piątek, 26 lutego 2016

John Stevens – suplement do monografii i wspomnienie udanego kwartetu


John Stevens, istotnie genialny brytyjski perkusista, perkusjonalista, kompozytor i wspaniały improwizator, nie żyje już od ponad 20 lat, a ciągle nie doczekał się należnej w moim mniemaniu chwały i sławy. Poniekąd fakt ten na ziemi nam ojczystej akurat specjalnie nie dziwi, wszak tu znacznie poważniejsze tuzy muzyki improwizowanej budzą na twarzach domorosłych krytyków i pismaków gazet i portali przez nikogo nieczytanych, zdziwienie samym faktem swojego istnienia, o zgrozo!, także długiego i owocnego życia artystycznego.

Ale i sama Brytania ma w tym zakresie wiele do nadrobienia i gdyby nie taki Martin Davidson i jego nieśmiertelny EMANEM, to wielu synów Albionu przy nazwisku Stevens nadal stawiałoby tag „pop star”.

A zatem niech ten skromny blog, którego nazwa całkiem świadomie nawiązuje do nazwy najważniejszej formacji Johna Stevensa, niesie kaganek oświaty i głosi całemu muzycznemu światu, kim był i czego dokonał inkryminowany syn Królowej Matki.

Jeśli jeszcze nie dotarliście do monografii Spontaneous Music Ensemble zamieszczonej na Trybunie, to uczyńcie to czym prędzej, korzystając z linka z nazwiskiem John Stevens w rubryce „Muzycy”.

Teraz natomiast garść uzupełnień i poniekąd nowych informacji o Johnie z perspektywy momentu powstania w/w monografii, co miało miejsce akurat w 20 rocznicę śmierci muzyka, czyli dokładnym będąc - we wrześniu 2014r.


Istotna reedycja na nośniku CD

Jak doskonale wiemy, nie tylko z opowieści o życiu i twórczości Stevensa, wiele nagrań muzyki improwizowanej z lat 60., 70., a nawet 80. ubiegłego stulecia do dziś nie ukazało się w wersji CD, która jakkolwiek bywa ułomna, to jednak daje szansę na komfortowy odsłuch i bezpieczne przechowywanie. No i sprawia, że w ogóle do nagrań możemy dotrzeć.




Zatem miło mi donieść, iż trzy LP wydane przez Johna w latach 70. pod nazwą John Stevens Away doczekały się remasteringu i wydania w jednym boxie. Mam na myśli pierwszą edycję Away wydaną jako John Stevens’ Away (1975), a także Somewhere In Between (1976) i Mazin Ennit (1976). Ten urokliwy box wydała BGO Records na dwóch dyskach CD, na których znalazło się także miejsce na kilkanaście minut dodatkowych, innych wersji niektórych kompozycji, znanych z edycji analogowych. Wszystkie te nagrania gorąco polecam, stanowią bowiem ciekawy kontrapunkt dla wolnej improwizacji uprawianej przez Johna w ramach SME. Formacja Away grała bardzo ciekawy, dynamiczny i okraszony bardzo kompetentnymi improwizacjami saksofonu jazz-rock, fussion jazz etc. Zwał, jak zwał – fragment historii bardzo porządnego jazzu!


Who’s the author???? Na przykładzie Springboard

Czas, by przywołać przy tej okazji nagranie kwartetu iście free jazzowego, które do dziś czeka na jakąkolwiek reedycję. Mam na myśli kwartet w składzie: Ian Carr (tr), Jeff Clyne (b), Trevor Watts (s) i John Stevens (dr). Prawie dokładnie 50 lat temu, latem 1966 roku nagrali oni LP Springboard (Polydor, 1969). Spotkanie to ważne i ciekawe z kilku powodów. Po pierwsze, to jedna z pierwszych rejestracji nagrań Johna, albowiem wcześniej (wiosną) powstały jedynie nagrania na pierwszy LP Spontaneous Music Ensemble  Challange. Po drugie, przynosi doprawdy wyjątkowo konkretny free jazz, który przy okazji świetnie uzupełnia się artystycznie z debiutem SME (tylko Carr z przywołanego kwartetu nie wziął udziału w jego nagraniu), a zatem ewidentnie należy trzymać oba wydawnictwa na tej samej półce. Po wtóre w końcu, kwartet ze Springboard interesująco wpisuję się w nieco akademicką dyskusję, kto de facto winien sygnować konkretne nagrania, innymi słowy czerpać dodatkowe tantiemy autorskie. 





W wielu dyskografiach nagranie powyższe jest podpisane jako The Jeff Clyne/ Ian Carr Quartet. Takiż napis widnieje także na samym czarnym krążku (patrz: fotografie). Wszakże, gdy spojrzymy już na okładkę czarnej płyty, muzyka jest firmowana nazwiskami wszystkich czterech muzyków. Pikanterii naszej egzegezie dodaje fakt, iż kilka lat później ci sami czterej muzycy grali koncert (z okazji wydania płyty – trzy lata po rejestracji nagrania) i zostali na plakatach określeni mianem… Spontaneous Music Ensemble. Informacja dodatkowa – kompozycje pięknie wyimprowizowane przez muzyków na Springboard podpisane są przez wszystkich muzyków: po dwie przez Stevensa, Carra i Wattsa, jedna zaś Clynne’a. Czyli autorów było jednak czterech.

Dla wielu z Was dyskusja ma zapewne charakter czysto teoretyczny, bo nie znacie muzyki. Kupienie krążka na pewno graniczy z cudem. Pozostaje zatem globalna sieć i poszukiwanie "ripu” winylowego. Znajdziecie go na blogu Inconstant Sol (patrz: rubryka " Tu często zaglądam"). Polecam!

I na sam koniec tej opowieści przywołanie sesji nagraniowej z końca lat 70., która doczekała się edycji CD, nawet niejednokrotnie, a jest kolejnym ciekawym przyczynkiem do dyskusji, kto winien być tytułem wykonawczym. O szczegółach przeczytacie w poniższej recenzji, która powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i została tam opublikowana w roku 2013.



John Stevens/ Paul Rutherford/ Evan Parker/ Barry Guy  One Four and Two Twos (Emanem, 2012)

Niezrównany Martin Davidson, właściciel i jedyny kreator wybitnego angielskiego wydawnictwa EMANEM, w roku 2012 dorzucił kolejną perełkę do swojej złotej kolekcji najważniejszych dzieł europejskiego (i nie tylko) free improv.
Tym razem trzecia już edycja pewnej sesji nagraniowej z końca lat 70-ych ubiegłego stulecia, uzupełniona wcześniej niepublikowanymi bonusami, zgrabnie zatytułowana - Jedna Czwórka i Dwie Dwójki.



O tym, że kwartet Stevens/ Rutherford/ Parker/ Guy grał ostatniego dnia sierpnia 1978r. wyjątkowo pięknie, wiemy już z poprzednich edycji tego materiału, wydanych  pod tytułem 4,4,4 (winyl - View, 1980, CD - Konnex, 1994, z niespełna dwuminutowym bonusem). O tym, że sesja powstała właśnie wtedy, a nie rok później (jak donosiły poprzednie edycje),  dotąd nie widzieliśmy. Nowością jest także fakt przypisania mocy sprawczej tego nagrania jednak Johnowi Stevensowi (dotąd zwykliśmy ten kwartet umieszczać w dyskografii Evana Parkera), zaś smaczkiem dodatkowym  informacja, iż rzeczone nagrania to jedynie próba dźwięku. Do sesji zasadniczej z niewyjaśnionych przyczyn nigdy nie doszło. Ot, żart historii – wszak muzyka pozostała wspaniała.

Spotkanie tych czterech wybitnych brytyjskich improwizatorów - w tej konfiguracji wszakże nie częste już pod koniec lat 70ych – to wydarzenie w oczywisty sposób przywołujące pionierskie lata kształtowania się idiomu europejskiego free improv w ramach wyjątkowej formacji Spontaneous Music Ensemble. Cała czwórka pod koniec lat 60ych wieku ubiegłego aktywnie kreowała zarówno ówczesną scenę europejskiej muzyki improwizowanej, jak i rzeczoną formację (wydawnictwa Challenge, Withdrawal, czy Karyobin – by przywołać te najważniejsze). Muzycy pomni tamtych doświadczeń, po blisko dekadzie, w trakcie sierpniowego wieczoru roku ’78, pięknie kooperują (bo „jeśli dźwięki, które generujesz nie wchodzą w interakcje z dźwiękami pozostałych muzyków, to po co jesteś w zespole?” – jak głosi słynna maksyma Johna Stevensa), dobywając ze swych instrumentów wszystko to, co niechybnie zbliża nas do kanonu free, jednakże tego o silnie jazzowych korzeniach. Gęsta, niebywale kompetentna improwizacja w pięciu odcinkach.



Sesji pierwotnie tytułowanej 4,4,4 na tym CD towarzyszą dwa wcześniej niepublikowane kilkunastominutowe duety (stąd nazwa płyty) – Rutherford/ Guy  i Stevens/ Parker.

Blisko 20 minutowy fragment wspólnych improwizacji Paula Rutherforda i Barry Guya, to część włoskiego tournee z jesieni 1979r., w trakcie którego muzycy, poza korzystaniem ze swych standardowych instrumentów, śmiało wykorzystywali elektronikę (w tu prezentowanych fragmentach jedynie puzonista), przez co muzyka zyskała nieco oniryczny charakter. Dodatkowo nagrania te w pamięci przywołują nam formację Iskra 1903, którą obaj panowie ongiś współtworzyli, a która niewątpliwie była najbardziej oddaloną od stygmatu jazzowego formacją brytyjskiego free improv. Jedyną wadą tej części omawianego CD jest nieperfekcyjna jakość dźwięku (jakkolwiek śmiało mogę wylistować wiele innych nagrań z tego okresu, na tle których koncert włoski Rutherforda i Guya brzmi całkiem znośnie).

No i na sam koniec niespełna kwadrans wyrwany z koncertu duetu John Stevens/Evan Parker (Londyn, '92). Piękne uzupełnienie wspólnej dyskografii obu Panów - od Summer 1967 do Corner to Corner (’93). Warto znać dokonania tego duetu, choćby dlatego, iż w improwizacyjnych bataliach ze Stevensem, Parker w ustach dzierży prawie zawsze jedynie saksofon sopranowy, co bywa niezwykle rzadkie w jego innych dwuosobowych wypowiedziach.
Zatem pełna rekomendacja dla każdej z 78 minut zawartych na Jednej Czwórce i Dwóch Dwójkach !




czwartek, 25 lutego 2016

John Russell – dekadowe resume jako skutek udanego incydentu koncertowego


Nie po raz pierwszy na tym blogu, zapewne też nie ostatni, inspiracją dla powstania kolejnej muzycznej opowieści jest wspomnienie wyjątkowego koncertu.

