wtorek, 28 czerwca 2022

Paul G. Smyth & John Wiese! The Outlier!


Label Weekertoft Records, założony przez irlandzkiego pianistę Paula G. Smytha i angielskiego gitarzystę Johna Russella, powraca po niemal dwuletniej przerwie. Pandemia pandemią, ale powodem braku aktywności mogłoby także odejście z tej części wszechświata gitarzysty - legendę free impro pożegnaliśmy bowiem w styczniu ubiegłego roku.

Mimo tych wciąż smutnych okoliczności, fakt, iż label powraca do świata żywych cieszy nas niepomiernie, zwłaszcza, iż jego nowa propozycja edytorska jest po prostu doskonałą płytą. Preparowane piano i duża porcja elektroniki mogłyby budzić na starcie pewne obawy, jak to zwykle bywa w przypadku improwizacji, która łączy żywe i syntetyczne frazy, ale w wypadku albumu The Outlier możemy mówić wyłącznie o udanych wyborach artystycznych obu muzyków. Co więcej, nagranie jest koncertowe, a zatem domniemujemy, iż to, co słyszymy na płycie jest wiernym odzwierciedleniem tego, co artyści wyprawiali na scenie. Tym większy szacunek! I jeszcze jedno ważne spostrzeżenie na wstępie – Smyth i Wiese w trakcie niemal godzinnej narracji nad wyraz skutecznie przywołują wspomnienia związane z minimalistycznymi improwizacjami legendarnej formacji AMM! Zresztą czynią to niejednokrotnie, nawiązując nawet do kilku estetyk, jakie ta wspaniała grupa wprowadziła do historii gatunku. W których momentach wyobraźnia recenzenta snuła konkretne skojarzenia, dowiecie się czytając całą recenzję. Welcome!

 


Początek koncertu tworzy plama ambientu zawieszona w bezmiarze dużej sali koncertowej i filigranowy stukot fortepianowych młoteczków, które także zdają się tworzyć swój własny ambient. Z żywej flanki płyną akcenty perkusjonalne, z tej syntetycznej - mrok post-akustycznych, tajemniczych fraz. Narracja ma wyjątkowo szerokie spektrum elektroakustyczne, a równowaga pomiędzy elementami składowymi sprawia wrażenie wręcz modelowej. Każdy z owych elementów zdolny jest tu zaskakiwać, a spora część dźwięków nie da się w prosty sposób przypisać do miejsca swojego pochodzenia. Fortepianowe preparacje mają w sobie dużo znaków zapytania, a post-industrialna elektronika zdaje się mieć nieograniczone możliwości w tym zakresie.

Improwizacja skrzy się od dobrych interakcji, jest bogata w dźwięki i pomysły dramaturgiczne. Muzycy nie dążą do wielu spiętrzeń, nie szukają powodów do eskalacji, często powracają po czystego ambientu i zrównoważonych, pianistycznych dywagacji. Konsekwentnie budują klimat zmysłowej elektroakustyki, która nie śpieszy się z szukaniem odpowiedzi na zadawane pytania. Czasami wszystkie nurty narracji przyoblekają tu postać post-perkusjonalną, innym razem efektownie lepią się w delikatne drony, czym przypominają rzeczone AMM z lat 80. ubiegłego stulecia, gdy grupę tworzyło trio bardzo aktywnie preparowanej gitary, fortepianu i perkusjonalii. Powyższe skojarzenie dobrze działa choćby wtedy, gdy piano z klawisza subtelnie dysonansuje z szumem elektroakustyki. Jeszcze piękniej robi się w momencie, gdy owe minimalistyczne frazowanie zbliża się do okolic ciszy. Akustyka przejmuje chwilowo panowanie nad syntetyką i zaprasza nas w mrok dźwiękowych nieoczywistości. Niemal cała środkowa faza koncertu tkana jest właśnie z owych mrocznych drobiazgów i dramaturgicznych niedopowiedzeń. Skupienie, minimalizm, wiotkie strumienie rezonansu, ale i gigantyczny niepokój pomiędzy dźwiękami. To przecież także cechy, które nierozerwalnie wiążą się z estetyką formacji, o której przed chwilą wspominaliśmy. Zupełnie przy okazji, w pewnym momencie koncertu można odnieść wrażenie, że elektronika ma w swym portfelu możliwości także dekonstruowanie fraz fortepianu w formule live processing.

Dalszy etap narracji, to pewnego rodzaju zagęszczenie. Elektronika szuka kolejnych porcji szumów i post-industrialnych konotacji, podczas, gdy czarne klawisze piana zaczynają budować naprawdę imponujący suspens. Mrok, brudne brzmienie i pewna skłonność do budowania minimalnie bardziej agresywnych fraz prowadzi nas do kolejnego skojarzania z AMM, tym razem z epoką, gdy idiom swobodnej improwizacji był w Zjednoczonym Królestwie kuty z brązu i ołowiu, czyli jeszcze w latach 60. ubiegłego stulecia.

Po upływie trzech kwadransów muzycy powoli zaczynają zwierać szeregi i budować zręby zakończenia spektaklu. Znów mamy wrażenie, że obcujemy z live processing – zdecydowanie słyszymy więcej niż jeden wątek piana. Także strona elektroniczna serwuje nam kilka strumieni fonii. Preparacje, elektroniczne zniekształcenia i setki innych zdarzeń opanowują scenę, ale sama opowieść nie jest bynajmniej szczególnie mocno oddalona od ciszy. Z tychże właśnie drobiazgów i ćwierćfraz muzycy zaczynają budować bardziej gęstą narrację. Dużo warstwowego post-ambientu, ale i strugi akustycznych preparacji, znów doposażonych w mrok niepokoju i nerwowe, ukradkowe spojrzenia. Sama finalizacja zdaje się być przepełniona pewnym ulotnym zgiełkiem. Czarne klawisze, post-industrialny posmak elektroniki i dużo chaotycznego echa w tle. A na koniec … oklaski, bystry powrót do realności koncertu i otwartej przestrzeni muzyki.

 

Paul G. Smyth & John Wiese The Outlier (Weekertoft Records, CD 2022). Paul G. Smyth - fortepian, John Wiese – elektronika. Koncert zarejestrowany 26 lutego 2015 roku w Dublinie, Kevin Barry Room, National Concert Hall. Jedna improwizacja, 53:46



piątek, 24 czerwca 2022

Dead Neanderthals! Perceptual Motion! Imbernon & Vega! Doce Fuegos! Serries! Rizoma! Diciotto! ORD! The Swinging June Round-up!


Ulubiona forma edytorska Trybuny, to rzecz jasna comiesięczna zbiorówka recenzji świeżutkich płyt! Epistoła jak zawsze starająca się pokazać, że świat jest jeden, nie istnieją w jego obrębie jakiekolwiek granice, a odmienny kolor, czy język są jedynie dowodem na cudowność tegoż świata i jego niezwykłą różnorodność! W enklawie muzyki kreatywnej, improwizowanej, czy jak ją zwał, zjawiska powyższe uwypuklają się jeszcze dosadniej! Cytując klasyka: One World it’s enough for all of us!

Do dzisiejszego tygla buzujących emocji wrzucamy dużo ognistych fraz, sporo niemal rockowych sekwencji z gitarą w roli głównej, a także porcję kameralnego free jazzu, kiść elektroakustycznych niespodzianek i kilka uroczych, skandynawskich piosenek dla niegrzecznych dziewczynek i takiż chłopców!

Zaczynamy w Holandii, pokazując, iż pewne nasze ulubione freak duo potrafi rozrosnąć się do kwartetu w intrygujących okolicznościach koncertowych! Potem skok na Półwysep Iberyjski i kilka gitarowych, ale przy tym jakże metaforycznych kanonad - pierwsza katalońska, dwie kolejne andaluzyjskie! Po nich lecimy do Brukseli na tłumiące nasze rozszalałe emocje improwizacje na gitarę akustyczną i to dość wiekową! W dalszej kolejności obiecany kameralny free jazz wprost z Argentyny, elektroakustyczne wariacje w wydaniu po części krajowym, a na final szwedzkie piosenki z tekstem, jakże daleko przesuwające granicę tego pokrętnego określenia!




Dead Neanderthals  IXXO (Burning World Records, LP 2022)

Roadburn Festival (scena Redux), Tilburg, Holandia, nagranie z edycji 2021 (jeśli pamięć nas nie myli, bez udziału publiczności): Aafke Romeijn, Jonge Woudloper, Otto Kokke – wszyscy instrumenty klawiszowe oraz Rene Aquarius – perkusja. Jeden utwór, 35 i pół minuty.

Dead Neanderthals, to formacja Otto i Rene, która z nieustannego powtarzania fraz uczyniła dzieło sztuki! Ta holenderska mantra zaczynała się kilkanaście lat temu w estetyce punk-rocka i heavy jazzu (ktoś jeszcze pamięta takie określenie?), potem zaś ekspresję saksofonu przełożyła na moc siermiężnego syntezatora. Czasami uroczo tapla się w mrocznych, niemal black metalowych koincydencjach, bywa też przekornie lekka, syntetyczna w formie i mniej zagadkowa w brzmieniu. Ubiegłoroczny Roadburn zaproponował nam ostatnią z tych wersji. I znów DN triumfują! Jednostajny beat żywej perkusji i trzy syntezatorowe pasma wystarczają, by już po kilka minutach mieć ochotę zostać tam w środku na dłużej (a może na zawsze?), a po wybiciu 36 minuty myśleć tylko o jednym: play it again!

Słowo się rzekło, nowe nagranie DN (tu w wersji IXXO), to jednostajny, rockowy rytm perkusji oraz trzy syntezatorowe pasma. Jedno stabilne, basowe, siarczyście brzmiące, które zamienia się w loop (i takim pozostaje do ostatniej sekundy), dwa pozostałe hasające po scenie z większą swobodą, czasami brzmiące niczym popromienny new romantic, innym razem formujące się w gęstą strugę ambientu. Wszyscy uczestnicy spektaklu nie przestają powtarzać swych fraz, wszak repetycja, to konstytucja koncepcji Martwych Neandertalczyków. Tempo nagrania jest stabilne, umiarkowanie szybkie, poziom intensywności na niezmiennym poziomie (czasami można odnieść wrażenie, że flow pęcznieje, a pasma ambientowe jakby szerzej rozpościerały skrzydła). W połowie seta mamy najważniejsze wydarzenie dramaturgiczne – perkusista zdejmuje nogę z gazu i trzyma rytm jedynie na talerzach. Bierze oddech, słucha, jak pracują syntezatory (a tam bez zmian!) i z nieznacznie zmodyfikowanym beatem rusza w dalszą podróż. Znów wydaje nam się, iż syntezatory nieznacznie zmieniają swoje pozycje strategiczne. Jedno wszak jest pewne - drummer urozmaica flow kilkoma rockowymi przejściami. Im bliżej końca czegoś, co końca nie ma, można odnieść wrażenie, iż brzmienie syntezatorów nabiera psychodelicznego posmaku. Całość ostatecznie gaśnie - najpierw umiera perkusja, a bas rozlewa się szerokim korytem. Potem martwe echo łapią gościnne syntezatory.



