na swych barkach sporo mrocznych, definitywnie post-romantycznych skojarzeń. Muzyka zdaje się na tym etapie albumu nabierać chłodu, pewnej zimnofalowej (znów sięgamy do nomenklatury lat 80.) ornamentyki. Oto post-doom w nowej, jakże piekielnej formie. Ostatnią kompozycję kreują na wstępie liderujący fuzz gitary i nieco skonfundowane frazy syntezatora. Elementem porządkującym ów pozorny chaos zdaje się być wiecznie żywe doom drums. W ramach kolejnego urozmaicenia pojawia się tu pasmo gitarowe, które brzmi wręcz avant-popowo. Jedno z pasm syntezatora czyni równie istotne, stylistyczne spustoszenie. W połowie najdłuższej części płyty nasz walcowy doom niespodziewanie przyspiesza. Na samo zakończenie narracja znów równa krok do szyku podstawowego, a opowieść rozlewa się bardzo łagodnym, ale szerokim korytem dźwięków gitary i perkusji.

 


Sly & The Family Drone  Jamaica​!​! Meets Sly - Celebrating The End Together In The Good Time Swamp (Sly’ bandcamp, Cassette 2021)

Pozostajemy w kręgu muzyki definitywnie szalonej! Tym razem Matt Cargill i jego ponadgatunkowa załoga o przeuroczej nazwie Sly & The Family Drone (James Allsopp, Callum Buckland, Matt Cargill, Ed Dudley, w roli gościa Alan Courtis). Zwariowani Anglicy spotykają na swej drodze inną, równie zwariowaną załogę o nazwie Jamaica!! (Leon, Roberto, Mary, Josh, Richie, John, Jason, Duane, Eddy, Darren, Sebastian) i postanawiają wspólnie pocelebrować koniec. Nie wiadomo jedynie - ich, czy kogoś innego. Prawdziwa post-post jazda składa się tu z dwóch rozbudowanych meta improwizacji, które trwają łącznie niemal pełne 44 minuty. Nagranie nosi znamiona wstępu live.

Początek owego tajemniczego koncertu rozsyła błędne tropy. Łagodne, akustyczne dźwięki, które giną w głuchej przestrzeni pracującego wytrwale echa. Słychać odgłosy uśpionego miasta, pierwsze frazy perkusji i elektroakustycznego backgroundu. Powstaje nerwowy flow, który dramaturgicznie bazuje na powtórzeniach. Z martwych wstaje także saksofon, który śle roztańczone frazy, ale głęboko zanurzone w półmrocznym ambiencie. Narracja snuje się jak poranny deliryk, którego spacer po pustych ulicach zdobią jedynie incydentalne wybuchy żywej perkusji. Mniej więcej w połowie nagrania beat tej mocnej maszyny stabilizuje swój marszowy krok w nieznane. Oto sytuacyjny chaos, który jest w stanie zaskoczyć nas w każdej sekundzie swojego istnienia.

Początek drugiej części sprawia wrażenie, jakby był popromienną mutacją pierwszej. Post-psychodelia meta rockowych popłuczyn szuka dramaturgicznego punktu zaczepienia. Beat perkusji przypomina dobre, trip-hopowe wzorce sprzed trzech dekad. Napięcie rośnie, nie wiadomo jedynie, w którym kierunku. Pojawia się hiphopowy MC, który stara się budować flow, ale jego próby toną w hałasie przetworników gitarowych, pogłosie i delayach. Narracja staje w miejscu, po czym rusza od nowa i buduje kolejny, chaotyczny wątek, który prowadzi donikąd. Nie brakuje atrybutów rockowych, jest bas, zmutowana gitara (?), na powrót pijany saksofon i cudownie odnaleziony MC. Kwaśne frazy, efektowny rozgardiasz, podróż bez jakichkolwiek drogowskazów - aż trudno uwierzyć, jak dobrze można czuć się przy akompaniamencie takiego soundtracku! Docieramy zatem do mety cali i zdrowi.

 


Sune Soundtracks  Rituals (Głowa Konia Nagrania, DL 2021)

Na finał naszej dzisiejszej autodestrukcyjnej play-listy garść post-elektroniki, jaką proponuje nam Paweł Nałysnik. Swój gęsty, zaborczy meta ambient produkuje przy wykorzystaniu gitary, basu, organów i całej masy efektownych … efektów. Muzyka nagrana tego lata, składa się z sześciu części i trwa 37 minut.

Muzyk buduje napięcie bardzo stopniowo i z rozwagą sięga po kolejne narzędzia tortur. Najpierw wypuszcza dronowy passus, który brzmi definitywnie syntetycznie. Coś w nim pulsuje, coś żyje, coś próbuje oddychać. W kolejnej części pojawia się brud. Wgryza się w każdy dźwięk, repetuje, jak zepsuta prasa hydrauliczna, zanurzona w mrocznym pogłosie. Flow zdaje się już teraz posiadać bardzo bogate życie wewnętrzne. W kolejnej części zdaje się, że słyszymy pracę silnika wysokoprężnego, którego otacza mgła na poły harmonijnej pracy syntezatora. A może gitary? Coś zaczyna melodyjnie seplenić w czeluści tej elektromechaniki.

