wtorek, 30 maja 2017

Pedra Contida! Chamber 4! – Marcelo Dos Reis e Amigo em Progressao Agressiva! *)


Na scenie muzyki improwizowanej Portugalia w permanentnym gazie! Dziś dwie nowe płyty stamtąd właśnie, dla których wspólnym mianownikiem będzie doskonały gitarzysta Marcelo Dos Reis. Nie zabraknie jego muzycznego przyjaciela Luisa Vicente (dla przypomnienia drobny zarys osiągnięć obu muzyków odnajdziecie dokładnie w tym miejscu ), a także … dwóch braci z niedalekiej Francji. Jedną płytę wydano w Anglii, a nagrano w Portugalii, drugą wydano w Portugalii, a nagrano we Francji, bo jak świetnie wiemy, świat jest tylko jeden, dodatkowo arbitralnie wspólny dla nas wszystkich.

Przed nami dwie płyty, które dla obu składów personalnych wymienionych w tytule dzisiejszej opowieści, są … drugimi oficjalnymi ujawnieniami fonograficznymi. Kto pamięta debiutanckie krążki (link w akapicie powyżej), ten może przy okazji podywagować nad niewątpliwym progresem artystycznym, jaki jest udziałem tych wciąż młodych muzyków improwizujących z południowego zachodu Europy.

Jeśli esencją muzyki improwizowanej jest ciągły rozwój, otwartość na świat, umiejętność asymilowania najprzeróżniejszych wpływów i inspiracji, tudzież brak artystycznych zahamowań, to płyty Amethyst i City Of Light są w tym zakresie, niczym wzorce z Louvre!




Pedra Contida/ Contained Stone, czyli ten, który ma …. kamień we wnętrzu

Czas i miejsce zdarzenia: 21 listopada 2015r., Salão Brazil, Coimbra.

Ludzie i przedmioty: Angélica V. Salvi – harfa, Miguel Carvalhais – komputer, Nuno Torres – saksofon altowy, Marcelo Dos Reis – gitara elektryczna, João Pais Filipe – perkusja, perkusjonalia.

Co gramy: Muzyka swobodnie improwizowana, bez adnotacji o działaniach przedprodukcyjnych, all music by the musicians.

Efekt finalny: pięć odcinków muzycznych z tytułami, 40 minut i kilka sekund - wszystko dostępne od bardzo niedawna na CD Amethyst (FMR Records, 2017). Podmiotem wykonawczym jest Pedra Contida.

Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Scree. O ile poprzednia płyta tego kwintetu (Xisto) bazowała na materiale skomponowanym, zawierała zarówno fragmenty incydentów studyjnych, jak i koncertowych, to dysk, który właśnie odpaliliśmy, zawiera zdecydowanie bardziej jednorodną, koncertową i w pełni improwizowaną muzykę. Bardzo spokojny, kobiecy wstęp na harfie niech nie zmyli czujności wielbicieli krwistych narracji, wprost z buchającej pomysłami wyobraźni, jakże kompetentnych improwizatorów. To jedynie pozór, wstęp, może zachęta dla mniej wprawionych (po prawdzie wiele płyt z udziałem Dos Reisa opiera się na podobnym zamyśle). Tu, we fragmencie otwarcia, Angelica i jej harfa bez zbędnej zwłoki dynamizują swoje poczynania. Gitara Marcelo pulsuje, znacząc teren from time to time akordami basowymi. W tak zwanym międzyczasie towarzyszą nam trzaski z komputera Miguela, które nienachalnie dopełniają przestrzeń foniczną koncertu. Muzycy nieco tłumią emocje (saksofon Nuno delikatnie sonoryzuje) i zbierają siły na dalszą część spektaklu. Brzmienie wszystkich akustycznych uczestników tego spotkania jest czyste, na delikatnym pogłosie. Gitara sugeruje rytm i utrzymuje nerw narracji, która płynie w lekkim transie. Instrumenty ckliwie wybrzmiewają, tarzając się drobinkach hałasu generowanych na kablu (z kajetu recenzenta: Pedra - niebywała muzyczna hybryda, swoiście ponadgatunkowy twór).