Jej bohaterem angielski gitarzysta John Russell, wytrwały wojownik na polu swobodnej improwizacji, który całkiem niedawno świętował 60 urodziny. Rocznica ta zresztą zaowocowała stosownym wieczorem w gronie przyjaciół w londyńskim Cafe Oto, który udokumentował na płycie Martin Davidson (John Russell With…, Emanem Records 2015). Ale nie to spotkanie koncertowe miałem na myśli rozpoczynając ten tekst.



W czerwcu ubiegłego roku na małej scenie warszawskiego Pardon, To Tu wystąpił kwartet wytrawnych improwizatorów – John Russell, Steve Beresford (z zawodu pianista, tu raczej w roli dekonstruktora przewidywalnej rzeczywistości akustycznej – najogólniej mówiąc: amplifikowane przedmioty różne), John Edwards na kontrabasie i po prawdzie inspirator całego zajścia, dużo młodszy od kolegów, norweski perkusjonalista Ståle Liavik Solberg (poznaliśmy go przy okazji VC/DC Gjerstada i Lonberga-Holma). Przez godzinę zegarową ich wspólnego występu działo się naprawdę wiele. Kompetentnym improwizacjom wyciszonego Russella i szalejącym na scenie Edwardsowi i Solbergowi (ten drugi co rusz zmuszał starszych kolegów do wzmożenia aktywności), towarzyszył rubaszny humor Beresforda, który wieloma dźwiękami generowany przez dziwne przedmioty (różnej proweniencji) puentował pomysły interlokutorów.

Koncert ów – dodam od razu, że smakowity po brzegi możliwości naszej zdewastowanej codziennością percepcji – był dla mnie przy okazji pierwszym spotkaniem z Johnem Russellem w konwencji na żywo. Muzyka tego cenię od lat i właśnie temu uczuciu chciałbym dać wyraz, przywołując w pamięci kilka udanych pozycji wydawniczych z jego udziałem, powstałych w ostatniej dekadzie lat. Z drugiej wszakże strony koncert pokazał, iż mój bohater nie jest najlepszego zdrowia, przez co, być może, nasze spotkanie warszawskie w przyszłości nie będzie miało swojego ciągu dalszego. Ale obym był złym prorokiem…



Grzebiąc w pamięci, te drobne resume dokonań Russella zacznijmy od… rejestracji spotkania w/w kwartetu w … St. Mary/s Old Church w listopadzie 2013r., która dotarła do nas dzięki płycie Will It Float? (Va Fongool, 2015), firmowanej czterema nazwiskami jej twórców. I tu swobodna improwizacja jest chlebem powszednim każdego z muzyków, a zadziornych dialogów i kolektywnych uniesień nie brakuje. Może jedynie Beresforda odnajdujemy w nieco mniejszym poczuciu humoru, wszak miejsce zdarzenia dużo poważniejsze niż skromne progi klubu w stolicy erpe. Nagranie dostępne jest zarówno w wersji winylowej, jak i CD (to drugie zawiera ponad 70 minut muzyki, zatem czarny krążek kupcie jedynie dla ładnej okładki).



Tuż obok Will It Float? na waszej półce z płytami wylądować powinien duet Russella z Solbergiem, nagrany pół roku wcześniej niż powyższe spotkanie sakralne w kwartecie, a wydany w roku 2014 przez Hispid pod krótkim tytułem No Step. Przyjemność z odsłuchu bardzo konkretna, acz niestety, podobnie jak tytuł, bardzo krótka, urywa się bowiem po 33 minutach...


Wszyscy wiemy doskonale, iż słuchanie muzyki improwizowanej wymaga pewnej dozy skupienia oraz warunków czasoprzestrzennych, które nie utrudniają odsłuchu i pozwalają docenić niuanse mikrodźwiękowych igraszek. Jest po prawdzie zajęciem generującym samotność i brak okazji na interpersonalne zaistnienie. Z tym większą zatem radością witam w moim domu płyty z muzyką improwizowaną, które śmiało można zapuścić w gronie niestowarzyszonej rodziny. Taką pozycją jest duet Russella z francuskim gitarzystą Pascalem Marzanem Translations (Emanem Records, 2011). Dwie gitary bez prądu uroczą dyskutują o swej wyższości akustycznej nad światem hałasu, na wskroś wypełnionym gitarowymi popisami rockowych szarpidrutów. Free improvisations w edycji relaksacyjnej? Bezwzględnie!


Jeśli chcecie sięgnąć po płyty Russella poczynione z Evanem Parkerem, odsyłam Was do przewodnika zawartego w drobnej monografii tego drugiego „W poszukiwaniu atrybutów wyjątkowości”, której kolejną już aktualizację umieściłem na tym blogu kilka dni temu. Śmiało też możecie zaryzykować i wrzucić w szpony waszych odtwarzaczy wspólne nagrania z innym weteranem brytyjskiej sceny free improv, genialnym perkusjonalistą Rogerem Turnerem (Birthdays i The Second Sky, Emanem 1996 i 2001). Z tymże Turnerem nasz gitarzysta zarejestrował także kilka spotkań w składzie trzyosobowym. Uwagę naszą, wobec powyższego, chciałbym skierować na wydawnictwo The Cigar That Talks (Editions Piednu, 2010), na którym dwójce wojowniczo nastawionych Angoli towarzyszy francuski mistrz improwizacji na saksofonie sopranowym – Michel Doneda. Ten ostatni to wyjątkowo ważna postać europejskiej muzyki improwizowanej. Muzyk ukształtowany artystycznie w dużej odległości od paradygmatów jazzowej improwizacji, przez co jego ujawnienia free improv noszą zazwyczaj znamiona niezwykłej oryginalności. Piękna płyta!



Szukając w ostatniej dekadzie innych udanych spotkań w formule trio, nie sposób nie zahaczyć uchem o wydawnictwo Birds (dEN, 2012), firmowane przez Matsa Gustafssona, Johna Russella i Raymonda Strida. To bodaj pierwsze spotkanie Gustafssona i Russella wydane na płycie. I choć między Panami nie ma wyjątkowej magii, a drobiny synergii są tu jedynie ornamentem, ja chłonę tę improwizację z dużą dozą satysfakcji (bo i Strid!). A że mogło być bardziej genialnie, sami muzycy wiedzą lepiej ode mnie. Uwaga: strona edytorska płyt z dEN, to zabawa z cyklu „znajdź, gdzie jest płyta” – od razu zalecam opakowanie zastępcze dla krążka.

Chcąc udanie zamknąć perspektywę ostatnich 10 la w życiu artystycznym Johna Russella, przywołam tu jeszcze znamienitą rejestrację z roku 2006 (choć jeden track ma datę ’04), upublicznioną światu przez niezrównany Emanem pod tytułem Analekta. Być może to krążek, od którego należałoby zacząć przygodę z muzyką Johna. Zawiera trzy duety – z saksofonistą Garry Toddem, przez lata zapomnianym, acz doskonałym improwizatorem, który pierwsze kroki na scenie free improv stawiał jeszcze w latach 70. (szukaj: Teatime, Incus 1975/ Emanem 2010; tamże również duet z Russellem), z trębaczem Henry Lowtherem (metrykalnie weteran wyższego stopnia), wreszcie z saksofonistką i perkusjonalistką w wieku młodszych córek Russella, o ile takie posiada – Chefą Alonso. Po blisko 50 minutach bardzo udanych konwersacji w parach, dostajemy na Analekcie godny finału deser – blisko pół godzinną improwizację Oktetu, zgrabnie łączącego gitarę, piano, dęciaki, głos ludzi, skrzypce i śmiałe pasaże konstruktywnej elektroniki (Beresford!).


Już naprawdę w ramach epilogu – w końcówce stycznia br. kolekcja nagrań z udziałem Johna Russella wzbogacona została o wyjątkowo atrakcyjny czteropak, dokumentujący edycję obwoźnego Festiwalu Mopomoso z roku 2013 (inicjatywa tych improwizatorskich spotkań jest po części udziałem Russella od wielu już lat). Rzecz nazwano Mopomoso Tour 2013 Making Rooms (Weekerloft, 2016) i zawiera  m.in. nagrania Russella w trio z Evanem Parkerem i Johnem Edwardsem (cały dysk pierwszy). Kolejne dyski to solowy występ pianisty Pata Thomasa, popisy tria smyczkowego (Benedict Taylor, Alison Blunt, David Leahy), a na koniec spotkanie klarnetu Alexa Warda z głosem Kay Grant. Na pewno muzyka warta jest każdego grzechu, zatem czym prędzej biegnę do sklepu, acz czy taki znajdę w tej części rzeczywistości non wirtualnej, to już opowieść na zupełnie inną okazję.



wtorek, 23 lutego 2016

Peter Brötzmann – „Piękne Kłamstwa” i szczypta wspomnień u progu 75 urodzin



Osobiście nie wybieram się do stolicy naszego dziwnego kraju, by przez kilka dni celebrować 75 urodziny Petera Brötzmanna, jednakże ów incydent kalendarzowy jest dla mnie wystarczającym powodem, by saksofoniście z Wuppertalu poświecić kilka chwil w niniejszym poście.

Jakkolwiek urodziny w Pardon, To Tu zapowiadają się bardzo ciekawie, choćby z powodu uczestnictwa w nim japońskiego trębacza Toshinori Kondo, który w Europie koncertuje rzadko, by nie rzec w ogóle jego stopa nie styka się z ziemią wiecznych odkrywców. O Nim także słowo w dalszej części tej opowieści.



Tu, nieśmiało rozpoczynając celebrację jakże zacnych urodzin, znajduję dobry moment na pochylenie się nad najnowszym wydawnictwem z udziałem Petera. W potoku duetów, ujawnień trzyosobowych i kwartetów eksplorowanych usilnie przez Brötzmanna w ostatnich latach (często przy kompetentnym wsparciu muzyków brytyjskich, np. patrz: post dotyczący wytwórni Clean Feed…), dzieło owo stanowi coś nietypowego i absolutnie świeżego. A na myśli mam Beatiful Lies (NEOS JAZZ, 2016), dysk będący rejestracją spotkania z nonetem ICI Ensemble. Przyznam, że z tą formacją spotykam się po raz pierwszy (choć nie całkiem dawno nagrali oni także płytę z Williamem Parkerem). Jest to skład niemieckich muzyków średniego i starszego pokolenia (których nazwiska po prawdzie nic mi nie mówią), a ich narzędziami pracy są instrumenty dęte, tak blaszane, jak i drewniane, piano, bas, perkusja i szczypta nienachalnej elektroniki. Sam Brötzmann  tradycyjnie wymiata na tenorze, tarogato i klarnecie. Dodajmy wymiata, jak na jego standardy, stosunkowo spokojnie, nieśpiesznie, a w kluczowych momentach mozolnych, kolektywnych improwizacji doprawdy nostalgicznie. Sama orkiestra ICI nie rujnuje nam swą nadmierną odkrywczością wizerunku porządnego free jazzowego ansamblu, ba, chwilami zabawa w dźwięki jest wyważona, precyzyjna i niezwykle selektywna. Innymi słowy, nie ma rewolucji, jest za to bardzo udana płyta, która stać się może dobrą okazją do życzenia Peterowi kolejnych 75 lat owocnych muzycznych przygód.

