poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Lisbon String Trio & Luis Lopes! Isotropy!


We wczesnomarcowy, przedpandemiczny koncert w Galerii Monumentalnej Lizbony, wchodzimy przy dźwiękach rezonujących strun, wpadając wprost w objęcia czterech instrumentów, które kreują naprzemiennie posuwiste i urywane frazy. Całość narracji sprawia wrażenie ciszy przed burzą. Struny mniejszych instrumentów (altówka, wiolonczela) zdają się śpiewać niczym dęciaki w locie wnoszącym, tych większych zaś (kontrabas, gitara) czynią drobne pląsy pizzicato, ale nie stronią też od sumiastych zygzaków arco. Mała kameralistyka z lekko zabrudzonym brzmieniem, która potrzebuje ułamka sekundy, by wpaść w kolektywny taniec pełen dobrych i złych emocji. Jeszcze przed upływem 4 minuty flow zagęszcza się, a zadziornym frazom i bystrym reakcjom nie ma już końca. Akustyczna gitara Lopesa pierwsze dźwięki bardziej charakterystyczne dla tego instrumentu wydaje dopiero w połowie 5 minuty. Luis spokojnie czyta grę kolegów, wydaje się, iż posuwa się do przodu o tempo wolniej, ale już po kilku pętlach bez trudu wtłacza się we właściwy nurt emocji. Całość improwizacji nabiera kolorytu, raczej stroni od zachowań minimalistycznych. Kontrabas zdaje się tu dryfować nieco post-jazzowo, gitara szuka inspiracji bardziej klasycyzujących, ale za to viola & cello rozrabiają na całego – free chamber as well! Po wybiciu 12 minuty opowieść nieznacznie spowalnia i przenosi nas w otchłań deep & dark sounds. Małe drony, skromne smagnięcia smyczkiem – narracja schodzi na sam dół i pięknie tłumi się przy kojących dźwiękach wprost z gryfu gitary. Tuż potem kontrabas proponuje garść post-barokowych koincydencji, nastrój jednak nie siada, bo mniejsze strunowce wciąż harcują na potęgę, co więcej – gitara idzie wraz z nimi! W efekcie tego, w okolicach 15 minuty śmiało odnotować możemy prawdziwą erupcję ekspresji. Każdy z muzyków zdaje się tu tracić zmysły w innym tempie, co dodaje opowieści dodatkowego uroku. Po chwili wszyscy, na ostatnim niemalże oddechu, wchodzą w fazę dronową, która trwa zdecydowanie więcej niż kilkanaście sekund. Sygnałem do dynamicznego finalizowania pierwszej części koncertu jest ekspresyjna szlifierka strun na gryfach altówki i wiolonczeli. Choć gitara i kontrabas przez moment zgłaszają votum separatum, kwartet szybko osiąga stan małej burzy z piorunami i dobrze gaśnie po upływie 26 minuty.



Drugi set samotnie zaczyna gitara. Spokojna i łagodna opowieść napotyka na rezonujące struny, tudzież zmysłowe parsknięcia i szarpnięcia. W gardłach mniejszych strunowców znów zdaje się rodzić śpiew! Kontrabas kontrapunktuje wyjątkowo masywnym smyczkiem, a gitara ewidentnie szuka zaczepki. Bardzo swobodne chamber, pełne rozterek i dramaturgicznych dylematów, które leją się muzykom przez ręce, choć czeka na nowe rozdanie, niepostrzeżenie nabiera jednak rozmachu. Mała filharmonia emocji, napiętych strun i posuwistych westchnień. Cello & viola znów dostają ataku adhd! Kontrabas mruczy jak niedźwiedź, a gitara frazuje post-classic. Ów mały, ale jakże uroczy chaos kompozycyjny pcha muzyków ku jeszcze bardziej aktywnym działaniom. Po chwili mamy wrażanie, iż każdy instrument fermentuje dobrą kreacją! Owo improwizowane rozchełstanie prowadzi nas krętą drogą do efektownego finału. Nie brakuje w nim kilku smutnych fraz i … dużych emocji (cello!). Całość gaśnie jednak w mgnieniu oka, przy pełnej jednomyślności dramaturgicznej.

 

Isotropy (Creative Sources, CD 2020). Lisbon String Trio: Miguel Mira – Wiolonczela, Alvaro Rosso – kontrabas i Ernesto Rodrigues – altówka oraz Luis Lopes – gitara akustyczna. Nagrane 7 marca 2020 podczas Small Format Materials Festival, Galeria Monumental, Lizbona. Dwie improwizacje, łącznie 39 minut i kilkadziesiąt sekund.

 

sobota, 29 sierpnia 2020

Jasna Jovićević, Silvester Miklós & Ksawery Wójcinski in their Informal Shapes!


Recenzja powstała na potrzeby polish-jazz.blogspot.com i tamże została pierwotnie opublikowana 


Serbsko-węgiersko-polskie spotkanie improwizowane, w konwencji jak najpełniej swobodnej, wyzbyte z predefinicji, instrukcji kompozytorskich i założeń scenariuszowych. Artystyczna wolność, dramaturgiczna zwiewność i spora porcja naprawdę udanych dźwięków.



Łagodny, śpiewający saksofon sopranowy buduje wstęp do opowieści delikatnie korzystając z pogłosu, mając na krawędziach tuby odrobinę zabrudzone brzmienie. Po pewnym czasie zaczyna szukać zadziorów i kantów, rwie frazy i nieco skrzeczy. Dopiero pod koniec 5 minuty do gry wchodzi smyczek. Po kilku ulotnych spojrzeniach duet swobodnie skacze w objęcia tanecznej narracji, niepozbawionej elementów wzajemnej imitacji. Dopiero na tak przygotowany grunt wchodzi perkusja, czyni to jednak bardzo dyskretnie, początkowo jedynie licząc krawędzie werbla i tomów. Bez zbędnej zwłoki, już jako pełnoprawne trio, muzycy przybierają barwy kameralistyczne. Na wybrzmieniu dygoczą z emocji, a ogień wciąż płonie.

Szum suchej tuby, dzwonki, drżące talerze, westchnienia, preparacje – uroda akustyki zadanej czasoprzestrzeni wprost eksploduje. Sopran, smyczek, kontrabas momentami traktowany także pizzicato, małe tomy. Po 180 sekundach gry wstępnej muzycy przechodzą do fazy jazzowego frazowania, ze zmiennym tempem, które raz karze im czekać i delektować się ulotnością chwili, innym razem puszcza w galop, nawet bardzo intensywny. W połowie nagrania kontrabas i perkusja zostają na kilka chwil same i snują narrację ciężką jak ołów. Sopran powraca nieco przesłodzonym tonem, ale efektem jego intrygi jest zmysłowa, prawdziwe free jazzowa pogoń w kierunku ostatniego dźwięku. Wiele dzieje się, w tym akurat fragmencie płyty, z woli i przyzwolenia masywnie brzmiącego kontrabasu.

Trzecia historia rodzi się w bólu smyczkowych preparacji na gryfie kontrabasu. Barokowa niemal śpiewność i zwinnie brudzone brzmienie. Długie, piękne, frywolne intro! Gdy do gry wchodzi perkusja, a wraz z nią klarnet basowy, opowieść płynie już semicką meta melodyką i nigdzie się jej nie śpieszy. Marszowe tempo, smutek w każdym zakamarku dźwięku. Piękne, acz odrobinę zbyt wystudzone emocjonalnie.

Finałowa improwizacja zaczyna się długim, perkusyjnym wprowadzeniem. Nic nas tu nie zaskakuje, ale czas płynie niezwykle przyjemnie. Wysoko zawieszony saksofon sopranowy kruszy ów nastrój dopiero w czwartej minucie nagrania. Towarzyszy mu zwinne jak kot pizzicato kontrabasu. Oto free jazzowa narracja, która zdaje się ruszać na podbój świata. Saksofon znów ocieka słodyczą, ale mocy i głośności mu nie brakuje. Płynie na bazie masywnej, świetnie skonstruowanej gry sekcji rytmu, przeto całość opowieści sytuuje się znów po stronie plusów. Wejście w stan galopu, z rumieńcami na twarzach, to bardzo dobry wybór dramaturgiczny na ostatniej niemal prostej. Bystra, dynamiczna kropka nad „i”.