Najciekawsze na tej płycie zaczyna się wraz z utworem czwartym. Pulsujące echo post-techno daje tu rytm, plamy gitarowej syntetyki sycą zaś przestrzeń pewną równowagą emocjonalną, nieco czerstwą, ale dalece zmysłową.  Dancing ambient in the blue dark. Zaraz potem dostajemy się w chroboczącą przestrzeń, która zdaje się nie mieć końca. Ambient otacza nas z każdej strony, pulsuje pasmo basu, a całość nabiera charakteru otrzeźwiającej medytacji. Finałową ekspozycję otwiera wysoko zawieszony, syntetyczny dron. Jego sound znów pachnie siarką, on sam rezonuje niczym pijany robotnik przy pasie transmisyjnym. Nerwowa, gęsta końcówka dodatkowo buduje jakość całej płyty. Czekamy na followerów!

 

 

piątek, 15 października 2021

Rodrigo Amado Motion Trio with Alexander von Schlippenbach in The Field!


Wykorzystując sprzyjającą okoliczność, iż portugalski saksofonista Rodrigo Amado przebywa właśnie w naszym pięknym kraju na trzech koncertach - wraz z formacją Luis Lopes’ Humanization 4tet*) - zapraszamy na odczyt i odsłuch najnowszej płyty sztandarowej formacji tego muzyka, czyli Motion Trio. Nagrania zarejestrowano dwa lata temu w Wilnie w wyjątkowym towarzystwie – pianisty Alexandra von Schlippenbacha!

 


Muzycy rozpoczynają koncert kolektywnie, ale łagodnymi, dalece rozpoznawczymi frazami. Matowe piano z klawiatury, roześmiany, zrelaksowany saksofon, bystra perkusja i wiolonczela w swobodnym trybie pizzicato. Narracja budowana jest żmudnie, definitywnie w konwencji open jazzowej, strukturyzowanej wyłącznie wyobraźnią i improwizacyjną kreatywnością artystów. Wszyscy wzajemnie się stymulują, każdy szyje tu własny ścieg, który jednak świetnie zazębia się z akcjami partnerów. Opowieść gęstnieje do stanu niemal free jazzowego jeszcze przed upływem piątej minuty koncertu. Demiurgiem tempa i dramaturgii jest tu oczywiście saksofonista, ale nikomu w tym gronie nie można odmówić posiadania cech przywódczych.

Wraz z rozwojem sytuacji na scenie improwizacja zaczyna rozwarstwiać się i dzielić na intrygujące podstrumienie. Najpierw piano z wiolonczelą i perkusją pod wodzą pierwszego z instrumentów, po chwili to samo trio kierunkowane westchnieniami wiolonczeli, ale prowadzone w znacznie wolniejszym tempie. Saksofon powraca niczym poranna zorza, ale nie po to, by eskalować tempo, raczej by pośpiewać w gronie przyjaciół, tu bez udziału pianisty. Ten ostatni ponownie akcentują swoją obecność z pewną dozą nostalgii na klawiaturze i przepoczwarza narrację w kolejne trio, tym razem bez udziału perkusji. W ramach podsumowania pierwszego kwadransa koncertu, improwizacja powraca do pełnego składu i funduje nam dynamiczny passus pod dowództwem saksofonu. Ten jednak nie sili się na ekspresyjne frazy, raczej pilnuje ducha swobodnego open jazzu, zadziornie swingując. Szczyt free dopada jednak muzyków, ale po jego zdobyciu narracja nie traci tempa, jedynie łagodnieje w aspekcie brzmieniowym.

Sekwencja kolejnych działań jest następująca. Najpierw czeka na nas piękna ekspozycja wiolonczeli, skomentowana saksofonowym dronem i ich wspólna przebieżka w spokojnym tempie. Z tej mikro propozycji wyłania się cały kwartet, ale płynie wyjątkowo wyciszonym strumieniem. Muzycy szukają oddechu, rezonansu, ciszy i skupienia. Wyjście na powierzchnię odbywa się z woli saksofonu i kreatywnego przyzwolenia piana. Aura swingującego niemal jazzu pozwala muzykom nabrać powietrza i zebrać nowe siły na dalszą część koncertu. Tu tempo rodzi się niemal samoczynnie, jakby od niechcenia muzycy wchodzą na wyższy szczebel intensywności. W ułamku sekundy osiągają drugi już tego dnia szczyt, który śmiało możemy obdarzyć epitetem fire music.