Gdy już poznacie “Piękne Kłamstwa” zachęcam do przypomnienia sobie szczególnie udanych pozycji w dyskografii jubilata, które światło dzienne ujrzały w trakcie minionych dziesięciu lat, a które opisałem na potrzeby portalu diapazon.pl w latach 2006-2009.


Brötzmann / Kondo / Pupillo / Nilssen-Love  Hairy Bones  (Okka Disc, 2009)

Czyżby powrót Die Like A Dog Quartet, nie tylko w mojej opinii, formacji stanowiącej swoiste opus magnum w przebogatym muzycznym życiu Petera Brötzmanna? I tak, i nie - rzekłbym przekornie.

Tak, bo znów Toshinori Kondo na elektronicznie przetworzonej trąbce, do spółki z Peterem Brötzmannem (alt, tenor, klarnet i tarogato) zabierają nas w szaleńczą, transową podróż po bezkresach naszej muzycznej świadomości. To rodzaj podróży, której nie lubimy kończyć przedwcześnie.



Nie, bo sekcji William Parker / Hamid Drake nikt nie zastąpi, dodatkowo Massimo Pupillo gra na basie elektrycznym (notabene - kolega z topornego heavyjazzowego ZU). No i Paal Nilssen-Love, to zupełnie inny drummer niż Drake (jakkolwiek, równie wspaniały).
W kontekście jednakże zawartości tego blisko 70-minutowego koncertu z Amsterdamu (zarejestrowanego we wrześniu ubiegłego roku) powyższe dywagacje nie mają większego znaczenia. Wspaniała muzyka! Przedni zastęp dęciaków równie doskonale, jak na produkcjach Die Like A Dog (co dla wielu będzie wystarczającą rekomendacją), prowadzi niezwykle konstruktywny dialog. Gęsta gra Paala Nilssena-Love na perkusji (jakżeby inaczej) stwarza ku temu znakomitą bazę, a zaskakująco wyważona, basowa ściana dźwięku generowana przez wiosło Pupillo, to dodatkowo solidny punkt odniesienia (gdzie mu tam do Laswellowskiego zrywania parkietu w Kongresowej - i bardzo dobrze!).

Koncert podzielony został na dwa fragmenty (ciszy pomiędzy nimi jednak nie uświadczymy). Zaczynamy od gwałtownego trzęsienia ziemi, a potem jest już tylko lepiej. Na początku fragmentu drugiego popadamy w lekką zadumę (piękna gra Kondo i delikatny sound Pupillo!), by potem krwiście zafiniszować (kolektywnie, w pełnej ekstazie, ku radości wszystkich słuchających). No i bardzo niepoprawna politycznie okładka. Reasumując - jeden z najpoważniejszych (jak dotąd) kandydatów na płytę roku!


McPhee / Brötzmann  / Kessler / Zerang  The Damage Is Done  (Not Two, 2009)

Panów Brötzmanna , McPhee, Kesslera i Zeranga znamy świetnie (m.in. doskonale pamiętamy, iż to 40% roztwór Chicago Tentet!), widzieliśmy na wielu koncertach i podziwiamy od lat (nota bene, czyż wielu wspaniałych free jazzowych mistrzów zza wielkiej wody, i nie tylko, nie powinno od dawna posiadać polskiego obywatelstwa?). Jako kwartet mają w dorobku dwa ujawnienia ("Tales Out Of Time" u Kapeluszników i "Guts" na OKKA Disk), a ubiegłej wiosny zawitali do naszego urokliwego kraju, celem popełnienia wspaniałego koncertu w najbardziej obleganej piwnicy współczesnej Europy Środkowej, czyli krakowskiej Alchemii. Wytrawny eksplorator ważnych free wydarzeń, Marek Winiarski rzecz zarejestrował i wydał na podwójnym CD (po raz pierwszy Not Two w takim formacie!).



Panowie zagrali dwa regularne sety (w wymiarze dwóch połówek meczów piłkarskich plus extra time) i gratisowy set trzeci (dogrywka z udziałem tria Freda Lonberga-Holma, który przypadkiem grał w Krakowie w wigilię tego zacnego koncertu). Na płytach niestety nie słyszymy owej dogrywki, a szkoda, bo Wasz recenzent słyszał te dźwięki i z radością donosi, że bezwzględnie warte były publikacji. Stało się jak stało - nie narzekajmy wszakże, bo dostaliśmy 95 minutowy jesienny killer do wielokrotnego odsłuchu. Panowie raczą nas free jazzem, będąc w doskonałej formie i dzieląc swoje swobodne improwizacje na sześć fragmentów opatrzonych tytułami. Skoro dyspozycja dnia wszystkich muzyków absolutnie topowa, to i koncert na długo zapadnie w Waszej pamięci. Co warte podkreślenia, wiele w tej muzyce fragmentów ewidentnie wyciszonych, pełnych nostalgii (jak dobrze, że płyta ujrzała światło dzienne jesienią), w czym szczególnie gustuje Joe McPhee, a i Peter Brötzmann wie, że wszystkiego nie da się załatwić hałasem. Ot, jeden w pewniaków na doroczne listy best of - polecam od pierwszego do ostatniego dźwięku!


Peter Brötzmann / Peeter Uuskyla   Born Broke  (Atavistic, 2008)

Blisko 100-minutowe spotkanie starych znajomych (nagrane we wrześniu 2006 r. w Szwecji) – pozostającego wciąż w genialnej formie Brötzmanna (tegoroczne koncerty w Polsce dowodzą tego najdobitniej) i jego starego kumpla ze Skandynawii – Uuskyli (najczęściej grywali dotąd w triu z Friisem-Nielsenem).



Uuskyla jest dość specyficznym perkusistą (nie wszyscy za nim przepadają), albowiem jego gra wydaje się pozornie pozbawiona lekkości i polotu typowego dla naszych ulubionych freejazzowych pałkerów. Wszakże jego nieco "kanciasta" poetyka idealnie wpasowuje się z estetykę kipiącego energią Brötzmanna (nie chcę przez to powiedzieć, że on też gra bez polotu...). Ale dość tych ambiwalencji – dostajemy naprawdę świetny kawał rasowego free, składający się z czterech fragmentów opatrzonych tytułami, na dwóch dyskach. Absolutnie i bezwarunkowo polecam, zwłaszcza tym, którzy nie doceniają roboty Uuskyli!


Brötzmann / Yagi / Nilssen-Love   Head On  (Idiolect, 2008)

Ubiegłoroczny koncert z niemieckiego "Manufaktur". Nazwiska Petera Brötzmanna i Paala Nilssen-Love'a padają na tych łamach tak często (i z takim poziomem natężenia zachwytu), że określenie niniejszego koncertu mianem wspaniałego trąci banałem. Niemniej trudno od takiej cenzurki uciec, albowiem jest jeszcze trzeci powód takiej, a nie innej percepcji tej muzyki - to kolega (koleżanka) Yagi grający (grająca) na 17 i 21-strunowym koto (przepraszam za te dylematy płciowe, ale człeka nie znam, a z nieostrego zdjęcia na okładce wynika, iż to kobieta o absolutnie męskich ramionach).



Ten, skądinąd wspaniale brzmiący instrument, nadaje improwizacjom naszych ulubieńców niebywałej, nieco onirycznej, niemal transcententalnej metaforyki. Chwytamy znane nam (i wspaniałe) dźwięki saksofonu i perkusji Panów PB i PNL jakby innymi receptorami słuchu, inną częścią naszego freejazzowego mózgu. Trzy samodzielne odcinki muzyczne. Naprawdę wyjątkowa płyta!


Peter Brötzmann / Michael Zerang Live in Beirut 2005  (Al Maslakh, 2006)

Nie jest to może wyjątkowy świeżak, a rzecz nagrana blisko trzy lata temu, ale z uwagi na niełatwy do niej dostęp (kupiłem na koncercie Brötzmanna w Gdyni), dla wielu będzie to z pewnością nowość. Trzecia pozycja w katalogu libańskiego wydawnictwa, to koncert dwóch wyjątkowych kolesi - Petera Brötzmanna (bez introdukcji) i Michaela Zeranga (białego odpowiednika Hamida Drake'a), nagrany na środku pustyni, czyli w Bejrucie.



Nie liczcie zatem na jakąś wyjątkową jakość dźwięku (pustynia ma swoje prawa), ale to co dostają w zamian Wasze narządy słuchu wynagrodzi wszelkie akustyczne niedogodności. Wspaniały koncert! Brötzmann niepozbawiony dalekowschodniego zaśpiewu i samonapędzającej się skłonności do raczenia nas uroczymi melodiami (oczywiście w ramach freejazzowej konwencji), Zerang czujny w każdym momencie saksofonowych erupcji, grający każdą dostępną kończyną. Lektura obowiązkowa! A i język arabski można sobie podszkolić czytając wkładkę do CD (płyta wydana w kopercie).


Brötzmann / Nilssen-Love / Gustafsson   The Fat Is Gone  (Smalltown Superjazz, 2007)

Spotkanie takich trzech gigantów europejskiego free nie może ujść naszej uwadze. Ubiegłoroczny koncert z Molde, wydany w zacnych szeregach norweskiej Smalltown, edycja jazzowa. Trzy ostro kopiące fragmenty. Totalne erupcje soczystych improwizacji free, okraszone chwilami sonorystycznej zadumy.



Choć wiele już słyszeliśmy równie pasjonujących koncertów, w tym jest to coś, co pozwala nam zakwalifikować nagranie do kategorii – muzyczne wydarzenie roku. Jedni docenią kunszt Gustafssona (chwile zadumy), inni rozpłyną się nad siłą środków wyrazu Brötzmanna (erupcje free), a ja ze swej strony zwracam uwagę na genialną drumerską robotę Nilssena-Love. On jest kołem zamachowym tej szalonej historii i to być może jemu należy przyznać palmę przodownika pracy.