 

Informal Shapes, Jasna Jovićević - saksofony, Silvester Miklós - perkusja & Ksawery Wójciński - kontrabas. Nagrane w Nowym Sadzie, w roku 2018. Wydanie CD wyprodukowane własnym sumptem (chyba, że coś przeoczyliśmy). 



wtorek, 25 sierpnia 2020

Jachna, Ziołek & Buhl! Animated Music!


Recenzja powstała na potrzeby polish-jazz.blogspot.com i tamże została pierwotnie opublikowana

 

Muzyka animowana, muzyka do nieistniejących filmów animowanych, improwizacja i post-rockowe grepsy przyozdobione progresywną muzyką elektroniczną, to przedmiot naszych dzisiejszych, recenzenckich zainteresowań. Bydgoskie środowisko muzyki ponadgatunkowej, tu skondensowane w osobach trzech muzyków, którzy są w stanie zainfekować kreacją każdą porcję dźwięków. Wojtek Jachna, Kuba Ziołek i Jacek Buhl – to bohaterowie, których zna w tej części świata każdy, kto interesuje się dobrą muzyką. Prześledźmy, cóż ciekawego dzieje się na kasecie magnetofonowej, którą dostarcza Pawlacz Perski. Oto muzyka, która - nie wiedzieć czemu – w oczekiwaniu na edycję przeleżała się trochę na twardych dyskach komputerów, albowiem powstała jeszcze w zamierzchłym roku 2016.



Małe perkusjonalia, pasmo syntetycznego basu i elektroniczny, mgławy background - introdukcja swobodnych dźwięków, mariaż żywego i syntetycznego, który od pierwszej do ostatniej minuty będzie sprzyjał wszystkim zainteresowanym. Po upływie dwóch minut na scenie pojawia się instrument dęty, blaszany (trąbka wymiennie z kornetem), który będzie skutecznie siał ferment post-jazz-fussion na pełnym dystansie kasety. W ramach wisienki na torcie szczypta dźwięków gitary akustycznej. Drugi utwór podkreśla rolę rytmu, który będzie stanowił ważki element całości. Trzeci utwór otwiera zaś świergot syntetyki, który brzmi dość analogowo. Obok burczy amplifikator, a kontakt ze światem realnym zapewnia, jak zawsze, żywa perkusja. Na finał skromny, ale uroczy taniec na perkusjonalnych miseczkach.

Na starcie czwartej części coś gwiżdże, nawołuje nas do czegoś dalece zdrożnego, obok żywy jak krew drumming i blaszak, który przypomina o swoim istnieniu rzęsistym zadziorem. Recenzent językiem Szekspira notuje: free-post-jazz-techno-style! Dominacja syntetyki nie podlega jednak dyskusji, bo kolejny odcinek otwiera alfabet morsa, który ktoś nadaje zza światów. Blaszak parska cool jazzową melodyką, dobre percussion wciąż jest z nami, a na dokładkę gitara, która brzmi jak sitar zagubiony w elektroakustycznej przestrzeni. Żywa materia nie daje za wygraną, a w drugiej części nagrania łapie dryl charakterystyczny dla Innercity Ensemble, którego we krwi mają wszyscy uczestniczy tej Animacji. Najciekawszy bodaj fragment płyty zdobią perkusyjne pętle wytłumionej akustyki.

Szósta część zwie się War! Elektroniczne repetycje mgławego ambientu, ledwo słyszalne percussion, dwa pasma syntetyki i blaszak płynący na dużym pogłosie. Całość brzmi, jak post-techno Jana Jelinka sprzed dwóch dekad, podawane doustnie wraz z porcją sterydów. Siódma piosenka, to jakby drum’n’bass po mutacji, który po paru chwilach przygasa, dając pole bystrym, ale spokojnym foniom – talerzy, ciepłego blaszaka i drżącej post-elektroniki. Na finał Muzyki Animowanej powraca gitara, tu brzmiąca niemal gotycko, do tego nad wyraz czysto. W tle towarzyszy jej magiczny ambient, uzasadniający tytuł utworu. Muzycy nie szczędzą nam ciekawych dźwięków, ale nie epatują nadmiarem dynamiki. Tworzą coś na kształt stylowego chill-outu dla bardziej wymagających. Buhl znajduje jeszcze parę sekund, by przypomnieć, iż jego wkład w sukces całości jest niepodważalny. Wreszcie ostatnia prosta – Jachna i jego blaszak zostają zupełnie sami i pięknie prowadzą nas w kierunku ciszy.

 

piątek, 21 sierpnia 2020

Anton Ponomarev, Dmitry Lapshin & P.O. Jørgens! Dødsdromen!


Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana.

 

Rosyjski kwartet Brom, sytuujący swoje muzyczne zainteresowania na linii przecięcia free jazzu, punk rocka i elektronicznych eksperymentów, zyskuje w Europie coraz większą renomę. Duński perkusista Peter Ole Jørgensen jest zaś dla odmiany uznaną postacią sceny free jazz/ free improv (równie przekonujący w swobodnej improwizacji, jak i masywnym, zwalistym jazzie i rocku), zapewne od czasów, gdy Rosjanie chodzili jeszcze do szkoły podstawowej. Spotkanie połowy bromowego kwartetu i rzeczonego Duńczyka nie mogło zatem nie być czymś wyjątkowym.

Krzykliwy saksofon altowy, który od smugi post-punkowego popiołu, może w ułamku sekundy przejść do bystrego swingowania (Anton Ponomarev), gitara basowa pełna pickup-owych efektów, która zdaje się znać całą historię zarówno jazzu, jak i najmocniejszych odmian rocka (Dmitry Lapshin), wreszcie, jakby stworzony do zadanej sytuacji scenicznej power drumming (P.O. Jørgens), to zestaw przedmiotowo-podmiotowy, który zaprasza nas na 33-minutową przebieżkę skrajem free-jazz-rockowego wzgórza o nazwie Dødsdromen (Fundacja Słuchaj!, CD 2020 – nagranie studyjne z Moskwie, luty 2017 roku).

 


Muzycy od pierwszej sekundy ustalają zasady tej gry – środkiem pędzi masywny, progresywny drumming, prawą stronę zawłaszcza sfuzzowany bas, który rzeźbi głębokie bruzdy w ziemi, brzmi niczym psycho-guitar, lewą stronę opanowuje zaś skrzeczący, tryskający strumieniami ekspresji saksofon altowy. Narracja przypomina kształtem walec drogowy. Brudne brzmienie na granicy przesteru i mocne tempo, które rośnie w trakcie nagrania. Kolektywna demokracja, rockowy sznyt i emocje free jazzu, wreszcie moc kreacji w głowie każdego z muzyków. W drugim utworze saksofon postanawia nieco pośpiewać, bas schodzi bardzo nisko na nogach i sieje improwizowany ferment. Jazz-rockowa perkusja dopełnia dzieła zniszczenia.

Trzecia historia przypomina nieco wystudzoną balladę dla udręczonych hałasem. Walec toczy się jednak po równi pochyłej, a emocje rosną. Tu w roli naczelnego melodyka pokazuje się bas, który przez ułamek sekundy wydaje się lżejszy niż powietrze. Otwarcie czwartej części i znów basówka w roli głównej – elektroakustyczne sprzężenia mocy, charkot amplifikacji i gitarowych przystawek. Wszystko drży i burczy. Saksofon wypuszcza kilka dronów, perkusja precyzyjnie kreśli ramy narracji. Gęsty ołów, zastygająca lawa – metafory recenzenta grzęzną w błocie. Alt zachowuje się, jakby był zupełnie pijany, bas tryska emocjami, niczym wulkan, a perkusji – cóż ma czynić – pozostaje rola rozjemcy.

Piąta opowieść pachnie dobrym jazzem. Rosjanie wydają się tajemniczo spokojni, Duńczyk liczy krawędzie werbla i tomów. Saksofon śpiewa niczym Charlie Parker na sterydach. Bas i perkusja bawią się w improwizację bez czytelnych konotacji gatunkowych. Najdłuższa historia nabiera jednak rumieńców. Najpierw bystry pasaż w duecie (bez altu), a gdy ten powróci, emocje sięgną zenitu – doskonałe solo Antona! Szósta historia czerpie ponownie z estetyki groźnego rocka, a nawet post-funku. Rozbujany do czerwoności saksofon tyczy szlak kolektywnego biegu po zdrowie. Oj, zdaje się, że Brom doczekał się lepszej, alternatywnej wersji! Muzycy sięgają po prog-rockowe grepsy, a na sam finał wpadają w cudowny chaos twórczego niezdecydowania.

