czwartek, 29 marca 2018

M.A.F.H! L'Ocell! Santos Silva! Kaze! Brûlez les meubles! Kaiser/ Clov/ Harris! More than fresh improvised summary on delayed spring! *)


Wiosna, a raczej uciążliwy proces wyczekiwania na nią, ryje nam wulgarnie usposobienie od wielu dni i wciąż każe krzyczeć why???? Paskuda meteorologiczna dopada chyba wszystkich, bo nawet na naszym ulubionym Półwyspie Iberyjskim temperatury bywają dość kuriozalne, jak na tę porę roku! Czas odczynić złe moce!

Sześć intrygujących świeżynek, niebanalnych improwizacji, czasami silnie osadzonych w jazzie, kolejna porcja nowych nazwisk i inspiracji do przerobienia. Trybuna Muzyki Spontanicznej nie zna lepszej metody na radykalną poprawę nastroju!

Walencja, Barcelona, Lizbona, New Haven, Quebec i Chicago – to nasza dzisiejsza marszruta (z punktu widzenia miejsc powstania nagrań)! Do czytania, potem do słuchania, zachęcamy bezwzględnie! Happy New Easter!




M.A.F.H  More Acid For Hegel (Discordian Records, 2018)

Na początek prawdziwe trzęsienie ziemi! Antonio Luis Guillén na gitarze elektrycznej i Avelino Saavedra na perkusji. Nagranie studyjne z Walencji, 8 odcinków z dalece frapującymi tytułami, 39 minut z sekundami.

Acid For Hegel. Ostro, na skróty, z odpowiednią dozą artystycznej bezczelności. Bardziej niż dynamicznie. Gitarzysta umoczony po same uszy w hałasie, plecie nad wyraz zwinne, ultra szybkie palcówki! Drummer w ogniu krzyżowych pytań i wyjątkowo ciętych ripost. Improwizowany death metal? Dlaczego nie! Fungi For Foucault. Spokojniej, w oparach stygnącego post-noise’u. Filozoficzne dywagacje na prawdziwym kwasie! Intrygująca, post-metalowa sonorystyka. Ketamine For Kant. Groźny riff ryje nam mózg! Perkusja ma chyba nawet dwie stopy! Narracja w tempie karabinu maszynowego, karkołomne zwroty akcji, krwawe kontrapunkty. Piekielny kocioł energii w stanie wrzenia. Muzycy pętlą się i wchodzą w ekstremalne zwarcia. Prawdziwa ketamina w użyciu! Niemal 7 minut oczyszczającego doznania estetycznego. Gitara płonie, a zaraz potem parę sekund niezbędnej ciszy. M&Ms For Marx. Odrobina dodatkowej przestrzeni w ramach łykania brakującego oddechu. Kind of funky,  jakkolwiek w dynamicznym i szalonym wydaniu! Przestery i sprzężenia, silnie energetyczna perkusja. D-Romilar For Deleuze. Gitara wkracza śmiało w obszar psychodelii. Okrężny drumming. Szczypta niedynamicznej narracji na ułamek sekundy. Potem powrót dobrego speedu, który wiedzie nas na orgiastyczne zatracenie. Energia kinetyczna rozsadza muzyków od środka. Na finał kilka niuansów sonorystycznych na gryfie. Lait Pour Lyotard. Najdłuższa opowieść. Gitara brzmi jak upalone piano Fendera. Bardzo dynamiczny small drumming. Pomysły na gryfie sypią się jak z rogu obfitości. Metalowa sonorystyka w natarciu. Wyjście z klincza narracyjnego, w estetyce post-funkowej, więcej niż błyskotliwe. Z dużą ilością kwasu na strunach. ZZ Top w trakcie przedawkowania! Ortegasmatrón. Co za tytuł?! Trochę echa, które multiplikuje efekty kolejnych szaleństw gitarzysty. Narracja szyta gęstym ściegiem. Tysiąc pomysłów na sekundę, prawie wyłącznie udanych. Stylowy rezonans na perkusji, w tle psychodelizująca gitara. Brawo! Meta psycho symfonia! More Acid For Hegel. Czas na finał płyty i tytułową ekspozycję. Kwas na gryfie tryska po oczach i uszach. Wciąż szybciej niż jest to możliwe. Ciało w ciało, myśl za myślą! Doskonała kooperacja. Tętno: 220 na 150! Wulkan! Gitarzysta zdaje sie, że ma już gotowy cyrograf do podpisania – potrafi tu zagrać wszystko! Morze kwasu leje się z pomiędzy strunami. Muzycy ani na moment nie zdejmują nogi z gazu. Prawdziwi gladiatorzy!




L'Ocell L'Ocell (Kaseta, Absent Tapes, 2018)

Pozostajemy na Iberia! Lokujemy się w zaciszu domowej kwatery Fernando Carrasco (gitara akustyczna), który przywdzieje szaty gospodarza. W roli zaś gościa - Àlex Reviriego (kontrabas). 11 improwizacji pod nazwą własną L’Ocell. Jesień 2015 roku. Wnikliwi Czytelnicy Trybuny zapewnie rozpoznają tych muzyków bez pudła. Taak! To połowa kwartetu Völga i jedna trzecia tria Phicus! Obie zacne załogi, z samego serca Katalonii, popełniły w roku ubiegłym debiutanckie płyty, dokładnie tu, na polską krwią skropionej ziemi! Wizerunki obu wydawnictw – jakże dynamicznie czerwone! - w boczku tej strony.

Od startu atakują nas dwa drony, usytuowane na przeciwległych biegunach spektaklu. Po jednej stronie gitara ze szczyptą sonore, w siarczystej, metalicznej ekspozycji, po drugiej zaś, nisko zestrojony kontrabas, płynący bardzo zwartym strumieniem. Rodzaj dyskusji bez nacisku na konfrontowanie poglądów. Narracja, która lubi przybierać kształt crescendo, by za moment opaść jak jesienny liść. Na finał pierwszego odcinka batalia na akordy. Drugi otwierają pasaże strunowych obcierek, lekkich, metalicznych, w klimacie wczesnego Sonic Youth. Rockowa temperatura, próba call & response z inicjatywy gitarzysty. Rwana narracja, trochę bez rdzenia kręgowego. Po 4 minucie, bez uszczerbku dla czegokolwiek, mogłaby trafić pod nożyce edytora. Trzeci wita nas sonorystyką z głębokiej krypty. Plus garść prostych akordów z gitary, nieco wyzbytych emocji. Miniatura czyniona z chłodną kalkulacją. Czwarty, to jakby ciąg dalszy, choć po stronie Alexa krew pulsuje szybciej. Fernando buduje kolejną niezbyt skomplikowaną narrację na gryfie, kind of fired americana - notuje recenzent.  W sumie to niezłe tło dla szaleńczych pasaży Alexa na samym dnie podłogi. Piąty szybuje bardzo wysoko. Aż uszy cierpną! Muzycy piłują paznokcie, a nas bolą zęby. Dwa smyki w tańcu na zatracenie, tuż po wyjściu z impasu. Ciekawe akustycznie zderzenie rezonansu i pulsacji. Szósty - szczypta innych dźwięków na strunach gitary. Alex znów dość wysoko, ale i dynamicznie, jak na ten duet. Na finał udane zejście w ciszę. Siódmy – muzykom jakby trochę brakowało cierpliwości w budowaniu bardziej złożonych narracji. Tu, duet dwóch gitar akustycznych, którym nigdzie się nie śpieszy. Bawią się w delikatne polifonie, zakończone skromną pyskówką. Ósmy, najdłuższy – sporo sonorystyki, pasaże niskie, pasaże wysokie. Gitara szuka wytrwale nowych rozwiązań, co dobrze wróży końcowej części płyty. Po chwili aż zrywa podłogę głębokim smykiem.  Śle też pojedyncze, rezonujące akordy, które przypominają lepsze fragmenty Völgi. Alex też ma pod ręką pomysły kwartetowe i wpada w konwulsje, które niosą ten odcinek na sam szczyt recenzenckiej oceny. Dziewiąty otwiera szorstka glazura rwanego dźwięku. Szczypta baroku, rozszarpywana ostrymi kłami, na prawo i lewo. Gitara aż skowycze! Brawo! Błyskotliwa miniatura! Dziesiąty, to akord gitary w silnym rezonansie, w opozycji do gadającego kontrabasu. Mnóstwo pięknego brudu na gryfie większego ze strunowców. Skowyt, taniec, złorzeczenie! W odpowiedzi gitarowa americana na delikatnym speadzie. Jedenasty, znaczy ostatni – igraszki na całego, puk puk na pudle rezonansowym mniejszego, wycie do księżyca większego. Zmysłowe! Gitara też brzmi inaczej, kind of raga? Dziwne skale. Muzycy brną w nieznane i czynią to wyjątkowo przekonywująco. Dwie smykowe symfonie żałobne, trupie dźwięki. Trzecia kwarta tej płyty, także ostatni jej fragment, windują ocenę recenzenta o kilka szczebli wyżej.




Susana Santos Silva ‎ All The Rivers – Live At Panteao Nacional  (Clean Feed, 2018)

Still Iberia! Przenosimy się na zachodni kraniec półwyspu, do Lizbony. Drobna niewiasta w wielkiej, zamkniętej przestrzeni, sama z instrumentem, gotowa na każde wyzwanie akustyczne. Susana Santos Silva – trąbka, tin whistle (mały instrument dęty, podobny do fletu), dzwonki. Nagranie z oklaskami - Panteão Nacional, w ramach Rescaldo Festival, luty 2016. Jeden trak, 42 minuty i sekunda.