 

Nuno Rebelo/ Pablo Schvarzman/ Diego Caicedo  Perceptual Motion (Discordian Records, DL 2022)

Cykl koncertowy Nocturna Discordia, edycja #224, Soda Acústic, Barcelona, wrzesień 2019: Nuno Rebelo – gitara elektryczna (środek), Pablo Schvarzman – gitara elektryczna (kanał lewy), Diego Caicedo – gitara elektryczna (kanał prawy). Trzy improwizacje, 41 minut.

Początek katalońskiego, gitarowego summitu, to echo płynące z kabli i szum amplifikatorów. Narracja zostaje zawiązana jednak dość szybko i od startu stawiać będzie na różnorodność. Lewa strona pogrążona w mrocznym ambiencie, prawa w gitarowych eksperymentach, środkiem sceny rządzi zaś post-jazz i basowe figury geometryczne. Każdy ze strumieni ma swoją własną strukturę wewnętrzną - frazy na flankach szklą się rockowym blichtrem, pulsują i stroszą pióra, na środku dostrzegamy zaś więcej dbałości o obraz całej improwizacji. Mimo, iż artyści leją na struny dużo prądu, potrafią w ułamku sekundy tłumić emocje do brzmienia pojedynczej struny. Nie brakuje pick-upowych preparacji, dubowej poświaty, psychodelicznych smaczków i akcentów perkusjonalnych. Muzycy doskonale panują na dramaturgią, za nic nie chcą pohałasować, a my jesteśmy naprawdę im za to wdzięczni. Pierwszy, najdłuższy odcinek koncertu wysoko stawia poprzeczkę, a muzycy są zdolni utrzymać jej poziom do samego końca.

W dwóch kolejnych, nieco krótszych improwizacjach artyści serwują nam jeszcze więcej skupienia i dbałości o drobiazgi. Pracuje echo, pomysł goni tu pomysłem, a ich dźwiękowe efekty raz za razem zaskakują. Frazy post-bluesa i americany? Mroczne zagadki? Pulsujące drony post-gitarowej elektroniki? Niczego nam tu nie brakuje. W finałowej części wszyscy zdają się rozciągać struny i badać ich odporność na ból. Bliżej lewej flanki pojawia się smyczek, dużo siarczystego brzmienia leje się zaś prawą stroną. Trzy jakże odmiennie od siebie, gitarowe spirale narracyjne wieńczą fanatyczny wieczór wyjątkowo filigranowymi dźwiękami.



 

Imbernon & Mikel Vega  Eolian Dawn (Sentecia Records, CD 2022)

Kokkola, Finlandia, sierpień 2021: Jon Imbernon – gitara i efekty, Mikel Vega – gitara i efekty. Sześć improwizacji, 42 minuty.

Ponownie same gitary, tu w kooperacji fińsko-andaluzyjskiej i w rękach artystów mających duże doświadczenie w ciężkich i mrocznych odmianach rocka! To słychać od pierwszej do ostatniej sekundy nagrania, to sprawia też, iż sama improwizacja wydaje się być dalece intrygująca, a brzmienia kategorycznie niebanalne. I bodaj najcenniejszy walor tych gitarowych improwizacji – strugi oleistych, niekiedy post-rockowych fraz niemal bez przerwy kąpane są w dubowej poświacie. Echo tu pracuje, łagodzi obyczaje, ale czasami buja muzykami, niczym zburzony ocean.

Muzycy dbają o nasze emocje od samego początku! Najpierw strzygą uszami i zapraszają nas do środka swoją powolnością, pewną nieprzewidywalnością, oferując naprawdę dużo przestrzeni, ale i nieskrywaną prostotę niektórych rozwiązań dramaturgicznych. Gitarowe efekty pracują, muzycy incydentalnie decydują się na rockowe spiętrzenia, ale ich blask topi się w dubowym echu. Wolą raczej zagrać o jeden dźwięk mniej, niż o dwa za dużo. W drugiej części proponują nam garść zgrzytów i sprzężeń, nawet zbliżają się po poziomu hałasu i zioną post-industrialnymi wyziewami. W trzeciej drgają i pulsują, zanurzają się w mroku i produkują sporo elektronicznych fraz na wyjściu. W czwartej szukają melodii, są przy tym głęboko skupieni, wrażliwi na brzmieniowe niuanse. W piątej dubowe echo decyduje o ich wyjątkowo powolnych, wręcz leniwych ruchach. Całość narracji nabiera tu onirycznego posmaku i budzi przyjemne skojarzenia z estetyką wytwórni 4AD z odległych lat 80. ubiegłego stulecia, oferując dużo mrocznych, ale nie intensywnych doznań. Wreszcie finałowa koda, niepełne dwie minuty i … czyste szaleństwo! Muzykom puszczają hamulce i serwują nam porcję hałaśliwego, metalicznego, jakże efektownego wybuchu emocji! Ale i to robią z wyjątkowym smakiem! Brawo!



 

Doce Fuegos  Vita Brevis (Sentecia Records, CD 2022)

Nagrania domowe, Sevilla, od marca do czerwca 2020: Miguel Palou – skrzypce, mandolina, instrumenty perkusyjne. Sześć utworów, 30 minut i kilkanaście sekund.

Jeden muzyk, trzy instrumenty, domowe okoliczności pierwszego lockdownu i dużo pracy na etapie post-produkcji dają pod szyldem Doce Fuegos efekt bardziej niż intrygujący! Ponadgatunkowe, dobrze ustrukturyzowane improwizacje - każda zdaje się być odrobinę inna, każda ciekawie dawkuje nam emocje. Niektóre piosenki bywają rzewne, inne nerwowe, jeszcze inne gotują się od złych emocji i szczerzą kły.

Na początek skrzypce i delikatne, bijące mikroskopijny rytm perkusjonalia. Tu jakby folkowe inklinacje szukały artystycznego ujścia u podnóża … filharmonii. W drugiej części pojawia się mandolina i dobrze współpracuje z echem. Całość nabiera minimalistycznego sznytu godnego berlińskiego post-techno, a na dokładkę zdobią ją post-kameralne skrzypce. Trzecia opowieść przypomina oniryczną piosenkę w estetyce starego, dobrego 4AD! Dodatkowe inkrustacje strunowe udanie wspierają rozśpiewaną mandolinę. Kolejna narracja, to drobna porcja czystego frazowania ze strony skrzypiec. Folkowy barok? Skojarzenia recenzenta idą doprawdy w ciekawym kierunku! W piątej odsłonie najpierw pracuje mandolina, która walczy z obłokiem szumów. Potem do gry wchodzą barokowe, nieco przesłodzone skrzypce, które potykają się o post-perkusyjne zgrzyty i preparowane dźwięki. Finałowa narracja w początkowej fazie zdaje się być repryzą pierwszej opowieści. Molowa, zrezygnowana, smutna historia do opowiedzenia. Kolejny dysonans, wykreowany przez percussion, sprawia, iż skrzypce uciekają w czerstwe echo zakończenia.



 

Dirk Serries  Solo Acoustic Guitar Improvisations II/III (A New Wave Of Jazz, 2 LP 2021/22)

Sunny Side Inc. Studio, Anderlecht, Bruksela, listopad i grudzień 2020: Dirk Serries – gitara akustyczna. Dwadzieścia sześć improwizacji, niespełna 70 minut.

Nasz ulubiony belgijski gitarzysta przeszedł doprawdy imponującą drogę artystyczną - od plądrofonicznej, młodzieżowej elektroniki, przez dronowy ambient gitary elektrycznej aż po improwizacje na akustycznych gitarach z tzw. epoki (tu z lat 50. ubiegłego stulecia). Choć dziś skupia się głównie na tych ostatnich, wciąż nie unika grania muzyki ambientowej i zdaje się, że obie pasje stymulują go do kreowania jeszcze ciekawszych procesów muzycznych. Muzyk w trakcie pierwszego roku covidowego nagrał w sumie trzy zestawy improwizacji na gitarę akustyczną. Pierwszy poznaliśmy u progu ubiegłego roku, teraz dostajemy dwie kolejne części, zebrane na podwójnym winylu. Reasumując jednym zdaniem – znów bez artystycznych zaskoczeń, ale jednocześnie, jak zawsze, efekt końcowy jedyny w swoim rodzaju!

Improwizacje Serriesa w takiej formule, to dużo minimalizmu i pewne drobne, rockowe, a nawet post-bluesowe naleciałości. Jego opowieści pozostają jakby w pół drogi do budowania zwartej struktury narracyjnej. W głowie zawsze jest plan, nie ma pogoni za czymkolwiek, jest skupienie i pewność każdego ruchu. Muzyk lubi szukać kantowi i zadziorów, bywa wtedy nawet dość dynamiczny (druga improwizacja), nie stroni też od preparacji, ale te stosuje zawsze z umiarem (czwarta, siedemnasta). Okazjonalnie pośpiewuje martwą wersję rockabilly (szósta), albo przeciąga struny i szuka szumu na gryfie (siódma), czy też snuje dłuższe frazy, co nie jest proste na strunach wysuszonych na wiór (ósma). Czasami znajduje rytm w bardziej basowych frazach (jedenasta), czasami jego instrument piszczy i rezonuje (dwunastka), innym razem definitywnie pragnie melodii i szuka jej na wszystkie sposoby (piętnasta). Nie stroni od riffów, także tych bardziej agresywnych (szesnasta), miewa balladowe nastroje, pełne szorstkich uczuć (osiemnasta), a jak sięga po smyczek, to snuje efektowną kołysankę dla wampirów (dziewiętnasta). Bywa, że jego frazy są ulotne, mikroskopijne (dwudziesta), albo lepią się poemat małych zgrzytów i mechanicznych trać (dwudziesta pierwsza). W opowieści dwudziestej trzeciej narracja znów zdaje się być wyjątkowo filigranowa, nie brakuje w niej ciszy, a brzmienie jest bardzo rozmyte, jakby na gryfie pojawiły się kawałki szkła. W dwudziestej piątej sceną znów rządzi smyczek, a struny cierpią prawdziwe katusze. Tenże sam smyczek kończy tę epopeję improwizowanych miniatur, rozmawia z ciszą i oddycha gasnącym echem.