Siódma pieczęć! Saksofon jęczy, jak kotka w cieczce. Szczoteczki robią porządki na werblu. Elektryczne flażolety basu, niczym pijane skowronki w locie opadającym. Po chwili wątpliwości następuje atak – alt tonie we free jazzowej ekspresji, bas eksploduje brudem, perkusja uwija się jak w ukropie. Krzyki, wrzaski, pot i krew! Po chwili jednak spowolnienie – muzycy zaczynają melodyjnie podrygiwać kolanami, to prawie walczyk!  Ostatnia pieśń, niczym stempel władzy! Heart attack! Powraca moc i energia pierwszego utworu, tylko w jeszcze szybszym tempie! Power trio in post-nuclear disaster! Krwawa jatka na całego! Perkusja łapie niemal speed-punkowe tempo, bas śpiewa z pełnymi ustami, saksofon gdera i gdacze. Tym razem spowolnienie jest niemal niedostrzegalne – gaz bojowy pcha artystów ku finałowej przepaści. Opary psychodelii, gęste chaszcze kwasu, prawdziwa eksplozja! Fire!

 

wtorek, 18 sierpnia 2020

Matthias Müller! Guilherme Rodrigues! Yves Charuest! Yannick Chayer! The next collection of solo improvisations!


Nie dalej jak w połowie lipca prezentowaliśmy na łamach Trybuny kolekcję solowych nagrań muzyki swobodnie improwizowanej, silnie zakorzenionych w rzeczywistości pandemicznej (innymi słowy, powstałych już głównie po jej ogłoszeniu). Dziś kontynuujemy ów wątek, jednak wszystkie zaprezentowane poniżej nagrania powstały jeszcze w czasach wirusowej wolności, a z wrednym COVID-19 łączy je jedynie moment upublicznienia.

Zaczniemy od naszego ulubionego, niemieckiego puzonisty Matthiasa Müllera, w wersji koncertowej, potem płyta, która powstała również za naszą zachodnią granicą, jakkolwiek w wykonaniu czysto portugalskim, a po tych dwóch krwistych petardach czeka nas jeszcze odsłuch/odczyt dwóch solowych płyt z dalekiej Kanady.

 

 

Matthias Müller  Acud​/​Bunker (self-bandcamp, DL 2020)

 

Zapraszamy na dwa sety koncertowe na puzon solo! Pierwszy z Berlina (Acud, Solo Impro Festival, lato 2018), drugi z Essen (Goethebunker, Free Essen Festival, jesień 2016). Łączny czas trwania 51 minut i 42 sekundy.

Na starcie pierwszego z koncertów mamy wrażenie, iż znaleźliśmy się w tunelu wysyconym dźwiękami konającej post-elektroniki. Dociera do nas dron czerstwego powietrza, która raz wydaje się być wyjątkowo mroźne, innym razem nad wyraz ciepłe. Jakbyśmy oglądali coś wyjątkowo urokliwego przez szybę, która matowieje. Po paru minutach dron zaczyna się jednak do nas zbliżać, a także zacinać i rozwarstwiać. Po 5 minucie flow narracji przybiera już postać szumów i szelestów, pełnych mroku i tajemnicy. Tuż przed upływem 7 minuty wreszcie słyszymy czysty dźwięk puzonu - goła skóra, bez dodatków i preparacji. Muzyk wciąż wszakże preferuje dłuższe frazy. W okolicach 10 minuty pojawiają się akcenty pulsującego powietrza, które nabierają wymiaru para-perkusjonalnego. Tą metodą muzyk schodzi niemal do poziomu ciszy. Syczy i szumi - oto puzon, który oddycha. Matthias nie goni donikąd, pieści fazy, cedzi pojedyncze dźwięki. Jego opowieść pełna jest detali, szczegółów, także preparowanych dźwięków. Kolejna faza koncertu to pomrukujące, nieco taneczne frazy, które stanowią introdukcję do kolejnej epopei dronowej. Ten wątek bazuje na czystym brzmieniu blaszaka. Dron zaczyna żyć, podrygiwać, wypuszczać powietrze niepozbawione pokrętnej melodyki i zapętlonej rytmiki. Artysta gasi opowieść z mistrzowską precyzją.

Drugi koncert proponuje nam na wejściu puzon o czystszym brzmieniu, stawiający kroki na nieco wyższym pułapie brzmieniowym. Dźwięki szybko wszakże lepią w coś na kształt dronu, który także smakuje tańcem, ale tym razem, to taniec na … linie.  Muzyk zwinnie przechodzi do fazy pół preparacji, dekonstrukcji szumu i zabijania dźwięku. Równie szybko kończy ten wątek i otrzymuje garść oklasków. Bez zbędnej zwłoki przystępuje do budowania nowej opowieści. Na początku serwuje nam odrobinę technicznych popisów, ale najlepszy fachura w tej branży może sobie na to pozwolić! Muzyk gada sam ze sobą, przedrzeźnia się, syczy, prycha i biadoli. Po czym zagęszcza i pętli narrację, ekspresyjnie szumi, preparuje dźwięk aż do osiągnięcia trudnego dla naszych uszu, ale jakże efektownego pisku. W połowie seta – dla wytchnienia – proponuje nam kilka pasaży czystej, puzonowej pracy suwaka i blaszanych rurek. Śpiewa, burczy, nadstawia karku. W 18 minucie czeka nas krótki, perkusyjny taniec samej blachy, jakże efektowny, komentowany dętymi salwami! Jeden z najpiękniejszych momentów całej płyty! Brawo! Tuż po nim kilka rytmicznych prychów i zawadiackie tremola – trombone in its best! Szumy, oddechy, także dynamiczne frazy! Po wybiciu 24 minuty muzyk i jego rozgrzany puzon zaczynają się sukcesywnie uspokajać. W ramach procesu - bystry, wielowymiarowy dron szumiąco-tłocząco-dźwięczący! Sama hydraulika dużego blaszaka. Dźwięki gasną, jak niedźwiedź, który układa się do snu zimowego. Brawo raz jeszcze!

 

 


Guilherme Rodrigues  Cascata (Creative Sources, CD 2020)

 

Portugalski wiolonczelista zamknął się w berlińskim Tonus Arcus Studio na dwie godziny i zagrał nieprzerwany potok swobodnych improwizacji. Z przygotowanego materiału wykroił … 23 fragmenty, których odsłuch zajmie nam niewiele ponad 37 minut. Wszystkie one wypełnione są frapującymi, czasami niezwykle pięknymi dźwiękami, podanymi jednak w wielu wypadkach w odcinkach czasowych krótszych niż minuta. Po wysłuchaniu całej płyty recenzent zastanawia się, czy nie wolałby posłuchać całości rejestrowanych w marcu 2019 roku dźwięków, bez cięć edytorskich.

Zostawiamy jednak ową drobną ambiwalencję na boku i zaglądamy do rozbudowanego zbioru improwizowanych mikro etiud. Pierwsza, to zmysłowe jęczenie smyczka, pracującego na dużej przestrzeni, z równie czystym, jak i zabrudzonym brzmieniem. Druga, to ciche szorowanie strun, które nabierają dźwięczności (tu stawiamy pierwszy stempel jakości!). Trzecia, to szarpanie strun i uderzanie w pudło rezonansowe instrumentu, czynione jednak w pogrzebowym tempie. Czwarta, to piękny, czysty, zmysłowy barok. Kolejne epizody, to taniec smyczka na strunach, potem już jego bieg ze śpiewem na ustach, a także powiew zefirka od oceanu, skontrapunktowanego ostrym zgrzytem na gryfie. Na tym ostatnim, bolesnym i groźnym odcinku stawiamy kolejny stempel jakości! Dziewiąta etiuda gładzi nam skronie minimalistycznym pizzicato i pięknie podprowadza pod część dziesiątą (trwającą ponad 4 minuty!), która łączy w sobie szorowanie strun i ambientowe wybrzmiewanie, z akcentami prepare (kolejny stempel jakości!). Jedenasty, to minimalistyczna, barokowa powieść, która frazuje … na rockowo. Dwunasta, to nerwowe ruchy na gryfie i małe przepychanki. Trzynasta z kolei, to garść smykowych akordów, z posmakiem baroku i tanecznymi zadziorami. Czternasta etiuda trwa kilkanaście sekund - jeden posuwisty ruch smyczka po strunach.