Środowisko naturalnego ambientu, dużego obiektu o solidnych podstawach i grubych murach, które generuje własny, niebanalny i dość intensywny przydźwięk. Pogłos żyje tu własnym życiem, zdaje się być nie do opanowania. Trębaczka stawia mu jednak czoła i za pomocą niezbyt dużego instrumentu dętego, blaszanego, próbuje ów wir dźwiękowy okiełznać. Rodzaj eksperymentu, próby poszukiwania właściwego brzmienia i sposobu, w jaki rozprzestrzenia się dźwięk. Sam obiekt, jego gabaryty, stanowią ważny element składowy spektaklu. Fizyka fonii, kinetyka dźwięku. Muzyka płynie, rezonuje, fizycznie dekonstruuje się na załamaniach przestrzeni, odbija się od ścian, tańczy i swawoli. Czy to już przykład muzyki konkretnej? Muzyka architektury, architektura dźwięków. Sama narracja, improwizacja (o ile jest) zdaje się być dość jednorodna w formie, dramaturgicznie niezbyt wyszukana. Tu forma, sposób, w jaki dźwięk radzi sobie w przestrzeni, bywa zagadnieniem bardziej dla muzyka frapującym. Dźwięki, który multiplikują się, które wpadają w polifoniczny wir. Być może ten koncert, to bardziej lekcja fizyki. W 10 minucie, szczypta sakralnych dzwonków, które być może coś oznajmiają, być może jedynie zapraszają na rytuał. Przestrzeń tak intensywnie szumi, iż każdy dźwięk zdaje się być indywidualnie zaznaczony, akustycznie napiętnowany. Meta muzyka? Metafizyka i oniryzm w służbie narracji? Powrót trąbki, która potrafi być drapieżna, jakby chciała zawłaszczyć dodatkowe porcje przestrzeni. Dużo porcji echa i rezonansu, który zdaje się być całkowicie naturalny w tych okolicznościach scenicznych. Samych dźwięków w jednostce czasu nie ma zbyt wiele, trębaczka operują pauzą, by niemal każdy dźwięk miała szansę na foniczną eksplorację przestrzeni. Skutek dramaturgiczny takiego wyboru jest następujący – koncert w wielu fragmentach jest dość monotonny, a osiągany poziom emocji daleki od stanu wrzenia (choćby 15-19 minuta). Recenzentowi wydaje się, iż gdyby Susana spróbowała stosować więcej dronów (długich, trwających fraz), w kontekście posiadania tak wielkiej przestrzeni, efekt mógłby być dalece ciekawszy, nawet bez użycia amplifikacji (na przykład w estetyce niektórych solowych ekspozycji Nate’a Wooleya). Okres przed 30 minutą, to czas, w którym doświadczamy więcej brudnych, mutowanych dźwięków, trzasków, drżenia i skomlenia. Jakby siła pogłosu jeszcze rosła, a akustyka całości nabierała nieco dubowego klimatu. 34 minuta, to próba ekspozycji na samym ustniku lub też moment, w którym Susana sięga po tin whistle (smak czegoś na kształt… meta etno). Odbiorca wciąż analizuje formę, brzmienie, nie ma jednak bazy do eksplorowania procesu improwizacji. Mniej przestrzeni, więcej dźwięku! – utyskuje recenzent pod nosem, choć bez problemu docenić potrafi zamysł artystyczny Portugalki. 40 minuta, to drobne spiętrzenie dźwięków na sam już finał koncertu, które nosić może znamiona eskalacji. Jakkolwiek przestrzeń i pogłos rządzą tym nagraniem aż do całkowitego wybrzmienia. Tuż po nim, kilkudziesięciosekundowa burza oklasków.




Kaze  Atody Man  (Circum-Disc, 2018)

Pozostajemy w towarzystwie improwizującej trąbki (dojdzie nawet druga!), a geograficznie przenosimy się na północ, do Francji. Nagranie powstało, co prawda w słynnym Firehose 12 w New Heaven (USA), ale płyta ukazała się definitywnie pod flagą trójkolorową, a jest zapisem fonicznym spotkania dwóch muzyków francuskich i dwóch japońskich. Na trąbkach - Christian Pruvost i Natsuki Tamura, na perkusji - Peter Orins, zaś na fortepianie, najbardziej tu rozpoznawalna - Satoko Fujii. 6 odcinków z tytułami (kompozycji) trwa ponad 69 minut, a spotkanie czwórki muzyków miało miejsce w czerwcu 2017 roku. Muzycy funkcjonują pod nazwą własną Kaze, a ten krążek jest ich piątym wydawnictwem.

One. W ramach introdukcji, dwa trębackie drony, w tym samym rejestrze, plotą unisono krótkie pasaże, przerywane kilkoma sekundami ciszy. Powtarzają proceder kilkukrotnie, po czym delikatnie rozwarstwiają się i modulują swój sound. Odrobina sonore w oczekiwaniu na wejście pozostałej dwójki muzykantów. Talerze rezonują, piano ledwie muskane przez palce pianistki. Experimental free contemporary? W 5 minucie Satoko skutecznie nadaje ład tej narracji. Kameralistyka improwizowana? Tak! … przy użyciu minimalistycznych schematów kompozycyjnych – recenzent odczytuje z opisu wydawcy i posłusznie… zgadza się z nim. W 7 minucie progresywny drumming zmienia obraz całości i przenosi nas w silnie free jazzową eskalację. Zdaje się, że w tej zabawie chodzi przede wszystkim o improwizację. Uff! – wzdycha uspokojony recenzent. Nie brakuje także melodii, czy zgrabnych tonacji. W sumie ... what ever you want. Innymi słowy – na bogato. Two. Perkusja na początek. Na jazzowo, ze szczyptą repetycji i ciszy w roli interludium. Swobodny duet z pianem. Wejście trąbek w etosie gatunku, nawet hard-bopowo! Znów sporo ciszy pomiędzy. Sonorystyka trąbek udana, ponownie jednak przeładowuje stylistycznie nagranie. Bez specjalnych emocji, klasowe rzemiosło. Skok w ekspresję free po paru chwilach, tym razem nie zaskakuje. Recenzent zastanawia się, ile w tym tyglu różnorodności, kreacji ad hoc, a ile czynione jest wedle zapisów scenariuszowych. Sporo przegadanych fragmentów, balladynek dla grzecznych dziewczynek. Finał w galopadzie, też nieco wykalkulowany. Three. Na start piano, nawet toy piano. Odrobina preparacji z dziwnymi dźwiękami, bystro skomentowana przez sonorystycznie nastawione trąbki. Trochę campowego chaosu. Interludia z pięciolinii, niczym pięść do nosa, skutecznie psują efekt udanych pomysłów improwizatorskich. Kolejne depnięcie na gaz i ucieczka w swobodę, znów okazuje się najlepszym rozwiązaniem. Four. Tym razem slow minimal piano intro for silent listeners! Satoko jest w tym najlepsza. Melodia, harmonia, tak ładne, że aż …nudne. Kwartet podaje temat. W kategorii main stream także daliby radę! Solo perkusji trzyma poziom. Cały numer wprost do ECM! Five. Wyraziste solo trąbki, kreatywne, niebanalne. Po 120 sekundach gra już cały kwartet. Muzycy śmiało wkraczają na obszar free improve. I świetnie sobie radzą! Bystre percussions solo! Oto numer, który bez cienia wątpliwości uznajemy za opus magnum tej płyty. Trąbki gadają ze sobą niebywale błyskotliwie, piano tworzy zmysłowe tło, a drummer ma tysiące nowych pomysłów. Sonorystyka, preparacje, rezonans. Atak, wyciszenie. Tuby gotują się, struny szeleszczą. 11 minuta, to doskonale solo Satoko. Psychodelicznie wewnątrz, dynamicznie na zewnątrz. Finał jest brawurowy, odrobinę podniosły w klimacie, ale świetnie komentuje wyczyny pianistki. Six. Solo perkusjonalne. Cisza i spokój. Atonalnie, niebanalnie. Muzyk tak się rozgrzał poprzednim numerem, że potrafi już tylko doskonale improwizować! Trębacze z szeroko otwartymi ustami, pięknie komentują wyczyny kolegi. Pianistka, głęboko zanurzona z pudle rezonansowym fortepianu, czyni dokładnie to samo. Jest szczypta melodii, a wszystko dzieje się na pograniczu ciszy. Incydentalnie zmysłowe mikrodrony. Gdyby jeszcze trąbki poszły w sonore…, ale zapewne scenariusz, któremu szczęśliwie wiele minut temu muzycy wymknęli się spod kontroli, przewiduje inne rozwiązanie. Efektowne wybrzmienie.




Louis Beaudoin-de-la-Sablonnière/ Éric Normand / Louis-Vincent Hamel  Brûlez les meubles  (Circum-Disc/ Tour De Brass, 2018)

Spal wszystkie meble! Tym szczytnym hasłem (tytułem płyty) muzycy pewnego tria, wprost z francuskojęzycznej części Kanady, zapraszają nas do słuchania swojej muzyki. Louis Beaudoin-de-la-Sablonnière na gitarze elektrycznej, Éric Normand na basie elektrycznym i Louis-Vincent Hamel  na perkusji. 7 kompozycji (muzycy dość demokratycznie dzielą się obowiązkami w tym zakresie), blisko 38 minut muzyki. Płyta wydana w ramach kooperacji francusko-kanadyjskiej. Muzyka zarejestrowana w Saint Maxime du Mont Louis (Quebec) w lipcu ubiegłego roku.

One. Mocna, jazz-rockowa sekcja, zwinna gitara z prądem, która uwielbia fussion, ale także świetnie radzi sobie w jazzie środka. Od pierwszej chwili doskonale pracuje basista, który nie dość, że trzyma fundamenty rytmu i harmonii całego przedsięwzięcia, to permanentnie tkwi w procesie improwizacji i snuje niebanalne historie, bez zbędnych przerw na papierosa. Drummer czujny, bystry, still on time, udanie dynamizuje poczynania tria. Są dobre tematy i wyśmienite improwizacje, podawane bez spinania muskułów, z dużym feelingiem. Two. Melodia, smak, rytm – tu na spokojniej. Precyzja, kreatywność, także bezpretensjonalność. Temat główny powraca jak mantra i wyznacza szlak improwizacji. Three. Postmodernistyczne fussion generowane z precyzją sapera. Trzy stróżki improwizacji, które przenikają się wzajemnie. Świetna komunikacja, czujność, bystre interakcje. Mainstream jazz rocka w wykonaniu trzech naprawdę błyskotliwych instrumentalistów. Siedmiostrunowa gitara, kwiat współczesnej sceny Quebecu (jak mówi wydawca). Sporo detali, subtelności aranżacyjnych w muzyce, która nie odkrywa świata, ale urzeka formą, jakością wykonania i prostotą przekazu. Four. Bardziej dynamicznie, ze szczyptą hałasu na gryfie (też potrafi, jeśli pytacie!). Zwinna miniatura, mniej niż dwie minuty. Five. Nowa porcja energii. Kind of funk! Bas wspaniale pracuje, kreśli pętle i tańczy, gitara w repetycji, wyrazista perkusja. Ta muzyka nie kreśli w głowie recenzenta wyszukanych metafor, sprawia wszakże czystą, żywą, wręcz zwierzęcą przyjemność w odbiorze. Pure high jazz, Man! Po 4 minucie, zejście w dół i garść pięknej psychodelii wprost z obu gryfów, na spokojnym wybrzmieniu. Brawo! Nie ma fajerwerków, muzycy prostymi środkami osiągają doskonały efekt. Six. Wolnym krokiem, kontrapunkt goni kontrapunkt. Gitara i bas plotą kompatybilne opowieści, perkusja tuż za nimi, śledzi ich każdy krok i zdobi synkopami.Ta opowieść zdaje się być bardziej konwencjonalna, ale swobodnie raduje ucho. Seven. Co za synkopa!? Co za rytm!? I jaki riff gitarowy!? Do zakochania! Na finał pieśń umoczona w rockowym sosie. Kocia zwinność, perfekcja wykonania i radość grania. Rytmy i przestery. Bas, który kreśli sinusoidy i tańczy wokół własnej osi, gitara w podskokach. Jakże rozwojowa historia. Zejście w trucht, wprost z galopu - imponujące. Świetna ekspozycja perkusisty, dla podkreślenia jego doniosłej roli w dziele tworzenia – tu, na tle gitarowych pląsów. Recenzent dawno nie był tak blisko jazzowego mainstreamu i dawno nie miał z tego powodu tak wielkiej radości słuchania! Raz jeszcze brawo!