Zejściu ze szczytu towarzyszą oklaski, a narracja kwartetu zwinnie przechodzi w stadium tria fortepianowego. Powrót saksofonu nie daje sygnału do ataku, jego celem jest raczej studzenie emocji. Piano zgłasza jednak zdanie odrębne, efektem czego jest kolejne, ale dość krótkie wzniesienie. Teraz improwizacja wchodzi w kilka intrygujących faz: najpierw jazzowa ballada saksofonu, przez moment definitywnie solowa, potem szybki duet z pianem, kilka głębokich oddechów, wreszcie kolektywny sygnał, iż czas ruszać w finałową drogę. Kwartet formuje się w mgnieniu oka, ale nie pędzi na złamanie karku. Raczej odnajduje mrok, złowieszcze zaśpiewy i klimat narracyjnej tajemnicy. Na moment saksofon milknie i wypuszcza trio na wolne pole. Gdy wraca przepełniony wewnętrzną ciszą w oddali widać już metę koncertu. Bystre, szybkie sax trio i ostatnia eksplozja mocy, już w pełnym składzie, zgaszona perfekcyjnie, jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki. Oklaski!

 

Rodrigo Amado Motion Trio with Alexander von Schlippenbach The Field (NoBusiness Records, CD 2021). Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Alexander von Schlippenbach – fortepian, Miguel Mira – wiolonczela, Gabriel Ferrandini – perkusja. Nagranie koncertowe z Vilnius Jazz Festival, Wilno, 18 października, 2019. Jedna improwizacja, 56:11.

 

*) wspomniana polska część trasy składa się z trzech koncertów:

14.10 Warszawa, Pardon, to tu

15.10 Kraków, Alchemia

16.10 Poznań, Dragon Social Club

 

  

wtorek, 12 października 2021

Cecil Taylor Ensemble at Göttingen! *)


Pośmiertnej parady niepublikowanych nagrań legendy freejazzowego fortepianu, Cecila Taylora ciąg dalszy! I to po raz trzeci w szeregach krajowej Fundacji Słuchaj!

Po duecie i kwintecie, czas na trzynastoosobowy ansambl. Taylora spotykamy oczywiście w Europie, a jeśli na przełomie lata 80. i 90. ubiegłego stulecia, to oczywiście w Niemczech. Rzeczony Ensemble skrzyknięty zostaje przez saksofonistę i klarnecistę Ove Volquartza w dwa lata po pierwszym spotkaniu tego składu, którego efekt uwieczniono na krążku Legba Crossing. Znów warsztaty, zabawa i wspólne spędzanie wolnego czasu, a potem wielki koncert zorganizowany w obiekcie teatralnym - dwa długie sety, dwa kompaktowe dyski upchane dźwiękami niemal po brzegi.

Wedle wspomnień Volquartza muzycy improwizowali zgodnie ze wskazówkami Taylora, zarówno przekazywanymi werbalnie, jak i przedstawianymi graficznie. Pozornie wydają się one dość precyzyjne (patrz: okładka płyty), ale praktyka koncertowa dowodzi jedynie tego, iż swobodna improwizacja trzynastu muzyków miała swój kierunek, pewne ramy dramaturgiczne i garść naprawdę drobnych instrukcji. Oba sety zasadnicze oczywiście były nieprzerwanymi strumieniami dźwięków, podzielonym na dyskach i w plikach elektronicznych jedynie dla wygody słuchaczy.

 