Piętnastą opowieść konstruują małe podskoki i ciche piłowanie strun, szesnastą zaś - pojedyncze frazy arco vs. pizzicato, z których rodzi się siedemnasta etiuda – truely arco dancing! Osiemnasta - barok na niskich strunach - nie może się tu obyć bez … stempla jakości! Kolej na kilka zwinnych podskoków, powiewów wiatru i garść głębokiego baroku czynionego na niezłej dynamice. I już jesteśmy w etiudzie dwudziestej pierwszej – uderzanie po gryfie, kilka zgrzytów i drobiazgowe przeciąganie liny (podwójny stempel jakości!). Przedostatnia część, to powrót estetyki minimal – kilka ruchów smyczkiem i repetujące pizzicato. Wreszcie finał – deep, very deep baroque! Po chwili krok ku górze, śpiew i płacz, a zaraz potem finałowe wybrzmiewanie, która daje recenzentowi czas na postawienie ostatniego już dziś stempla jakości.

 

 


Yves Charuest  Le Territoire de l'anche (Small Scale Music, CD 2020)

 

Montreal, dwa marcowe dni 2019 roku. Jedenaście swobodnych improwizacji na saksofon altowy, a w roli głównej Kanadyjczyk Yves Charuest. Całość trwa 58 minut i 6 sekund.

Solowy spektakl na najzwinniejszy z saksofonów zaczyna się długimi, rezonującymi frazami. Dźwięki zdają się topić w szeleście dysz, oddechu tuby, eksplodować salwami krótkich emocji, ale i lepić się do plastrów ciszy. Skrzecząca fabuła jest odrobinę repetytywna, ma swój wewnętrzny nerw i nie broczy na skróty. Muzyk z kocią zwinnością wpada w oddech okrężny, schodzi w dół i szuka końcowej ciszy. W drugiej części garść bardziej dynamicznych, rwanych fraz, które także wpadają w drżący rezonans - jedna nakłada się na drugą, a wszystkie śpiewają kastracyjnym falsetem. Świetna robota, bystra technika użytkowa! W kolejnej części muzyk znów powraca do dłuższych fraz, ale cały topi się w nerwowych podrygach, wiele dźwięków wydaje na jednym oddechu, z imponującą intensywnością, wgryza się w tubę, zasklepia w jej środku. Zaraz potem rusza ostro ku górze, jakby grał na samym ustniku. Tańczy wokół własnej osi, znów szyje opowieść dynamicznie i gęstym ściegiem. Piąta odsłona, jakby w ramach komentarza – cichy, syczący dron, znów z wykorzystaniem oddechu okrężnego. Tuż potem kolejny fragment z mocno stonowaną dynamiką – syki, pół stuki, szmery, suche, wiotkie preparacje.

Siódma improwizacja, najdłuższa na płycie, zaczyna się głębokimi, spokojnymi oddechami. Tuba podśpiewuje, łyka wilgotne powietrze, chlapie półdźwiękami na prawo i lewo. Po niedługim czasie flow nabiera jednak dynamiki, a szybkie, rwane akcje szukają okazji do wyładowania wewnętrznych emocji. Muzyk urozmaica opowieść, śle długie frazy, które potem rwie na strzępy i wrzuca do paleniska. Na sam finał ponad 10-minutowej epopei taniec na suchych dyszach. Good job! Ósma część, to jakby preparowana coda poprzedniej improwizacji. Pętla suchego powietrza, która wpada do spoconej tuby. Skrzeczy, śpiewa i zawodzi. Dziewiąta improwizacja, to kolejna perełka w zestawie – mechanika dysz, rytm miarowych oddechów. Dźwięk wyślimacza się ze swej skorupy i kąsa urodą! Czujemy obecność każdego fragmentu instrumentu, a powietrze wokół śpiewa i gwiżdże. Potem zwinna konstelacja prychów, strzałów z dysz, pół dźwięków, ćwierć nutek i potoku płynów ustrojowych, która stanowi niebanalne podprowadzenie pod ostatnią improwizację. Ta, początkowo zdaje się być wyjątkowa cicha, brzęczy jak mucha na parapecie. Nabiera jednak mocy i pięknie przepoczwarza się w meta barokowy taniec na zgliszczach jazzu. Brawo!


 


Yannick Chayer  Gebilde (Small Scale Music, CD 2020)

 

Kolejna samotna, kanadyjska przygoda, to improwizujący Yannick Chayer, który do swych niecnych czynów wykorzystuje saksofon (na ogół sopranowy), syntezator (także sample), instrumenty perkusyjne i tzw. efekty. Całość składa się z dziesięciu epizodów, które trwają 41 minut i 19 sekund (brak danych dotyczących miejsca i czasu powstania nagrania).

Opowieść zaczyna się szelestem i drżeniem instrumentów perkusyjnych, które płyną przez opary dźwięków elektroakustycznych. Otwarcie płyty nie trwa nawet minutę, wiele obiecuje, choć po prawdzie, w dalszej części, spełnione zostaną tylko niektóre nasze oczekiwania. Dalsza opowieść koncentruje się na dialogu saksofonu sopranowego, którego dźwięk podlega częstym dekonstrukcjom (choć wyraźnych znamion live proccesing trudno się tu doszukać) i syntezatora, którego wspierają from time to time samplowane plamy. Ów dialog bywa konstruktywny i intrygujący, bywa też – niestety dość często – zdominowany przez dźwięki syntetyczne, które miewają momenty dramaturgicznie trudne. W trzeciej części sopran stawia na emocje free jazzu, pnie się ku górze, a rola syntezatora kończy na drobnej podpórce stylistycznej. Jeśli dodamy do tego pogłos perkusjonalii, fragment ten zda się być jednym z lepszych na płycie. Ciekawie brzmi także początek czwartej części, który tli się szelestem zdartej płyty winylowej, a w jego tle budzi się szemrzący saksofon. W kolejnych epizodach dęciak często staje na placach i efektownie skrzeczy, zdaje się jednak tonąć w syntetycznym morzu dźwięków, pełnym nieukierunkowanego chaosu, połamanych struktur rytmicznych i dziwnie skrojonych emocji.

Dominacja syntezatora nad żywymi oddechami dęciaka ma już miejsce niemal do końca płyty. W siódmej części elementem, który zdaje się udanie żenić owe kłótnie żywego i martwego, są wstręty szumiącej post-elektroniki. Początek dziewiątej części brzmi, jakby dźwięki wydobywane były przez dziecięcy instrument klawiszowy. Tu jednak saksofon nie daje za wygraną i zdaje się być ostatecznym triumfatorem odcinka – intensywnie skrzeczy na tle dogasającej repety syntezatora. Na sam już finał syntetyka grzmi, dudni i idzie po swoje złote runo. Na końcu czeka ją jednak wyłącznie cisza. Solowa płyta, która brzmi jak duet (czy wszystko graliśmy tu 100% live?), dobiega końca i nie pozostawia po sobie zbyt wielu wrażeń.

 

 

piątek, 14 sierpnia 2020

Karayorgis, Smith & Rosenthal as Cliff Trio and their Precipice


Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana


Czasy mamy potwornie ciężkie, ale muzyki improwizowanej produkuje się na całym świecie jakby w nadmiarze. Muzycy w zaciszu domowych pieleszy poszerzają całkowicie już rozszerzone techniki wydobywania dźwięków, pławią się w bezkrytycznej awangardzie, aż … czasami chce się nam wyjść z kina, cytując klasyków.

Proponujemy zatem dziś opowieść prawdziwie jazzową, która być może niczym nas nie zaskoczy, ale z drugiej strony, istnieje ogromne prawdopodobieństwo, iż dostarczy nam ogromny i jakże potrzeby zastrzyk dobrego samopoczucia. Dwa koncerty pewnego amerykańskiego tria, zebrane na jednym, dość długim krążku. Z jednej strony nafaszerowane swobodną improwizacją, narracyjnym luzem i dramaturgiczną bezpretensjonalnością, z drugiej - dźwięki gotowe zadowolić nawet mniej wymagających fanów jazzowego mainstreamu. Zatem propozycja idealna na kuriozalne lato 2020.

 


Pandelis Karayorgis na fortepianie, Damon Smith na kontrabasie oraz Eric Rosenthal na perkusji działają pod szyldem Cliff Trio. Na płycie wydanej przez Fundację Słuchaj!, zatytułowanej Precipice, zabierają nas na dwa koncerty do amerykańskiego stanu Massachusetts, do klubu Lilyad w miejscowości Cambrigde. Żeby było niebanalnie, najpierw posłuchamy nagrania z czerwca 2019 roku, potem nagrania … z marca tegoż roku.