Steve Kaiser/ Alex Clov Baczkowski/ Bill  Harris  Measure Once, Cut Twice (Amalgam, 2017)

Na koniec dzisiejszych przedwiosennych guseł, porcja zdrowego jazzu (z ambicjami free) wprost z wietrznego miasta! Steve Kaiser na gitarze, Alex Clov Baczkowski na saksofonie altowym i barytonowym oraz Bill Harris na perkusji i instrumentach perkusyjnych. 8 improwizacji (all music by the musicians), blisko 54 minuty. Nagrania z sierpnia 2016 roku, z Music Garage/ Chicago.

One. Drapieżny baryton, gitara pełna jazzowego spleenu, bystra perkusja. Dość żwawa narracja, której brak kontrabasu nadaje posmak nieoczywistości i dość specyficzny drive. Synkopa, która trzeszczy i krąży wokół siebie. Two. Więcej skromnej sonorystyki, szumiące dysze, drżące talerze i gitara w łagodnych pląsach. Udane przejście w bardziej dynamiczne pasaże, choć nie na długo. Ekspozycja gitary dość konwencjonalna, jazzowa, jak pan bóg przykazał. Drummer często sięga po synkopę i rytm, czasami zbyt natarczywy, nadmiernie bezwzględny. Powrót barytonu konkretny, dosadny i wyrazisty. W nastroju do swawolenia. Finał kawałka osiągnięty w wyzwolonym galopie. Three. Alt, flażolety, repetycja, nostalgia i zaduma – to atrybuty introdukcji. Temat pod dyktando melodyjnego saksofonu i refleksyjnej gitary, wbrew rytmice perkusji. Po 4 minucie balladowe, nieco hipisiarskie wybrzmiewanie. Four. Skromne percussions, ekspozycja solowa. Szczypta sonorystyki w tubie, na gryfie igraszki na poły akustyczne. Narracja ciekawie narasta, a każdy z muzyków na swój sposób wgryza się w bieg improwizacji. Kolejny krok, to galop w estetyce free, formule, która dobrze robi tej płycie. Five. Jakby ciąg dalszy, konstytuujący tezę, iż w dynamicznych pasażach muzyka tria zyskuje na wartości. Tu, świetna ekspozycja altu. Six. Kolejna jazzowa synkopa z gitarą, które snuje scofieldowskie opowieści o udanych związkach damsko-męskich. Drive perkusji dość progresywny, ale to alt zdaje się tu wnosić odrobinę świeżości. Gitara niezwykle niechętnie wychodzi poza schemat. Po 4 minucie buduje solo przy wsparciu drummera, bez ekscytacji. Nagłe wtargnięcie barytonu, trochę na wariackich papierach, zdecydowanie ratuje ten fragment. Wymusza dialog, w którym gitara czuje się nieco swobodniej. Na finał eskalacja barytonu! Seven. Baryton z gitarą, tym razem randka we dwoje. Perkusja wchodzi im w słowo i kontrapunktuje, znów odrobinę zbyt intensywnie. Szczypta muskulatury, zwarć w półdystansie. Chropowaty baryton, to znów najlepsza rzecz, jaka przydarzyć się może tej improwizacji. Pod koniec niespodziewana próba call & responce, dość udana, tuż po niej samotny drumming. Eight. Na sam już finał najdłuższy fragment płyty. Sonore z ciszy, po talerzach i krawędziach werbla. Alt w molowym pasażu, gitara po swojemu. Ballada, która staje się dialogiem, a potem marszem ku górze, w poszukiwaniu źródeł eskalacji. Tym muzykom nadmiar ekspresji nie szkodzi, to już świetnie wiemy. Dobra akcja gitary, eksplozywny, silny alt, no i rytm, który nie znosi zdań odrębnych. Ostatnie 3 minuty wynoszą ocenę ogólną płyty na nieco wyższy poziom. Na ostatniej prostej ciekawy, drobny incydent perkusjonalny. Być może zbyt późno zaproponowany. 


*) ang. Więcej niż świeże, improwizowane podsumowanie z okazji opóźnionej wiosny

czwartek, 22 marca 2018

Dirk Serries! Kind of Sustained Pieces Deconstructed by Improvisation! *)


Najnowsze dokonania belgijskiego gitarzysty Dirka Serriesa na polu muzyki improwizowanej mamy dogłębnie przeanalizowane. Artykuły o serii New Wave Of Jazz, także recenzje licznych płyt w ramach angielskich labeli Raw Tonk i Tombed Visions dostępne są online (skróty na końcu tekstu).

W ramach pierwszego z przywołanych tekstów, a także w osobnym bloku recenzji, Czytelnicy Trybuny mogli także zaznajomić się z dokonaniami formacji Yodok III, która żmudny proces improwizacji wynosi wprost z estetyki post-rockowej i gitarowego dark ambient.

Dziś pociągniemy ostatni z wątków, prezentując bardzo świeże i dość świeże płyty z udziałem Serriesa, które mieszczą się w wyżej nakreślonej estetyce. Niewątpliwie słuchać będziemy muzyki improwizowanej, aczkolwiek słowem, które padnie tu najczęściej będzie określenie dron, a muzyka na ogół płynąć będzie do naszych uszu nieprzerwanymi, wielominutowymi strumieniami silnie amplifikowanych dźwięków.

Sam proces recenzowania tego rodzaju muzyki stanowi, przy okazji, spore wyzwanie dla Pana Redaktora, który przywykły do permanentnej, stałej zmiany w procesie swobodnej improwizacji, czekać musi niekiedy całymi godzinami na niuanse, które zmieniają bieg critically sustained pieces. Recenzent wnika w strukturę narracji i szuka szczegółów, które stanowią różnicę, które tyczą szlak wielowątkowych ekspozycji. A celem tych ostatnich jest, jak zawsze, dotarcie do końca ostatniej ścieżki nagrania.

Przed nami pięć niezwykłych płyt, których uroda kąsa, ale których bezdyskusyjne walory artystyczne bywają czasami głęboko zaszyte w paśmie wzajemnie mutujących się … dronów!




Eirik Havnes/ Tomas Järmyr/ Dirk Serries  Distant Curving Horizon. The Primal Broken Passage.
Beneath the Scorching Sun (Midira Records, CD + kaseta, 2018)

Zaczynamy od absolutnej nowości, od płyty, którą swą premierę edytorską będzie miała w dniu jutrzejszym. Improwizowane spotkanie dwóch zanurzonych w czarnym ambiencie gitar i rozpędzonej maszyny perkusyjnej, której nic, co rockowe, nie jest obce! Przy okazji, jakże współczesna wariacja na temat wspomnianej przed momentem formacji Yodok III, albowiem trio, o którym teraz opowiemy, personalnie różni się od niej jednym nazwiskiem (z instrumentalnego punktu widzenia - zamiast amplifikowanej tuby, druga gitara elektryczna).

Jesteśmy w norweskim Trondheim, w maju 2015 roku. Na gitarach elektrycznych: Eirik Havnes i Dirk Serries (ile mają wokół siebie metrów kabli i powierzchni bieżącej na gitarowe przetworniki, nie wiemy dokładnie), na perkusji Tomas Järmyr. Panowie będą emanować dźwiękami przez prawie 55 minut, łącząc w jeden ciąg foniczny trzy opowieści z tytułami, które zsumowane stanowią tytuł całej płyty.




Distant Curving Horizon. Odległe zakrzywienie horyzontu. Spokojny drumming, rodzaj niezobowiązującej rozbiegówki, bazy, na której stawiane są selektywne dźwięki dwóch gitar, szeroko rozstawionych na przeciwległych flankach. Z jednej strony plama na plamie (Dirk?), z drugiej igraszki na strunach, które przy odrobinie naszej wyobraźni, przypominać mogą dźwięki … rosyjskiej bałałajki (Eirik?). Balladowa introdukcja, podczas której oba wiosła rozgrzewają się, nie wychylając się poza granicę ciszy. Small dark ambient w opozycji do robótek ręcznych na strunach. Dopiero 8 minuta wyznacza pierwszy krok w kierunku bardziej żwawego budowania narracji. Niemal mistrzowskie kreowanie procesu … narastania dźwięku! Tuż potem, Tomas delikatnie sugeruje rytm, zaczyna bębnić w sposób, który nie pozostawia złudzeń, co do dalszego przebiegu nagrania. Gitara Eirika brnie w nieco bardziej plamistą ekspozycję, choć struny pozostają w użyciu! Flow and rise, flow and down! Perkusja w stanie delikatnego wygaszenia, snuje post-rockowe synkopy, pląta się zwinnie pomiędzy gitarowymi dronami. Te ostatnie świetnie uzupełniają się, prowadząc niemrawy dialog o bladym świcie. Po 15 minucie, gitary wędrują już jakby wyższym pasmem. Czasami ich brzmienie przypomina lekko upalone skrzypce, traktowane wyjątkową grubym smyczkiem. Potencjometry mocy w żółwim tempie przesuwają się ku górze. Perkusja też szyje marszrutę jakby gęstszym ściegiem. 22 minuta - możemy ogłosić już skromny stan wrzenia na gryfach! Szczególnie u Dirka. Muzycy śmiało dryfują ku ambientowej ścianie dźwięku, mając finał pierwszej części w nieodległej perspektywie. Odrobina psychodelii po stronie Eirika. 26 minuta, to ostry zjazd narracji, przy gorejących amplifikatorach. Jakże błyskotliwe hamowanie! Brawo! A tuż obok, bardzo płynnie rodzi się już nowa opowieść, która nazwiemy The Primal Broken Passage. Pierwotnie złamany korytarz. Wokół pobłyskuje cisza. Gitarowe piece skwierczą u podnóża kolejnej góry. Skromny drumming ledwie plami teren. Wszyscy gotowi jednak do skoku w nieznane. Tym razem instrumenty Dirka i Eirika mają zbliżone parametry foniczne. Płynne, znów jakby wiolinowe ekspozycje. W 34 minucie pot pojawia się na czole Tomasa, a jego perkusyjny flow zdecydowanie gęstnieje. Gitary także dokładają do ognia. Psycho dance until unknown death! Blackmetalowy temperament perkusisty znajduje szybkie ujście. Jurnym bębnem basowym wbija oba drony głęboko w ziemię. Ale te nie milkną choćby o ułamek decybela. 40 minuta, a tempo stopy drummerskiej wciąż na krzywej wznoszącej! Po kolejnych dwóch minutach gwałtowne wytłumienie. Krok w meta otchłań ciszy, rodzaj skromnego interludium, które wyznaczy start trzeciej opowieści… Beneath The Scorching Sun. Pod palącym słońcem. Znów stukot bębna, brzęk talerza, a w tle skomlące półdronami wiosła gitarzystów. Wiolinowe ekspozycje skrzą się w … słońcu, rośnie temperatura na membranach werbli i tomów. Rodzaj prawdziwie rockowej eskalacji obu gitarzystów. Progresywny drumming nie pozostawia im specjalnego wyboru (49 minuta). Finał całej płyty jest jednak istotnie błyskotliwy. Ucieczka w psychodelię (o, tak!), rodzaj kolejnej ściany dźwięku, która smakuje nieziemsko i uwalnia lawinę endorfin u recenzenta! Kulminacja godna najwyższych ocen w ważnych periodykach muzycznych. Szybkie, drastyczne wybrzmiewanie, zapewne przy wsparciu post-produkcyjnym. Po ostatnim dźwięku, cisza grzmi i bulgocze.