 

Martin Proscia & Federico Solomiewicz  Rizoma (Neue Numeral Records, DL 2022)

Estudio Calle 5, Berazategui, Argentyna, grudzień 2021: Martín Proscia – saksofon barytonowy (utwory 1, 3, 6), sopranowy (4) i tenorowy (2, 5) oraz Federico Solomiewicz – kontrabas. Sześć improwizacji, niespełna 24 minuty.

Nagrania z muzyką improwizowaną z Argentyny trafiają do nas coraz częściej i to doprawdy wspaniała wiadomość! Wspomniany wyżej duet saksofonowo-kontrabasowy śle nam moc jakości, jaką znamy z innych opowieści tamtego zakątka świata, także powiew wyjątkowej świeżości i … dość krótką porcję intrygujących impro-koincydencji.

Gęsty strumień smyczkowego brudu, saksofonowa nawałnica z barytonowej tuby i drobne plastry ciszy – dwuminutowe otwarcie stawia nas na nogi i utrzymuje w tej pozycji do samego końca! W drugiej improwizacji pojawia się tenor, ale narracja toczy się wedle melodyjnych, post-barokowych fraz smyczka. Rozhuśtany dęciak najpierw ledwie oddycha, potem rzewnie śpiewa. Oba instrumenty wchodzą w serie urokliwych interakcji. W kolejnej części powraca baryton i buduje wspólnie ze smyczkiem pulsujący i świszczący dron gorącego powietrza. Narracja gęstnieje i pęcznieje, nadyma się jak free jazz zrywający swe kameralne korzenie. Emocje idą w górę, ale brzmienie obu instrumentów staje się bardziej osobne i czystsze. W czwartej części na niedługo pojawia się skoczny i melodyjny sopran, a towarzyszy mu delikatnie skonfundowany smyczek. Po kilku nawrotach sytuacja dramaturgiczna ulega odwróceniu. W piątym epizodzie jedyny raz kontrabasista frazuje pizzicato. Tenor zdaje się być zaintrygowany, ale jazzowa opowieść dość szybko znajduje swoje zakończenie. Finałowa, najdłuższa improwizacja, to prawdziwe crème de la crème tego mini albumu! Oba instrumenty wchodzą w nurt rzeki na raz. Smyczek skacze po strunach, baryton prycha i gwiżdże. Nerwowa, meta dynamiczna narracja łyka free jazz pełnymi garściami, ale nie jest pozbawiona dramaturgicznych i brzmieniowych subtelności. Saksofonista daje tu prawdziwy popis! W połowie nagrania smyczek zmienia tryb pracy na bardziej minimalistyczny. Reakcje saksofonu znów doskonałe! Improwizacja pnie się ku górze, przechodzi przez fazę szumów i lodowatych podmuchów, a kończy plejadą drobnych, urokliwych fraz! Brawo!

 


Diciotto  Dis-Connected (Jacek Chmiel’ bandcamp self-released, DL 2022)

Miejsce i czas akcji nieznane, być może Szwajcaria: Paride Guerra – perkusja, Jacek Chmiel - elektronika, zither. Cztery improwizacje, 29 minut z sekundami.

Połowa omawianego na tych łamach Bolka i Lolka Na Dzikim Zachodzie powraca, wyposażona jedynie w akcesoria do produkowania dziwnych dźwięków, ale za to w towarzystwie całkiem żywego perkusisty! Ich bystra, nieprzegadana, nade wszystko elektroakustyczna przygoda nosi wiele znamion dalece interesującej!

Pierwsze sekundy nagrania skwierczą mieszaniną elektroakustycznych mikro zdarzeń. Rezonuje talerz perkusyjny, obok tlą się piskliwe dźwięki i garść tych preparowanych, ale pochodzących z nieznanego źródła. Zgiełk oczekiwania na foniczne wydarzenia nie jest jednak nadmiernie dokuczliwy. Półpreparowany ambient na koniec zdobi tu mały drumming na dużym echu. W trakcie drugiej improwizacji początkowo obcujemy jedynie z akustycznymi frazami – przedmioty moszczą się na werblu, jakieś struny szeleszczą, a wszystko tapla się w echu niekończącej się przestrzeni. W połowie utworu pojawiają się niespodziewane dźwięki. Po chwili wiemy już, że to fale radiowego eteru niosą nam strzępy fonii. W tle pracuje wyjątkowo delikatna perkusja, do której z czasem doklejają się elektroniczne post-dźwięki. W trzeciej improwizacji muzycy cedzą frazy przez szczelnie zaciśnięte zęby. Dużo minimalizmu, ciszy i skupienia. Wszystko oddycha, zarówno akustyka, jak i elektronika. Celebracja dramaturgii trwa w najlepsze. Zauważmy, iż mikro frazy syntetyczne nie są tu w stanie zakłócić filigranowej, zmysłowej akustyki. Muzycy zdają się dotykać swoich instrumentów końcówkami paznokci, a w tle odradza się radio. Końcowa improwizacja trwa ledwie dwie minuty, wydaje się utkana jedynie z żywych fraz perkusji i zitheru.



ORD  Hemligheter på vägen (Havtorn Records, LP/CD 2022)

Elementstudion, Gothenburg, Szwecja, czas nieznany: Karin Johansson – fortepian, także preparowany, kompozycje i aranżacje, tekst jednego z utworów (większość, to poezje Tomasa Tranströmera), Jenny Willén – głos, śpiew, Niclas Rydh – puzon, Gunnel Samuelsson – klarnet basowy, saksofon tenorowy oraz Hasse Westling – kontrabas. Dziewięć utworów, 46 minut.

Album, którego tytuł możemy tłumaczyć jako Tajemnice w Drodze, to nagranie dość szczególne, zwłaszcza z punktu widzenia witryny, która lubuje się w muzyce swobodnie improwizowanej. Kompozycje szwedzkiej pianistki, to w dużej części zgrabnie zaaranżowane piosenki z tekstem, zaśpiewane lub wyrecytowane pięknym głosem, zdobione ciekawymi harmoniami, pewnym transcendentalnym smutkiem, ale i pełną zgodą na los doczesny. Muzyka balansuje między zmysłową kameralistyką, a wytrawnym jazzem, nie stroni wszakże od improwizacji! I tu tkwi sedno naszej rozprawki! Gdy kwintet (po prawdzie kwartet instrumentalny) przełącza tryb narracji na improwizacje, chwilami nad wyraz swobodne, nagranie robi się niebywale smakowite. Szkoda jedynie, iż fragmenty te pozostają w mniejszości na albumie, który trwa niewiele ponad trzy kwadranse.

W kontekście powyższych rozważań (czytaj: ambiwalencji), szczególnie udane momenty plyty, to choćby trzecia kompozycja. Smutna, nostalgiczna recytacja z pianem w tle przekształca się w mroczny, improwizowany suspens, budowany prychającym klarnetem basowym, puzonowymi westchnieniami i preparacjami piana. Podobnie dzieje się w części piątej. Tu pracuje także wokal, a w rolę mąciciela prawa i porządku wciela się saksofon tenorowy. Wreszcie szósta narracja, chyba top of the album! Bystry tembr kontrabasowego smyczka, pobudzone piano także w formule inside i wzdychający klarnet basowy kreują nerwową opowieść, którą resumuje świetnie improwizujący puzon. Podoba nam się także ósma kompozycja. Tu narracja dokonuje pewnej dramaturgicznej metamorfozy. Zaczyna się słodko i piosenkowo, kończy histerycznymi spazmami, pełnymi improwizowanych fraz, szczególnie ze strony kontrabasu.



wtorek, 21 czerwca 2022

Küchen, Fernández & Kaučič in The Steps That Resonate!


W pierwszy dzień lata zapraszamy na koncert do całkiem bliskiej Słowenii, na jeden z licznych festiwali muzyki improwizowanej, jakie ten niewielki kraj skutecznie od lat organizuje. Na scenie trzy pomnikowe już postaci europejskiej, swobodnej improwizacji, po których doskonale wiemy, czego się spodziewać, ale którzy to artyści za każdym razem potrafią nas zaskoczyć! Kataloński pianista wyznacza trendy gatunku od zarania Półwyspu Iberyjskiego, szwedzki saksofonistka, choć kocha jazz, w kategorii wolnej gry dźwiękowej zdaje się nie mieć na północy Europy od dawna godnej konkurencji, wreszcie słoweński perkusjonalista, znany z tak zwanego podłogowego drummingu, tu nagle, na scenie festiwalowej weźmie w posiadanie full drumset, co nie pozostanie bez konsekwencji dla obrazy całego koncertu. Set zasadniczy potrwa tu trochę ponad dwa kwadranse, a skromny encore z trudem pięć minut. Ale ani sekunda ich muzykowania nie będzie zmarnowana. Tylko delicje!

 


Muzycy na scenie znają się doskonale, choć po prawdzie notatki recenzenta nie wskazują, by grali przedtem w takim dokładnie składzie trzyosobowym. Od pierwszego dźwięku rozumieją się jednak niczym syjamskie kocięta. Mały, po prawdzie filuterny saksofon kwili jak sroczka, piano płynie wprost z klawiatury i bliskie jest rysowania pierwszych elementów rytmicznych, z kolei na garkuchni perkusjonalisty naczynia zgłaszają już pełną gotowość do pichcenia pierwszego posiłku. Wszyscy płyną tu na pełnym wydechu i dużej swobodzie, ale każdy zdaje się podążać w podobnym kierunku. Saksofonista jest pierwszym, który decyduje się na dźwięki preparowane, tembr jego instrumentu przypomina odgłosy zarzynanego pisklęcia. Natychmiast dostaje ciętą ripostę. Pianista płynie surowym post-ragtime’em, a na płaskich powierzchniach perkusjonalisty zaczynają grasować pierwsze pluskwy. Narracja szybko wbiega na szczyt całkiem stromym zboczem, by po chwili utonąć w mgławicy ciszy. Powrót do meritum następuje chyba jeszcze szybciej. Polirytmiczne skoki w bok, kilka ukradkowych spojrzeń i ponownie efektowne wzniesienie. Po kolejnym zmysłowym wytłumieniu muzycy zaczynają nowy podrozdział swego szaleństwa. Na niekrótki moment każdy z nich zostaje perkusjonalistą - Agusti maltretuje struny piana, Martin sięga po swój podręczny werbel, a Zlatko poznaje kolejne uroki wypasionego drumsetu. Każdy preparuje, każdy syci improwizację kolejnymi niemożliwymi dźwiękami. Tyle już za nami, a zegar nie dobrnął jeszcze do końca pierwszej dziesiątki minut!