W pierwszy (czyli drugi) koncert wchodzimy bez specjalnej gry wstępnej. Kanty masywnego kontrabasu, wartkie strumienie dźwięków z szerokiej klawiatury fortepianu, wreszcie bystry drumming, precyzyjnie trafiający w punkt zwrotny każdego przebiegu improwizacji. Open jazz grany z zębem, saperskim skupieniem i wodewilowym niemal rozchełstaniem. Zygzaki basu, rytm piana i szelest talerzy – wielka maszyna jazzu, która pracuje z precyzją szwajcarskiego zegarka. Szybko na scenie pojawia się smyczek, uczepiony gryfu kontrabasu, równie niezwłocznie eksploduje kreacja na klawiaturze (wyjątkowo wszechstronny i biegły technicznie pianista zdaje się mieć w wielu momentach przynajmniej dwie pary rąk!), a progresywna perkusja buduje niezbędną dynamikę. Pierwszy ogień, godny free jazzowych evergreenów, muzycy fundują nam już przed upływem piątej minuty. Po nich czas na pierwsze mikro ekspozycje solowe. Zaczyna Rosenthal, tuż po nim Smith (niebywałym jest, jak wielki strunowiec w rękach jeszcze potężniejszego mężczyzny zamienia się w delikatnego motyla!), wreszcie nad wyraz kameralny Karayorgis. Muzycy budują zwinne free chamber, które szuka dramaturgicznego fermentu. Ale akcja zdaje się tu gonić akcję. Powrót jazzowych fraz następuje w mgnieniu oka. Muzycy jeszcze przed upływem pierwszego kwadransa koncertu są w stanie zaprezentować nam niemal pełne spektrum stylistyczne najszerzej rozumianego współczesnego jazzu! Kolejnym na to dowodem fantastyczne solo kontrabasu – arco, które śpiewa, pizzicato, które tańczy! Swoje dokłada pianista - buduje post-ragtime'owy rytm i zabiera partnerów na kolejną, galopującą przebieżkę. Krótkie przejście w tryb fire music i piękne, jakże kameralistyczne zakończenie pierwszego utworu, zwieńczone burzą oklasków.

Druga, krótka partycja łamie rytm, każe zejść smyczkowi na sam dół kontrabasowego gryfu, ale narracja w ułamku sekundy dynamizuje się, czemu pomaga szybkie solo po krawędziach werbla. Bez zbędnej zwłoki muzycy przenoszą nas na drugi koncert! Otwiera je imponujące solo smyczka (który to już raz!). Drobne preparacje, komentarz perkusyjnych szczoteczek, plamy minimalistycznego piana. Filigranowa opowieść, budowana z drobiazgów, nabiera mocy głównie dzięki popisowym frazom pianisty. Czwarta część płyty, to zasadnicza część drugiego z koncertów. Trio zaczyna je kolektywnym na raz, kipiel free jazzu osiągając w niepełne sto sekund. Kolejny order jakości przyznajemy pianiście. Jakże nieczęsty to przypadek, by muzyk świetnie radzący sobie nawet w ekstremalnych pasażach free pozbawiony był typowych dla pianistów tego gatunku dramaturgicznych natręctw. Jak on słucha, jak potrafi zamilknąć, by jeszcze podrasować działania partnerów. Brawo! W połowie tej części koncertu muzycy błyskotliwie tracą dynamikę i wchodzą w fazę mroku, suspensu i niemal barokowego piękna (smyczek Damona znów czyni cuda!). Kolejna faza jazzu kłuje klasą mistrzowską. Tempo (czasami karkołomne), barwa fortepianu, moc strun kontrabasu i jeszcze perkusyjne solo, nie bez akcentów percussion prepare. Nim wybrzmi ponad 20-minutowy utwór, muzycy jeszcze kilkukrotnie zmienią parametry dynamiki i sposoby frazowania, by spłonąć w ogniu free jazzu na sam jego koniec.

Ostatni antrakt koncertu inicjuje pianista. Znów szyje post-ragtime’owy flow. Bas i perkusja wchodzą do gry (z jaką delikatnością!) tuż przed upływem trzeciej minuty. Damon włącza tryb dynamicznego pizzicato i trio może skakać w ostatnią dziś kipiel. Niespodziewanie Pandelis na chwilę milknie, dając partnerom kilka chwil na imponujące solo … w ducie. Wraca na definitywnie finałowy już akt – open jazz, który bucha ogniem i emocjami, doprowadzając nas do ostatnich na tej płycie burzliwych oklasków.

 

 

wtorek, 11 sierpnia 2020

Peter Brötzmann & Paul G. Smyth! Tongue in a Bell!


Katalog brytyjsko-irlandzkiego labelu Weekertoft Records śledzimy na bieżąco, zatem nie mogła ujść naszej wadze najnowsza propozycja w nim zawarta. Legenda free jazzu zwiera w nim szyki z bardzo intrygującym muzykiem, wciąż wszakże pozostającym w roli aspirującego do rzeczy wielkich na scenie europejskiego free impro/ free jazz. Nagranie ukazuje się w formacie winylowym i kompaktowym, trwa nasze ulubione czterdzieści minut i kilkadziesiąt sekund, a zawiera koncert duetu zarejestrowany w Dublinie w styczniu 2015 roku.

Peter Brötzmann, choć dobija już do osiemdziesiątki, wciąż jest aktywny zarówno koncertowo, jak i edytorsko. Nie pisaliśmy jednak o nim na tych łamach od dość dawna. Powody zawsze bywają w takich wypadkach bardzo złożone, jakkolwiek w gronie redakcyjnym nie brakuje opinii, iż po prawdzie od kilku lat nie uświadczyliśmy w dorobku artysty nagrania szczególnie nas ekscytującego. Z tym większą zatem przyjemnością pragniemy donieść, iż duet z pianistą Paulem G. Smythem jest bardziej niż udany i definitywnie stawia się w gronie najlepszych nagrań niemieckiego saksofonisty w perspektywie, co najmniej dekady. A że duża w tym zasługa świetnego Irlandczyka, dopowiadać już chyba nie musimy. Pamiętamy wszak jego bardzo udane nagrania sprzed kilkunastu miesięcy do pary z Evanem Parkerem. A zatem do dzieła – innym słowy, do stolicy Irlandii, a konkretnie miejsca zwanego Kevin Barry Room, usytuowanego w National Concert Hall!


 

Tongue in a Bell. Czarne klawisze fortepianu tyczą szlak introdukcji, a typowy zaśpiew saksofonu tenorowego Petera bystrze się w niego wtłacza. Panowie proponują zrównoważony open jazz z posmakiem klasyki na klawiaturze i oddechem free jazzu w tubie saksofonu. Demokratyczna, od startu już odpowiednio gęsta, męska potańcówka. Tuż przed upływem 4 minuty Paul zostaje na chwilę sam i przesuwa ciężar swojej ekspozycji w kierunku muzyki współczesnej. Saksofon wraca po kilkudziesięciu sekundach, pełen niemal miłosnego uniesienia. Duet daje sobie kolejne dwie minuty, by wejść na szczyt emocji i ekspresyjnie wykrzyknąć. Eksplozji pierwotnej towarzyszy kilka mniejszych erupcji, następujących tuż po niej. Muzycy stawiają na galop, szybkie palcówki po klawiaturze i ziejący ogniem tenor, jakże lubiany przez wszystkich potok brotzmannowskiej (pod)świadomości. Czas na chwilę oddechu przychodzi wraz z wybiciem 11 minuty koncertu. Dęty romantyzm, który intrygująco rozlewa się szerokim korytem, dostaje się w szpony pianisty i flow znów powraca do bardziej dynamicznego trybu. Po 16 minucie pianista zostaje na krótką chwilę sam i kontynuuje marsz po złote runo. Peter powraca wyposażony w tarogato i pięknie tłumi opowieść, najpierw przy wtórze wystudzonego abstract piano, a potem już w zupełnej samotności. Szczególnie ten drugi fragment wart jest naszej atencji, zwłaszcza, że muzyk wydaje się także mruczeć pod nosem. Powrót piana delikatny jak puch, ambientowy, rozmyty, zamglony. Dźwięki z półpreparowanej klawiatury świetnie wgryzają się w potok dźwięków małego, śpiewnego dęciaka, który dociera na szczyt i stawia tam stemple najwyższej jakości. Po wybiciu 24 minuty muzycy zdejmują nogę z gazu i wyjątkowo zmysłowo wybrzmiewają.