Set 1. Orkiestra złożona z pięciu dęciaków (w tym dwóch blaszaków), trzech kontrabasów, dwóch perkusji, jednego zestawu rozbudowanych perkusjonalii, pojedynczych skrzypiec, wreszcie pianisty i jego głosu zaczyna swą opowieść w sposób dość typowy dla produkcji Taylora – zabawą w głosy i wielogłosy, teatralne gagi, rytualne bębny, nie bez afro posmaku, tudzież groźne, basowe pomruki smyczkowe. Pierwsze dźwięki piana słyszymy dopiero po upływie 5 minuty koncertu. Narracja budzi się do życia właściwego bardzo leniwie i rusza z kopyta dopiero wtedy, gdy do gry podłączają się na poważnie instrumenty dęte, rozśpiewane i pełne ochoty na improwizowane figle. Nim wybije 10 minuta, duży ansambl osiąga już swój pierwszy stan emocjonalnego wrzenia – atakuje całą szerokością sceny, kolektywnym wrzaskiem bystrych, świeżych dźwięków. Zgodnie z maksymą Taylora – ok, everybody plays solo! Oto szczytowa intensywność ustrukturyzowanego, chwilami brutalnego chaosu chwili, która zdaje się trwać w nieskończoność. Wytrawni fani free jazzu kochają takie sytuacje! Pierwsze istotne spowolnienie następuje po upływie kwadransa (i zdaje się, że zasadą pierwszego seta będzie to, iż zmiana trybu narracyjnego odbywa się w cyklach pięciominutowych). W ramach stoppingu dostajemy garść swobodnej kameralistyki, z pianem na czele i pięknym backgroudem dętej frakcji. Po kolejnej pięciominutówce załoga znów kipi emocjami, ale jej flow zdaje się być rozlany niczym farba na obrazach Pollocka! Kilka swoich typowych, ostrych, jakże kanciastych fraz serwuje nam teraz Taylor, a my mamy wrażenie, iż jego instrument ma kilka pięter. Przy kolejnym spowolnieniu odnotujmy bystre, polirytmiczne frazy percussion, a przy kolejnym dramaturgicznym rise-up błyskotliwe ekspozycje piana i trąbki. Swoje dokładają instrumenty dęte, które nie boją się frazować unisono, a także skrzypce, które po raz pierwszy (i nie ostatni!) potrafią efektownie wyjść przed szereg orkiestry, która chwilami naprawdę nieźle hałasuje. Po jakże zmysłowym expo tychże skrzypiec odnotowujemy piękny atak puzonu i trąbki, jako rodzaj kontrapunktu dla perkusyjnych dywagacji i pytań o kierunek dalszej drogi. Ogień improwizacji gaśnie na dłużej i w sposób bardziej zdecydowany w połowie 42 minuty. Muzycy prowadzą teraz grę na małe pola, frazują nawet dość delikatnie, a utwór pierwszy na dysku numer jeden niespodziewanie przechodzi w utwór numer dwa. Ansambl potrzebuje jeszcze kilku pętli, by ponownie nabrać freejazzowej mocy. Tu piano w roli głównej, także skrzypce i perkusjonalia. Opowieść rozkręca się tym razem z woli strunowców, które piłują struny aż do czerwoności. Muzycy bawią się teraz w teatr, wydają dźwięki zarówno otworami gębowymi, jak i swoimi instrumentami. Ów wielogatunkowy interwał czeka na saksofonowe salwy, które po niedługiej chwili dają sygnał do ataku. Emocje rosną teraz w tempie geometrycznym – część załogi podaje rytm, inna część (głównie dęta) uroczo histeryzuje. Po kwadransie narracja efektownie wyhamowuje. Ciche piano, wybrzmiewające kontrabasy, smyczek i trąbka - kolejna faza krótkotrwałych wymian poglądów z jakże czułymi reakcjami. Na finał seta opowieść gęstnieje i kolektywnie gna przed siebie, ale każdy z instrumentów zdaje się być wyposażony w arsenał zachowań dalece melodyjnych. Ostatnie słowo należy wszakże do chóru złych!

Set 2. Drugą odsłonę koncertu muzycy zaczynają jeszcze leniwiej niż pierwszą. Znów dobrze się bawią, robią miny i odrobinę się wygłupiają. Czy to pijackie zawodzenia, czy rytuał freejazzowej inicjacji, niech pozostanie pytaniem retorycznym. Małe perkusjonalia, drobne preparacje na strunach, deep piano, słowa i melorecytacje. Musi minąć 10 minuta, by saksofonowe i smyczkowe śpiewy zdołały wybudzić orkiestrę z letargu. To niemal romantyczne śpiewy, ale prowadzone już na dość nerwowym drive’ie rozbudowanej sekcji rytmu. Tymczasem dzieło tworzenia biorą w swoje ręce skrzypce i ciągną opowieść efektownym expo po rozdrożach kolektywnej, bardzo swobodnej improwizacji. Co ciekawe, pierwsze stadium ognistej kipieli ansambl osiąga niemal bez udziału frakcji dętej! Saksofony, trąbki, puzony i klarnety wchodzą do gry jeden po drugim, zapewne zgodnie z przyjętym harmonogramem prac. A skrzypce za swą ciężką pracę zostają nagrodzone burzą oklasków! Tuż potem czeka nas drobne spowolnienie, dające przestrzeń dla bardziej ekspresyjnych harców piana, które zostają skomentowane dętym unisono. Kolektywna narracja zaczyna rosnąć ponownie po 25 minucie, by po … 5 minutach (a jednak!) delikatnie zwolnić i wypuścić na łowy trio piana, basu i perkusji, którego zadaniem jest czynienie nowego. Gdy dochodzą dęciaki i skrzypce, moc ansamblu znów strzela do samego nieba. Dynamiczna opowieść wije się spod klawiatury piana i jest efektownie kontrapunktowana separatywnymi popisami dętych, zwłaszcza puzonu, aż do momentu, gdy wykipi i zejdzie w stan ciszy, gwałtownie przerwanej sporą porcją oklasków. Po kilku sekundach łagodnych fraz następuje ostry strzał z piana i saksofonu, który jest przy okazji startem drugiej części drugiego seta. Tu flow od początku zdaje się być mocno nerwowy, ale melodyjne śpiewy dętych łagodzą wrażenie ogólne. Orkiestra dzieli się na mniejsze frakcje – świetne expo dostajemy do tria piano, sax and drums. Na tej bazie powstaje bardzo efektowna ekspozycja (znów brawa dla skrzypiec!), którą śmiało możemy nazwać dramaturgicznym peakiem całego koncertu! Po 9 minucie następuje efektowne hamowanie wprost w kameralną zadumę, która wieńczy set i zostawia nas z niemal trzyminutowymi oklaskami.