Saksofon powraca z fanfarami, wyje niczym syrena alarmowa! Czarne klawisze budują suspens! Kuchenny rozgardiasz znów świeci triumfy! Muzycy improwizują niemalże na raz, jakby grali z pięciolinii podczepionej pod lekko już upocone czoła. Poziom głośności rośnie, choć każdy z artystów daleki jest od czystych, tudzież bardziej ekspresyjnych fraz. Raz za razem flow przygasa, by za moment wyeksplodować na powrót. Nim upłynie pierwszy kwadrans artyści knują już nową intrygę, znów baraszkując w pobliżu ciszy. Suche klawisze, szczoteczki na werblu (Martina!) i garść drobnych przedmiotów na kolejnym werblu (Zlatko!). Tym razem muzycy frazują długimi dźwiękami, tworzą wyjątkowo efektowny, akustyczny ambient.

Kolejny szczyt osiągają w okolicach 20 minuty. Tu kreują go śpiewem, krzykiem i perkusjonalnymi zdobieniami. Przez moment piano milczy, ale to tylko cisza przed burzą. Artyści znów przekazują sobie role - perkusjonalistą może tu być każdy, czasami można się zagubić w trybie przekazywania pałeczki. Preparacje i kąśliwe riposty zdobią niemal każdą pętlę narracyjną. Na ostatnie wzniesienie muzycy postanawiają wyruszyć tuż przed upływem 30 minuty. Piano dyktuje nową dynamikę, znów płynie brudami z pudła rezonansowego, saksofon zalotnie podśpiewuje, a full drumset dopełnia dzieła cudownej katastrofy. Ogniste monstrum o trzech sercach dobija do brzegu w połowie 32 minuty. Potem zalega intrygująca cisza, którą przerywają gromkie oklaski. Powrót na scenę następuje niemal niezwłocznie. Oto encore frazowany na raz, z delikatnie zaciągniętym hamulcem ręcznym, z ekspresją, która nie zostaje do końca uwalniana, wszak to finał koncertu. Skupione emocje czarnych klawiszy, tłumione mikro eksplozje w tubie saksofonu, nerwowe podrygi perkusjonalii. Ów szalony dyliżans hamuje z piskiem opon pozostawiając na rozgrzanej ziemi mikroślady swojej obecności.

 

Küchen/ Fernández/ Kaučič The Steps That Resonate (Not Two Records, CD 2022). Martin Küchen – saksofon sopranowy i sopranino, instrumenty perkusyjne, Agustí Fernandez – fortepian i obiekty, Zlatko Kaučič – perkusja, instrumenty perkusyjne. Zarejestrowane w trakcie BUMF Festival Šmartno - Goriška Brda, Słowenia, 9 września, 2021. Dwie improwizacje, 38:43.

 

 

niedziela, 19 czerwca 2022

Jasper Stadhouders i Christian Marien w Dragonie, w ramach 30. edycji Spontaneous Live Series!


(informacja prasowa)

 

Seria koncertowa organizowana przez Trybunę Muzyki Spontanicznej oraz poznański Dragon Social dobrnęła do trzydziestej edycji. Zwie się „Spontaneous Live Series”, gromadzi entuzjastów muzyki improwizowanej już czwarty rok, a na swoje jubileuszowe spotkanie przygotowała nie lada gratkę!

Na scenie Dragona w najbliższy czwartek, 23 czerwca, spotkają się holenderski gitarzysta Jasper Stadhouders i niemiecki perkusista Christian Marien. Panowie, zaliczający się do różnych pokoleń artystów improwizujących, muzykują już ze sobą od pewnego czasu (Jasper m.in. jest stałym członkiem kwartetu Mariena), ale w formule duetowej grają od niedawna, a zaplanowany w Poznaniu koncert będzie ich trzecim spotkaniem. Jak twierdzą sami zainteresowani, po ich występie możemy spodziewać się dokładnie wszystkiego, całego oceanu improwizowanych dźwięków, ale także opowieści ustrukturyzowanych w formę kompozycji.



Jasper Stadhouders, mimo, iż kończy w tym roku dopiero 33 lata, jest ważnym elementem europejskiej (nie tylko!) sceny free jazzowej i muzyki swobodnie improwizowanej od ponad dekady. Świat poznał go bodaj w trio Cactus, w którym towarzyszył Johnowi Dikemanowi i Onno Govaertowi. Holender, mniej więcej w tym samym czasie, rozpoczął także współpracę w Kenem Vandermarkiem (w ramach kwartetu Made To Break, potem w innych, większych składach), a także z innymi tuzami sceny free impro, szczególnie w Holandii i Niemczech.

Muzyk gościł w Polsce już parę razy, a w samym Dragonie muzykował już trzykrotnie. Grał w sekstetem Spinifex, improwizował z Pawłem Doskoczem, a w roku 2020 był wolnym strzelcem w ramach „Degenerative 4. Spontaneous Music Festiwal”. Tu stał jednym z bohaterów imprezy - choć atakował z dalszych pozycji, niemal zawsze kończył swoje występy niesiony aplauzem dragonowej publiczności. Zagrał w dwóch triach ad hoc z muzykami polskimi i niemieckimi, był też bardzo ważnym elementem Electric Guitar Quintet i Degenerative Spontaneous Orchestra, które dyrygowane przez wenezuelskiego saksofonistę El Pricto okazały się najbardziej spektakularnymi wydarzeniami tamtej edycji spontanicznego festu.

Christian Marien, dziś muzyk 47-letni, związany jest głównie ze sceną niemiecką, a w szczególności berlińską. Jest stałym partnerem Matthiasa Müllera, z którym od 15 lat tworzy niebywały duet Superimpose. W Dragonie występował w rzeczonym duecie na ostatniej edycji Spontaneous Music Festival, muzykował także w Poznaniu z kwartetem Dalgoo. Perkusista wyjątkowy, wyczulony na niuanse brzmieniowe, świetnie budujący swoje narracje, artysta, który nie epatuje preparacjami, nie szuka za wszelką cenę nowych dźwięków, skupia się na pracy drummerskiej i czyni to doprawdy w sposób wyjątkowy.

Jasper Stadhouders, na swoich gitarach i mandolinie, zdaje się być muzykiem równie kreatywnym i wyjątkowym, jak Marien, zatem czwartkowego wieczoru w Dragonie nie powinien przeoczyć jakikolwiek miłośnik muzyki improwizowanej. Zapraszamy serdecznie!

 

Jasper Stadhouders & Christian Marien Duo - 23 czerwca 2022 roku, godz. 20.00; Dragon Social Club, Poznań, ul. Zamkowa 3 (Spontaneous Live Series, Vol. 30). Bilety – 30 zł (przedsprzedaż online), 40 zł w dniu koncertu.

 

Dla ciekawych dźwięków, linki do nagrań obu artystów:

https://paweldoskocz.bandcamp.com/album/spontaneous-live-series-007-el-pricto-electric-guitar-quintet-version-2020

https://daverempiscatalyticsound.bandcamp.com/album/icoci

https://christianmarien.bandcamp.com/album/christian-marien-solo-the-sun-has-set-the-drums-are-beating

https://matthiasmueller.bandcamp.com/album/superimpose

 

 

piątek, 17 czerwca 2022

Ayler Records’ fresh fruits: Didier Lasserre & Lila Bazooka!


Wydawnictwo Ayler Records, to nazwa, która miłośnikom free jazu i muzyki improwizowanej znana jest od lat. Inicjatywa edytorska o takiej właśnie nazwie zawiązana została na przełomie wieku w Szwecji, ale od roku 2009 jej siedzibą główną jest Paryż. Wraz ze zmianą miejsca zamieszkania zmieniła się oczywiście tożsamość podmiotowa wydawnictwa, pojawili się w nim inni artyści, ale stwierdzenie, że Francuzi weszli w buty Skandynawów wydaje się sporym uproszczeniem. Zarówno bowiem szwedzki Ayler, jak i jego francuska młodsza wersja od zawsze lubiły choćby muzyków amerykańskich.

Trybuna przyznaje, iż w ostatnich latach rzadziej sięgała po dokonania labelu, ale prawda jest także taka, iż kierunek artystyczny wydawnictwa dość szybko odkleił się od idiomu free jazz & free impro, który na tych łamach definitywnie preferujemy. Nic wszakże nie powinno trwać wiecznie, wracamy do nagrań Ayler Records i pochylamy się nad dwoma absolutnymi świeżynkami. Choć teza sprzed kilku chwil zdaje się być wciąż prawdziwa - na nowych płytach znajdujemy wiele ciekawych dźwięków, koncepcji dramaturgicznych, tudzież innych szalonych pomysłów, ale free jazzu i swobodnej improwizacji jakby najmniej.

Pierwsza z omawianych dziś płyt, to autorski projekt doskonałego drummera Didiera Lasserre’a, którego znamy choćby z nagrań, w trakcie których towarzyszył naszemu ulubionemu francuskiemu kontrabasiście Benjaminowi Dubocowi. Muzyk dobrał sobie siedmioro partnerów, skomponował cały materiał i ubrał go w dalece ponadgatunkowe szaty. Emocji dostarczył nam co niemiara, jakkolwiek także dużo kameralnej, a nawet post-barokowej zadumy. Muzyczny melting pot, z pewnością nie dla każdego, ale z ogromnie dużym znakiem jakości.