Best wishes, Peter !!!!


poniedziałek, 22 lutego 2016

Barry Guy New Orchestra - potrójna przyjemność



Pisanie o Nowej Orkiestrze Barry Guya jest dla mnie czystą przyjemnością przynajmniej z kilku powodów. Po pierwsze – przywołuje wspomnienie uczestnictwa w dwóch kilkudniowych spotkaniach z Zespołem i muzykami w Krakowie, odpowiednio w 2010 i 2012 roku, które z pewnością mogę wskazać, jako najbardziej intensywne i po prawdzie najpiękniejsze koncertowe spotkania z muzyką improwizowaną. Po drugie - wydane po wyżej wymienionych spotkaniach wielopaki oficyny Not Two „Mad Dogs” i „Mad Dogs on The Loose” zawierają doprawdy wyjątkową muzykę, stanowiąc jedne z najważniejszych rejestracji muzyki free improvisations ostatnich lat, w każdym aspekcie rozpatrywania tego zagadnienia. I to jest teza, z którą trudno dyskutować, będąc przy zdrowych zmysłach.

Po trzecie w końcu, Barry Guy New Orchestra jest absolutnie zjawiskową formacją na współczesnej scenie muzycznej (bez dodatkowych przymiotników). Łączy bowiem w sobie dwa trzyosobowe składy, konsekwentnie stawiające resztę świata free improvisation w pozycji zdystansowanych rywali -  czyli trio Evan Parker/ Barry Guy/ Paul Lytton i trio Mats Gustafsson/ Barry Guy/ Raymond Strid (zwane także jako Tarfala Trio). Dodatkowo jest także BGNO naturalną kontynuatorką wielkiego przedsięwzięcia Barry Guya – London Jazz Composers Orchestra - która choć formalnie egzystuje, to jednak nie ujawnia nowych wydawnictw płytowych od kilku już lat. W tym miejscu nieodzowne zdaje się przypomnienie wspaniałego koncertu LJCO na warszawskim Festiwalu Ad Libitum w 2013r., poprzedzone wyjątkowym występem Barry Guya i Mayi Homburger w duecie, a także dzień wcześniej – tria Parker/ Guy/ Lytton.

Wspomniane wyżej wielopaki z koncertów krakowskich zawierają nagrania tzw. Small Formations, zatem zespołów „istniejących” wewnątrz Orkiestry, jak i ad hoc kleconych układów personalnych spośród jej członków. Nie ma na tych wydawnictwach nagrań koncertów finałowych samej New Orchestra jako całości. Rejestracje te bowiem Guy zarezerwował jedynie dla okoliczności spotkań studyjnych, gdy nagranie powstaje w absolutnie komfortowych warunkach akustycznych.




Amphi/Radio Rondo – wymiar studyjny

Nowa Orkiestra trzykrotnie skutecznie popełniała rejestracje studyjne. Najpierw było to spotkanie w roku 2000 i płyta „Inscape-Tableaux” (Intakt, 2001), potem cztery lata później „Oort-Entropy” (Intakt, 2005), wreszcie ostatnia z nich, zrealizowana w niespełna cztery miesiące po drugiej wizycie w Krakowie - „Amphi/Radio Rondo” (Intakt, 2014). Co najistotniejsze, na tej trzeciej znalazły się kompozycje Barry Guya wykonywane w trakcie koncertu finałowego w Krakowie w 2012r. Zatem śmiało możecie ten ostatni dysk podpiąć pod drugi z wielopaków Not Two.

Orkiestra, jak widać wyżej, nie spotyka się zbyt często, tym większa zatem radość, że pierwsza wizyta w Krakowie miał swój doskonały ciąg dalszy. Co równie istotne, a co stanowi wartość dodatkową rejestracji ze spotkań krakowskich, to poszerzenie tentetu, jaki funkcjonował na dwóch pierwszych edycjach BGNO, o dwie ważne postaci – barokową skrzypaczkę Mayę Homburger (prywatnie żonę Guya) i wspaniałego brytyjskiego saksofonistę Trevora Wattsa. Na „Amphi/Radio Rondo” nie odnajdujemy wprawdzie Wattsa, jest natomiast dobitnie obecna pani Homburger. Oto bowiem pierwszą cześć dysku zajmuje rzeczona kompozycja „Amphi’, która jest próbą – od razu zdradźmy, że wyjątkową udaną – połączenia dużej improwizującej orkiestry free jazzowej (nie bójmy się tego określenia) ze skrzypcami barokowymi, sprawnie obsługiwanymi przez Mayę. Efekt jest doprawdy piorunujący, a sam Guy w stosownym liner notes podziwia zarówno małżonkę, która utrzymała się stylowo w tyglu kipiących dęciaków, jak i pozostałych członków Orkiestry, którzy w ferworze improwizacji potrafili być akustycznie wstrzemięźliwi i nie zagłuszyli pięknie brzmiącego instrumentu strunowego. Muzyka jest frapująca i od razu zaznaczam, że niewiele ma wspólnego z medialnie głoszonym onegdaj „trzecim nurtem” w muzyce (chodziło, przypominam, o połączenie jazzu z filharmonią).



Drugą z kompozycji zawartych na najnowszym dysku BGNO jest „Radio Rondo”, oryginalnie napisaną dla London Jazz Composers Orchestra i wykonaną w 2008r. przy udziale pianistki Irene Schweizer ("Radio Rondo/ Schaffhausen Concert"). Tu cudowne barkowe smakołyki maczane w swobodnym tańcu wybitnych instrumentalistów, zamieniamy na pikantne, free jazzowe mięcho, upieczone wokół intensywnie improwizującego pianisty, w tym wypadku – Agusti Fernandeza. Perełka, udanie kontrapunktująca nieco nostalgiczne „Amphi”.

Zachęcając do zanurzania się po sam koniuszek nosa w nowej muzyce BGNO, poniżej proponuję skromne przypomnienie pierwszej edycji wrażeń z niezwykłych spotkań z Nową Orkiestrą, które opisałem w marcu 2013r., tuż po ukazaniu się „Mad Dogs” (tekst udostępniony w globalnej sieci na pośrednictwem portalu jazzarium.pl). O drugiej edycji czytaliście już na tym blogu w poście, do którego skrót odnajdziecie właśnie w tym miejscu.


Mad Dogs – spotkanie pierwsze

Niech to zakrawa na mentalny szantaż wymierzony w rozgorączkowane głowy czytelników, ale już teraz, w połowie marca, donoszę nieśmiało, iż nakładem zacnego krakowskiego Not Two ukazała się najlepsza płyta roku 2013.

Jestem bezczelnie przekonany, iż bieżący rok niczym bardziej istotnym na polu free jazz/improv nas już nie zaskoczy. Oto bowiem, po ponad dwóch latach oczekiwań, dostajemy do rąk płytową relację z wyjątkowego wydarzenia, jakie miało miejsce w Krakowie w roku 2010 – pięciu dni obcowania z New Orchestra Barry Guya. Co niemniej ważne, nagrania te pewna skończona liczba homosapiens może śmiało porównać z genialną powtórką tegoż wyjątkowego wydarzenia, jaka miała miejsce w Krakowie w roku 2012 – tym razem czterech dni koncertowania tejże samej New Orchestra.  Pisząc o „Szalonych Psach” nie sposób do tego drugiego wydarzenia nie odnosić się.

Wasz skromny, acz bezczelny recenzent uczestniczył w obu tych eventach (jakkolwiek nie w pełnym wymiarze), zatem istnieje spora nadzieja, iż jego wynurzenia nosić będą znamiona, jakkolwiek pokrętnej, to jednak obiektywności.

Idea zebrania w jednym miejscu kilkunastoosobowego dużego składu freejazzowego i podzielenia go na mniejsze koncertujące podgrupy nie jest nowa, ani szczególnie odkrywcza (wspomnijmy choćby całkiem przecież niedawne pierwsze ujawnienie The Resonance Kena Vandermarka). Również w przypadku New Orchestry takie działania podejmowane były już wcześniej (zresztą sama idea NO, jak wspomina Barry Guy, to próba konfrontacji trzech trzyosobowych formacji z udziałem kontrabasisty – Parker/Guy/Lytton, Guy/Gustafsson/Strid  i Guy/Crispell/Lytton).

Wszakże w odniesieniu do poprzednich ujawnień New Orchestra, zebranie tej grupy muzyków na pełny tydzień roboczy w jednym miejscu, następnie zarejestrowanie nagrań i wydanie w edycji aż 5 krążków jest z pewnością czymś ponadstandardowym. Dodajmy w tym miejscu, iż mimo, że NO istnieje formalnie ponad 12 lat, ma na swym koncie do tej pory zaledwie dwa wydawnictwa płytowe („Inscape – Tableaux”, 2000; „Oort – Entropy”, 2004 – oba w szwajcarskim Intakt Records, w pełnym dziesięcioosobowym składzie).



W ramach obecnego składu BGNO (jakkolwiek zmiany na przestrzeni wspomnianych wyżej lat funkcjonowania składu były bardziej niż kosmetyczne!) istnieje  – co ważne i dalece frapujące – kilka formacji absolutnie istotnych dla muzyki free jazz/improv, składów personalnych mających za sobą jedno lub więcej ujawnień płytowych. A zatem  tria: Parker/Guy/Lytton,  Gustafsson/Guy/Strid (Tarfala Trio) i  Robertson/Parker/Fernandez, duety: Fernandez/Guy, Fernandez/Gustafsson, Fernandez/Parker, Parker/Guy, Parker/Lytton i Gustafsson/Guy, a także kwartet Fernandez/Parker/Guy/Lytton. Dodatkowo wiele wspólnych nagrań popełnili onegdaj Trevor Watts i Barry Guy, jakkolwiek prawie zawsze w towarzystwie nieodżałowanego Johna Stevensa. Te historyczne koincydencje mnożyć by można w nieskończoność, zatem bezspornym jawi się fakt, iż podzielenie New Orchestra na mniejsze składy, to stworzenie okazji do obejrzenia w akcji scenicznej niemal całej historii europejskiego free improv, przynajmniej ostatnich dwóch dekad (jedyny człowiek spoza Europy w tym gronie to Herb Robertson).

Powyższy, niebywale rozbudowany wstęp mógłby po prawdzie starczyć za samą recenzję, wszak powodów wyjątkowości nowego wydawnictwa Marka Winiarskiego mamy tu przywołanych wystarczająco wiele. Niemniej parę dodatkowych argumentów dla uzasadnienia mojej bezczelnej preambuły postaram się tu wylistować.

Do Krakowa jesienią roku kończącego pierwszą dekadę XXI wieku zjechało dwunastu muzyków. Standardowy tentet uzupełniony został na tę okazję o weterana sceny improwizowanej (i nie tylko) Trevora Wattsa oraz Mayę Homburger, barokową skrzypaczkę, przy okazji partnerkę życiową Barry Guya. Efektem fonograficznym spotkania jest pięć dysków, dokumentujących cztery dni zmagań małych formacji, innymi słowy ponad 4,5 godziny nagrań koncertowych z Alchemii. Nie wszystko, co się wówczas wydarzyło, Barry Guy pozytywnie zweryfikował w procesie edytorskim, nie mniej wydaje się, iż nic szczególnie istotnego nam nie umknęło (pozostaje pytanie, dlaczego nie wydano koncertu finałowego NO, ale w tym miejscu dylemat ten mniej nas interesuje). Na płytach Not Two mamy zatem cały dzień pierwszy i trzeci, obszerne fragmenty dnia czwartego i drobny, 30 minutowy ekstrakt dnia drugiego (jeśli w tej wyliczance nie jestem w stu procentach precyzyjny, to proszę o korektę, bazuję wszakże wyłącznie na ulotnej pamięci, a szczegółowych notatek nie posiadam).