Steven R. Smith & Dirk Serries ‎ Hymnal (Kaseta, Cassauna, 2016; Dirk Serries’ bandcamp 2018)

Spotkanie dwóch gitar elektrycznych i kilku innych przedmiotów, także instrumentów (kolczaste skrzypce, organy, piano Fendera, struny etc.), w celu zrealizowania czterech hymnów w różnych, z góry zadanych… tonacjach. Steven R. Smith i Dirk Serries, rok 2013, okoliczności prawdopodobnie studyjne. Analogowo dostępne od dwóch lat, obecnie także cyfrowo.

Hymn in A. Dwa true ambient gitarowe drony, kojące zszargane nerwy recenzenta, w bardzo spokojnych, leniwych ekspozycjach. Swawolne strumienie onirycznej mocy. Analogowy klimat akustyki tego spektaklu dobrze służy ponowoczesnej improwizacji, realizowanej przez obu artystów. W 4 minucie, pierwszy drobny akcent w niższym paśmie, jakby dźwięk klawisza nadpsutego Fendera. Rytm, tonacja (A?), zmysłowe muzykowanie. Fonia zdaje się być silnie rozmyta, rozpływa się, rozplenia na nieboskłonie, a klawisz płynie do nas z coraz odleglejszej galaktyki. Flow in! Pióro recenzenta w bezruchu, szczęśliwie jednak uroda tego sustained piece aż kłuje w oczy! Trochę więcej typowej gitary na wybrzmieniu. Hymn in C. Brudny dron z bliżej nieokreślonego źródła. Dziwny posmak etno na dużym pogłosie, silnie zawieszony dron basowy. Bogate tło, gęstsza narracja – recenzent notuje zmianę zaobserwowaną w stosunku do hymnu startowego. Niskie i wysokie pasaże (in C!). Lawa leje się z krateru wulkanu spokojnym strumieniem, a wyobraźnia recenzenta nie ma ograniczeń. Dosłyszenie symptomów pęcznienia tej narracji, to jakby dostrzeżenie nieistniejących kształtów w całkowitej ciemności. Ale to się dzieje! Cierpliwość muzyków, cierpliwość słuchacza. Po 15 minucie jeden z tysiąca elementów dronowej konstelacji delikatnie się eskaluje, a recenzent, niczym Królewna na ziarnu grochu, czuje (słyszy) tę różnicę. 18 minuta, ledwie odczuwalne wybrzmiewanie, istotnie realizuje się, a ten długi i żmudny proces zajmie muzykom około 120 sekund. Hymn in F. Pętlące się dźwięki gitary na modulowanym giga pogłosie w opozycji do drona budowanego agresywnie, płynącego środkowym pasmem. Ten ostatni drży, grzmi, maltretuje przestrzeń, rodzaj zmutowanego dźwięku organowego. Stoi i czeka. A gitara jakby snuła swoją prywatną opowieść – płynie, tańczy, śpiewa. Stars Wars – the begining. Napisy płyną powoli, statek przesuwa się majestatycznie w trakcie czołówki pierwszej części sagi. Zanurz się po samą szyję w tym potoku i już po Tobie! Od 10 minuty szczypta nowych mikroelementów w tej kosmicznie wielkiej układance. Kind of violin? Rozgrzane do czerwoności struny. Hałas, czy oniryczna pulsacja? Co jeszcze wyobraźnia, i dość lekkie pióro, zdołają podpowiedzieć recenzentowi? Hymn trzeci zdaje się być najbardziej jednorodny na całym wydawnictwie. Jego uroda aż boli, wierci dziurę w głowie i wlewa w nią nektar życia wiecznego. Finał huczy i urywa się nagle, drze się jak cienka skarpeta na ogorzałej stopie. Hymn in C#. Prawdziwie gitarowy pasaż w ramach introdukcji. W tle ambientowa, syntetyczna mikstura niskich częstotliwości. Drobiny wysokich, klawiszowych ekspozycji. Wszystkie zatopione w pogłosie. Narracja jest jakby spokojniejsza, rodzaj repryzy pierwszej części (patrz: tytuł). Od 5 minuty potoki dźwięków leją się bardziej wartko. Nie głośniej, ale intensywniej. Sporo dzieje się w dalekim tle, a pióro recenzenta aż skacze po kartkach kajetu. 9 minuta, to start basowych pulsacji, rodzaj tygrysiego pazura ery techno, który kąsa nadgryzioną ofiarę. Ten hymn zaczynaliśmy od gitarowego brzmienia, kończymy w estetyce zaawansowanej strong electronics. Na finał goła ekspozycja niemal w klimatach electro… Ta świetna płyta zasługiwałaby na lepsze zakończenie.




Art Of Cosmic Musings/ Dirk Serries & Teun Verbruggen ‎ Transmission (LP Tonefloat 2014, Dirk Serries’ bandcamp 2017)

Czas na kolejną reedycję. Najpierw był winyl, teraz pliki dostępne na bandcampie gitarzysty. Duet Serriesa (opis płyty wskazuje, że tylko na gitarze elektrycznej) z dobrze już rozpoznawalnym drummerem sceny Beneluxu – Teunem Verbruggenem (tu, wyposażonym także w arsenał różnorakich przedmiotów powszechnej elektroniki). Muzycy występują pod nazwą własną Art Of Cosmic Musings. Nagrane na żywo… w studiu Sunny Side w brukselskim Anderlechcie. Rejestracja z 2013 roku, podzielona na cztery części z tytułami, trwa ponad 65 minut.

One. Z dalekiej ciszy, pojedyncze dotknięcia strun, chrobot nierozgrzanego wzmacniacza, skromne percussion, wszystko w minimalistycznej konwencji. 4 minuta, szum pieca i gitara, która skłonna jest wygenerować pierwszy dron. Pulsacja na razie spokojna, ale składnik basowy incydentalnie potrafi być fonicznie dotkliwy i zaczyna ustawiać narrację. Intrygujący, free improve drumming, oszczędny w dźwięki i niosący sporo treści. Pojedyncze sprzężenia na gryfie, trochę na zasadzie dysonansu wobec dronowej fali down and up. Od 10 minuty pęczniej gitarowa meta przestrzeń, rośnie aktywność Teuna. A drony, raz puszczone w ruch, nie pozwolą nam zasnąć aż do bladego świtu! Quite noisy! More dirty sounds! Robota perkusisty zdaje się mieć mniej rockowej ekspresji, niż ta, z którą mieliśmy do czynienia w trakcie pierwszej z omawianych dziś płyt, więcej w niej wyzwolonego myślenia o swobodnej improwizacji. Nie przeszkadza to wszakże muzykowi, na koniec pierwszej części, istotnie zdynamizować swoje poczynania i wręcz zapanować na potokami siarczystych dronów gitarowych. W ramach wspomagania, odrobina elektroakustyki z niewiadomego źródła (syntetyczny drumming, szczypta live processing). Two. Start tego odcinka, to po części, kontynuacja poprzedniego. Synthetic drums, gitarowe mikroprzestery, w tle odradzające się drony, na razie spokojne, mocno wycofane. Mała orkiestra, bez dwóch zdań! A pytanie who is who w przestrzeni fonicznej ma już rację bytu! Rośnie ilość elektroakustycznych incydentów na flance, którą zwykł się do tej pory opiekować Teun. Serries – mimochodem – zbudował tuż obok błyskotliwy background! Totally ambient! Od 6 minuty bardziej aktywna zdaje się być żywa perkusja. Ale juz w okolicach 10 minuty, tonie w pęczniejących dronach. Sprawcą zajścia - wyobraźnia gitarzysty, może także gałka jego potencjometru. Przykład wyjątkowo uroczej eskalacji. Teun bije w dzwony, grzmi i dyskutuje! Dirk ma uśmiech na twarzy! Brawo! Finałowy zjazd w dół, z kocią zwinnością, przy wtórze zgrzytów i sprzężeń. Three. Spokojna, rezonująca gitara, moc sprawcza echa, muśnięcia krawędzi talerzy, trochę repryzy początku płyty. Dubowa wręcz przestrzeń za głowami muzyków. Strunowe multiplikacje. W 6 minucie Teun delikatnie dolewa go ognia, ale wciąż pozostajemy w stylistyce silent & slow. Wibrujące stada dźwięków stymulują foniczny progres. Mglista eskalacji gitary, orkiestrowy szum, drumming na przedzie. Szybki stopping. Urokliwe schodzenie blue ambientowym zboczem! Four. Pogłos, oddech pustyni, dźwiękowe igraszki wprost z kabli. Elektroniczny dron, który rodzi się z popiołu. Odrobina rytmicznej syntetyki, która kojarzy się z Blue Monday New Order, tylko w meta wydaniu, prawdziwie ponowoczesnym. Pasmo Dirka zdaje się przyjmować szaty niegitarowe. Drumming Teuna rośnie w siłę i eskaluje swoją urodę. Dron narasta, perkusyjna demolka w tle. Kind of Noise? Tak upływa 10 minuta ostatniej części. Pulsacja, gęstość, mnemoniczna dotkliwość. Po 14 minucie dron nieokreślonej akustyki przejmuje ster i prowadzi nas na finał części, która istotnie rożni się od pozostałych. Jest też końcem całej płyty. Powraca delikatny, blue monday’owy rytm i ostatecznie wbija nas w twardy fotel! Brawo!




Dirk Serries/ Rutger Zuydervelt ‎ Buoyant Live (LP Tonefloat, 2016)

Systematycznie, krok po kroku, zanurzamy się w dzisiejszej opowieści w dźwiękach, o których trudno powiedzieć, iż mają walor akustyczny, innymi słowy – nieamplifikowany. Koncertowa edycja kooperacji Dirka Serriesa z Rutgerem Zuyderveltem, odpowiedzialnym za bardzo szeroką rozumianą elektronikę. Panowie przyjęli nazwę Buoyant i debiutowali kilka lat temu krążkiem z rejestracją studyjną o takim właśnie tytule (Consouling Sounds, 2015). Po pewnym czasie odegrali ten projekt w okolicznościach koncertowych. Efekt możemy poznać odsłuchując czarny krążek Buoyant Live.

Dirk, obok gitary, odpowiedzialny jest tu za tzw. efekty, zaś Rutger za wszelkie pozostałe dźwięki, w tym także procesowanie na żywo tego, co generuje gitarzysta. Co więcej, dźwięki produkowane przez obu muzyków, były także na żywo miksowane przez człowieka za konsoletą. Uff, prawdziwa dżungla foniczna! Dwie strony winyla trwają łącznie 48 minut. Koncert miał miejsce we wrześniu 2015 roku, w klubie Paradox w Tilburgu, w trakcie festiwalu Incubate.