Falling Out of All the Towers of Space. Na otwarcie drugiej części, znacznie krótszej niż pierwsza, Peter sięga po klarnet (który w paru momentach zabrzmi wręcz jak klarnet basowy). Paul jedynie stuka palcami po pudle rezonansowym fortepianu, po czym zaczyna skromne preparacje. Peter kreśli gęste pętle, pnie się ku górze. Gdy Paul przechodzi definitywnie na klawiaturę, flow narracji ma już swoją dynamikę i rozniecający się ogień. W połowie 6 minuty krótkie expo solo Paula - garść abstrakcji dla budowania odpowiedniego napięcia dramaturgicznego. Po kilkudziesięciu sekundach Peter powraca, ale już z tenorem! Muzycy budują kolejny świetnie skomunikowany pasaż dźwiękowy, który milknie po upływie 8 minuty.

Eyes Wide. Finałowy pasus otwiera abstrakcyjne, na poły preparowane piano. W tle budzi się saksofon, który delikatnie pokrzykuje. Opowieść jest spokojna, ale bardzo emocjonalna, pełna werwy, niestroniąca jednak od nostalgicznych fraz i swoistej meta melodyjności (Peter potrafi!). Po kilku chwilach artyści łapią bakcyla dobrej dynamiki i bystrze stawiają kolejne kroki. Stylowe, wyraziste piano i saksofon, który pachnie Peterem i jego emocjami z odległości księżyca. Ostatni dźwięk zostaje wydany w połowie 7 minuty. Następne 60 sekund na traku, to już tylko ekspresyjna reakcja publiczności.

 

piątek, 7 sierpnia 2020

Keune, Lash & Noble! And Now!


Fenomen muzyki improwizowanej polega między innymi na tym, iż nie przestaje ona zaskakiwać nas choćby przez moment. Przesłuchałeś tysiące płyt, twoje domowe półki uginają się pod ich ciężarem, pamięci zewnętrzne twoich komputerów dawno już pękły w szwach, zdawałoby się, że nic cię już nie zaskoczy, a tu takie And Now! wpada do twojego odtwarzacza, a jego akustyczne dźwięki (z archaicznego nośnika CD!) skutecznie ryją ci beret i stawiają do pionu! Możesz jedynie krzyknąć WHAW! i bez zbędnej zwłoki przystąpić do opisania, w języku ci ojczystym, jak bardzo ta muzyka rwie ci trzewia i sprawia, iż koniecznie musisz o tym fakcie poinformować cały świat!

Saksofon tenorowy, kontrabas i perkusja. Znacie taki wariant? Swobodna zabawa w dźwięki silnie osadzone w jazzowej estetyce. Coś Wam to mówi? Koncert z londyńskim Cafe Oto (Project Space), styczeń szalonego roku 2020! Okoliczności nad wyraz typowe? Trzy odcinki, ponad 66 minut muzyki*). Ostrzegam – muzyki wyjątkowej! Dawno nie słuchałem swobodnego free jazzu na takim poziomie!

Panie i Panowie - Stefan Keune**), Dominic Lash i Steve Noble!





Well Then. Od pierwszego dźwięku opowieść toczona jest bardzo kolektywnie, trochę wedle reguły wet za wet, akcja za akcję! Masywny, ale bardzo bystry, chwilami agresywny free jazz! Keune zaczyna z naprawdę wysokiego C – śle ze swojego tenoru ostre frazy, czupurne klastery, strumienie dźwięków niezwykle mocnych, intensywnych, ale jednocześnie precyzyjnych, pełnych błyskotliwego zadęcia, kreowanych doskonałą techniką gry i zdaje się, że niczym nieograniczoną kreatywnością. Noble dyktuje bystre tempo, pełen jest dobrych emocji i przyjaznej perkusiście nerwowości. Lash płynie matowym brzmieniem kontrabasu, snuje się pomiędzy partnerami jak wąż, który kąsa raz za razem. Choć to prawie niemożliwe, dynamika nagrania wciąż rośnie, a ogień bucha z każdego miejsca sceny. Saksofon śpiewa, skrzeczy, rozrabia całą paletą dysz, stawia stemple doskonałości niczym szwajcarski zegarek wyznaczający nano sekundy różnicy w biegu na sto metrów. What a power! Pakt z diabłem zostaje szybko osiągnięty – już teraz zdaje się być nieśmiertelny! Wybicie 8 minuty wyznacza drobne spowolnienie na osi wydarzeń. Krótkie, perkusyjne solo, które de facto wyznacza nowy wątek improwizacji, tudzież kilka ostrych szarpnięć za struny dla podkreślenia wagi sytuacji scenicznej. Dęciak powraca po dwóch minutach, ale zdaje się być odrobinę zrelaksowany i nigdzie się mu nie śpieszy. Stawia ostre jak brzytwa frazy, ale nie goni za dynamiką. Klimat delikatnego suspensu podkreśla pierwsze pojawienie się smyczka na gryfie kontrabasu (arco do pary z pizzicato!). Narracja nabiera wiatru w żagle – popis na wszystkich frontach! Najpierw krótkie interludium na kontrabas i perkusję, czynione naszą ulubioną metodą call & responce, skomentowane subtelnymi podmuchami z tuby saksofonu (brzmiącego, jak kruszyna!), imitującymi wysoki lot smyczka. Potem faza pół dronów, małych śpiewów i zalotnych gierek, z wycofanym, a chwilami nawet milczącym saksofonem. Ten ostatni powraca po 20 minucie i zabiera całą łobuzerię w kolejny ognisty galop. Stefan strzela jak z karabinu maszynowego, ale czyni wszystko z gracją florecisty! Nim set dobije do końca, muzycy zdążą jeszcze wyhamować i zaprosić nas na krótki spacer w klimatach dark & slowly. Tenor staje na placach, smyk go wspiera, błyszczą talerze. Ostatnie dźwięki leją się ze smyczka, który przytula się do tuby saksofonu.

Whatsoever. Szczoteczki perkusyjne szeleszczą w powietrzu. Spokojne otwarcie, komentowane przez krótkie frazy kontrabasu i saksofonu, mała rozmowa o poranku. Narracja budowana jest na bazie świetnej komunikacji - każdy z muzyków zdaje się perfekcyjnie antycypować działania partnerów. Na bardziej energiczne ruchy artystów musimy poczekać aż do 6 minuty. Emocje dość szybko dobijają do poziomu otwarcia całego koncertu. Noble nie dyktuje jednak szczególnie ostrego tempa, wszyscy mają tu czas na sytuacyjne niuanse, dobre akcje i jeszcze lepsze reakcje! Perła za perłą! Lash znów żeni arco z pizzicato węzłem wiecznej miłości. Keune zdaje się być gotowy i zdolny do wszystkiego. Niczym zadziorny łobuziak zabiera chłopaków na niebezpieczny trip! Faza tłumienia i szukania mroku następuje w połowie 9 minuty. Mikro solo Noble’a niemal przezroczyste jak ambient. Znów wystarczy ułamek sekundy, by trio stanęło w ogniu. Dramaturgiczny rollercaster trwa tu w najlepsze! Jakby nam było mało, pod sam koniec kilkunastominutowej części muzycy włączają jeszcze tryb speed metalowy!

Finally. Rozochocony smyczek, dynamiczne pałeczki tańczące jedynie na talerzach i groźny saksofon – oto konstelacja, z jaką ruszamy w ostatni dziś bój. Kolektywne stemple ognia budzą respekt na widowni, ale ten free jazz zdaje się być lekki niczym stado wiosennych gołębi, temperamentny i uczuciowy, mimo, iż czyniony na dużej dynamice. What a game! Tuż przed upływem 5 minuty solo kontrabasu, dziergane wyjątkowo ostrym smyczkiem. Obok rezonują talerze, tuba piszczy i lamentuje (a może muzyk używa tu samego ustnika?). Beauty dirty chamber as well! Kolejna faza improwizacji, to kilka szybkich dialogów, które znamionują powrót jazzowej estetyki. Podejście pod kolejny wybuch free jazzowych emocji trwa kilka minut. Eksplozja ma miejsce dokładnie po upływie 12 minuty. Power trio! Samonakręcająca się spirala demonicznej mocy! Ten wątek koncertu gaśnie po mniej więcej czterech minutach, leniwie przechodząc w fazę rezonansu talerzy do pary z pizzicato kontrabasu (kolejne duetowe interludium, to niemal znak rozpoznawczy tego wyśmienitego koncertu!). Saksofon powraca zawadiacko, stawia gęste zasieki lub zalotnie podśpiewuje pod nosem. Gra w pytania i odpowiedzi na osi kontrabas-saksofon znów zdobi flow samym złotem. Z sekundy na sekundę opowieść zbliża się do fazy finałowej. W skupieniu, bez pośpiechu, ale wciąż z dramaturgiczną precyzją – namiętny smyczek, szeleszczące talerze, wytłumiony, ugrzeczniony saksofon, wszystko w trybie suchej preparacji dźwięków. Jeszcze tylko kilka bardziej energetycznych ruchów, para-jazzowych grepsów (ach, ten Lash!) i opowieść dobiega końca. Brawo!