Druga nowość, to dzieło dwóch (incydentalnie trzech) Pań, które zabierają nas w podróż odrobinę piosenkową (ale z bassoonem w roli głównej!). Opowieść ciekawie skonstruowana, tajemnicza, chwilami świetnie nadającą się na filmowy soundtrack. Nam najbardziej taka ścieżka dźwiękowa pasowałaby do … kolejnego sezonu serialu wszechczasów, czyli lynchowego Twin Peaks! Dużo smakowitych skojarzeń, także z właśnie co zmarłą Julee Cruise, niesie nade wszystko niekłamaną przyjemność z odsłuchu.

So, welcome to the new life of Ayler Records!

 


Silence was pleased

Dzieło Lasserre’a składa się z siedmiu utworów, pogrupowanych w trzy podczęści – Światło (trzy pierwsze), Dzień (dwie kolejne) oraz Noc (dwie ostatnie). Cały strumień dźwiękowy albumu zdaje się być sklejony w jeden ciąg przyczynowo-skutkowy, a napotykane okazjonalnie momenty ciszy stanowią raczej element gry, nie zaś pauzy pomiędzy poszczególnymi utworami. Sam początek Światła, to elektroakustyczna cisza, która ścieli się sprzężeniami i szumami. Po chwili dramaturgicznego bezwładu, do pracy przestępuje trąbka, a zaraz potem klarnet. Muzycy formują swoje frazy w gęsty, niemal freejazzowy flow. Ich dialog szybko przyjmuje formę krótkotrwałych westchnień, które świetnie ze sobą korelują, po czym obumiera w kolejnym paśmie szumów. Teraz do gry wchodzą perkusyjne talerze oraz inside piano. Ten duet ma swoją kulminację, całkiem głośną, po czym gaśnie w strunowej poświacie tła. Pierwsza opowieść wydaje się mocno zaplanowana, ale imponuje brzmieniem, dramaturgicznym rozmachem … i mrokiem niedopowiedzeń. Drugi utwór prowadzi wiolonczela i czyni to w zasadzie jedynie w towarzystwie czerstwej ciszy, brzmiąc przy tym pięknym, post-barokowym tembrem. Po chwili dołącza do niej wokalistka, ale dzieje się to już … w traku trzecim. Kobiecemu głosowi altowemu towarzyszyć zaczyna minimalistycznie piano, które potrafi zaakcentować swoją obecność drobną dawką hałasu. 

W blask Dnia wprowadza nas ponownie wiolonczela, która rezonuje z piskliwą elektroakustyką, a po chwili z agresywnymi frazami piana i mocą pogłosu. Narracja zyskuje na abstrakcyjności, stara się uciekać od zaplanowanej kameralistyki w bezmiar swobodnej improwizacji. W połowie utworu pojawia się perkusja, a flow nabiera pewnej rytmiczności. Duet piana i tejże perkusji kreśli nam kilka niemal free jazowych, rozbudowanych pętli. Po chwili do zabawy podłączają się inne instrumenty, a całość narracji osiąga ekspresyjny szczyt. Gaśnie przy westchnieniach klarnetu i wiolonczeli. Przy okazji opowieść płynnie przechodzi do części piątej, którą na swych ramionach dźwigać będzie drummer. Po talerzach, po suchych tomach, kreuje on open-jazzowe solo i ewidentnie czeka na chętnego do tanga, chwilami sięgając nawet do granic ciszy.

Wejście w strefę Nocy także nie potrzebuje tu jakiejkolwiek pauzy. Tym, który podłącza się pod perkusyjne ekscesy jest trębacz. Zmysłowe, wysoko zawieszone duo donikąd się nie spieszy. Po kilku pętlach narracyjnych trębacza zastępuje pianistka i jej minimalistyczny mrok. Na jej zaproszenie reagują nade wszystko klarnet i wiolonczela, a opowieść przybiera barwy dość swobodnej kameralistyki. Na final utworu na scenie pozostaje jedynie pianistka, a po niej, tylko kłęby natarczywego szumu. Końcowy utwór poprzedza coś, co moglibyśmy nazwać ciszą pomiędzy utworami. Na wejściu pracuje elektroakustyczna przestrzeń - szumy, szmery i dźwięki akustyczne, których źródła nie jesteśmy w stanie precyzyjnie wskazać. Tym najaktywniejszym wydaje się być teraz klarnecista. Wszelkie jednak próby budowania narracji giną w narastającym szumie. Ostatnią, która nie daje za wygraną jest pianistka. Znów szyje abstrakcyjnym, minimalistycznym ściegiem, a gdy znajduje wsparcie w odgłosach percussion, można odnieść wrażenie, że duch współczesnego AMM jest także na scenie. Po niedługiej chwili zaczyna bić dzwon, śpiewa wokalistka, znaki życia dają ciepła trąbka, brudna wiolonczela i śpiewny klarnet. Zakończenie płynie wprost z nakazów kompozytora, ale zdaje się być wyjątkowo zmysłowe.

 


Arashiyama

Kolejna płyta także składa się z trzech podczęści. Najpierw mamy Intro, potem - od drugiego do szóstego utworu - Podróż, a ostatnie pięć części, to Wspomnienia z Podróży. Album otwiera samotny bassoon, który zaczyna kameralnym tembrem i dość matowym brzmieniem, a kończy w nastroju silnie rozimprowizowanym. Uprzedźmy wypadki - w trakcie rzeczonej Podróży będzie nam dostarczał takich improwizowanych akcentów dość dużo, z kolei we Wspomnieniach … raczej przejmie na siebie rolę budowania rytmu i kreowania sfery basowej dla bardziej ustrukturyzowanych narracji.

Druga opowieść zaczyna się od brzmienia masywnego dęciaka, którego narracja systematycznie otaczana jest powłoką dość dynamicznej, ambientowej elektroniki, a także kolejnymi ścieżkami dętymi, budowanymi jednak w nieco wyższym rejestrze. Flow przypomina samo multiplikującą się ścieżkę dźwiękową, coraz silnej zanurzającą się w ambiencie i repetycji. Dodatkowym elementem łagodzenia strumienia fonii i budowania piosenkowej narracji jest zmysłowy, kobiecy wokal. W kolejnej opowieści pojawia się recytacja z off-u, a głos wokalistki wydaje się być przepuszczony przez wokoder. W czwartej części na wejściu dostajemy garść dźwięków otoczenia, przypominających zgiełk stacji kolejowej. Bassoon przemyca teraz do narracji nieco post-jazzowych fraz, brzmiąc przy tym dość siarczyście. Elektronika robi swoje, innymi słowy – znów najpierw łagodzi obyczaje, a potem gęstnieję i sieje niepokój mroczną aurą. Piąta historia ciekawie się piętrzy, pod koniec przyjmuje formę zbiorowego krzyku, stanowiąc przy okazji chyba najbardziej efektowny fragment całej plyty. Finałowa część Podróży znów pod dyktando dęciaka, który nabiera intrygującej intensywności, po czym ściele się do snu w kolejnych warstwach ambientu.

W części Wspomnieniowej pojawiają się japońskie organy ustne, które w dwóch utworach w zasadzie przejmują rolę budowania warstwy melodyjnej. Bassoon albo milczy, albo bierze na siebie ciężar kreowania rytmu i warstwy basowej, dając przestrzeń pozostałym dźwiękom do swobodnego hasania po scenie. Czasami pachnie tu rockowym koncertem, czasami zgrabną piosenką, w tle jednak zawsze liczyć możemy na ciekawe, ambientowe spiętrzenia. W części dziewiątej szczególnie imponujące jest tempo, w jakim bassoon podaje rytm. Ostatnie dwa utwory nieco gubią jakość. Przedostatni, to w zasadzie solowa ekspozycja mouth organ, z kolei finałowy utwór zdaje się być dość przesłodzony, ale też budzi urokliwe skojarzania z … Julee Cruise.

 

Didier Lasserre Silence was pleased (CD, 2022). Nagrane w Confort Moderne, Poitiers, Francja, maj 2021: Benjamin Bondonneau – klarnet, Christine Wodrascka – fortepian, Jean-Luc Cappozzo - trąbka, flugelhorn, Laurent Cerciat - głos (alt), Gaël Mevel – wiolonczela, Denis Cointe - live ‘tinnitus’ sounds, Loïc Lachaize – koncepcja dźwiękowej maszynerii i nagrywania oraz Didier Lasserre – perkusja, barokowe tympani, dzwon, kompozycja i aranżacja. W nagraniu wykorzystano słowa Johna Miltona (1608–1674) z dzieła Paradise Lost, Book IV. Siedem utworów, 52:54.

Lila Bazooka Arashiyama (CD, 2022). Nagrane w Lamaguère, Francja, luty 2021: Sophie Bernado - bassoon, głos i elektronika, teksty, Céline Grangey - sound design, elektronika oraz Ko Ishikawa - mouth organ (sho) w utworach 7 i 10. Jedenaście utworów, 59:14.

 


wtorek, 14 czerwca 2022

Kaja Draksler! In Otherness Oneself!


Słoweńska pianistka Kaja Draksler zdaje się być zjawiskiem unikatowym na młodej, europejskiej scenie muzyki kreatywnej. Całkiem słusznie zaliczamy ją do grona muzyków improwizujących, ale artystka uwielbia też bawić się formą, komponować, strukturyzować swoje narracje, innymi słowy - sprawiać, by muzyka w jej wykonaniu była czymś więcej niż improwizacją.

Istotnym potwierdzeniem powyższej tezy może być jej nowa płyta solowa In Otherness Oneself. To intrygujący, post-klasyczny manifest muzyczny, uroczo okraszony wątkami literackimi (także tymi pisanymi i czytanymi po polsku, albowiem związki Słowenki z Polską są dość zażyłe!), podwójnym śpiewem damskim, który znamy z epickich płyt Oktetu Draksler, a także tytularnymi odniesieniami do klasyka free jazzu, Cecila Taylora.