Side A/ Part One. Ambientowy dron wynurza się z morza szeleszczącej ciszy. Szmery, tarcia, stukot, chrobotanie. Kind of small percussion. Dron w dronie. Żywy processing martwych, żylastych syntetyków. Ochłapy post-akustycznej plądrofonii, wszak na kablach może wydarzyć się wszystko. Siarczysty przekaz drobin fonii narasta, w międzyczasie gitarowy dron śle pocztówki na poste-restante. Emocje stoją w miejscu. Moc ciekawych akustycznie efektów perkusyjnych, przefiltrowanych przez gęstą elektronikę procesowania w czasie rzeczywistym. Dwie fale dźwiękowe przeplatają się wzajemnie. Pulsacja, pulsacja, pulsacja. Dużo swobodnej przestrzeni do zagospodarowania. Trudno mówić o dwóch muzykach, trudno szacować ich wkład w efekt końcowy. Tu przedmiotem recenzenckich egzegez może być jedynie efekt pracy zbiorowej. Przy okazji, asumpt do niemal filozoficznej rozprawki o tym, jak przebiega proces powstawania dźwięku. Frapujące! 14-15 minuta, to czas pierwszej, ledwie zauważalnej eskalacji, śmiały krok powyżej poziomu ciszy, zdecydowanie w kierunku hałasu. Silnie zmutowane dźwięki zlewają się w gęsty potok. W ogóle nie słyszymy dźwięków na ogół kojarzonych z gitarą. Po sprawnym wytłumieniu, szczypta metaliczno-fallicznych ekspozycji nieznanego pochodzenia. Narracja, choć stabilna, ciągle ulega drobnym dekonstrukcjom. Nowe przychodzi, bo stare zanika. Nie sposób nad tym przysnąć nawet w samym środku nocy….

Side B/ Part Two… Po odwróceniu strony winyla wracamy dokładnie w to samo miejsce jednolitej narracji. Po paru głośniejszych momentach, w okolicy 5 minuty muzycy zdecydowanie schodzą o kilka decybeli niżej i całują się z ciszą. Brną po kolana w skwierczącej mazi lepkich dźwięków. Od 8 minuty nowy dron (z gitary?), nisko zawieszony, zdaje się niepostrzeżenie narastać. Jest czysty, wyzbyty z procesowanych naleciałości. W 13 minucie coś na kształt spirytualnej ekspozycji. Kilka nowych wątków, które rodzą się jeden po drugim. Gęsty od dźwięków dron jeszcze pęcznieje, dodatkowo nadyma się. Elektroakustyczny nalot dywanowy, jeśli tylko pozwolimy potencjometrom naszych odtwarzaczy na odrobinę szaleńczej swobody. Krzyk, wrzask, kable w płomieniach! Electronic noise! Po paru chwilach wrzenia, soczyste wytłumienie, wyciszenie i spowolnienie. Pulsuje coś na kształt meta rytmu. Bez kształtu, bez woni, drwi z naszych oczekiwań. Brawo! Na finał tylko on sam, ów rytm, a odbiorcy pozostaje jedynie wątpliwość, czy słucha muzyki Dirka i Rutgera, czy też jego gramofon przejął już panowanie nad akustyką pokoju odsłuchowego. Smak plądrofonii, zacięta płyta, gaszenie pogorzeliska, wypalonego przez złe dźwięki. Piękne, finałowe vibrato! Burza oklasków!




Dirk Serries ‎ Unseen Descending And Lamentations (CD/ LP Consouling Sounds, 2015)

Jeśli jesteśmy już całkowicie zanurzeni w dźwiękach, które płyną do nas szerokim strumieniem, tłocząc szerokie koleiny wyobraźni, na koniec tej opowieści, sięgnijmy po solową płytę Dirka Serriesa Unseen Descending And Lamentations. Nagrania powstawały w trakcie października 2014 roku. Informacje, gdzie dokładnie, w jakich okolicznościach, przy użyciu jakich instrumentów (poza gitarą, oczywiście), póki co, niech pozostaną tajemnicą muzyka. Dwa fragmenty bez tytułów trwają łącznie 44 minuty i jedną sekundę.

First. Play loud! To ważna informacja zapisana w wewnętrznej części okładki płyty. Recenzent, bez chwili zawahania, stosuje się do dyrektywy muzyka. Pierwszy dron przybywa z daleka. Post-elektronika z amplifikatora gitarowego. Struny pod dużym napięciem. Generują kolejne drony, które wzajemnie przenikają się, plączą i swawolą. Dotykają się gołymi stopami, rezonują w nieograniczonej przestrzeni. Fale wznoszące, fale opadające - improwizowany bajkonur. Klimat noir, nie koniecznie dark, ale na pewno ambient – słowo klucz dla tej narracji. W 5 minucie pojawia się silny dron basowy, zmysłowo kołtuniąc wszystko wokół siebie. Stawia stempel, a potem plami przestrzeń tuż nad podłogą. Recenzent odbiera trzy ośrodki foniczne, które ślą drony, wykorzystując nie do końca rozpoznawalne instrumentarium. Sam proces narastania dźwięku jest niemal niezauważalny, ale definitywnie ma miejsce. Dron basowy zdaje się być mniej modyfikowany, bardziej trwa niż płynie. Te wyżej posadowione, podlegają ciągłej zmianie, są aktywne, taneczne i nieprzewidywalne. Od 14 minuty ich faktura gęstnieje, staje się bardziej siarczysta. Basowy także pęcznieje, bez utraty wszakże charakterystyki sustained. Pod koniec tej części zaczyna dominować, całkowicie zawłaszcza teren działań artystycznych. Te wyższe, zmysłowo odpływają w akustyczny niebyt. Drobiny winylowych inkrustacji na bokach, choć ewidentnie w odtwarzaczu recenzenta kręci się srebrny kompakt. Muzyka stoi w miejscu i boleśnie skwierczy. Rodzaj pulsacji. Jakby winyl zaciął się na ostatniej ścieżce. Odpływa wraz z opadaniem potencjometru.

Second. Szum radiowy, pojedynczy, wysoki, czysty akord gitary, który długo wybrzmiewa. Tuż potem, cichy dron z oddali płynie do nas nad wyraz dynamicznie. 4 minuta, to powrót drona basowego. Ma bardziej syntetyczne brzmienie. Drony wysokie są jakby bardziej ulotne, lekkie, nieco metaforyczne, bez wysiłku skutecznie narastają. Więcej tu niepokoju, pokrętnego oniryzmu. Jakby upalone skrzypce plotły liryczną opowieść, zdecydowanie w tonacji molowej. Trochę, jak brutalny tren żałobny. W międzyczasie (10 min.) narracja silnie zgęstniała – faluje, wznosi się i opada. Wokół smugi zwinnej psychodelii (meta skrzypce w tle!), ciągłe down & up, pętla za pętlą. Dużo emocji, potu i determinacji. Dron basowy rządzi, ale te wyższe nie oddają pola, chwilami wręcz krzyczą, mając usta pełne psychotropów. Gdy basowy dusi na gaz, zagłusza pozostałe dźwięki. To mocarne siłowanie się z materią foniczną determinuje styl końcowego fragmentu tej płyty. Pulsacja w rytmie serca. Może bardziej … arytmii serca! Nie sposób nie zachwycać się tą szaloną ekspozycją! Brawo! Pętla, repetycja, krzyk i stopa na pedale gazu! You know why play loud! Ostatnie sekundy, to dość gwałtowne wybrzmiewanie i niemal 45 sekund zupełnej ciszy. Bezwonnej, trupio bladej.


*) ang. rodzaj trwających dźwięków, dekonstruowanych przez improwizację – tytuł nawiązuje do koncepcji Sustained Pieces, jednej z wielu metod uprawiania swobodnej improwizacji, zdefiniowanych przez ojca gatunku, Johna Stevensa. Wszystko, co ów genialny muzyk dokonał w swym zbyt krótkim życiu, jest szczegółowo opisane na tej stronie.










środa, 14 marca 2018

Gonçalo Almeida and his black & white Cylinder! The label overview!


Znacie cały katalog netlabelu Cylinder Recordings? Nie? Spory błąd!

Konieczna staje się zatem ściągawka, zarówno dla tych, którzy nie wiedzą, cóż to za inicjatywa, jak i dla tych, którzy wiedzą, ale nie poznali jeszcze wszystkich elementów składowych.

Uważni Czytelnicy Trybuny oczywiście doskonale rozpoznają Gonçalo Almeidę. Wiedzą, iż gra na kontrabasie, gitarze basowej i wyśmienicie improwizuje. Że jest Portugalczykiem, ale mieszka w Rotterdamie. Że od kilku lat prowadzi Cylinder Recordings i publikuje tam swoje nagrania w przeróżnych konfiguracjach personalnych.

Dokonamy dziś przeglądu wydawnictw Cylinder Recordings, w ramach którego, od marca 2015 do lutego 2017 roku, ukazało się w sumie 16 tytułów. Omówienie katalogu zaczniemy od dwóch najświeższych pozycji. Pierwsza z nich, nie ukrywamy, jest ulubioną cylindrową płytą Pana Redaktora, tuż obok tej, którą przypomnimy na samym końcu. Nad drugą nowością także warto zwiesić nie jedno ucho! Potem zagłębimy się w kilka improwizacji z dęciakami, w przypadku których, wybór tych bardziej wartościowych nie będzie wcale tak oczywisty, jak wskazywałaby na to pobieżna lektura danych personalnych uczestników tychże spotkań. W dalszej kolejności posłuchamy muzyki zaplątanej w kable, przy czym – od razu zastrzegamy – być może, to najlepsze dawki improwizacji z udziałem elektroniki, jakie przewinęły się w ostatnich kwartałach przez odtwarzacze redakcji. Nadstawimy także ucha nad improwizacjami stricte strunowymi. Na finał zaś przypomnimy recenzje płyt CR już wcześniej publikowane.

  
Piętnastka i szesnastka na dobry początek

(CR015) Out Room  by Luis Lopes (gitara), Gonçalo Almeida (kontrabas) & Rogier Smal (perkusja). Nagranie studyjne z kwietnia 2016 roku (De Nieuwe Ruimte); 3 utwory, 33 minuty bez kilku sekund.