Encore. Konstrukcja blisko 10-minutowego bisu zdaje się być w kontekście obu setów nad wyraz prosta. Spokojne intro piana i skrzypiec, potem zwarta kolektywna porcja everybody plays solo, ciągnięta do samego nieba, z dużą porcją hałasu, wreszcie naprawdę urokliwe hamowanie po szóstej minucie, które trwa aż do końca minuty dziewiątej, gdy wrzawa trybun zdaje się nieść muzyków bardzo wysokim wzgórzem.

 

Cecil Taylor Ensemble Göttingen (Fundacja Słuchaj! 2 CD 2021). Koncert w Junges Theater, Göttingen, 15 września 1990r. Cecil Taylor – fortepian, poezja, kompozycja, dyrygentura, Tobias Netta – trąbka, Heinz-Erich Gödecke – puzon, Joachim Gies – saksofon altowy i sopranowy, Martin Speicher – saksofon altowy i basowy, Ove Volquartz – saksofon sopranowy i tenorowy, klarnet basowy I kontraltowy, Harald Kimmig – skrzypce, Alexander Frangenheim – kontrabas, Uwe Martin – kontrabas, Georg Wolf – kontrabas, Kojo Samuels – instrumenty perkusyjne, balafon, elephanthorn, Lukas Lindenmaier – perkusja, Peeter Uuskyla – perkusja. Dwa sety, dwa utwory i encore, na dyskach podzielone na pięć części, łącznie 138 i pół minuty.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, latem roku bieżącego



piątek, 8 października 2021

Paulina Owczarek & Witold Oleszak! Mono No Aware!


Echa piątej edycji poznańskiego Spontaneous Music Festival jeszcze nie wybrzmiały, ciągle mamy w głowach całą plejadę intrygujących dźwięków, jaką muzycy wnieśli na deski Dragona. Pozostańmy zatem w towarzystwie artystów, którzy byli gośćmi tej zacnej imprezy.

Krakowska saksofonistka Paulina Owczarek i poznański pianista Witold Oleszak muzykują już wspólnie od pewnego czasu, a na rzeczonym festiwalu zagrali nawet razem - w kwartecie i dwóch większych składach. Właśnie w trakcie wspomnianej imprezy swoją światową premierę miała ich duetowa płyta Mono No Aware, nagrana w Poznaniu tego lata, a upubliczniona - w formie poręcznego dysku kompaktowego - dzięki inicjatywie wydawniczej Oleszaka FreeForm Association. Zapraszamy do odczytu i odsłuchu dziewięciu swobodnych improwizacji, które trwają dokładnie 37 minut i 21 sekund. Dodajmy, iż Owczarek korzysta w ich trakcie wyłącznie z saksofonu barytonowego, a Oleszak doposażony jest, zgodnie z opisem płyty, w takie oto akcesoria – softly prepared piano, objects and balloon.

 


Paulina i Witold skomponowali swoją swobodnie improwizowaną podróż po oceanie nieoczywistych dźwięków niezwykle przebiegle. Zaczynają ją w szuwarach definitywnie preparowanych dźwięków, donikąd się nie śpieszą, czynią swe powinności starannie i w sposób, który znamy z innych ich nagrań. Konsekwentnie usypiają naszą czujność, bawią się w efektowne drobiazgi, by w drugiej połowie płyty przejść na zdecydowanie bardziej ofensywne pozycje i bezczelnie zaatakować nas całą porcją emocjonalnych, ognistych, niemal free jazzowych figur stylistycznych. Efekt tych działań nie może nie budzić naszego podziwu, także dlatego, iż być może daliśmy się odrobinę zaskoczyć. Ale po kolei ….