Na opublikowanych nagraniach słyszymy większość formacji, które znaliśmy już wcześniej z nagrań płytowych (patrz szósty akapit tego fragmentu tekstu). Mnie szczególnie do gustu przypadły niemal genialne ujawnienia Matsa Gustafssona, ewidentnego króla polowania tygodnia alchemicznych zmagań.  Myślę tu zarówno o krótkim popisie solowym, jak i przede wszystkim o duecie z Agusti Fernandezem i frenetycznym wręcz występie Tarfala Trio (polecam zwłaszcza fragment, gdy free improwizacyjna kawalkada dźwięków wchodzi na poziom całkowicie zaskakującej harmonii, jakby w znoju konwulsyjnej galopady trzech jurnych rumaków, nagle rzeczywistość zdominowana została przez oślepiające blaski wschodzącego słońca).

Nie sposób także nie zatrzymać się na chwilę przy występach tria Parker/ Guy/ Lytton, najpierw dnia pierwszego w ujęciu klasycznym, zaś w dwa dni później z udziałem Agusti Fernandeza w uroczym kwartecie. Kto ma wątpliwości, że Ci muzycy w tej konfiguracji stanowią kwintesencję małego składu free improv, ma kolejną okazję, by się o tym przekonać. Istotnym elementem pięciopaku z Alchemii jest także rzeczony pianista, który odpowiada za wspaniałe intro całego przedsięwzięcia na preparowane piano solo.



W ramach powoływanych ad hoc składów osobowych nie sposób nie uchylić się w pozie zachwytu nad kwartetem dowodzonym przez perkusistów Lyttona i Strida, których pięknie kontrapunktowali niskim częstotliwościami Hans Koch i Per Ake Holmlander. Także każde pojawienie się na scenie najstarszego w tym gronie Trevora Wattsa godne jest Waszych uszu, szczególnie zaś te w trio z Guyem i Stridem (niechybnie pamięć moja przywołuje natychmiast  niezapomniane nagrania Wattsa i Guya z Johnem Stevensem, zarówno jako Amalgam, jak i pod trojgiem nazwisk). Zachęcam także do uronienia paru chwil na wieńczącym cztery dni improwizacyjnych zabaw występie Oktetu (skład BGNO bez Parkera, Guya, Homburger i Kocha), fascynującym przynajmniej z dwóch powodów – po pierwsze, do dziś nie wiemy, jakim cudem wszyscy muzycy pomieścili się na małej scenie Alchemii (w 2012 doszedł do Oktetu Barry Guy i także dali radę!), po drugie, z racji pięknych, wręcz pastelowych grupowych improwizacji wybitnych muzyków.

Jeśli nad czymkolwiek miałbym delikatnie utyskiwać w trakcie bytności w Alchemii w listopadzie 2010 roku (jakkolwiek już nie do końca w momencie odsłuchu „Mad Dogs”), to mimo wszystko byłaby nią subdoskonała forma fizyczna Evan Parkera (co skutkowało być może brakiem jego sopranowych pasaży w trakcie całego tygodnia koncertowego). Cóż, chyba każdy ma prawo do drobnej chwili słabości, zwłaszcza pod koniec siódmej dekady życia.

Co bowiem dzieje się, gdy rzeczony Evan jest formie pokazały koncerty z roku 2012. Dokładnie ten sam zestaw muzyków, trochę w innych konfiguracjach osobowych. W mojej ocenie każdy z muzyków i każdy wydobywany dźwięk był odrobinę gorętszy, bardziej intensywny niż dwa lata wcześniej. Zatem Moi Drodzy, po prostu paręnaście tygodni temu dostałem się w wymiar iście kosmicznych doznań artystycznych.

Ps. Wydawnictwo, jakkolwiek zawiera pięć nośników cyfrowych, ma format winylowy, przynajmniej w zakresie okładki, przez co, choć piękne, bywa trochę niepraktyczne w szybkim dostępie do dźwięków. Boję się także o jego stan techniczny przy setnym odsłuchu. Brakuje mi  liner notes by polish, ale pewnie się czepiam bez specjalnej przyczyny.






piątek, 19 lutego 2016

Evan Parker – … Revisited! W poszukiwaniu atrybutów wyjątkowości (aktualizacja 2016)


„Muzyka z tego albumu była komponowana poprzez improwizację” – konstatuje Evan Parker, na pozór przewrotnie, w liner notes jednej ze swych najpiękniejszych solowych płyt ”Six Of One”.


Intro

My zaś skonstatujmy na samym początku tej opowieści, by nie zostawić cienia wątpliwości – oto blisko 72-letni dziś Evan Parker, pochodzący z angielskiego Bristolu, to bez wątpienia najważniejsza postać europejskiej muzyki improwizowanej, z jednej strony mocno osadzonej we freejazzowej estetyce, z drugiej zaś, pozostającej pod silnym wpływem nowocześnie pojmowanej muzyki współczesnej. Ta istotna dwubiegunowość artystycznych influencji w muzyce Parkera towarzyszy mu od zarania jego muzycznych eksploracji. Można, w pewnym uproszczeniu, ten muzyczny dualizm sprowadzić do instrumentów, po jakie sięga w swej artystycznej podróży. Jeśli dzierży w dłoniach saksofon tenorowy, słyszymy prawdziwie freejazzowe rozszalałe zwierze (czerpiące pełnymi garściami z późnego Johna Coltrane’a), gdy sięga po sopran, odkrywamy wiecznego eksploratora muzyki współczesnej, wychowanego na doświadczeniach muzycznej awangardy wywodzącej się wprost ze szkoły Darmstadzkiej lat 60tych ubiegłego stulecia (Boulez, Stockhausen, Schoenberg). A bywa, że korzysta z obu instrumentów w trakcie tej samej partii improwizacji.


W dalszej części tej skromnej rozprawki, listować będę przykłady konstytuujące tezę o wyjątkowości postaci, jaką jest Evan Parker, za główne kryterium selekcji przyjmując formy jego muzycznej aktywności, przechodząc od działalności solowej do rozbudowanych formacji multiinstrumentalnych. Zaprezentowane niżej kilkanaście wątków twórczości Evana, które autorytarnie uznałem za najistotniejsze, nie wyczerpuje rzecz jasna tematu, bowiem wielu kolejnych ważnych pozycji płytowych nawet nie zasygnalizowałem. Ciekawych świata dźwięków dalece niepokornych już teraz odsyłam do bardzo precyzyjnej dyskografii http://efi.group.shef.ac.uk/mparker.html i odkrywania tegoż świata na własną odpowiedzialność.


Improwizacja, bezkompromisowość, wrażliwość akustyczna

Nim omówimy jego przebogatą płytotekę (skrupulatni statystycy z pewnością zakończą wyliczankę powyżej liczby 250), kilka hipotez, które próbują opisać człowieka, jakim jest, aktywny od pół wieku muzyk.

Zatem na sam początek słowo klucz, czyli improwizacja. Improwizacja stanowi bowiem jedynie akceptowaną formę muzycznej wypowiedzi Evana Parkera. Jest środkiem i celem wszelkich muzycznych poszukiwań.

Próżno szukać równie jak Parker bezkompromisowej postaci tej sfery ludzkiej aktywności artystycznej. Rzec można, iż mamy tu do czynienia z prawdziwie modelową bezkompromisowością. I jestem przekonany, iż nigdzie nie znajdziemy przykładu nawet śladowego uczestnictwa Parkera w muzyce prostszej, bardziej banalnej, bardziej oczywistej (co zdarzało się największym tuzom muzycznego anarchizmu).

Skrajnie indywidualna forma artykulacji (m.in. słynny „oddech okrężny”) i fundamentalna artystyczna niezgoda dla stosowania dróg na skróty (kto słyszał Parkera grającego melodię, niech pierwszy rzuci kamieniem), to kolejne atrybuty bogatej osobowości artystycznej Evana. A zatem melodia, jako przeciwległy biegun poszukiwań twórczych środków wyrazu. Wszystko poparte perfekcyjną biegłością techniczną, bo skoro potrafię zagrać wszystko, gram tylko to, co chcę.

Niebywała wrażliwość akustyczna sprawia, iż dbałość o komfort przestrzeni muzycznej, ciągłe poszukiwania idealnych miejsc do prezentacji muzyki (częste, zwłaszcza sopranowe występy w obiektach sakralnych), to niemal idee fixe Anglika. Albowiem dźwięk zawsze powstaje w określonym środowisku akustycznym. Ważne jest, by docierał do słuchacza z uwzględnieniem okoliczności przestrzennych, w jakich powstaje (mikrofony winny zbierać dźwięki w odpowiednim oddalenia od źródła ich powstawania).

Oczywista dla często obcujących z tą muzyką słuchaczy jest rozpoznawalność dźwięków granych przez Evana Parkera, nawet w dużych formacjach instrumentalnych. Nie pomylimy tej muzyki z jakąkolwiek inną porcją dźwięków.


Solo soprano – w drodze do absolutu

Jeśli nie lubicie nagród za całokształt twórczości, niechże ten przejaw artystycznej aktywności Evana będzie wystarczającym dowodem na tezę postawioną w preambule tego tekstu. Oto bowiem chyba dla nikogo, kto choć trochę liznął muzycznego anarchizmu kanonu free, nie jest zaskoczeniem twierdzenie, iż najważniejszym wkładem naszego bohatera w rozwój muzyki XX wieku są solowe dokonania na saksofon sopranowy. Dzięki niebanalnej i niczym nieskrępowanej wyobraźni muzycznej, wspartej techniką „oddechu okrężnego” (innymi słowy, jednocześnie oddycha i gra, co skutkuje możliwością generowania nieprzerwanego dźwięku przez wiele minut, tyle ile sił po prostu w płucach starcza), potrafił wnieść solowy występ na tym drobnym instrumencie dętym do rangi bliskiej absolutu w swoim gatunku.