Wprowadzenie kontrabasu i perkusji charakteryzuje się spokojną poetyką, ma dość jazzowe flow. Gitara pojawia się, niezwykle nieśmiało, dopiero w 3 minucie improwizacji. Skupiona, precyzyjna ekspozycja talerzy w oparach ciszy. Lopes stawia drobne, gitarowe znaczniki na błyskotliwym walkingu Almeidy. Proces dynamizacji rozpoczyna się w 5 minucie. Zwarta narracja, w której udział rozgrzewającej się gitary rośnie z minuty na minutę. Pod koniec utworu smyczek na gryfie kontrabasu buduje artystyczny zadzior, który dodatkowo komplikuje strukturę narracji. W tle zmyślne repetycje Lopesa, dziergane mikroakordami. Fragment drugi (uprzedźmy wydarzenia – kluczowy dla jakości płyty i najdłuższy) rozpoczynają sonorystyczne igraszki – świst strun, polerowanie powierzchni płaskich, smyk i szczypta psychodelii wprost z dna morza. Drobny, ale niezwykle aktywny drumming. 3 minuta stawia na agresywny kontrabas. Tymczasem gitara ucieka w blue-ambient, błyskotliwie rezonuje na dużej przestrzeni. Wyjątkowo urocza ekspozycja całego tria – niski smyczek, symultaniczna gitara i precyzyjna perkusja (small like Smal!). Brawo! 6 minuta, solo Almeidy, znów niski i mocny tembr. Lopes ślizga się po strunach, background Smala znów wyśmienity! Gitarzysta eskaluje się na tle tłustego i sfuzzowanego kontrabasu. Power noise metal improve! Gdy zostaje na moment sam, rżnie niebywałe solo i stawia stempel doskonałości na 10 minucie tego nagrania. Tuż po nim, spokojny dialog drum & bass, snuty jednakże w dalece niepokojącym stylu. Wspaniała mantra z ornamentami gitary nie zwiastuje wcale końca utworu, lecz początek nowej, jeszcze bardziej ekscytującej narracji. Piękny surfing na gryfie sześciostrunowca. Pachnie zdrowym fussion! A prawdziwe wybrzmiewanie dopada nas dopiero po 15 minucie. Na finał płyty spora dawka rytmu z kontrabasu, pulsująca gitara w metalicznej repetycji i small drumming Smala. Almeida na przedzie orszaku, reszta tworzy zjawiskowy background. Rolę nadającego rytm przejmuje perkusista, co stwarza przestrzeń dla genialnych wprost improwizacji obu strunowców, silnie ze sobą skorelowanych, łeb w łeb. What a game! Dirty dancing! Szaleństwo na gitarowych przetwornikach pcha nas niechybnie ku finałowi. Na wybrzmieniu, perkusja i kontrabas podsumowują niezwykłą sesję nagraniową.


(CR016) Duas Margens  by Gonçalo Almeida (kontrabas) & Raoul van der Weide (kontrabas, obiekty). Koncert z Pletterij (Harlem), z marca 2016 roku; 1 utwór, 26 i pół minuty.




Spokojne pizzicato na obu gryfach miękko wprowadza nas w klimat koncertu na dwa duże strunowce. Odrobina wzajemnych imitacji, szczypta separatywnych ekspozycji. Głębokie, bardzo niskie brzmienie. Pierwszy przejaw bardziej dynamicznych działań, to 3 minuta. Trochę agresji, sporo technicznych fajerwerków, akcenty perkusjonalne. Szczera rozmowa starych przyjaciół, którzy ciągle mają sobie dużo do powiedzenia. 6 minuta, to gong, który obwieszcza zejście do strefy sonore. Kontrabas na lewej flance ma już smyczek w użyciu, tnie dźwięki na nierówne połowy. Prawy po chwili czyni dokładnie to samo. Ostra, swingująca polerka! Nawet perkusjonalne szczoteczkowanie i dźwięki imitujące dęciaki. Prawdziwa orkiestra! Taniec we dwóch – teraz jeden z nich płynie bardzo nisko, drugi zaś wysoko. Piękny dysonans! 14 minuta, fragment kropelkowej improwizacji, prowadzonej jednak przez obu muzyków bardzo energicznie. Kolejne zejście w sonorystyczną głębię ma smak i klasę, zwłaszcza, że wykluwa się z tego krótki pasaż wręcz noise’owy. Po chwili znów ostro, z przytupem, w poszukiwaniu nowych, nawet perkusyjnych dźwięków. Tembr obu kontrabasów aż skwierczy. Whaw! Like harsh electronic! Do samego już końca występu, dużo błyskotek technicznych, szczególnie ze strony kontrabasu grającego nieco wyżej (Almeida?). Acoustic power drum & bass drones! Panowie potrafią doprawdy wszystko! Koniecznie sięgnijcie po ich starszy duet! A o nim parę akapitów niżej.


Kwartet, trio i duet

(CR004) Down the Pipe  by Daniele Martini (saksofon tenorowy, pętle i efekty), Lukas Simonis (gitara, pętle i efekty), Gonçalo Almeida (bas, pętle i efekty) & Marco Franco (perkusja). Siedem lat temu w Rotterdamie; 6 improwizacji, 40 minut bez kilkunastu sekund.




Już pobieżna lektura składu instrumentalnego sugeruje odbiorcy, iż w trakcie tego nagrania naprawdę dużo działo się będzie w wymiarze sound & noise. Każda sekunda tej muzyki konstytuuje poprzednią tezę. Gęste, jazz-rockowe improwizacje z elektroniką u boku. Gitara gotuje się od startu, sfuzzowany bass jątrzy, trzeszczy i buzuje energią. Wprowadzenie, choć spokojne, nawet dostojne, pełne jest metalicznego szczebiotu gitary, psychodelii i hałasu, który czai się za rogiem. Saksofon przyczajony na trzecim plamie, tryska dronowymi ekspozycjami, ale nie wchodzi w interakcje z gitarą i basem (bo któż śmiałby). Ta para idzie po swoje, nie bierze jeńców i doprowadza pierwszą improwizację do stanu wrzenia w okolicach 6 minuty. Błyskotliwa ściana dźwięku, silnie akcentowana dobrym, rockowym drummingiem. Odcinek drugi zaczyna dron z piekła rodem. Narracja stoi w miejscu, jak lepka, tłusta maź, która klei się do butów. Rodzaj elektroakustyki w estetyce black metal, pozbawionej, szczególnie na początku tempa. Gdy dochodzi dynamika, gdy narracja narasta, do gry wchodzi saksofon i podpala lont. Gitara czyni szaleństwa na gryfie, to jakby zasada tej płyty. Power improve! Finał fragmentu z niebywałą pyskówką obu wioseł. Trzecia improwizacja rodzi się przy umiarkowanie spokojnym flow gitary i perkusji. Ta pierwsza szuka rozwiązań bez konieczności eskalowania poziomu hałasu. Saksofon podaje dźwięki, jakby z zaryglowanej tuby. Śpiewa i tańczy. Perkusja ocieka dobrym rockiem. Narracja kroczy i stroszy pióra. Rytm plącze się pomiędzy silnym fuzzem basu, a metalicznie brzmiącą gitarą. Po raz kolejny, precyzyjna dynamizacja zostawia nas w obliczu ściany dźwięku na wybrzmieniu. Czwarty fragment od startu odbywa się przy aktywnym udziale saksofonu. Sekcja pogrywa i komentuje zmutowany tembr dęciaka. Delikatnie upalone brzmienie – boxed sound! Wejście basu, jak prawdziwe trzęsienie ziemi! Obok post-rockowa, wytłumiona gitara szybko łapie pętlę za pętlą. Free Noise Jazz Rock! Black Doom Fussion! Piąty zaczyna gitarowa… synkopa! Nawet z odrobiną swingu! Dynamicznie, energicznie, kolektywnie, a jakze! Rytm, tonacja, melodia podszyte krzykiem, zlepione rockowym nerwem. Wszystko czynione tanecznym krokiem, z gitarą, która co chwila wypuszcza niespodziewane dźwięki (cuda na kablach!). Na finał gitarowa huśtawka, rockowy drive, tłusta sekcja (Almeida – hardcore punk!). Gitara, nie po raz pierwszy, eskaluje się nieco separatywnie, ale to ona jest tu języczkiem uwagi, wnosząc do tej niebywałej opowieści pierwiastek czystego szaleństwa i niebanalnego dysonansu estetycznego. Na ostatni dźwięk – dużo hałasu, brudu i smrodu niebywałej urody!

  
(CR009) The Creature  by John Dikeman (saksofon tenorowy) Goncalo Almeida (kontrabas) & George Hadow (perkusja). Koncert z klubu Zaal 100, Amsterdam; 3 traki, 32 minuty bez parunastu sekund.




Gęsta sekcja (nie może być inaczej w obecności Almeidy!), niski kontrabas, twardy tenor, żywiołowy drumming. Free jazz od startu kapie muzykom z czoła, nie ma zaskoczeń, myśl pędzi za myślą. Walking Almeidy tłusty, zawłaszcza dużo przestrzeni fonicznej (po części to także efekt nieperfekcyjnej jakości dźwięku). W 7 minucie kontrabasista zmienia sposób artykulacji, snuje dość separatywną opowieść. Saksofonista dba zaś głównie o siebie i nie traci czasu na bliższe interakcje. Po 120 sekundach kontrabas milknie, a duet sax-drums snuje nieco spokojniejszą narrację. Po kolejnych kilku chorusach Dikeman zostaje sam i to jemu przypada w udziale sfinalizowanie pierwszego odcinka. Jego smutne swingi nie czynią nieba, ale zwinnie doprowadzają do startu drugiej opowieści. Długo oczekiwany powrót sekcji raduje nie jedną duszyczkę. Almeida i Hadow plotą wyrafinowane septymy i stawiają saksofoniście dość wysoko poprzeczkę. Ten zaś nie do końca potrafi wyzbyć się free jazzowej sztampy. Wzrost dynamiki cieszy recenzenta, ale być może zaciemnia obraz sytuacji scenicznej. Finał koncertu odbywa się przy śpiewie smyczka na gryfie, w towarzystwie komentującego drummingu, przy milczącym saksofonie. Muzycy dość szybko schodzą w wolniejsze tempa. Narracja gęstnieje, toczy się jak walec. W 6 minucie eskalacja saksofonu w wysokim rejestrze, czemu nie towarzyszą szczególnie gorące westchnienia recenzenta. Te ostatnie, znów dedykowane głównie świetnej robocie Almeidy i Hadowa. Ostatnia prosta z samotnym smykiem, to jakby upalony, zapodziany fragment muzyki dawnej. Wyjątkowo zaskakująca puenta!

  
(CR006) Into the Grey Zone  by Henk Bakker (klarnet basowy) & Gonçalo Almeida (kontrabas). Rotterdam ponad siedem lat temu, studio; 5 utworów, 26 i pół minuty z sekundami.




Barokowy kontrabas ze smyczkiem, kameralistyczny klarnet basowy w spokojnej, nieśpiesznej narracji. Jeśli klarnet wysoko, to kontrabas nisko. Bywa także odwrotnie. Bakker płynie na swym dużym dęciaku bardzo szerokim pasmem (intrygujące!). Eskalacja na gryfie jątrzy spokój balladowo nastrojonego klarnetu, mającego delikatne inklinacje w kierunku sonore. Próby interakcji metodą call & response, głównie z inicjatywy Almeidy. Gdy ten ostatni brnie w ciszę, reakcje klarnetu są bardziej niż ciekawe. Dużo subtelności, niuansów dramaturgicznych. Co chwila jest na czym zawiesić ucho, dużo zmienności w procesie improwizacji. Trzy pierwsze utwory tej płyty są jednym strumieniem dźwiękowym, co dobrze służy tej opowieści. Rodzaj zadziornej, niebanalnej kamerylistyki, która z procesu improwizacji czyni wartość dodaną. Udane imitacje, bystre interakcje (z obu już stron). Pomruki niedźwiedzie na wybrzmieniu. Czwarty tytuł budowany jest już zupełnie inaczej. Muzycy eksponują się separatywnie. Najpierw solo kontrabasu pizzicato. Potem klarnet w szumie. Tuż po nim gęsty ścieg strun, a dla przeciwwagi bardzo melodyjny klarnet. I tak na przemian, raz jeden, raz drugi instrument, za każdym razem nieco inne artykulacje. Razem grają dopiero w 8 minucie! I jak pięknie wybrzmiewają! Finał – smyk, szczypta uderzeń w pudło rezonansowe, wysoki i znów melodyjny klarnet. Rodzaj dość tanecznej rozmowy przy herbatce. Na wybrzmieniu, dobra, nisko zawieszona kameralistyka współczesna.