Pianista zaczyna bardzo perkusjonalnie, posadowiony głęboko we wnętrzu fortepianu. Używa pałeczek i nic, co drummerskie nie jest mu obce. Saksofonistka na starcie szumi i chrobocze. Całość mogłaby śmiało stanowić ścieżkę dźwiękową do kolejnej ekranizacji Cierpień Młodego Wertera. W roli cierpiących – dysze i struny, w roli oprawców dwoje wyjątkowo bezwzględnych improwizatorów. Mechanika instrumentów po pewnym czasie syci nasze uszy pierwszy frazami, które noszą znamiona prawdziwie dźwięcznych, płyną wprost z klawiatury i tuby. Energia kinetyczna rośnie, opowieść zaczyna smakować wykwintnym post-industrialem, a wieńczą ją niemal miłosne cmokania obojga interlokutorów. Kolejna improwizacja trzyma się zadanej estetyki, prowadzona jest wszakże w wyjątkowo leniwym tempie. Tępe dźwięki z klawiatury, szum sprężonego powietrza i być może pierwsze oznaki życia ze strony tzw. obiektów. Coś bowiem jęczy, niczym wygłodniale kojoty na pustyni. Improwizacja nabiera odpowiedniej gramatury, zdaje się płynąć wieloma strumieniami dźwięków, szczególnie ze strony pianisty.

Trzecia historia, to jakby pierwsza zajawka tego, co wydarzy się w drugiej części płyty. Najpierw drony i przyśpiewki saksofonu, udanie skąpane w perkusjonalnym pianie, potem krótka droga na szczyt. Zostaje ona jednak zaniechana w pół drogi, a aktywność muzyków przekierowana ku bardziej abstrakcyjnym frazom, nasyconym krnąbrnymi myślami. Kolejna opowieść nie trwa zbyt długo, skupia się na szczegółach. Klawisze dają znak życia, saksofon sugeruje ochłapy rytmu.

Części piąta i szósta, najdłuższe na płycie, skrzą się od początku do końca feerią pomysłów, zmiennością akcji i całą masą drobnych zaskoczeń. Piano najpierw szuka swojego dna, potem brnie w czerstwy minimalizm. Saksofon na wejściu zdaje się być odrobinę nostalgiczny, potem brudzi jednak swoje brzmienie i płynie gęstym korytem niczym wybroczyny z oczyszczalni ścieków. Od muzyków znów dostajemy garść drobiazgów, które świetnie się ze sobą zazębiają. Struny piana wiją się jak wąż, dysze saksofonu ciężko wzdychają. Nasi podróżnicy po raz kolejny docierają na mały szczyt, po czym leniwie sięgają wystudzonej doliny.

Siódmy track nie trwa nawet minutę, a wyczerpują go brzmienia balonu, który tańczy na strunach i pociągłych gwizdów, być może z samego ustnika masywnego dęciaka. Przedostatnia improwizacja rodzi się w leniwych bólach. Saksofon ponownie zasyła sumiaste westchnienia, przepuszcza wodę przez wentyle. W tle balon kontynuuje dzieło dewastacji. Powraca swąd post-industrialu. Muzycy i ich instrumenty niespodziewanie odnajdują w sobie niezbadane pokłady agresywności. Syczą na siebie niczym dzikie koty na prerii. Toczą bitwę na nieme słowa, ostre dźwięki, rychtują stalowe strzelby. Finał nie pozostawia już złudzeń. Paulina i Witek witają nas w kranie free jazzu! Ogień bucha, iskry lecą od podłogi po sam sufit. Piano z martwych klawiszy kreuje rytm i dynamikę, saksofon podśpiewuje, mruczy, by po niedługiej chwili wpaść w kompulsywny taniec, który wiedzie na sam skraj nagrania.

 

 

wtorek, 5 października 2021

5. Spontaneous Music Festival! The report from the improvised history!


Tegoroczna edycja poznańskiego święta muzyki improwizowanej odbywała się po hasłem jakże retorycznego pytania Are You Spontaneous?. W klubowej scenerii Dragon Social Club, w trakcie pierwszych trzech dni tegorocznego października, pytanie takie zadawali sobie wszyscy – muzycy, organizatorzy, po części zapewne także publiczność. Być może w odniesieniu do tej ostatniej grupy warto zadane w tytule imprezy hasło ponawiać przy każdej nadarzającej się okazji. Po prawdzie, poznański Dragon zapełnił się widownią po brzegi swoich przestrzennych możliwości jedynie w trakcie sobotniego koncertu.

Na owo pytanie z pewnością celująco odpowiedzieli wszyscy muzycy, jacy wystąpili na Festiwalu. Tym razem było ich szesnaścioro, do Poznania dojechali wszyscy i swą piękną sztuką udowodnili, iż muzyka improwizowana zdaje się być wartością niezbywalną i jak zawsze niebywale piękną. Tegoroczna edycja w przeważającej części była dalece kameralna, nie stroniła wszakże od eksperymentów, zaskakiwała na każdym kroku i wydaje się, że nie pozostawiała nikogo obojętnym na oddziaływanie szalonych niekiedy dźwięków generowanych na scenie Dragona.

Niżej podpisany z oczywistych względów nie będzie wypowiadał się o stronie organizacyjnej tego przedsięwzięcia, jakkolwiek nie sposób nie zaznaczyć, iż impreza, która po raz kolejny nie dostąpiła zaszczytu otrzymania wsparcia finansowego od włodarzy miasta, tudzież instytucji przeznaczonych statutowo do wspierania inicjatyw kulturalnych, znów się odbyła i sam ów fakt zdaje się być wartością samą w sobie.