 


Słowno-muzyczny spektakl Draksler zaczyna się głosem z offu, który czyta tekst, szepce słowa o umieraniu ciężkim, starczym tembrem, a towarzyszą mu pojedyncze uderzenia w klawiaturę fortepianu. Ów minimalistyczny flow pachnie marszem pogrzebowym, przypomina aurą dżdżysty poranek, pozbawiony promieni słonecznych. Wraz z upływem czasu post-klasyczna melodyka rozkwita niczym pąk róży, a na zakończenie zdobią ją klasycznie frazujące wokalistki, które znamy z oktetowych płyt pianistki. Utwór otwarcia trwa tu prawie dwanaście minut, ale kolejne opowieści są już bardziej zwarte w ujęciu czasowym. Druga część kontynuuje estetykę pierwszej, prowadzona jest w jeszcze bardziej molowym nastroju i zdaje się być bardziej abstrakcyjna w formie. W trzeciej historii pojawia się programowany keyboard, który prowadzi wspólny strumień narracji z minimalistycznym fortepianem. Rwane, nerwowe frazy obu instrumentów lepią się w pewną rytmiczną strukturę. Znów całość zdaje się być nieco abstrakcyjna, ale żywa, energiczna, daleka od funeralnej powolności poprzednich opowieści. Chwilami przypomina ragtime, napromieniowany kreatywnością improwizatorki. Na finał kilka uderzeń w czarne klawisze zwiastuje nadchodzącą burzę. Szczęśliwie na tym etapie podróży czeka na nas jedynie cisza po zakończeniu traku.

W czwartej części Kaja powraca do minimalistycznego, post-funeralnego klimatu. Wokół panoszy się cisza, a sama narracja leje się przez ręce, jakby fortepian przez moment stracił strojenie. Artystka buduje narrację z repetycji i znaków zapytania. Mruży oczy, pracuje na wdechu, cedzi dźwięki przez durszlak o wyjątkowo małych oczkach. Prawdziwy deadman walking! Z kolei piąta opowieść, najkrótsza na płycie, o polskim tytule, to skoczne, frywolne piano i uroczy tekst Gombrowicza, tu zdecydowanie bardziej abstrakcyjny w treści niż sama narracja muzyczna. W szóstej opowieści artystka pozostaje w klimatach nieco bardziej rubasznych. Skacze po klawiaturze, a dźwięki jej instrumentu zdają się nabierać nieco syntetycznej poświaty, dziwnego echa, które buduje suspens i pewną nieprzewidywalność przekazu fonicznego. Z czasem narracja z jednej strony staje się jakby lżejsza, delikatniejsza, z drugiej bardziej mroczna, wręcz zatrwożona. Mamy wrażenie, że instrument został tu wystawiony na otwartą przestrzeń, po której hula wiatr i kołysze pudłem rezonansowym. Szczęśliwie na koniec artystka i jej narzędzie pracy łapią odrobinę taneczności, jakby nastrój chwili został tu wzięty w dramaturgiczny cudzysłów. Finałowa opowieść znów pachnie post-klasycyzmem, znów syci się mrokiem i sentencją niedopowiedzeń. Echo, małe klawisze, te czarny jakby ciężkie, te białe lekkie, nawet frywolne, z dużą ilością ciszy pomiędzy frazami.

 

Kaja Draksler In Otherness Oneself (Unsounds, LP/DL 2022). Kaja Draksler – fortepian, ćwierćtonowy keyboard (programowanie – Gianluca Elia). Słowa wykorzystane w utworze Away! pochodzą z tekstu In The Cleaning Roberta Frosta (śpiewane przez Laurę Polence and Björk Níelsdóttir), z kolei w utworze Tenis Stołowy, to fragmenty Dzienników (1953-56) Witolda Gombrowicza, czytane przez autora. Sam tytuł płyty inspirowany jest poematem Aquoueh R-Oyo autorstwa Cecila Taylora. Siedem utworów (wersja LP zawiera sześć), łącznie 40 minut muzyki, nagranej w kwietniu ubiegłego roku w Amsterdamie, w miejscu zwanym Splendor.

 

 

piątek, 10 czerwca 2022

The Relative Pitch’ new outfit: Child Of Illusion! Geometry of Trees! Voutchkova & Bordreuil! Grimal! Koketsu! Fluke-Mogul!


Zgodnie z zapowiedzią sprzed kilka dni, zapraszamy na szybki overview kolejnych nowości amerykańskiego labelu Relative Pitch Records. W dzisiejszym zestawie trio, kwartet, duet i aż trzy płyty solowe autorstwa zarówno muzyków uznanych w historii gatunku, jak i tych, których dane personalne zapisujemy w naszych podręcznych kajetach po raz pierwszy.

Jak to często bywa w katalogu RPR, na nowych albumach odnajdujemy sporo wątków kameralistycznych. Jedne bywają rozszarpywane free jazzowymi emocjami, inne uciekają niekiedy w minimalistyczną muzykę współczesną, a jeszcze inne nie stronią od eksperymentów brzmieniowych i naszych ulubionych dźwięków preparowanych, które zwykliśmy czasami nazywać fake sounds. W podgrupie zaś płyt solowych napotykamy sporo wykwintnej improwizacji, także dobrze radzącej sobie w obrębie nieco czystszego frazowania. Aż chciałoby się rzec: dla każdego coś miłego, ale nie przesadzajmy z tego typu metaforyką, wszak wciąż płyniemy gęstą strugą prawdziwie improwizowanych dźwięków.

 


Khimaira by Child of Illusion (CD)

Khimaira, Sztokholm, czerwiec 2018: Chris Pitsiokos – saksofon altowy, Susana Santos Silva – trąbka, Torbjörn Zetterberg – kontrabas. Jedna improwizacja, 42 minuty.

Druga już wspólna płyta w dorobku Amerykanina, Portugalki i Szweda zdaje się świetnie konsumować wszystkie cechy, jakimi w preambule tej zbiorówki określiliśmy nagrania pochodzące z RPR. Zatem sporo kameralnej zadumy i skupienia, pokaźne pokłady free jazzowych emocji, czasami zmysłowo tłumionych, wreszcie kilka garści dźwięków preparowanych, głównie ze strony trębaczki. I jak to na nagraniu koncertowym bywa, w każdym zakamarku sceny kryje się jakaś brzmieniowa niespodzianka.

Początek nagrania przypomina dramaturgiczny koncept. Krótkie frazy, sporo ciszy i cierpliwe oczekiwanie na ciąg dalszy. Usytuowany po środku kontrabas dość szybko bierze się za porządkowanie sytuacji scenicznej i zaczyna raz za razem rozdawać karty. Pięknie frazuje smyczkiem, zabierając całe trio w zakamarki ciszy i budując napięcie filigranowymi ruchami. Tak czyni choćby w okolicach 20 minuty, a jeszcze efektowniej w okolicach 30 minuty. W pierwszej fazie koncertu częściej pracuje w trybie pizzicato i syci wtedy opowieść garściami post-jazzu. Saksofon i trąbka posadowione na flankach często wchodzą w kontekst udanych interakcji, aczkolwiek prawdziwy ogień rozsadza im serca bodaj raz, mniej więcej po upływie kwadransa. Dodajmy jeszcze, iż pióro recenzenta zadrżało także w okolicach 26-28 minuty, gdy wszyscy muzycy udanie formowali swoje strumienie dźwiękowe w drony. Wreszcie samo zakończenie koncertu, definitywnie ponadgatunkowe. Muzycy, mimo podążania w kierunku balladowej finalizacji, niespodziewanie wspinają na kolejny ekspresyjny szczyt, udanie wieńcząc to niezwykle wartościowe spotkanie we troje.

 


Geometry of Trees by Reid, Kitamura, Bynum, Morris (CD)

Firehouse 12 Studios, New Haven, lipiec 2021: Tomeka Reid – wiolonczela, Kyoko Kitamura – głos, Taylor Ho Bynum – kornet, Joe Morris – gitara. Osiem improwizacji, 64 minuty z sekundami.

Amerykański kwartet, po części o delikatnie zarysowanych korzeniach azjatyckich, zabiera nas w najdłuższą podróż spośród tych, nad którymi dziś się pochylamy. Buduje swoją opowieść z drobiazgów, częściej stawiając na zaniechanie niż zagranie zbędnego dźwięku, na ogół płynie swobodnym, dalece post-kameralnym strumieniem. W niektórych momentach sięga też po atrybuty bardziej jazzowe (szczególnie wokalistka), a wtedy wyobraźnia recenzenta widzi już edytorski nóż, który ponadgodzinną, bardzo dobrą płytę przycina do trwającej mniej więcej trzy kwadranse płyty doskonałej.

Po kilkudziesięciosekundowym, dziarskim wstępie artyści zagłębiają się w zmysłowej, minimalistycznej kameralistyce. Z rozwagą budują dramaturgię, raz za razem serwują nam brzmieniowe subtelności, a w trzeciej części nie szczędzą nam także smakowitych preparacji, szczególnie smyczkowych. Powolna, zrównoważona, bardzo demokratycznie kreowana improwizacja w czwartej i piątej części, które trwają łącznie niemal 25 minut, czyni jednak wiele, by nasz poziom entuzjazmu dla dokonań kwartetu delikatnie osłabł. Z jednej strony muzykom brakuje wigoru i emocji, z drugiej - szczególnie trębacz i wokalistka - zbyt często zagłębiają się w jazzie, nie kreując przy tym inspiracji do ciekawych interakcji ze strony partnerów. Szczęśliwie ostatnie trzy improwizacje dużo nam rekompensują. Ta szósta jest lekka, swobodna, ale zaczepna, bogato instrumentalizowana, a na finał gasnąca przy intrygującej powłoce rytmicznej. Siódma z kolei ma ciekawą konstrukcję. Niemal w połowie składa się z incydentów solowych (trąbka, gitara, wiolonczela - każdy muzyków nie trwoni tu choćby sekundy!), by po powrocie do formuły kwartetowej zaskoczyć nas kilkoma doprawdy ognistymi frazami. Finałowa improwizacja studzi nasze emocje niemal wyłącznie udanymi frazami. Wreszcie z gardła wokalistki słyszymy coś więcej, niż śpiew, czy jazzowe schematy, a samo zakończenie zmysłowo tonie w mrocznych, długo wybrzmiewających dźwiękach.

 


The Seventh Water by Biliana Voutchkova & Leila Bordreuil (DL)

Werkhalle/ Wiesenburg, Berlin, sierpień 2021: Biliana Voutchkova – skrzypce, Leila Bordreuil – wiolonczela. Cztery improwizacje, 35 minut z sekundami.

Kolejna propozycja w dzisiejszym zestawie także jest nad wyraz kameralna, ale zdaje się, że jedynie w wymiarze personalnym. Dwa instrumenty strunowe tym razem zabierają nas do świata dźwięków preparowanych, mechanicznych, ale nieustannie pięknych, wciągających nas najdłuższymi smyczkami świata wprost do mrocznej jaskini zaskakujących wydarzeń fonicznych. I co być może najważniejsze, na tle prezentowanych nowości, improwizacje Biliany i Leili pozbawione są choćby jednego zbędnego dźwięku. Tylko dobre pomysły, tylko zmyślne rozwiązania i pewna dramaturgiczna wstrzemięźliwość.