Spętani w kable

(CR010) Doze Ruínas  by Gonçalo Almeida (kontrabas) & Rutger Zuydervelt (elektronika, dźwięki dodatkowe). Studyjne dokonania z września 2015 roku; 12 traków, 18 minut i kilkadziesiąt sekund.

(CR012) Jangadas  by Gonçalo Almeida (kontrabas) & Rutger Zuydervelt (elektronika, dźwięki dodatkowe). Koncert z lutego 2016 roku; 1 trak, równo 20 minut, z zegarkiem w ręku.




Dwa spotkania duetu - błyskotliwie spajającego żywe dźwięki kontrabasu i syntetyczne ekscesy foniczne szeroko rozumianej elektroniki (także sample, live processing etc.). Najpierw dwanaście miniatur, potem koncert. W sumie mniej niż 40 minut muzyki, zatem warto zagłębić się niemal w każdy dźwięk. Sam zbiór miniatur jest niezwykle pasjonujący, choć każde z wydarzeń sprawia wrażenie szkicu, próbki dźwięku, nie do końca edytorsko okrzesanej. Poszukująca elektronika i wulgarny tembr kontrabasu na sam początek. Już w drugim epizodzie symbioza elektroakustyczna zostaje w pełni osiągnięta. Lekki pogłos, delikatna, oniryczna poświata, szczypta gadających sampli. W trzecim harsh attack! A kontrabas w roli imitatora. Nie brakuje zapachu dobrego post-techno, a loopy i amplifikacje, zdaje się, że są także udziałem Almeidy. W szóstym odcinku mamy już chyba do czynienia z real time processing, albowiem recenzent słyszy aż trzy kontrabasy, a wszystko na tle intensywnego skwierczenia sterty kabli. W siódmym napotykamy na drony, które zdobione są pojedynczymi dźwiękami perkusyjnymi. Urocze, jakże niebanalne improwizowanie, w trakcie którego nie trudno zagubić źródło dźwięku, choć w zderzeniu realnego instrumentu z zaawansowaną elektroniką, wydawałoby się to mało realne. W ósmym, znów dekonstrukcja żywych dźwięków dostarcza nam ogromu dodatkowych przyjemności fonicznych. Kind of post-double bass music! W dziesiątym, nie pierwszy atak harsh noise! Stan permanentnego zaskoczenia elektroakustycznego w obrębie wydawnictwa, które jest krótsze niż standardowa zawartość jednej strony winyla. Na finał coś na kształt muzyki post-ancient. Piękne, błyskotliwe! Dekonstrukcja baroku! Noise post-baroque!




Wszelkie ekscytacje recenzenta znajdą swoje odzwierciedlenie w nagraniu koncertowym tegoż samego duetu. Na starcie żwawy walking kontrabasu inkrustowany doskonałą post-elektroniką, także processing, post-produkcja żywych ekspozycji, cały czas na zasadzie komentarza, twórczego rozwijania pomysłu kontrabasisty. W 3 minucie piękne drony strunowca, jakby z drugiego planu, na które nakładają się inne drony, te już bardziej syntetyczne. W 7 minucie doskonałe zejście w ciszę. Sonorystyka na gryfie i dźwięki like dirty percussions. Niebywała, głucha meta przestrzeń, rodzaj elektroakustycznej ciszy. 9 minuta – molekularna improwizacja, która zwinnie zagęszcza się i dynamizuje (znów doskonałe dźwięki z kabla). W 14 minucie – dla odmiany – wyważony, dostojny pasaż niezwykle żywego kontrabasu na tle post-radiowego pogłosu, szumów charakterystycznych dla post-techno, tego klasycznie berlińskiego, dwie i pół dekady temu. Eskalacja, która następuje po chwili, ma wymiar czysto akustyczny, choć wiemy, że to nie może być zgodne ze stanem faktycznym. 17 minuta – rytm prosto z kabla wyznacza ramy zmysłowej improwizacji na wysokich, miękkich strunach kontrabasu. Na wszystko opada chmura pogłosu, dźwięki mutują się i ulegają jakby … autoprocesowaniu. Potencjometry są już uwolnione, a nasze uszy wypełnia ostatni, nierozpoznawalny dźwięk. Brawo! Wybiła 20 minuta koncertu.


(CR005) Live at OCCii by Jasper Stadhouders (gitara) & PQ (elektronika). Koncert z Amsterdamu, kwiecień 2014; 1 trak, 17 i pół minuty.




Uwaga, jedyna pozycja w katalogu CR, w której nie maczał palców Almeida! Jakkolwiek dokładnie nie wiemy, kto ukrywa się pod pseudonimem PQ… Krótki epizod koncertowy na hard electronic i naładowaną ogromną dawką pozytywnej energii gitarę elektryczną. Konwulsyjna narracja, tworzona jakby przez dwa istotnie upalone wiosła z dużą ilością strun. Klincz w półdystansie, który multiplikuje emocje i determinuje poziom ekspresji. Interlokutorzy ledwie dyszą, ale jadowicie kąsają. Noise vs. noise! Elektronika nie oddaje pola na potencjometrze! 3 minuta, to pierwszy oddech, klimat elektrycznego oniryzmu, sytuacji, w której każdy z muzyków szuka powodu do kolejnej zaczepki, pretekstu do nowej eskalacji. Ta ostatnia zgrzytliwa, ale niezbyt dynamiczna. Czasami muzycy tak zwinnie się imitują, iż można zagubić w kwestii używanego przez nich instrumentarium. Dobrze się słuchają, prawidłowo reagują. 10 minuta, to spora porcja industrialnej wręcz psychodelii na obu flankach. Oj, chciałby się więcej niż te skromne 17 i pół minuty! Na finał gitarowe pasaże ala punkowy The Ex! A wszystko na tle metalizującej elektroniki. Same fajerwerki! Brawo!


Strings

(CR008) Duets  by Nina Hitz (wiolonczela) & Gonçalo Almeida (kontrabas). Rotterdam, studyjnie, brak daty; 6 utworów, 31 i pół minuty.




Od pierwszej sekundy, skowyt strunowców na pogorzelisku. Wysoko, pod górę, strzeliste smyki snują delikatnie imitujące się opowieści. Muzyka dawna, wersja piekielna. Drugi fragment, paluchami po strunach, także moc dźwięków nieoczywistych w tej sytuacji scenicznej – szmery i szumy, groźne opowieści z krypty, kind of death sonore. Całość perfekcyjna akustycznie! Uszy płoną endorfinami! Wiolonczela brzmi jak kontrabas, kontrabas brzmi jak wiolonczela. Trzeci odcinek, repryza skowytu. Teraz jednak niżej, bliżej podłogi. Popołudniowa, klasycyzująca herbatka we dwoje, ale smyki schodzą tak nisko, że czar pryska, a wielbiciele free ancient improve aż krzyczą z zachwytu! Dostojne tempo, ale groźne i mroczne. Tak wita nas czwarta część tej historii. Brudny tembr, zimny pot na czole. Gęsto i siarczyście. We fragmencie piątym jesteśmy już naprawdę pod ziemią. Piękna sonorystyka, niemal ucieczka od dźwięku. Pizzicato na kontrabasie na moment przypomina nam, że jednak jesteśmy po stronie żywych. Barokowy dialog z zaszytym mikrorytmem, raczej na zasadzie kontrapunktu. Błyskotliwe dźwięki, które zdają się multiplikować – śmiało można już rozpocząć chocholi taniec. Najdłuższa, prawie 10 minutowa opowieść, która na wybrzmieniu przeradza się w prawdziwy konkurs piękności. Co za pasaże! Na finał głos kobiecy, moc obiektów różnych, szczypta kąpieli w sonorystycznym sosie, dużo pozytywnego szaleństwa. No i pokrętny rytm na ostatniej prostej, który konstytuuje bardzo wysoka ocenę dla Duetów.


(CR003) Dialogues,Quarrels and other Conversations  by Gonçalo Almeida (kontrabas) & Friso van Wijck (perkusja, instrumenty perkusyjne). Rotterdam, kiedyś; 1 fragment; 22 minuty i 21 sekund.




Niski smyczek na gryfie i agresywne akustycznie incydenty na rozbudowanym instrumentarium perkusjonalnym (głównie dotkliwe talerze!). Skowyt kontrabasu w opozycji do strunowych zachowań interlokutora, który także szarpie, od czasu do czasu, za bliżej nieokreślone … struny. Wycieczka w poszukiwaniu harmonii, której wszakże nikt chyba nie utracił bezpowrotnie. 4 minuta, odrobina rytmu z gryfu, pleciona akordami, komentowana przez ścianę orkiestry talerzy, która nie jest jednak wyposażona w narząd słuchu. Trudna akustyka w wysokich rejestrach, którą bezskutecznie próbuje okiełznać bardzo aktywny i kreatywny kontrabasista. Gdy Almeida sięga ponownie po smyk, druga strona jakby na moment traci rezon, a narracja nabiera wartości. Każdy fragment opowieści, w którym kontrabasista oddaje pole perkusjonaliście nie kończy się szczęśliwie. W 12 minucie duży strunowiec cudownie śpiewa, ale perkusyjny stukot skutecznie go zagłusza. Nastrój pryska, narracja nabiera hałasu w usta. Huta szkła?! Na finał dynamiczny walking kontrabasu na tle zbyt wysoko zestrojonych cymbałów. Ostatni dźwięk, jak kościelne wyniesienie. Szybko przechodzimy do kolejnej płyty…


(CR001) Monologues Under Sea Level  by Gonçalo Almeida (kontrabas). Rotterdam, kiedyś; 8 utworów, 35 i pół minuty.




Kontrabasowe pizzicato z melodią, na jazzowo, z odrobiną zadumy, ukrytej pomiędzy strunami. Konstruktywna repetycja, ciekawe zmiany metrum, dronowe wybrzmiewanie. Drugi – hałaśliwy smyk, brudne brzmienie, barok smażony w piekle bez środków znieczulających – prawdziwe akustyczne cacko! Raz nisko, raz wysoko. Dynamicznie, konwulsyjnie, z ostrym zakończeniem. Trzeci – kontrabas w galopie. Niezbyt głośnym, ale niezwykle dynamicznym. Techniczne fajerwerki jako wartość dodana. Czwarty – szczypta minimalistyki, pojedyncze akordy i smyk z samego dna – mruczy, skowycze i trzeszczy. Piąty – znów smyk, ale jakby wyżej, niczym upalone cello. Dostojne schodzenie na poziom zero, a może już poniżej poziomu morza (under sea level!). Trochę agresji na gryfie. Szósty – powrót do minimalu, modulacja dźwięku, to w dół, to w górę. Gęstym ściegiem, bez smyka. Siódmy – wraca smyk, przychodzi z krypty, jeszcze wieko trzeszczy. Niski tren pogrzebowy. Kontrabasowa polifonia, jakże piękne! A na finał krok ku górze – opus magnum tej solowej perełki Almeidy. Ósmy – rezonujące struny, szarpane opuchniętymi palcami nieistniejącej dłoni. Pasaż z wewnętrznym rytmem, szerokim brzmieniem wiedzie nas na finałowe zatracenie. Brawo!