 


Trzy dni pełne spontanicznej muzyki, jedenaście koncertów, goście z Portugalii, Niemiec, Francji i Polski, to niebywała sekwencja zdarzeń. Postarajmy się w kilku harcerskich słowach opowiedzieć, co działo się na deskach Dragona od 1 do 3 października 2021 roku.

Festiwal otworzył solowym występem na gitarze elektrycznej Marcelo Dos Reis. Jego set miał mocne, dynamiczne otwarcie, takież zakończenie i cały imponujący środek, danie główne, w trakcie którego muzyk preparował instrument, szukał nowych, intrygujących fraz i dźwięków. Zdaje się, że wszystko, co sobie Portugalczyk zaplanował, zostało perfekcyjnie zrealizowane. Równie precyzyjny i równie emocjonalny był kolejny koncert. Copy of pianodrum, czyli Anna Jędrzejewska na fortepianie i Wojtek Kurek na perkusji. Muzycy stawiali na spokojne, chwilami kontemplacyjne interakcje, z rzadka wpadali w kompulsywną ekspresję, a każda wykreowana przez nich sytuacja sceniczna, improwizowane zderzenie dźwięków miało swoją dramaturgiczną przyczynę i efektowny skutek.

Finał pierwszego dnia festiwalu konsumował personalnie wszystkich muzyków, którzy dotarli tego dnia do Poznania. Wspominana wyżej trójka muzyków, już po pierwszym występie oraz pięciu kolejnych artystów – Witold Oleszak na fortepianie (tym razem Jędrzejewska operowała akcesoriami elektronicznymi), Paweł Doskocz na gitarze elektrycznej, Michał Giżycki na klarnecie basowym, Ostap Mańko na skrzypcach oraz Guilherme Rodrigues na wiolonczeli. To właśnie portugalski muzyk był tu w pewnym stopniu kluczową postacią, albowiem wspomniany oktet, to po części reinkarnacja jego berlińskiego składu Red List Ensemble. Muzycy nie korzystali wszakże z jakichkolwiek notacji, powiedzieli do siebie ledwie kilka słów przed występem. Sam Guilherme w zasadzie wskazał tylko na jeden ważny aspekt luźno zaplanowanej improwizacji – wszyscy mamy się intensywnie słuchać! Efekt był wszakże wspaniały. Ośmioro muzyków grało wedle wewnętrznego porządku, nigdzie niezapisanego - dźwięki płynęły gęstym strumieniem prosto z ich zwojów mózgowych, splecionych niebywale intensywną, artystyczną empatią. Improwizacja początkowo stawiała na kameralne frazy, na pewien minimalizm, ale wielokrotnie w trakcie 35-minutowego seta uciekała w efektowne, gorące, niemal ogniste erupcje emocji.



Festiwalowa sobota zaczęła się od trzęsienia ziemi, a potem było jeszcze goręcej. Wedle spontanicznych reguł tej imprezy – najpierw składy „ad hoc”, a zatem złożone z muzyków, którzy grali ze sobą po raz pierwszy. Na początek taki oto kwartet - Paulina Owczarek na saksofonie altowym, Peter Orins na perkusji, Matthias Müller na puzonie i Witold Oleszak na fortepianie. Muzycy ci znają się dobrze, grali ze sobą w kilku układach duetowych, ale nigdy w takim kwartecie. Koncert wyniósł publiczność do samego nieba swoją swobodną, kosmicznie rozhulaną improwizacją. Co najbardziej intrygujące, szczególnie zazębiające się akcje biegły wprost od dwójki muzyków, którzy spotkali się na scenie z pewnością po raz pierwszy – od perkusisty i pianisty. Kolejny kwartet „ad hoc” stworzyli – Małgorzata Zagajewska (głos), Guilherme Rodrigues, Paweł Doskocz (tym razem gitara akustyczna) oraz Christian Marien (perkusja). Ten set rozbijał się czasami na duetowe ekspozycje, z jednej strony uciekał w niemal folk rockową estetykę, z drugiej świetnie topił się kameralistyce wiolonczeli i minimalistycznej perkusji.

Kolejny koncert, to francuskie trio TOC – w ramach dużej rekontry! Stały, wieloletni skład, głośna, eklektyczna, psycho-rockowa propozycja. Jeremy Ternoy (piano Fendera, także basowe, elektronika), Ivann Cruz (gitara elektryczna) i Peter Orins (perkusja) dali nam niesamowitego kopniaka prosto w cztery litery! Z pewnością jeden z najgłośniejszych, ale też - być może - jeden z najlepszych koncertów w historii spontanicznego festiwalu. Duch rozimprowizowanego The Doors unosił się nad sceną, a muzycy grali frazy godne wszystkich szalonych idoli naszej młodości, przesycone jakże adekwatną kwasowością brzmienia.