Początek stawia nas ostro do pionu – to gęste, siarczyście brzmiące drony, będące skutkiem masywnego szorowania strun tłustymi smyczkami. Długie lub bardzo długie frazy, niektóre pulsują, inne skomlą o łyk wody. Dla przeciwwagi druga, dość krótka improwizacja stawia na lekkość, pewną frywolność. Dźwięki przypominają nerwowo podskakujące owady, które plądrują łąkę z wiosennych słodyczy. Wszystko w dość molowym nastroju, z czasem nabiera psychodelicznego humoru. Prawdziwe cuda zaczynają się w trakcie trzeciej, najdłuższej opowieści. Z mroku suną do nas szmery, coraz bardziej soczyste szumy, które po kilku pętlach zaczynają nabierać dźwiękowej powłoki. Coś gwiżdże, coś śpiewa przez zaciśnięte zęby. Rozciągnięte w czasie frazy bywają tu delikatne, a cisza czai się za rogiem niczym zły szeląg. Pod koniec flow całkowicie pogrąża się w mroku akustycznego ambientu. Dopiero na ostatniej prostej artystki decydują się na efektowne spiętrzenie o post-industrialnym posmaku. Z kolei finałowa improwizacja stawia na niespodzianki. Tu pracują nie tylko struny, ale i pudła rezonansowe. Dźwięki sprawiają wrażenie, jakby płynęły z zatopionego gamelanu. Najpierw opowieść narasta, potem uroczo przygasa do pojedynczej frazy. Plejada szmerów i smukłych ćwierć-melodii prowadzi na finałowe wzniesienie, które obfituje w całkiem zadziorne interakcje.

 


Refuge by Alexandra Grimal (CD)

Castle of Chambord, Francja (?), wrzesień 2020: Alexandra Grimal – saksofon sopranowy. Osiem improwizacji, 53 minuty.

W przeciwieństwie do płyty poprzedniej, solowa propozycja francuskiej saksofonistki miewa kilka momentów, które zwinne ręce edytora mogłyby wysłać w wieczny niebyt, ale i tak śmiało możemy skonstatować, iż sopranowa przygoda w akustycznych przestrzeniach zamkowych zdecydowanie stanowić winna mocny punkt artystycznego portfolio Alexandry. Co ciekawe, owe chwile dramaturgicznego zawahania recenzent dostrzega w krótszych, końcowych improwizacjach, a to, co najlepsze na albumie odnajduje w dwóch pierwszych odsłonach, szczególnie w trakcie drugiej improwizacji, trwającej ponad kwadrans.

Pierwsza improwizacja otwierać mogłaby awangardowy festiwal muzyki barokowej. Lekka, swobodna narracja, niepozbawiona znamion melodyjności, czy wręcz taneczności, kilka garści melancholii, szczypta suspensu i udane poszukiwanie oddechu cyrkulacyjnego. Grimal nie jest w tej ostatniej kategorii długodystansowcem, lubi zasłuchiwać się w ciszy i szukać gęstego echa własnych pomysłów dramaturgicznych, na ogół bardziej niż udanych. Druga odsłona Refuge, to zaiste perła w zestawie. Artystka porzuca prostsze frazy, tapla się w mroku, pełno wokół niej ciszy. Jej saksofon nie śpiewa, bardziej szumi, mruży oczy i artykułuje wyłącznie suchymi sylabami. Muzyka przypomina wiatr o poranku, niekończącą się mantrę wyczekiwania na nową sekwencję dramatyczną. W kolejnych improwizacjach/ kompozycjach Francuzka powraca do czystych dźwięków. Jej narracja zdaje się przypominać soundtrack do spektaklu baletowego. W czwartej części pomysł opiera się na graniu jednej, maksymalnie dwóch fraz i pogrążaniu się w ciszy. Roztańczone obłoki dźwięków, grane na palcach długimi, czasami zmęczonymi oddechami, utrzymywanymi w ryzach koncepcji narracyjnej. W przedostatniej części opowieść zdaje się mieć nieco więcej życia, pewną ulotną dynamikę. Finałowa narracja, znów budowana raczej krótkimi frazami, pozwala, by cisza rządziła sceną, ale też uwalnia pokłady post-barokowej urody, którymi Grimal bogaciła swój pierwszy utwór na płycie.

 


Fukiya by Masayo Koketsu (CD)

St-robo, Tokyo, Japonia, listopad 2021: Masayo Koketsu – saksofon altowy. Jedna improwizacja, 46 i pół minuty.

Porzucamy kameralne klimaty i sięgamy po free jazz! Japońska saksofonistka proponuje nam spektakl trwający ponad trzy kwadranse, w trakcie którego prezentuje bardzo szerokie spektrum możliwości generowania altowych strumieni dźwiękowych. Artystka częściej wszakże stawia na emocje niż sonorystyczne eksperymenty, czy też dźwięki preparowane. Podaje nam wszystko w jednym, długim secie, często korzysta z ciszy pomiędzy frazami, ale w ujęciu długodystansowym bywa, iż nie w każdym momencie jest nas w stanie przekonać do swojej koncepcji artystycznej. Nade wszystko jednak Koketsu bardzo często przypomina nam szorstkim, acz melodyjnym tembrem swojego altu … samego Petera Brötzmanna, i niech to pozostanie dla niej największym komplementem płynącym z tych kilku zdań recenzji.

Na starcie Masayo serwuje nam długie, chwilami ogniste frazy, które przedziela wątłymi plastrami ciszy. Raz jej alt przypomina silnik elektryczny, innym razy mały świder, czasami charczy, czasami piszczy, bywa też, że szumi i głęboko oddycha. Pełne portfolio możliwości i technik wydobywania dźwięków! Emocje przypominają tu na ogół wzburzony ocean, czasami jednak dygoczą z zimna, niczym wystudzony staw rybny. A wszystko artystka podaje nam tembrem pełnym wewnętrznej, czasami zadziornej melodyki, jakże bliskiej estetyce niemieckiego mistrza free jazzu. Tuż przed upływem pierwszego kwadransa saksofonistka łyka większą porcję ciszy i zaczyna pracować nieco delikatniej, często efektownie szumiąc. W dalszej fazie narracji bywa, że nieco eksperymentuje z brzmieniem, ale raczej nie dąży do umieszczania czegokolwiek w tubie i ścigania się z mistrzami rozszerzonych technik gry. W kolejnych etapach spektaklu mamy ciekawą formułę grania naprzemiennie dźwięków delikatnych i niezwykle ostrych, kilka podejść pod frazy preparowane, aż wreszcie, w trackie długiego zakończenia, napotykamy na niezmierzone strumienie zmysłowych, post-brotzmannowskich kołysanek.

 


Love Songs by Gabby Fluke-Mogul (CD)

GSI Studios, Manhattan, Nowy Jork, lipiec 2021: Gabby Fluke-Mogul – skrzypce. Siedemnaście kompozycji dla improwizacji, 36 minut.

Ostatnia z omawianych dziś nowości łączy w sobie wiele dobrych cech, jakie zaobserwowaliśmy w trakcie odsłuchu poprzednich płyt. Jest na swój sposób kameralna, choć zionie czasami ogniem niczym dobry free jazz, jest pełna niekłamanych emocji, ale bardzo zwarta w formie (nieprzegadana choćby przez ułamek sekundy), wreszcie świetnie dawkuje nam kolejne porcje ekspresji, nie zapominając przy tym o zgrabnej formie dramaturgicznej. To siedemnaście szalonych opowieści na gotujące się skrzypce, czasami wsparte pomrukami, czy nawet okrzykami samej artystki, której moc płynąca z rozgrzanych strun nie zawsze wystarcza do pełnej realizacji twórczej. 

W pierwszej improwizacji artystka prezentuje bardzo suche, płaskie brzmienie, jakby dźwięki skrzypiec zbierał jeden monofoniczny mikrofon. Ale już po kilka obrotach wokół własnej osi Gabby wpada w kompulsywne preparacje i zaczyna maltretować struny. Taka formuła krótkich, trwających niekiedy mniej niż dwie minuty opowieści, będzie jej towarzyszyła praktycznie w każdej impro-kompozycji. Skrzypaczka jednak nie popada w przesadę, nie dąży do budowania ściany dźwięku, cały czas z tył głowy zdaje się mieć artystyczny zamysł, by słuchacza zaintrygować, a nie zamęczyć. W kolejnych częściach pojawiają się akcenty folkowe, ale to znów jedynie dane na wejściu, które z czasem płoną złotym ogniem niebywałych wybuchów ekspresji. Przy okazji artystce nie można odmówić niemal wirtuozerskich umiejętności gry na skrzypcach. Bez trudu jest w stanie zwiększyć tempo narracji o kilkaset procent, równie efektownie zahamować i skończyć furiacką eksplozję ledwie jednym, subtelnym dźwiękiem. Potrafi kąsać niemal rockową ekspresję (choćby dziewiąta Love Song). Struny pod naporem jej kreatywności często niemal umierają, by po ułamku sekundy hasać po łące niczym pasikonik. Jedenasta cześć najpierw przypomina jęki konającego, po chwili brzmi niczym wrzask uzdrowiciela. Potem artystka zdaje się nieco wyciszać swoje buchające emocje, stawia na minimalizm, dba o niuanse brzmieniowe. Na finał jednak napina mięśnie na wdechu, po czym efektownie parska ogniem. What a game!



 

wtorek, 7 czerwca 2022

Pedro Alves Sousa and his Star!


Portugalskiego saksofonistę Pedro Alvesa Sousę znamy na tych łamach niemalże z każdego nagrania, jakie w swym niezbyt jeszcze długim życiu artystycznym popełnił. Do niedawna używał on jednego nazwiska, teraz używa dwóch, ale wszystko pozostałe nie uległo zmianie. Zwłaszcza jego wysoki poziom artystyczny!

Sousa zaczynał swoją przygodę z muzyką od elektroniki, potem doskonalił się w formule otwartej, free jazzowej improwizacji, a teraz zdaje się konsumować obie swoje pasje pod szyldem kwintetu, którego album zwie się Moja Gwiazda!

Welcome to Pedro’ World!