W ramach repryzy

Katalog CR uzupełnia kolejnych pięć wydawnictw, które były już na tych łamach recenzowane. Tym razem jednak, zamiast linkowych kierunkowskazów do starych tekstów, przypomnienie napisanych o nich słów niemal w całości. I ważna informacja – prezentowana na samym końcu płyta Buku trafiła na listę najlepszych płyt roku 2016, według skrajnie subiektywnych sądów Pana Redaktora.

(CR002) Dikeman/ Lonberg-Holm/ Almeida/ Hadow by John Dikeman (saksofon tenorowy), Fred Lonberg-Holm (wiolonczela, efekty), Gonçalo Almeida (kontrabas, efekty) & George Hadow (perkusja). Poortgebouw, Rotterdam, maj 2014; 2 części, niespełna 34 minuty.




(…) Koncert z Poortegebouw (Rotterdam), hałaśliwego i źle nagłośnionego kwartetu, z udziałem Johna Dikemana (…), kolejnego młodego, holenderskiego drummera George’a Hadowa i świetnie nam znanego wiolonczelisty Freda Lonberga-Holma. Skład uzupełnia oczywiście Almeida na kontrabasie. Panowie ze strunami używają także amplifikacji i elektronicznych przetworników, co przy niedobrych parametrach akustycznych koncertu, wzmaga odczucie hałasu i prowadzi do dość banalnego dyskomfortu. Koncert trwa niespełna 33 minuty i być może stanowi to główną zaletę tego nagrania (dostępnego, dodajmy, jedynie z plikach elektronicznych).

Oczywiście wiele fragmentów tej freejazzowej (pełną gębą!) opowieści trzyma się pionu i skutecznie przyciąga uwagę słuchacza (…). Jednocześnie zachęcam tych czterech gentelmanów do ponownego spotkania z oklaskami, w zdecydowanie lepszych warunkach akustycznych (a i może z lepszym reżyserem dźwięku).


(CR007) Live at ZAAL 100  by Goncalo Almeida (kontrabas), Fred Lonberg-Holm (wiolonczela) & Wilbert de Joode (kontrabas). Amsterdam, marzec 2012; 3 improwizacje, 41 minut z sekundami.




(…) Improwizacja trzech odpowiedzialnych muzyków ma bardzo gęsty, intensywny charakter. Na ogół tempo nadaje jeden z nich, delikatnie sugerując także rytm muzycznego przebiegu wydarzeń. W tym czasie dwaj pozostali rzeźbią smykami na gryfach swych akustycznych instrumentów. Bywa także w trakcie koncertu, że cała trójka szarpie wielkimi paluchami upocone do granic możliwości struny. Trzy niepełne kwadranse bez nanosekundy zbędnej nudy i momentów zawahania. Upalona filharmonia na skraju załamania nerwowego (…). Bywa, że trzy smyki intensywnością dźwiękowego przekazu dewastują nasz spokój i zapraszają na huczne obchody dnia konstruktywnego niepokoju ducha. Czupurne, nieznośne, urokliwie piękne!


(CR011) Earcinema  by Gonçalo Almeida (kontrabas) & Raoul van der Weide (kontrabas, wiolonczela, obiekty). Rotterdam, studio, kiedyś; 8 obrazków, 41 minut.




Czas na osiem obrazków z życia dwóch kontrabasów. Raoul van der Weide i Gonçalo Almeida ‎w roli operatorów największych instrumentów strunowych. Przy czym ten pierwszy, w istotnych dramaturgicznie momentach, będzie wspierał się wiolonczelą i manipulował obiektami różnymi. Nagranie studyjne, poczynione w 2015 roku w Rotterdamie, pierwotnie ukazało się pod tytułem Earcinema (Cylinder Recordings, 2015). Obecnie zatem mamy do czynienia z reedycją tego materiału. Płytę, która dostępna jest … jedynie w plikach, tym razem pod innym, jakże precyzyjnym tytułem 8 Pictures, dostarcza nam portugalski label Nachtstück Records (2017).

Mnogość stosowanych przez obu muzyków technik artykulacyjnych stanowić mogłaby bazę do pracy doktorskiej pracowitego muzykologa! Doskonałe brzmienie obu wioseł. Muzycy grają jakby naprzemiennie. Gdy pierwszy prowadzi jazzowy walking, drugi chwyta za smyczek i rżnie przepiękne pasaże w klimatach tak kameralnych, jak i psychodelicznych. Narracja jest niezwykle gęsta, a interakcje zadziorne. Muzycy stoją tak blisko siebie, że ich pot łączy się w jeden płyn ustrojowy (chwilami trudno zdiagnozować, który z nich wydaje, jakie dźwięki, albowiem potrafią scalać się w jeden ciąg zdarzeń akustycznych). Jeśli akurat w tym momencie nieco się popisują, to robią to z niebywała klasą! Już od czwartego obrazka ich dźwiękowe marszruty intrygująco się zazębiają, nie brakuje sonorystycznych incydentów, a improwizacja zdaje się być prawdziwie molekularna, szczegółowa, prowadzona w bardzo konkretnej dynamice. Dwugryfowe, kontrabasowe monstrum, podparte tylko odrobinę mniejszą wiolonczelą! Po precyzyjnym wytłumieniu, muzycy zwalniają tempo i brną w pasjonujący dialog w klimatach i estetyce muzyki dawnej. W trakcie piątego obrazka pasaż jednego strunowca wpada w sidła subtelnych akcji za progiem tego drugiego, ze znaczącymi akcentami perkusjonalnymi (z kajetu recenzenta: narracja obu muzyków jest niezwykle kompatybilna, obaj jadą środkowym pasmem i znów zlewają się w jeden potok dźwiękowy; mimo, że tworzą go głównie dwa kontrabasy, muzyka nie jest zdominowana przez niskie częstotliwości, przeciwnie – jest lekka, zwinna i przebiegła). Wciąż dominuje pewien narracyjny schemat – szybki walking vs. rozżarzony smyk na gryfie, który smaży wyraziste pasaże o niepoliczalnych połaciach piękna, z delikatnymi implikacjami w kierunku sonore. W siódmym obrazku muzycy dostarczają nam odrobinę innych dźwięków, być może będących skutkiem skromnych procesów amplifikacyjnych, czy też użycia obiektów różnych. Strój obu instrumentów pozostaje wszakże wysoki. Finałowy obrazek (najdłuższy) zaczyna się burczeniem, tarciem i szarpaniem nieposłusznych strun. Jakże intrygująca instrumentacja! Bogactwo wyobraźni! Tysiące pomysłów na sekundę! Dwa smyki w dawnej estetyce kreślą wyjątkowe płótno prawdziwie mistrzowskim pędzlem!


(CR013) Descanso Del Dopo Popo  by Tetterapadequ - Daniele Martini (saksofony), Giovanni di Domenico (fortepian), Gonçalo Almeida (kontrabas) & João Lobo (perkusja). Gdzieś, kiedyś; 6 utworów, 24 minuty z sekundami.




(…) Omawiane wydawnictwo to już trzeci krążek kwartetu o nazwie, który jest parafrazą nazwy haaskiego klubu jazzowego The Patter Quartet. Tym razem mamy przed sobą epkę, trwającą niespełna 25 minut.

Rozedrgany tembr kontrabasu i piana, niczym łydki dziewicy przed pierwszą nocą, niekoniecznie z ukochanym, zaczynają tę krótką przygodę. Almeida trzyma kontekst, jak tonący brzytwy. Rośnie niepokój, dając szansę na szczyptę przyzwoitości i choćby fragment… udanej improwizacji. Zaduma jednak nasila się, czyniąc nagranie godne jedynie... monachijskiego ECM. Wytrwali doczekają się na szczęście odrobiny konstruktywnej preparacji na fortepianie – spokojnej jak Bałtyk w trakcie upalnej końcówki lata, ale jakkolwiek wartościowej. Potem Almeida, ze smykiem w ręku, zapisuje się na lekcje muzycznej wstrzemięźliwości do Manfreda Eichera…(…).


(CR014) Buku  by Susana Santos Silva (trąbka), Jasper Stadhouders (gitara), Gonçalo Almeida (kontrabas) & Gustavo Costa (perkusja). Sonoscopia, Porto, kiedyś; 13 improwizacji, mniej więcej trzy kwadranse.




Pięćdziesięciominutowa rejestracja w trzynastu odcinkach muzycznych zarejestrowana została… w Porto (…). Susanę poznaliśmy już na Trybunie i myślę, że (…) Portugalka nie wymaga specjalnej introdukcji (…). Jasper zaś, to młody, jurny i konsekwentnie niepokorny gitarzysta z prądem stamtąd właśnie, który ma już w swoim portfolio dysk wydany w Polsce, przez Not Two (Cactus Truck Seizures Palace, z Johnem Dikemanem na saksofonach). Czwarty do brydża w tym zestawie, to wywodzący się ze sceny …trashmetalowej Gustavo, którego udane bębnienie dane mi było usłyszeć po raz pierwszy.

Agresywna, ale czysta jak łza, trąbka Susany i rozwichrzona, nieco hippisowska gitara na lekkim speadzie Jaspera, ewidentnie napędzają ten szalony kwartet. Dynamika, ekspresja, zwięzłość wypowiedzi, chwilami rubaszna dosłowność, to główne charakterystyki tej muzycznej opowieści. Trajektorie kolektywnych improwizacji trąbki i gitary próbuje okiełznać sekcja rytmiczna. Goncalo atakuje ostrym tembrem swego instrumentu, o delikatnie zabrudzonym soundzie. Gustavo też nie odpuszcza, choć jak na drummera z metalową przeszłością, potrafi zaskoczyć kolorystką brzmienia i różnorodnością środków wyrazu. Buku - krótkie, zwarte tematy (najdłuższy z trudem przekracza 6 minut), szybkie urywane frazy trąbki, w ścisłej korelacji z gitarowymi pasjansami o zaskakujących puentach. Gęsto, bardzo kolektywnie (dominują fragmenty grane przez wszystkich muzyków jednocześnie) i zdecydowanie na temat. Trzynaście dowodów na nieśmiertelność muzycznej anarchii. Co rusz pyskówki, pikantne zwarcia i nieoczywiste dysonanse. By zdążyć przed zachodem czegokolwiek, z odcieniem rockowej bezczelności i nie pytania o przyczynę zjawiska. Jeśli dotrwamy do spokojniejszej nuty, też jest ona masywna i bezdyskusyjnie karkołomna. Muzyka poniekąd piękna, zdecydowanie na sposób niedelikatny. Frenetycznie doskonała podróż w nieznane!



Muzykę wyżej opisaną słuchaj uważnie na www.cylinderecordings.bandcamp.com


Uwaga, kilka pozycji z katalogu jest dostępnych także na nośnikach fizycznych. Kupuj muzykę i płać za nią. Zarówno muzycy, jak i wydawcy także mają rachunki!