 

*) Wydawcą płyty CD jest FMR Records. Premiera wydawnictwa miała miejsce w ubiegłym miesiącu.

**) Niemiecki saksofonista, mimo, iż dość dawno osiągnął wiek średni (ur.1965), po prawdzie debiutował na naszych łamach całkiem niedawno, przy okazji pierwszego wydania nagrania, które zarejestrowano w roku … 1993. Ów doskonały koncert - Nothing Particularly Horrible (Live In Bochum '93) – został odpowiednio skomentowany przez Pana Redaktora.  W zatęchłych archiwach Trybuny można jeszcze znaleźć ledwie kilka słów wychwalającym nagranie Stefana sprzed prawie 20 lat, poczynione w towarzystwie jednego z naszych ulubieńców – Johna Russella.

Redakcja nie ma specjalnie dużych wyrzutów sumienia z powodu tak wątłej prezentacji dotychczasowego dorobku saksofonisty, bo i ów dorobek nie jest nadmiernie rozbudowany. Wedle wskazań naszego podręcznego przyjaciela (discogs.com), muzyk – aktywny zawodowo już pełne trzy dekady - upublicznił do tej pory w sumie jedenaście wydawnictw (z dziś opisywanym włącznie). Nie zmienia to jednak faktu, iż po większość z tych nagrań będziemy chcieli sięgnąć niezwłocznie (ale to już pewnie po wakacjach!).

 

wtorek, 4 sierpnia 2020

Biliana Voutchkova plays Stiebler and another … Another Timbre’ New Pearls in the Crown!


Jak czytamy na bandcampowej stronie wydawnictwa, brytyjski Another Timbre, prowadzony od kilkunastu lat przez Simona Reynella, koncentruje się na wysokiej jakości muzyce eksperymentalnej – skomponowanej, improwizowanej i wszelkich odcieni zawartych pomiędzy nimi. Dziś zapraszamy właśnie do owych odcieni, to every shade between!

Czeka nas podróż po zakamarkach kameralistycznej awangardy, podczas której często goszczące na tych łamach wodotryski emocji zastąpione zostaną przez subtelne dźwięki cedzone przez zęby. Pisząc onegdaj o nagraniach AT użyłem określenia, iż czasami są to samotne podróże w poszukiwaniu utraconego dźwięku.

Dzisiejsza wycieczka stawiać będzie nade wszystko na eksplorację piękna dźwięków (chwilami szczęśliwie bardzo pokracznego!), a w jednej z głównych ról wystąpi nasza ulubiona skrzypaczka Biliana Voutchkova! Posłuchamy ją w samotnej interpretacji muzyki skomponowanej przez Ernstalbrechta Stieblera, jak i w strunowym trio i duo. W uzupełnieniu dania głównego, dwa intrygujące dodatki, które dotarły do odtwarzaczy redakcji dzięki uprzejmości wydawcy. Oba skoncentrowane na improwizowanej stronie życia wydawniczego AT, a zatem szczególnie nas interesujące. Co ciekawe, na listach wykonawców znajdziemy kilku naprawdę dobrych znajomych ze świata muzyki dalece swobodniej improwizowanej. Dodajmy, iż wszystkie omawiane dziś płyty są dostępne w wersji CD, a swoją światową premierę miały w maju br.




Für Biliana by Ernstalbrecht Stiebler

Na początek Ernstalbrecht Stiebler i jego cztery chamber works for strings - trzy utwory skomponowane całkiem współcześnie (w tym jedna dedykowana głównej wykonawczyni), zaś ten czwarty pochodzący z epoki kamienia łupanego, z czasów, gdy na świecie nie było nawet Pana Redaktora (tj. z 1963 roku). W roli naczelnego aparatu wykonawczego Biliana Voutchkova (skrzypce), która dwie pierwsze kompozycje wykona samotnie, w rzeczonej, najstarszej kompozycji wspomagać ją będą Michael Rauter (wiolonczela) i Nurit Stark (altówka), zaś w ostatnim, najdłuższym utworze - jedynie Rauter. Nagrania zarejestrowano w bułgarskim radio, w lipcu ubiegłego roku. Całość odsłuchu zajmie nam 55 minut i kilkanaście sekund.

Zaczynamy od tytułowej kompozycji Für Biliana! Narracja przypomina żałobny śpiew o dżdżystym poranku. Suchy smyczek rysuje małe pętle na szorstkich strunach. Sekwencja dźwięków zdaje się być dość rozbudowana, a powtarzające się frazy, from time to time, wzbogacane o kolejne, równie urokliwie brzmiące elementy. Rzewna, soczysta, jakże molowa opowieść o nieznanym. W dalszej części nagrania w strumieniu skrzypcowych dźwięków pojawiają się drobne zgrzyty, jakby świadomie zafałszowane frazy, siejące dramaturgiczny niepokój. Druga solowa ekspozycja na skrzypce zwie się Glissando i samą swą nazwą mówi nam wiele o prawdopodobnym scenariuszu wydarzeń. Zmysłowa melodyka z poprzedniego epizodu odchodzi w niepamięć. Skrzypce zawodzą, przypominają syrenę alarmową, który budzi strach. Opowieść skacze ku górze, by po chwili zjechać na sam dół. Dźwięki zdają się być powykrzywiane, kanciaste, żylaste, innym słowy – boleśnie piękne! Na finał Biliana serwuje nam nieco dłuższe frazy, które wieńczą ową karkołomną podróż.

Do opowieści kreowanej przez trzy strunowce wchodzimy przez wąsko uchylone drzwi, na palcach, pełni skupienia i dramaturgicznej trwogi. Szelest dźwięków płynnych kontrastuje tu z drżeniem fraz urywanych. Niektóre są ostre jak brzytwa, inne suche na wiór. Surowy strach stąpania po polu minowym bez wyznaczonej trajektorii. Muzyka sprawia wrażenie improwizacji, której przebiegu pilnuje tajemniczy demiurg. Dużo suspensu, plamy ciszy - strategia zaniechania, która skrywa nierozpoznane emocje. Chwile piękna, małe eksplozje dźwiękowe. Zmiany dramaturgiczne w przebiegu narracji wydają się być śladowe, choć z perspektywy całego, blisko dziewiętnastominutowego utworu, dzieje się naprawdę sporo. Choćby szczypta głośniejszych fraz w okolicach dwunastej minuty, następująca tuż po niej faza dłuższych pasaży dźwiękowych, potem krótka strefa zadziornych akcji i bystrych reakcji, pełna świszczących smyków, wreszcie pełny zwrot niemal do poziomu ciszy, a pod sam koniec utworu bystra wymiana zdań w konwencji pizzicato vs. arco. Muzycy brną w estetyce pokruszonego baroku, co rusz zerkając w kierunku dawno już roztrzaskanego średniowiecza.

Finałowy duet budują skrzypce, które zdają się piąć ku górze i wiolonczela, która pokonuje trasę odwrotną. Dominują długie frazy, incydentalnie lepiące się w jeden strumień dźwięków. Biliana używa także własnego głosu, ale czyni to na tyle subtelnie, iż być może to tylko złudzenie foniczne. Wraz z rozwojem dramaturgii utworu oba strunowce zaczynają jednak schodzić coraz niżej, by w połowie opowieści przywitać się z ciszą. Klimat robi się odrobinę dark ambientowy. Flow skrzypiec zdaje się rozlewać bardzo szeroko, cello wręcz przeciwnie. Każdy krok stawiany jest z coraz większą rozwagą, a może i niepokojem. Na zakończenie mamy wrażanie, jakby muzycy definitywnie zeszli już do grobu. Ostatnie dźwięki, to tylko suchy, bezdźwięczny świst smyczków po martwych strunach.