 


Lizboński saksofonista ciekawie skonstruował swój gwiezdny kwintet. Każdy z muzyków operuje tu elektroniką - on sam macza tembr saksofonu tenorowego w głębokiej otchłani elektronicznych mutacji, a jego wierny kompan Ferrandini, świetnie rozpoznawalny na całym świecie drummer, zdaje się czynić dokładnie to samo. Kolejni dwaj muzycy odpowiadają jedynie za elektronikę, ale swoją kreatywnością zdolni byliby obdzielić kilka albumów z tego rodzaju muzyką. Z kolei dopełniający składu elektryczny basista nie korzysta z elektroniki (może jedynie z gitarowych pick-upów), ale to chyba jemu przypada tu rola głównego konstruktora narracji. To on trzyma w ryzach to całe elektroniczne szaleństwo i strzępy akustycznych dźwięków, nadając im masywną podstawę rytmiczną i cudownie taplając w gęstej powłoce dubu. Zdaje się przy okazji krzyczeć do całego świata, że Muzyka jest tylko jedna, a wszelkie gatunkowe podziały są warte tyle, co zeszłoroczny, rzadko istniejący w realu lizboński śnieg!

Start nagrania lepi się od gęstej elektroniki. Wszystko pulsuje swoją syntetycznością, a jeden ze strumieni dźwiękowych może pochodzić wprost z saksofonowej tuby. Mikro perkusjonalia zanurzone w otchłani niekończących się kabli pracują wytrwale i rysują nieoczywiste pętle. Z czasem w tym tyglu e-zdarzeń tembr saksofonu zdaje się być coraz bardziej rozpoznawalny. Wszystko wszakże toczy się tu w dalece demokratycznym ladzie, a saksofon bohatera tytularnego musi się tak samo napocić, jak reszta uczestników spektaklu, by wybrzmieć z odpowiednią siłą. Sama elektronika ma tu wiele twarzy, potrafi incydentalnie łagodnieć i przybierać postać syntezatorowych plam delikatnie napoczętych nieżywą melodyką. No i basowe drony, początkowo nieśmiałe, w końcu zaczynają formować narrację w strumień zwartej, post-electro-jazzowej narracji. Pojawia się także dubowe echo, które niesie wiele niskich fraz jakże efektownym wzgórzem. Chwilami praca tzw. sekcji rytmu przypomina tu kompulsywny, gęsty drum’n’bass. To ona sprawia, iż improwizacja, która nie jest tu bynajmniej skutkiem ubocznym, formuje się w meta taneczny, zmutowany elektroniką, post-bop & fussion!

Druga historia delikatnie zdejmuje nogę z gazu. Tworzą ją ambientowe tło i całe plejady saksofonowych parsknięć. W tle wiją się zaś miliony laptopowych szmerów i zgrzytów. Bas znów rodzi się z pewnym opóźnieniem, burczy i zdaje się być równie leniwy, jak reszta uczestników tego lazy trip. W kolejnej części pojawiają się nerwy! Zadziorne frazy saksofonu i elektroniki od urodzenia sycone są dubowych oddechem, a elektroniczne post-perkusjonalia zdolne tu są nawet do hałasowania. Znów niektóre plamy dźwiękowe brzmią dość syntezatorowo i urokliwie podśpiewują, podczas gdy reszta parska, stuka i sepleni. Całość dość szybko łapie rytm, pewną powolną dynamikę i jasno nakreślony kierunek podróży. Echo pracuje, a gitarowe pick-upy sieją ferment na prawo i lewo. Tu szczególnie wyraźnie widać konstrukcję całej narracji – bas stanowi tu prawa i pilnuje porządku, dzięki czemu reszta uczestników ma pełną swobodę działania. Pod koniec w dalekim tle pojawiają się jakieś kobiece głosy, ale zapętlone po samą szyję.

Początek czwartej opowieści wydaje się być dość psychodeliczny. Rozmyte plamy syntezatorowe pachną czerstwym fussion, z kolej pijany saksofon nie potrafi znaleźć drogi do domu i postanawia wrócić na imprezę. Nerwowe perkusjonalna stają teraz w ciekawej opozycji do zdystansowanego, spokojnego basu. Ten ostatni szyje kolejną powłokę rytmiczną i czuwa nad całością skąpany w dubowej chmurze. W tle same bogactwo – tysiące zdarzeń na sekundę! Finałową narrację rozpoczynają szumy i szmery godne berlińskiego post-techno sprzed trzech dekad. Bas znów jest tu żywy, saksofon tonie w syntetycznych ściekach, a plamy ambientu pojawiają się na każdym kroku. Dużo życia odnajduje w sobie perkusista, choć tembr jego oddechu syci się syntetycznymi barwami. Narracja tym razem nie eksploduje, trzyma raczej leniwy, acz masywny rytm i szuka finałowej meta balladowości.

 

Pedro Alves Sousa Má Estrela (Shhpuma Records, CD 2022). Pedro Alves Sousa – saksofon tenorowy i elektronika, Simão Simões – elektronika, Bruno Silva – elektronika, Miguel Abras – bas elektryczny oraz Gabriel Ferrandini – perkusja i elektronika. Zarejestrowane we wrześniu 2021, Galeria Zé dos Bois, Lizbona. Pięć utworów (improwizacji), 42 minuty i kilkadziesiąt sekund.



sobota, 4 czerwca 2022

Portugalski duet Vicente & Dos Reis na trasie koncertowej w Polsce

 

(informacja prasowa)


Muzycy improwizujący z Portugalii są w Polsce doskonale rozpoznawalni, zatem na trasę koncertową trębacza Luisa Vicente i gitarzysty Marcelo Dos Reisa nie trzeba nikogo specjalnie zapraszać. Artyści ci grywali już w Polsce, na ogół na zaproszenie poznańskiego „Spontaneous Music Festival”, teraz zaś, po raz pierwszy w duecie, mają zamiar podbić serca wielbicieli muzyki improwizowanej także w innych polskich miastach.

Trasa rozpocznie się 6 czerwca we Wrocławiu. W kolejnych dniach muzycy zawitają do Łodzi, Lublina i Krakowa, by ową pięcioczęściową podróż zakończyć 10 czerwca w Poznaniu, w ramach 29-ej już edycji cyklu koncertowego Spontaneous Live Series”, organizowanego przez Trybunę Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club.

 


Vicente i Dos Reis współpracują ze sobą od ponad dekady. W tym czasie nagrali kilkanaście płyt i stworzyli kilka niekiedy wyjątkowo spektakularnych, europejskich formacji improwizujących. Prawdopodobnie najbardziej cenioną formułą ich muzycznych kooperacji są kwartety. W ramach Chamber 4 Portugalczycy współpracują z pochodzącymi z Francji braćmi Ceccaldi – skrzypkiem Teo i wiolonczelistą Valentinem. Trzy płyty tej grupy każdorazowo lokowały się na czołowych miejscach list prasowych podsumowujących rok w świecie muzyki kreatywnej, choćby na najważniejszej platformie medialnej gatunku „The Free Jazz Collective”. Z kolei w formacji In Layers partnerami trębacza i gitarzysty są holenderski perkusista Onno Govaert i szwedzki pianista Kristján Martinsson (w dorobku dwa albumy). Dwa następne kwartety z udziałem obu Portugalczyków winny być świetnie znane polskim słuchaczom, albowiem oba debiutowały fonograficznie w ramach iberyjskiej serii Multikulti Project i Trybuny Muzyki Spontanicznej. Pierwsza z nich zwie się Points (z udziałem wspomnianego już Valentina Ceccaldiego i portugalskiego perkusisty Marco Franco), druga, to Light Machina (tu muzykują także włoski puzonista Salvoandrea Lucifora i portugalski perkusista João Valinho). Wspomniane formacje, to bynajmniej nie koniec wspólnych nagrań trębacza i gitarzysty. Warto także sięgnąć po nagrania kwintetu Fail Better! (m.in. z udziałem Katalończyka Alberta Cirery, w dorobku trzy albumy) oraz Frame Trio (z belgijskim kontrabasistą Nilsem Vermeulenem, jak do tej pory jeden album).

Po tylu tak różnorodnych doświadczeniach na polu muzyki improwizowanej Vicente i Dos Reis postanowili spróbować sił jedynie we dwójkę. Swój pomysł na muzykę określili jako „(nie)preparowane utwory na gitarę i trąbkę” i mają niecny zamiar zaprezentować go polskiej publiczności w pierwszej dekadzie czerwca.

 


W ramach uzupełnienia wiedzy o niezwykle bogatych portfolio obu artystów, wspomnieć należy o innych muzycznych projektach, realizowanych przez Luisa i Marcelo niezależnie od siebie.

Vicente gra własne utwory w trio i kwartecie oraz jest członkiem formacji takich jak: Vicente/Dikeman/Parker/Drake, Vicente/Gebruers/Govaert, Vicente/Trilla, L3, Vicente/Brice/Sanders, Corda Bamba, Twenty One 4tet, Clouds and Clocks, Deux Maisons, Vicente/Marjamaki, Full Sun Ziva Taubenfelda, czy też Dog Star.

Dos Reis z kolei pracuje z takimi formacjami, jak: Open Field, Pedra Contida, NAP, Staub Quartet, Turquoise Dream, w duecie z Eve Risser, czy Miguelem Falcão.

Podsumowując nasze zaproszenie na koncerty duetu zacytujmy prestiżowe łamy „All About Jazz”: „Dla wymagających słuchaczy obecność (…) Portugalczyków, trębacza Luisa Vicente i gitarzysty Marcelo dos Reisa, jest niemal gwarancją doskonałości”.

 

Oto linki do niektórych albumów Portugalczyków:

https://jaccrecords.bandcamp.com/album/dawn-to-dusk

https://jaccrecords.bandcamp.com/album/the-fall

https://inlayers.bandcamp.com/album/pliable

https://multikultiproject.bandcamp.com/album/light-machina

https://multikultiproject.bandcamp.com/album/points

A jeśli ktoś woli słowo pisane:

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/08/chamber-4-dawn-to-dusk.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/05/valinho-vicente-dos-reis-and-lucifora.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/10/marcelo-dos-reis-luis-vicente-as.html

 

Pełna lista koncertów:

06.10 Wrocław (Exit)

07.06 Łódź (Ignorantka)

08.06 Lublin (Labirynt, Muzyka Ucha Trzeciego, Vol. 7)

09.06 Kraków (Alchemia)

10.06 Poznań (Dragon, Spontaneous Live Series, Vol. 29)