Sopranowe wycieczki w głąb parkerowskiej wyobraźni, swoiste strumienie muzycznej świadomości (trochę per analogia do literackich zainteresowań Evana; często tytuły jego improwizacji czerpią inspiracji właśnie z tej muzy) udokumentowane są jak do tej pory na 10 pełnowymiarowych LP/CD. Ta historia ma swe początki w połowie lat 70ych (Saxophone Solos, Incus 1975*), a kończy ją – jak dotąd - nagranie sprzed ponad siedmiu lat (Whistable Solo, Psi 2008). Jeśli szukacie surowości i drapieżności bliskiej For Alto Anthony Braxtona, sięgnijcie po Monoceros (Incus, 1978), jeśli szukacie liryzmu i swoiście pojmowanego piękna solowego sopranu, posłuchajcie koniecznie Six Of One (Incus, 1980). Gdy chcecie uciec w kosmiczny trans i wpleść się w zwoje mózgowe Evana, odpalcie bezwzględnie Conic Section (Ah Um, 1989), a gdy wasz intelekt inspiruje, poza samymi dźwiękami, także rewolucyjna (na tamte czasy) koncepcja solowego wielośladu bez odsłuchu wersji poprzedzającej, rzućcie się bez opamiętania na Process and Reality (FMP, 1991). W końcu, gdy poczujecie już wszystko, co poczuć powinniście obcując z absolutem, sięgnijcie po nieco „spokojniejsze” nagrania z minionej dekady Lines Burnt In Light (Psi, 2001).
Kluczem do zrozumienia tej opowieści jest oddanie się całkowicie we władanie dźwięków, jakie docierają do naszych uszu. Jeśli stać nas na tę odrobinę szaleństwa, nagroda będzie wielka.


Duety z Lyttonem – archetyp poszukującej improwizacji

Evan Parker i Paul Lytton poznali się przypadkiem w 1969r., raczej na polu towarzyskim, by po roku wspólnych prób zdecydować się wystąpić publicznie po raz pierwszy. Szukali wspólnego języka, by odnaleźć go pośród zgiełku tradycyjnych instrumentów akustycznych, tych stricte jazzowych (saksofony i perkusjonalia), jak i tych nieco odległych od tej stylistyki (np. okaryna), wspartych zarówno sporą porcją elektroniki i preprodukcji, jak i przedmiotami własnej produkcji (np. lyttonphone).


W trakcie 7 lat wspólnych muzycznych poszukiwań stworzyli swoisty archetyp współczesnej muzyki improwizowanej. Jednocześnie doprowadzili do nieosiągalnego dla zwykłych śmiertelników poziomu wzajemnego zrozumienia i generowania ekstremalnej synergii, jaka może powstać ze spotkania dwóch muzyków. Nie byłoby takiego tria jak Parker/Guy/Lytton, gdyby nie te lata budowania wzajemnych relacji pomiędzy genialnym saksofonistą i wiecznie poszukującym perkusistą. Za „życia” duet doczekał się trzech LP - Collective Calls (Urban) (Two Microphones) (Incus, 1972), At The Unity Theatre (Incus, 1975) i RA (Ring, 1976), które po prawie dwóch dekadach zostały uzupełnione o dwa zestawy nagrań z różnych miejsc i okazji koncertowych, wydane przez Martina Davidsona w jego niezastąpionym EMANEM – Three Other Stories i Two Octobers (rejestracje z lat 1971-75).


Parker/Guy/Lytton, czyli  trio jako formuła doskonała

W pięć dni po swoich 50 urodzinach, Evan Parker zorganizował (lub mu zorganizowano, nie pora to roztrząsać) niezwykły koncert, zarejestrowany i wydany jako 50th Birthday Concert (Leo, 1994). Na scenie londyńskiego Dingwalls pojawiły się dwa tria, które z pespektywy blisko półwiecznej artystycznej aktywności Evana, z pewnością stanowić mogą esencję jego muzycznej świadomości. A zatem -  Alex Von Schlippenbach/Evan Parker/Paul Lovens Trio (zwane co do zasady Schlippenbach Trio) oraz Evan Parker/Barry Guy/Paul Lytton Trio (okazjonalnie nazywane Evan Parker Trio) zagrali po secie trwającym godzinę lekcyjną i podzielili się dyskami wydawnictwa, którego nazwę wymieniam kilka wersów wyżej. Czas teraz na dłuższą epistołę o obu tych formacjach.

Wróćmy zatem do ciągu przyczynowo-skutkowego naszej evanowskiej rozprawki. Jeśli do wszystkiego tego, to co powiedzieliśmy dotąd o Parkerze, dodamy kilka istotnych faktów wynikających z koincydencji jego wspólnych muzycznych przygód z Lyttonem, a całość uzupełnimy osobą Barry Guya, wirtuoza kontrabasu, ambitnego kompozytora (London Jazz Composers Orchestra), aktywnie i twórczo uprawiającego muzykę barokową (już wiemy dlaczego strój jego instrumentu jest tak czysty i brzmi tak nieziemsko pięknie, w tym absolutnie bachowskim rozumieniu tego słowa), otrzymamy Trio, które niezależnie od wielu nieprzewidzianych okoliczności, musi być czymś konkretnie wyjątkowym. Synergia, sonorystyka, semantyka improwizacji znów o krok od muzycznego absolutu.




Trio, egzystujące wspólnie blisko 35 lat, ma swym dorobku dziesięć pozycji nagranych w wersji „saute” (a zatem bez gości) i kolejne dziesięć w formule trio plus jeden, a nawet trio plus dwa. Wskazanie tych szczególnie wartych uwagi jest przedsięwzięciem całkowicie karkołomnym, zatem tylko kilka nieśmiałych sugestii bardzo subiektywnego recenzenta. Jeśli kryterium wyboru ma być intensywność i bolesna bezkompromisowość przekazu, połączona z surowym, wręcz ascetycznym brzmieniem – koniecznie The Redwood Session, z Joe McPhee na dokładkę w jednym utworze (CIMP, 1995), jeśli dodatkowo skąpana w koncertowym żarze – niechybnie At The Vortex (EMANEM, 1996), bądź At Les Instants Chavirés (Psi, 1997). Gdy mamy odrobinę czasu do zmarnowania i nieobca nam jest konieczna chwila zadumy – bezwzględnie studyjna przygoda Breaths and Heartbeats (Rastascan 1994), a gdy nasze uszy pragną pławić się w bezmiarze akustyki gaudijskich przestrzeni – rewelacyjnie zarejestrowany koncert z Barcelony Zafiro (Maya, 2006). A ponieważ wiemy, nie tylko z tej opowieści, jak twórcza bywa odrobina pokory, sięgajmy garściami po nagrania w wersji 3+1. W tych właśnie przypadkach dobitnie słychać, jak trzech wybitnych muzyków w spotkaniu z gościem, bez cienia dyskusji, w ciężkim mozole kolektywnej improwizacji, ustępuje mu miejsca i daje się wieść jego wyobraźni - After Appleby z Marilyn Crispell na fortepianie (Leo, 1999), Topos z Agusti Fernandezem także na fortepianie (Maya, 2006), czy Scenes In The House Of The Music z Peterem Evansem na trąbce (Clean Feed, 2009). Nie zapominamy także o polskim wątku w historii tria i występach w ramach wielodniowych zmagań Małych Formacji Barry Guy’ New Orchestra, w Krakowie w latach 2010 i 2012, udokumentowanych jako fragment większej całości na Mad Dogs (Not Two, 5 CD) i Mad Dogs On The Loose (Not Two, 4 CD).



Schlippenbach Trio, czyli trio inaczej

Nawiązując na nazewnictwa kluczowych w dorobku Parkera formacji trzyosobowych (patrz: rozdział wyżej), nazwę tej formacji przypisać można jedynie tupetowi i megalomani Alexandra Von Schlippenbacha. A może to żart lub jedynie kaprys hrabiowski. Zwał, jak zwał, równie dobrze tę formację możnaby tytułować „Parker Trio”, czy też „Lovens Trio”. Kilkadziesiąt lat wspólnego grania zrosło tych trzech dżentelmenów w jedno ciało i cokolwiek by nie uczynili, tak będzie już po sam koniec ich dni. Z drugiej wszakże strony, pianistyczne natręctwa Alexa powodują na niejednym nagraniu, iż trio idzie, gdzie mu piano drogę wskaże i na odrobinę swobody pozwoli.


Choć na przełomie roku 2009/10 dostojni Panowie 60+ grali trasę z okazji 40-lecia istnienia formacji, to ich pierwsze wydawnictwo nagrane zostało nieco później, a ukazało się w zacnym berlińskim FMP jako Pakistani Pomade (1972). Ostatnie lata poszerzyły dorobek artystyczny tria o jeszcze wcześniejszą rejestrację First Recordings (Trost, 1972).
Przez kolejne prawie cztery dekady zagrali tysiące koncertów, a ich katalogowy dorobek powiększył się o kolejne dziesięć wydawnictw. I znów mam problem ze wskazaniem tych szczególnie wartościowych, albowiem trudno doszukać się w historii free improv formacji o równie jednorodnym i stabilnym „repertuarze”. Płyty Schlippenbach Trio jakkolwiek podzieliłbym na nagrania koncertowe i będące w mniejszości studyjne rejestracje. Gdy w pierwszych panuje duch konsekwentnej do bólu improwizacyjnej galopady, o tyle nagrania studyjne idą bardziej w kierunku poszukiwania nowych środków wyrazu i stanowią oczywisty oddech pomiędzy publicznymi występami, wskazując kierunki przyszłych koncertowych erupcji. Wśród tych pierwszych szczególnie udanymi znajduję Detto Fra Di Noi, (Po Torch, 1981, do dziś bez edycji cyfrowej) i podwójny Swinging the BIM (FMP, 1998), zaś wśród nagrań bez oklasków misterne Elf Bagatellen (FMP, 1990) i akustycznie perfekcyjne Gold Is Where You Find It (Intakt, 2007).

Dumną historię obu trzyosobowych formacji Evana Parkera wdzięcznie puentują dwa inne wydawnictwa - 2X3=5 (Leo 1999), stanowiące wspólny, wręcz konwulsyjny koncert obu formacji, czyli dwa tria to jednak tylko pięciu muzyków i America (Psi, 2003), koncert z amerykańskiej trasy tria Parker/Guy/Lytton, w którym nieobecnego z powodów osobistych kontrabasistę zastępuję ….Alex Von Schlippenbach! A o płycie łączącej na dwóch niezależnych dyskach oba tria wspomniałem na początku poprzedniego rozdziału.


Kwartety – synteza improwizacji w małej grupie

Nie czas na akademickie dysputy, jaka formuła osobowa jest najbardziej adekwatna dla swobodnej improwizacji, jednakże wiele znaków na niebie i ziemi wskazuje na skład czteroosobowy, szczególnie, gdy improwizacja ma korzenie silnie jazzowe. A jeśli kwartet, to z pewnością z udziałem sekcji rytmicznej (kontrabas, perkusja). Nie brakuje takich nagrań w portfelu Parkera. Z uwagi na ich wysoką wartość artystyczną, a także uwzględniając osobiste preferencje (moje uszy dobrze odnajdują się w formule kwartetowej), pozwalam sobie przywołać te wyjątkowe cenne spotkania z muzyką tworzoną we czworo (oczywiście pamiętamy o kwartetach wymienionych wcześniej, ale miały one na ogół formułę 3+1, zatem w tym miejscu ciągu dramatycznego tej wypowiedzi mniej nas interesują).