Dzień drugi spontanicznego festiwalu wieńczyła kolejna orkiestra, złożona z muzyków zaproszonych do Poznania. Tym razem miała ona jednak głównego kreatora, człowieka, który ów spektakl zaplanował w najdrobniejszych szczegółach – Witolda Oleszaka. Jego „Graphic Music For Chamber Orchestra”, to notacje graficzne dla każdego z muzyków, zegar, który odmierza czas i pięć utworów, z których każdy trwał dokładnie tyle, ile zaplanował kompozytor. Na scenie zasiedli, od lewej patrząc – Marcelo Dos Reis (gitara akustyczna), Ostap Mańko (skrzypce), Anna Jędrzejewska (fortepian), Guilherme Rodrigues (wiolonczela), Wojtek Kurek i Christian Marien (instrumenty perkusyjne), Matthias Müller (puzon) oraz Paulina Owczarek (saksofon altowy). Pierwszy utwór trwał 8 minut, a muzycy mieli dokładnie tę samą notację graficzną przed sobą. W kolejnym zaś... każdy miał inną. Muzycy z każdą sekundą poznawali się wzajemnie (ale nie mieli reagować na siebie), realizowali zadania siedzącego przed nimi kompozytora, który incydentalnie przekazywał im gestami swoje uwagi, cierpliwie czekali na finałowy utwór, dokładnie 16-minutowy, który zdawał się stwarzać im nieco większą swobodę wykonawczą. Efekt był piorunujący, choć my z drugiej strony sceny, nie do końca wiedzieliśmy, ile w tym było zamysłu kompozytora, ile samodzielnych kreacji improwizatorów.



Festiwalowa niedziela oferowała aż trzy składy „ad hoc”, wszystkie w formule trzyosobowej, każdy inny od pozostałych na tyle istotnie, na ile pozwala … sztuka swobodnej improwizacji.  Najpierw dronowa zabawa w elektroakustykę – Paweł Doskocz (gitara elektryczna), Matthias Müller (puzon) oraz nowy gość festiwalowy – Emilio Gordoa (perkusyjny werbel, rozbudowane akcesoria elektroniczne, ale i przedmioty niemal domowego użytku). Muzycy budowali napięcie bardzo skrupulatnie, ale w sposób na tyle zdyscyplinowany, iż nie musieli sięgać po atrybuty noise, by istotnie przykuć naszą uwagę. Dużo większe znaczenie miała dla nich z pewnością narracyjna konsekwencja. Kolejne trio zaprowadziło nas do krainy zmysłowej free chamber music – Anna Jędrzejewska (fortepian), Marcelo Dos Reis (gitara akustyczna) oraz Guilherme Rodrigues (wiolonczela). Mistrzowska dramaturgia, fantastyczne, akustyczne brzmienia, no i ten błysk narracyjnej perfekcji, szczególnie ze strony pianistki. Wreszcie trzecie trio - Małgorzata Zagajewska (głos), Paulina Owczarek (saksofon altowy) oraz Emilio Gordoa (tym razem wibrafon, elektronika, obiekty). Kolejny spektakularny set festiwalu, budowany ludzkim krzykiem, dętym wrzaskiem i wibrafonowymi preparacjami, ale także subtelnymi frazami, konstruowanymi na pograniczu ciszy. Ekspresja artystów zaczynała swe życie tuż nad podłogą, po czym rozbijała sufit kilku kolejnych kondygnacji Dragona.

Finał piątego spontanicznego festu zaczął się tuż przed godziną 22-ą czasu środkowoeuropejskiego. Na scenie świętujący swoje 15-lecie duet Superimpose - Matthias Müller (puzon) oraz Christian Marien (perkusja). Bijąca stopa bębna basowego, pierwsze pomruki buchającego zimnym powietrzem puzonu. Narracja budowana niczym piramida kart, wymagająca ogromnej precyzji, ale nienarażona na katastrofę. Po 20-25 minutach, w trakcie trwającej nieprzerwanie improwizacji, niemal niespostrzeżenie do duetu dołączyli - Marcelo Dos Reis (gitara elektryczna) oraz Witold Oleszak (fortepian). Dwaj ostatni weszli do świata Superimpose, jakby byli jego częścią całe piętnaście lat, a może i dłużej. Przynieśli dodatkową porcję własnych dźwięków, o niemal metafizycznej kruchości, ale definitywnie nieśmiertelnych. Wspaniały koncert, gigantyczne zwieńczenie trzech dni ciężkiej pracy, po obu stronach sceny. Do zobaczenia za rok!

 

Zdjęcia własne Pana Redaktora, bez praw autorskich