Let Pass My Weary Guiltless Ghost by Magnus Granberg & Skogen

Czas na blisko godziną kompozycję autorstwa Magnusa Granberga. Podmiotem wykonawczym będzie on sam (piano preparowane!) oraz formacja Skogen w składzie (dodajmy, dalece intrygującym!): Anna Lindal (skrzypce), Rhodri Davies (harfa), Toshimaru Nakamura (no-input mixing board), Petter Wastberg (elektronika), Ko Ishikawa (sho), Leo Svensson Sander (wiolonczela), Simon Allen (wibrafon i amplifikowane struny), Henrik Olsson (obiekty) oraz Erik Carlsson (instrumenty perkusyjne). Nagrania powstały w Berlinie, w listopadzie 2019 roku.

Cisza skupienia, jakże charakterystyczna dla poszukującej muzyki współczesnej, zwłaszcza tej, która nie stroni od improwizacji, jest naszym udziałem na początku także tego nagrania. Muzycy w liczbie aż dziesięciu dają życie krótkim, urywanym frazom, a jeden z nich – kompozytor i pianista – kilkoma uderzeniami w klawiaturę swego instrumentu tyczy szlak narracji i ze skończoną liczbą przypadków w zakresie odstęp od tej zasady, czynił tak będzie po niemal ostatni dźwięk tej niekrótkiej opowieści. Swoboda, łagodność, swoista powolność ruchów, wreszcie dobry sojusz żywych i syntetycznych dźwięków, to kolejne drogowskazy dla tej podróży. Chamber dekonstruowane elektroniką, dość abstrakcyjne i intrygująco brzmiące, toczy się nad wyraz konsekwentnie, choć po pewnym czasie można odnieść wrażenia, że dźwięki delikatnie rozmazują się na ekranie, jakby ktoś polewał je wodą. Narracja pachnie swobodną improwizacją, ale jesteśmy pewni, że ktoś skrupulatnie czuwa nad jej przebiegiem. Proces dekonstrukcji akustycznych dźwięków w nurt medytacyjnej elektroakustyki trwa tu w najlepsze i jako zjawisko samo w sobie, należy zapisać je po stronie niewątpliwych atutów nagrania.

Po upływie kwadransa doświadczamy pierwszego momentu pewnej zmiany. Piano na kilka chwil zostaje niemalże same, a reszta instrumentów bierze głębszy oddech, po czym powraca, ale raczej w indywidualnie wybranych momentach. Flow staje się bardziej minimalistyczny, po części bardzo repetytywny, a my znów musimy podkreślić udane współistnienie żywego i syntetycznego, mimo, iż w wielu momentach ta druga opcja zdaje się być w przewadze liczebnej. Kolejne stadium opowieści stawia prawie wyłącznie na akustykę – siła spokoju i medytacji w wirze dobrych, abstrakcyjnych skojarzeń dramaturgicznych. Chwilowy, jakże uroczy stan meta chaosu, po upływie 24 minuty zdaje się porządkować pianista. Syntetyka brzmi w gęstym tle, pojawiają się akcenty perkusjonalne, drżące smyki i coś, co brzmi, niczym prosta elektryka urządzeń analogowych. Po upływie dwóch kwadransów obie frakcje zdają się płynąć nieco separatywnymi korytami – akustyka definitywnie medytuje, syntetyka grymasi i łobuzuje. Z czasem owa dychotomia przypadku zdaje się powodować, iż cały flow nabiera mocy i dobrej gęstości. Po 40 minucie mamy krótki spektakl dominacji dźwięków preparowanych i dekonstruowanych do stadium syntetycznego. Piano, oczywiście, robi swoje, uparcie tyczy szlak i sprawia, iż całość może zdać się chwilami zbyt monotonna (lub po prostu zbyt długa; wszak ze świata free impro wiemy, iż najlepsze płyty kończą się po wybiciu niepełnych trzech kwadransów). Finał nagrania cieszy nasze uszy, niezależnie od wskazanych przed momentem ambiwalencji – akustyka piana wybrzmiewa zmysłowo, małe struny drżą i tańczą, a w tle ślimaczą się dźwięki przypominające harmonium, którego nie ma przecież na scenie. Ów subtelny dysonans poznawczy miło doprowadza nas do ostatnich dźwięków, które ustanawia szumiąca elektroakustyka ciszy.




unfurling by Angharad Davies/ Klaus Lang/ Anton Lukoszevieze

Ostatnia dziś perełka, to 52-minutowy utwór wspólnie skomponowany i wykonany (improwizowany?) przez trio w składzie: Angharad Davies – skrzypce, Klaus Lang – harmonium oraz Anton Lukoszevieze – wiolonczela. Nagranie zarejestrowana w marcu br., w trakcie rezydencji muzyków w angielskim Huddersfield, w miejscu zwanym Dai Hall.

unfurling, to jeden, nieprzerwany strumień dźwiękowych improwizacji (zasięg predefinicji procesu nieznany), który składa się jakby z trzech osobnych wątków. Każdy z nich ma swoje otwarcie, rozwinięcie i emocjonalne wygaszenie. Każdy zdaje się mieć inną myśl przewodnią, rodzącą się wszakże w trakcie bystrej i chwilami nad wyraz swobodnej improwizacji.

Pierwszą opowieść zaczynają rezonujące struny, które choć pozornie spokojnie, kryją w sobie spory potencjał do hałasowania. Smyki uderzają po gryfach, a posadowione na samym środku sceny harmonium zaczyna budować swój quasi elektroakustyczny dron. Wszystkim zjawiskom fonicznym towarzyszą trzaski, zgrzyty, tarcia i para-mechaniczne odgłosy. Harmonium definitywnie przejmuje władanie strumieniem narracji po upływie 4 minuty. Molowy, mroczny flow, który trzyma nas w silnym uścisku upoconych ramion. Oba strunowce także płyną nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, zatem rzeczony dron ma już trzy elementy składowe. Po czasie zaczyna pulsować i modulować swoje natężenie. W okolicach 13 minuty wyższe dźwięki skrzypiec i wiolonczeli popadają w delikatny skowyt. Masywna opowieść gaśnie nagle, tuż po upływie kwadransa. Scenę spowija cisza, szmery i szelesty, oddech powietrza, myśli muzyków. Smyczki stoją w blokach startowych pełne niepokoju o swój los. Cello plami ścieg narracji brudnymi frazami, skrzypce jęczą, a harmonium głęboko oddycha, pozostając w fazie przed-dźwięku. Ten ostatni instrument swoją nową ekspozycję dronową rozpoczyna po wybiciu 20 minuty. Tym razem stojący, gęsty flow zdaje się być nieco wyżej zawieszony, przez to jednak bardziej niepokojący. Muzycy potrzebują ledwie kilka chwil, by znów zlepić się w jedno, ciemne, mroczne i nerwowe ciało. Wiolonczela dba o dół, skrzypce o górę, a cała reszta drży masywnym harmonium. Trójdron zapowiedzianej śmierci dzieje się w naszych uszach!

Po 31 minucie aktywniejsze na flankach strings zdają się rozrywać strukturę opowieści. Wątek główny gaśnie, struny zawodzą i rezonują. Opowieść nie schodzi tym razem do poziomu ciszy, ale w pięknym chaosie sytuacyjnym, generowanym przez instrumenty, które drżą akcentami para-perkusjonalnymi, rodzi się nowy wątek jakże stylowego free chamber. Harmonium w wersji dronowej powraca w 37 minucie. Tym razem każdy z muzyków zdaje się wnosić do strumienia dźwiękowego drobinki melodii, pewien rodzaj wewnętrznej śpiewności. Niespodziewanie opowieść nabiera pięknego, rzewnego posmaku post-barokowego. Frazy pełne niepokoju i bólu egzystencji aż proszą, by je … delikatnie zanucić. Cello znów pcha opowieść ku sferom bliskim podłogi, skrzypce zaś stają na rozdrożu. Ów intrygujący deep barok wpada w dron i zdaje się kierować opowieść ku zmysłowemu zakończeniu. W trakcie tego żmudnego procesu w głowach muzyków, a może także w powietrzu przestrzeni koncertowej, rodzi się kolejny szalony pomysł. Narracja miast gasnąć, budzi się do prawdziwej rewolucji. Struny trzeszczą, gryfy drżą, harmonium wije się w konwulsjach. Chocholi taniec nad przepaścią trwa w najlepsze! Eksplodują kolejne ośrodki ekspresji, a dźwięki bawią się w wielki konkurs piękności. Finał nagrania przypomina niedogaszony żar, które wznieca nowy płomień. Akustyczny, piękny galimatias! Nerwy, kły, złote pierścienie! Brawo!