The Ayes Have It (Emanem, 1983/1991) – dysk w pierwszej części zawiera nagrania tria Parker/Rogers/Muir, z wczesnych lat 80ych, które z uwagi na nazwisko perkusisty polecam szczególnej uwadze (aktywny free improviser z przełomu lat 60 i 70ych, tym nagraniem w zasadzie pożegnał się z muzyką improwizowaną), w drugiej zaś już pełnowymiarowy kwartet Parker/Wierbos/Rogers/Sanders. Koncert szczególny, bo puzonista Wierbos gra tylko do 20 minut i odpada (jak czytamy, z powodu wysokiej temperatury w klubie), zaś pozostała trójka otwiera okno i gra dalej przy zgiełku londyńskiej ulicy (co słychać). Prawdziwa torpeda dla wytrwałych.


Waterloo 1985 (Emanem, 1985) – wspaniałe połączenie tenorowych erupcji Parkera z subtelnymi, puzonowymi pląsami nieodżałowanego Paula Rutherforda. Pierwotnie na kontrabasie miał grać Barry Guy, ostatecznie na koncercie słyszymy Hansa Schneidera. Sekcję uzupełnia Paul Lytton. Perła w dorobku każdego z wymienionych muzyków.

Birmingham Concert (Rare Music, 1993) – koncert tego składu rzadko bywa przywoływany w pamięci wiernych fanów Evana Parkera, a szkoda (z Barry Guyem, Paulem Dunmallem na saksofonach i Tony Levinem na perkusji). W tym zestawie kwartetów może najmniej wybitny, ale zasługujący na godzinę naszego cennego czasu, from time to time.


London Air Lift (FMP,1996) – oto kwartet, który chciałbym polecić szczególnie, głównie z uwagi na udział świetnego i bardzo niedocenianego gitarzysty sceny londyńskiej – Johna Russella (wyobraźnia jak u Baileya, za to potrafi słuchać tych, z którymi gra). Składu dopełniają John Edwards i Mark Sanders. Najbardziej wyważona, chwilami wręcz kontemplacyjna, swobodna improwizacja o niepoliczalnych płaszczyznach piękna.


Foxes Fox (Emanem, 1999), Naan Tso (Psi, 2004) i Live At The Vortex (Psi, 2007) – ten kwartet doczekał się aż trzech wydawnictw. Bardzo jazzowy, zarówna z uwagi na wręcz mainstreamową  (ale oszczędną!) pianistykę Steve’a Beresforda, jak i „czarną”, nawet lekko swingującą grę perkusisty Louisa Moholo (skład uzupełnia John Edwards, na płycie koncertowej także gościnnie Kenny Wheeler). Gdybym miał wybrać jedną z nich, opowiadam się za tą pierwszą. Bardzo szlachetny free jazz w mistrzowskim wykonaniu.


Kolaboracje z AMM

Choć historie absolutnie ponadgatunkowej muzyki AMM i europejskiej freely improvised music miały swój początek w drugiej połowie lat 60ych ubiegłego stulecia, w tymże samym Zjednoczonym Królestwie, do wzajemnych kontaktów nie dochodziło zbyt często.


Nasz bohater nie był tu wyjątkiem, bowiem pierwsze wspólne nagranie z muzykami AMM popełnił dopiero w osiemnaście lat po debiutanckiej „żółtej ciężarówce” (ammmusic), za to było to zdecydowanie wielkie otwarcie. Supersession (Matchless, 1984), bo to nagranie mam na myśli, sygnuje kwartet o tej samej nazwie, który zgrabnie konfrontuje najważniejsze postaci AMM – Eddie’go Prevosta i Keitha Rowe z gigantami free improv – Barrym Guyem, no i rzeczonym Evanem Parkerem. Zarejestrowana na koncercie w Londynie swobodna improwizacja czterech wybitnych muzyków w silnej interakcji dźwiękowej, to z pewnością jedno z bardziej znaczących pozycji muzyki lat 80ych minionego stulecia. Sopran i tenor Parkera cudownie oplata gitarowa elektronika Rowe’a, a ramy opowieści zgrabnie kreśli perkusja Prevosta, widowiskowa niczym noworoczne fajerwerki na Placu Czerwonym. Kontrabas Guya znajdujemy gdzieś pomiędzy, który niczym rozpuszczony urwis psoci na placu zabaw i zmusza współbiesiadników do znaczącej aktywności. Wybitna płyta, która ma tylko jedną wadę – trwa ledwie 36 minut.


Świetnym uzupełnieniem Supersesji jest ponowne spotkanie Parkera z Rowe, już tylko w duecie – Dark Rags (Potlatch, 1999/2000). Wyciszeni po wyżej opisanym koncercie, mistrzowie niepokojącego nastroju tulą się wzajemnie do snu, tkając ponad 70-minutową misterną opowieść bez odrobiny przynudzania.

Duety Evana z Eddie Prevostem, choć estetycznie dalece odległe od dwu wyżej wspomnianych nagrań, cechują się wszakże podobną charakterystyką – należą bowiem w mojej ocenie do jednych z najciekawszych zarówno w dorobku Parkera, jak i perkusisty - i chyba najistotniejszego - członka kolektywu AMM. Panowie wydali nakładem Matchless trzy sesje nagraniowe, na trzech dyskach dwóch pozycji katalogowych - Most Materiall (2CD,1997) i Imponderable Evidence (2003). Nie mam cienia wątpliwości, iż zwłaszcza pierwsza z wymienionych pozycji, to najwyższa półka kanonu muzyki improwizowanej. Piękne, głównie tenorowe, frazy Parkera konfrontowane są z bardzo transowym, chwilami wręcz rockowym bębnieniem Prevosta. Muzyka zyskuje niespodziewany, medytacyjny wymiar, choć punktem wyjścia dla tych improwizacji jest zdecydowania freejazzowa estetyka.


Wspólne nagrania Parkera i Prevosta zgrabnie uzupełniają inne, trzyosobowe wydawnictwa, które ujrzały światło dzienne już w bieżącej dekadzie. Pierwsze z nich zawiera nagrania z Johnem Edwardsem - All Told. Meetings With Remarkable Saxophonists, Volume 1 (Matchless, 2011), drugie z  Johnem Coxonem - Cinema (Fataka, 2008), trzecie zaś z Sebastianem Lexerem Tri-Borough Triptych (Matchless, 2013). W trakcie ostatnich kilkunastu miesięcy dokumentacja tej kolaboracji rozbudowała się także o uroczy trójpak 3 Nights At Cafe Oto (Matchless, 2013), z suplementem w formacie DVD. Tu naszych bohaterów wspomagają John Edwards, Alexander Von Schlippenbach i Christof Thewes, w formule tria i kwartetów.

AMM-owski wątek twórczości Parkera wyczerpuje duet z pianistą Johnnym Tilbury Two Chapters and an Epilogue (Matchless, 1998). Bardzo minimalistyczna, współcześnie pojmowana pianistyka Tilbury’ego dominuje w tym nagraniu i jeśli któryś z partnerów bardziej tu chyli czoła wobec interlokutora, to jest  nim Parker. Dodatkowa uwaga – większość nagrań naszego bohatera z pianistami ma wyciszony, chwilami nostalgiczny charakter, wszakże przywołana tu nieco prowokacyjnie nostalgia bywa upiornie przewrotna i niech nie będzie kojarzona z muzyką zbyt łatwych podróży i nadmiernie doświetlonych wind.


Elektroakustyka – poszerzanie horyzontu wyobraźni

Już w pierwszej połowie ostatniej dekady XX wieku, Evan Parker zapragnął rozszerzyć możliwości brzmieniowe swojego modelowego tria z Guyem i Lyttonem, o ciekawe kontrasty akustyczne, jakie stwarza uprawiana ad hoc, w trakcie koncertu, czy studyjnej improwizacji, elektroniczna dekonstrukcja dźwięków generowanych przez żywe instrumenty.
I tak, początkowo jako podwójne trio (każdy z „żywych” dostał partnera pośród „procesorów” dźwięku, czy elektroników pracujących na żywo), powstał Electro-Acoustic Ensemble, jedno z najistotniejszych przedsięwzięć artystycznych muzyka z Bristolu. Formacja z biegiem lat systematycznie się rozrastała, by w ostatnich edycjach osiągnąć już skład 14-osobowy. Warto dobitnie podkreślić, iż tym muzycznym kontekście Parker korzysta jedynie z saksofonu sopranowego, albowiem, jak sam twierdzi, dekonstruowany elektronicznie tenor brzmi „dziwnie, ciężko i niezdarnie”.

Jak do tej pory EAE doczekał się sześciu edycji - Toward the Margins (ECM,1996), Drawn Inward (ECM, 1998), Memory/Vision (ECM, 2002), The Eleventh Hour (ECM, 2004), The Moment’s Energy (ECM, 2007) i Hasselt (Psi, 2010). Wszystkie one śmiało zniosą ciężar najgorętszej rekomendacji – koniecznie do słuchania chronologicznie, tak by móc w pełni docenić proces twórczy, jaki dokonał się na przestrzeni kilkunastu lat istnienia formacji. Jeśli pierwsza płyta jest jeszcze próbą nowego ujęcia „klasycznego” free improv, a druga i trzecia pogłębia element twórczej dekonstrukcji (m.in. poprzez wzrost liczebności procesorów dźwięku), coraz silniej dryfując w kierunku muzyki współczesnej, to czwarta jest już bezkompromisową ucieczką w świat bardzo nowocześnie pojmowanej elektroniki. Piąta edycja na tyle znacząco poszerza udział żywych instrumentów (np. trąbka Petera Evansa, czy klarnety Neda Rothenberga), aby proces „degeneracji” dźwiękowej zyskał nowy, zaskakujący kontekst. Póki co, artystyczną podróż EAE wieńczą koncertowe nagrania z Hasselt, gdzie najpierw improwizacja odbywa się w trzech mniejszych składach, by w finale rozbrzmieć rozbudowanym arsenałem dźwięków granym przez komplet muzyków.

Jako uzupełnienie tej porcji dźwięków całkiem niedawno ukazał się koncert z kanadyjskiego Victoriaville, sygnowany nazwą Electro-Acoustic Septet, a zatytułowany Seven (Victo, 2014). Został on zarejestrowany w składzie wyłącznie amerykańskim (poza Parkerem, rzecz jasna), zatem choćby z tego punktu widzenia, nie należy tej edycji traktować jako pełnoprawnej kontynuacji w/w projektów.


Świetnym uzupełnieniem powyższej epopei niech będzie wydawnictwo SET (Psi, 2003). To jakby kolejna elektro-akustyczna wariacja na temat tria Parker/Guy/Lytton, procesowana aż przez pięciu muzyków, w tym weteranów europejskiej improwizującej elektroniki, duet FURT (są oni zresztą także częścią ostatnich dwóch edycji EAE).


London Improvisers Orchestra/Strings - idea improwizacji zbiorowej

Przypisywanie autorstwa Londyńskiej Orkiestry Improwizatorów Evanowi Parkerowi byłoby oczywiście jawnym nadużyciem, jakkolwiek zapewne nikt nie będzie deprecjonował czynnego udziału sprawczego tego jegomościa w powołaniu tej niebywałej inicjatywy do życia, jeszcze pod koniec ostatniej dekady XX-ego stulecia.
Oto po latach doświadczeń i podejmowania szeregu ryzykownych przedsięwzięć artystycznych, Parker wraz z kolektywem aktywistów londyńskiej sceny free improv postawił ucieleśnić ideę całkowicie wyzwolonej, w pełni kolektywnej improwizacji. Oczywiście LIO, jako muzyczne ciało na ogół w liczbie ponad dwudziestu muzyków, korzysta czasami z klasycznych form komunikacji wewnątrz dużej grupy podmiotów wykonawczych (notyfikacja, zarysy kompozycji, okazjonalni dyrygenci), wszakże pozostaje bezwzględnie fenomenem komunikacji międzyludzkiej (szczególnie w partiach stuprocentowo kolektywnych improwizacji – każdy koncert składa się z przynajmniej jednego takiego interwału). Choć LIO od lat regularnie ćwiczy (pierwsza sobota miesiąca od lutego do listopada, choć ostatnimi laty bywa z tym gorzej, nad czym ubolewa Parker w liner notes Improvisations for George Riste, Psi, 2003-07) i koncertuje (choćby do niedawna na festiwalu Freedom Of The City), składa się w dużej części z muzyków z ogromnym doświadczeniem (także spoza sceny free improv), to fenomen ów pozostaje niepodważalny i budzi mój gigantyczny szacunek.



LIO w trakcie tych kilkunastu lat twórczej egzystencji doczekała się dziewięciu pełnowymiarowych muzycznych rejestracji na nośnikach cyfrowych. Poza pozycją wyżej przywołaną, a także wyśmienitym nagraniem Lio Leo Leon (Psi, 2010), wszystkie ukazały się dzięki inicjatywie EMANEM, a Waszej szczególnej uwadze polecam trzy z nich – Proceeding (1999), Responces, Reproduction and Reality (2003-04) i Freedom Of The City 2001 – Large Groups (2001). Pierwsza z nich warta jest grzechu z uwagi na to, że…. jest pierwsza, przeto niebanalnie surowa i pełnokrwista, druga -  z uwagi na uczestnictwo Keitha Rowe (nawet w tak dużym kolektywie gitarzysta potrafi wieść prym w pewnych fragmentach koncertu), trzecia zaś, bo jest dyskiem dzielonym z innym, równie błyskotliwym projektem Evana Parkera, a mianowicie formacją Strings.

Oto bowiem Strings to jakby mała wersja LIO, składająca się, zgodnie z nazwą, wyłącznie z instrumentów strunowych, z udziałem, nie w każdym nagraniu, sopranu Evana Parkera. Prawdziwie „filharmonijna” improwizacja, czerpiąca swe niezaprzeczalne korzenie z muzyki współczesnej, budująca naturalny pomost między dwubiegunowością muzycznych zainteresowań naszego bohatera (wróć do preambuły tego tekstu). Koncertowe ujawnienie Strings, o którym mowa wyżej, uzupełnia jedyna studyjna rejestracja jej nagrań – Strings with Evan Parker (EMANEM, 3CD, 1998/2000).


Free Zone Appleby’s – modlitwy o akustykę idealną

Trudno przecenić wagę, jaką przywiązuje Evan Parker do walorów akustycznych swojej muzyki. Nie dziwią zatem ciągłe poszukiwania miejsc o akustyce dalece rozszerzającej możliwości instrumentów i odnajdywanie ich na przykład w dużych obiektach sakralnych. Takim, zapewne bardzo ulubionym miejscem Evana jest kościół St.Michell’s w Appleby, we wschodniej Anglii. Tam też corocznie od roku 2002 odbywają się (odbywały się?) jednodniowe spotkania improwizatorów, które jako cykl zyskały nazwę własną Free Zone Appleby.

Siedem dysków (rok pierwszy doczekał się edycji 2CD) wydanych przez Psi jest edytorskim skutkiem tych spotkań (póki co, ostatnia publikacja pochodzi z roku 2007). W odróżnieniu od znacznie większego londyńskiego Freedom Of The City (którego współtwórcą jest także Parker), FZA jest raczej skromnym spotkaniem przyjaciół, którzy w ramach popołudniowej herbatki postanowili wspólnie poimprowizować. Raz są to grupy 8/9-osobowe (w formule improwizacji od składów małych ku większym), innym razem 5, czy nawet 3-osobowe. Za każdym razem ważny jest kontekst, a zatem skonfrontowanie muzycznej wyobraźni muzyków, dla których spotkanie w danej konfiguracji osobowej jest czymś nowym i daje szansę na stworzenie nowej płaszczyzny do ciekawej improwizacji.
Spotkania w Wolnej Strefie interesująco uzupełniają wiele wątków twórczości Evana Parkera i całej europejskiej sceny free improv, a personalnie są m.in. próbą przywrócenia w pamięci słuchaczy takich postaci sceny free z dawnych lat, jak Kenny Wheeler, Gerd Dudek (edycja 2005), czy Aki Takase (2006).


Perły w koronie innych konstelacji personalnych

Wątki artystycznych aktywności Evana Parkera możnaby ciągnąć w nieskończoność, wszakże umiar niech pozostanie także cechą tych parających się free improvise beletrystyką. Poniżej zatem kilka dodatkowych rekomendacji, niemieszczących się w dotychczas zaprezentowanych wątkach:

Synergetics - Phonomanie III (Leo, 1992) – dwupłytowy zestaw nieznajdujący porównania z czymkolwiek w dyskografii Parkera; udana próba odnalezienia saksofonu sopranowego w dalekowschodnim wietrze mnisich improwizacji, częściowo poddanych elektronicznej dekonstrukcji.

Bush Fire (Ogun, 1995) -  niebywały, choć niestety jednokrotny kwintet, łączący brytyjski free improv z południowo afrykańskim free jazzem, pełen smakowitych niuansów sonorystycznych (w składzie Louis Moholo, Barry Guy i bracia Pheto).

Monkey Puzzle (Leo, 1997) – płytoteka Evana zawiera mnóstwo duetów, także z saksofonistami; dla mnie ten, z Nedem Rothenbergiem, jest jednak szczególny, z uwagi na liryzm i szczerość wspólnych improwizacji – uwaga, ten liryzm potrafi kąsać!


Birds and Blades (Intakt, 2002) – kolejny duet, tym razem z Barry Guyem – ich ostatnie jak dotąd wspólne nagranie, zdecydowanie najlepsze – jeden dysk to eksploracje studyjne, drugi - koncertowe.

La lumière de pierres (Psi 2005) – jednorazowa inicjatywa zmierzenia się boga europejskiego free improv z Kanadyjczykami z Quebeku (François Houle, Benoît Delbecq). Saksofony Evana skonfrontowane z klarnetem i nienachalnym piano brzmią bardzo ludzko i koją zszargane nerwy recenzenta – piękne nagranie.

House Full of Floors (Tzadik, 2009) – rzadka okazja posłuchania Parkera w składzie z gitarzystą Johnem Russellem; dodatkowo nagranie ma niesamowite walory akustyczne.

Vivaces (Tour de Bras, 2011) – wizyta Parkera we francuskiej części Kanady kilka lat temu zaowocowała pięknym koncertem, poczynionym w towarzystwie elektroakustycznego ansamblu Le Grand Groupe Regional d’Improvisation Liberee.

Ninth Square (Clean Feed, 2014) – bodaj najlepsze nagranie z udziałem Parkera, poczynione w bieżącej dekadzie. Partnerują mu bardzo kolektywnie Nate Wooley i Joe Morris.

 
Zamiast outro: Topografia płuc, czyli należało zacząć od początku

Topography Of The Lungs (Incus, 1970) - pierwsza płyta sygnowana nazwiskiem Evana Parkera, pozostaje do dziś znaczącym wydarzeniem europejskiego free improv. Spotkanie trzech wyjątkowych ludzi – osobnego gitarzysty, twórcy kanonu swobodnej improwizacji Dereka Baileya, wyjątkowego sprawnego perkusjonalisty Hana Benninka oraz początkującego i znacznie od kolegów młodszego saksofonisty Evana Parkera.


Do kolejnego spotkania w tym składzie nigdy już potem nie dojdzie, co też Topografii Płuc dodaje znamion wyjątkowości. I choć późniejsze trzy duety z Baileyem zasługują na wieczną uwagę (The London Concert, Incus 1975; Arch Duo, Rastascan 1980;  Compatibles, Incus 1985), należy w tym miejscu głośno zapytać, dlaczego tych opublikowanych spotkań było tak niewiele.


Oceniając fakt wznowienia przez Parkera Topografii jedynie pod swoim nazwiskiem, a także niektóre jego komentarze medialne, odnoszę wrażenie, że Panowie, pomimo wielkiego wzajemnego szacunku, nie byli osobowościami zbyt zgodnymi, co w ryzykownej wolnej improwizacji ma czasami kluczowe znaczenie.
Z Benninkiem Parker nagrał potem ledwie jedno wydawnictwo (Grass Is Greener, Psi 2000) i nikogo ono na kolana nie powaliło. Tym większa zatem szkoda, że Topografia jest tylko jedna.

Wielkie otwarcie wspaniałej muzycznej historii Evana Parkera – i niech tak już zostanie po wszeczasy.


Tekst niniejszy w wersji pierwotnej powstał w roku 2011 i ukazał się drukiem w nr 4/5 magazynu m/i, maj-czerwiec 2011. W roku 2013 – po pierwszej aktualizacji - został zamieszczony na portalu jazzarium.pl. Obecna wersja artykułu - umieszczona na tym blogu -  została przeze mnie zaktualizowana w lutym 2016r.


Płyty, których okładki ilustrują niniejszy artykuł zostały przeze mnie określone jako 21 Kamieni Milowych Evana Parkera i pod takim tytułem zostały reprodukowane w wersji papierowej magazynu m/i.



* każdorazowo po tytule płyty podaję nazwę wydawnictwa edycji pierwotnej oraz rok powstania nagrania, nie zaś jego wydania