Chalk. Ten fragment zaczyna się dalece dynamiczniej - kolektywną, wolną, krytycznie wyzwoloną improwizacją o delikatnie jazzowych korzeniach (saksofon!). Gitara z prądem jest zadziorna, ale ma dość subtelny sound. Brak klasycznego instrumentu basowego sprawia, że ma ona podwójne zadanie do wykonania. Elektronika cały czas akcentuje swoją obecność, ale robi to z taktem i wdziękiem uroczej baletnicy, narowiście uzupełniając działania żywych. Harfa włącza się do dyskusji po 5 minucie. Znów jest wyważona, niepreparowana, pięknie zlewa się z trzaskami komputerowymi i rytmiką gitary, która brzmi niemal akustycznie. Pozostałe instrumenty także kleją się do rytmu, intrygująco i kolektywnie współistniejąc na jego barkach. Stopa perkusji pod kuratelą Joao bije i krwawi, niczym serce porzuconego kochanka. Saksofon delikatnie eskaluje emocje. Gitara pętli się i iskrzy. Jakby mimochodem, niespodziewanie, cały kwintet popada w galop. Harfa nieoczywistymi dźwiękami zdobi finał utworu.

Agate. Muzycy, tkwiąc w twórczym zaniechaniu, realizują wstęp do tej części płyty stojąc na palcach. Akordy gitary tyczą szlak, niczym wytrawny kontrabas ze skromną amplifikacją. Drobinki kurzu z kabla. Wycofana harfa. Muzyka leje się jak woda, nieustannie przelewana ze szklanki w szklankę. Fajerwerki pojedynczych dźwięków.

Obsidian. Ta opowieść pokazuje pazury, oblepione zasuszoną krwią. Angelica dłubie w strunach, Marcelo robi dokładnie to samo. Oboje są post-zgrzytliwi. Komputer Miguela przypomina o swoim istnieniu, trochę rozrabia na boku. Joao drumminguje (jedna stopa!) hiperdynamicznie (być może jest wsparty backgroundem elektronicznym). Bieg spraw jest zwarty, wręcz ciasny, wytrwanie prokreacyjny. Saksofon Nuno plecie w wysokich rejestrach niestworzone historie, ale nie jest nachalny. Finał mieni się oparami sonorystyki.

Touchstone. Angelica stawia harfę w stan mikropreparacji. Miguel na obu flankach multiplikuje incydenty akustyczne. Nuno i Marcelo mają sprawę do siebie, delikatnie plumkają. Joao zdziera ołów ze swego wielkiego talerza, brzmi niczym waltornia. Skupienie, brak pośpiechu, interakcje odrobinę w klimatach call & response. Próba odejścia w sonorystykę, porzucona w pół zdania. Muzycy brną dalej w tę opowieść trochę w poszukiwaniu ciszy. Marcelo gryzie struny, Nuno wybrzmiewa. Finał zastaje wszystkich uczestników, po obu stronach sceny, w lekkiej konsternacji. 40 minuta wybiła z hukiem. To już? Jaka szkoda…. (z kajetu recenzenta: być może zbyt dużo samokrytyki muzyków na etapie selekcji materiału na płytę). Te dźwięki równie wyśmienicie broniłyby się w okolicach godziny zegarowej, ... albo i dwóch.




Współczesna Banda Czworga

Czas i miejsce zdarzenia: 28 kwietnia 2016r., koncert w ramach Le Soirées Tricot Festival, Paryż.

Ludzie i przedmioty: Marcelo Dos Reis – gitara akustyczna, gitara preparowana, głos, Luis Vicente – trąbka, Théo Ceccaldi – skrzypce, głos, Valentin Ceccaldi – wiolonczela, głos.

Co gramy: Muzyka swobodnie improwizowana, bez adnotacji o działaniach przedprodukcyjnych, all music by the musicians.

Efekt finalny: trzy części bez tytułów, 50 minut muzyki, od kilka dni dostępne na CD City Of Light (Clean Feeds Records, 2017). Podmiotem wykonawczym jest Chamber 4 (na debiutanckiej płycie był to jej tytuł, zaś podmiotem wykonawczym czwórka muzyków, wymieniona z imienia i nazwiska).

Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Pierwszy. Skoro kameralistyka, to spokojne na wstępie pasaże skrzypiec i wiolonczeli nie dziwią nawet odrobinę. Gitara podaje cięte akordy, trąbka na rozwidleniu dróg, delikatnie gwałci nostalgiczny tembr strunowców, nakłania do rozpostarcia skrzydeł. Czmiele przekomarzania w aurze niemal klasycznie brzmiącej gitary. Narracja eskaluje się drobnymi szczegółami akustycznymi. Free post-chamber startuje do lotu, w trakcie burzy, która nic dobrego nie znamionuje. Na szczęście groza nie jest tu amplifikowana. Zaśpiewy muzyków (trochę inicjacyjne) intrygująco zakleszczają się pomiędzy galopujące od chwili struny. Trąbka sonoryzuje na sucho, a skrzypce i wiolonczela są czyste jak łza. Gdy Marcelo opukuje pudło rezonansowe gitary, wspomaga go wytrawnie wiolonczela (z kajetu recenzenta: kosmiczne umiejętności techniczne całej czwórki muzyków!). Oto bije rytm świata! Wybrzmienie realizuje się w strumieniu interakcji trąbki i jednego ze strunowców… Oto i Drugi rusza z galopem (bez sekundy pauzy!). Ciekawa zmiana strategii improwizacji, jakże intuitywna i płynna. Na szóstym biegu! Wyciszenie po tej iście rockowej eskapadzie ma cierpki smak - lizanie ran, pojękiwania, stękanie i nieco separatywne pasaże grane unisono, trochę na usprawiedliwienie. Wiolonczela zjeżdża do piwnicy, gitara preparuje, tłumiona trąbka Vicente rzewnie wspomina złote czasy Milesa Davisa z końca lat 50. Klimat robi się oniryczny, tajemniczy. Genderyczna wokaliza Dos Reisa wkleja się w tryby narracji w idealnym momencie! Jeden ze strunowców jakby się lekko amplifikował. Muzycy budują dron, jak przeprawę promową po trzęsieniu ziemi (piękny moment!). Dźwięki narastają, muzycy dobywają wrzaski ze spoconych gardeł. Tarcie, gwałt, ogniska zapalne, wodotryski ciepłej, świeżej krwi. Iskry lecą ze strun, trębacz się zapowietrza, kwili z bezradności. Wyczekiwanie na nowy kierunek improwizacji jest czerstwe i podszyte agresją. Muzycy stanowczo skłaniają się już ku galopadzie (Marcelo! Valentin!). Ponury, wampirzy, szybki rytm, który wygasa równie efektownie, jak się zaczął.


Trzeci. Parę sekund ciszy okazuje się zbawienne. Spokojne, ale nie delikatne pasaże ze strun (Marcelo już szuka zaczepki, zagina i kręci struny, jak tytoń na jointa). Na chwilę Luis zostaje sam. Strunowce wracają w mgnieniu oka i zaczynają chocholi taniec śmierci! Narracja jest rwana, trochę incydentów search & reflect. Filharmonia odpala jednak swoje stymulatory i szuka zaczepki w klimatach free improv. Wydarzenia snują się jedno po drugim i szukają swojej klepki. Nie brakuje wszakże pojedynczych zadziorów akustycznych (ach ten Marcelo, ciągle wkłada kij w szprychy). Pasaże ze strun gęstnieją, jak mleko na budyń. Dynamika rośnie, bo czuć finałem w powietrzu. Dźwięki są lepkie, przybrudzone potem. Łączą się w wielogłos, który z zamkniętymi oczami brnie ku zatraceniu. Free post-chamber rwie włosy z głowy, natarczywie wychyla się zza krat konwenansu i społecznie uzasadnionych reakcji na bodźce (z kajetu recenzenta: muzycy jakże zwinnie potrafią zmieniać kierunki improwizacji, każdy z nich doskonale reaguje na poczynania partnerów, świetnie słuchają jeden drugiego i mają oczy dookoła głowy). Nagle dopada nas wyciszenie. Wampir wstaje z grobu (ale sonorystyka!) i będzie udzielał końcowego błogosławieństwa. Marcelo na boku bębni złowieszczo i kompulsywnie. Wszyscy delikatnie rezonują. Ostatni dźwięk, cisza, wycięte oklaski. Koniec płyty.


*) to się chyba tłumaczy samo... 

piątek, 26 maja 2017

Szilárd Mezei! Marina Džukljev! Vasco Trilla! – Still Now! Do We Still? Yes! Yes! We Still!


Czas i miejsce zdarzenia: ostatni dzień września i pierwszy dzień października 2016, Nowy Sad, Serbia. Brak szczegółowych danych. Nagranie sprawia wrażenie, iż powstało w okolicznościach studyjnych.

Ludzie i przedmioty: Szilárd Mezei – altówka, Marina Džukljev - fortepian, Vasco Trilla – perkusja i perkusjonalia.

Co gramy? Free improvisation, all music by the musicians, everything what you want…

Efekt finalny: siedem fragmentów z tytułami, godzina i jedna minuta nagrania, od kilku tygodni dostępne w formacie CD pod tytułem Still Now (If You Still) (FMR Records, 2017). Tytułem wykonawczym są wymienieni z imienia i nazwiska muzycy, ustawieni w kolejności, jak w tytule dzisiejszej opowieści.




Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

The Place Of No Escape. Bez wątpienia jesteśmy w Serbii, zatem w miejscu, z którego nie da się uciec lub jest to prawie niemożliwe. Vasco i jego wielki, tłusty wibrator perkusyjny uruchamiają spiralę improwizacji. Akordy Mariny dodają jej niezbędnej pikanterii – są dobitnie, mało subtelne i smoliste. Szilard poleruje struny, przygotowuje się do efektownego wejścia w miazgę interakcji. To pianistka gra pierwszą separatywną ekspozycję dźwiękową tego wieczoru. Wszyscy muzycy brzmią soczyście i elegancko. Narracja jest zwinna, chytra, niespokojna. Ekspresyjne szaleństwo na trzy głosy wieńczy pierwszy odcinek tej przygody.

Not True Still Now. Dynamicznie, z furią, w permanentnym zwarciu. Pełnokrwiście, symbiotycznie, a nawet hałaśliwie. Feeria barw, ekstremalnie czystych brzmień. Altówka iskrzy akustycznymi zadziorami, jest delikatnie przybrudzona, niewoskowana, acz odrobinę ckliwa. Fortepian zdaje się być nieco klasyczny w brzmieniu, ale na swój sposób szorstki. Perkusja zrywa kurz z zakamarków pomieszczenia i jest ekspresyjnie rockowa. Krwawy kolektywizm, w którym nikt nie ustępuję choćby na krok. Free as fuck! W trakcie finałowego wyciszenia Marina brzmi wręcz chopinowsko i jest niezwykle precyzyjna, a Vasco zakręcony jak pozytywka. Tytułowy fałsz nie kłuje po oczach.

Fox. Muzycy stają na baczność. Są stanowczy, zdeterminowani, pewni swego. Narracja jest dynamiczna - mocny chwyt instrumentów, silne uderzenia. Poziom adrenaliny powyżej stanu alarmowego, bez zbędnych subtelności i konwenansów, tylko na temat i ku słońcu. 200% demokracji, kreacji, prokreacji, dewiacji… Szilard i Marina niczym węgorze w podgrzanym stawie. Vasco stawia stemple i wyznacza trasę ich eskapady. Lis przebiegły!

Still Now (If You Still). Czas na nanosekundę relaksu. Szczypta sonoryzmu (Marina!), niezobowiązujące call & response. Vasco skrupulatnie sprawdza gramaturę swoich talerzy (jest OK!). Ten spokój jest jednak pozorny, bo eskalacją czuć w powietrzu, jak moczem niewykastrowanego kocura. Rozkołysane free improv z niewielką dozą mrocznej zadumy. Marina preparuje na ostro od pierwszej sekundy tytułowej historii. Szilard ślizga się po strunach, jak na deskorolce z uszkodzonym hamulcem. Pyskówki, zadziory, krew na podłodze, mokre plamy, trochę wysuszonej spermy. Altówka odpala paletę zjawiskowych fajerwerków, jest energetyczna, zdolna do wszystkiego, ocieka potem. Jakby Ayler wziął ją w objęcia i zbyt mocno przytulał. Orgazm multiplikowany, no i dzwonki na wybrzmienie. Uff….




Because Homework. Szilard preparuje altówkę, próbuje ją uspokoić po finale poprzedniego numeru. Jest diabelnie semicki w dotyku. Piano czyste jak łza, smutne i szkliste. Jakby cała Serbia opłakiwała ostatnie 25 lat historii bałkańskich, która nie mają w repertuarze udanych grymasów twarzy. Vasco milczy jak grób. Tylko świece zapalił. Krople smutku mają wielkość strusich jaj. Uroczy pasus! Vasco zaczyna rezonować na dużym pogłosie. Zupełnie dla niepoznaki, poleruje krawędzie, jest skupiony jak saper. Marina i Szilard są na granicy akustycznej ekstazy, zdobiąc siniakami na łokciach najpiękniejszy fragment tej płyty. Wspomnienia, jak zadanie domowe. Każdy musi je odrobić.

The Place Of Hope. A jednak… istnieje jakieś miejsce nadziei.  Altówka wychodzi na front, piano preparuje, perkusja czyni incydenty na obwodnicy. Krwista wymiana poglądów na nieznany bliżej temat. Trochę wzajemnego siłowania się z ulotną materią improwizacji. Narracja nawarstwia się jak kretowisko. Marina stempluje teren swoim płynem menstruacyjnym.

Escape, Of Course. Na finał potrzeba aż tuzina minut. Bo jest i okazja do … ucieczki, oczywiście. Znów od frontu, zwinna, nieco wulgarna eskalacja free! Energia ściekająca z gryfu altówki zmiata całe Bałkany ze zbrukanej ciepłym potem mapy Europy. Galopada, co się zowie! Gęste, krzyżowe, baa, ukrzyżowane interakcje. Sto dźwięków na sekundę. Rytm i upiorna melodyka. Marina gra motyw przewodni Magazynu Pegaz sprzed 30 lat… Szilard zawodzi, jak ustrzelony lis, Vasco jest czujny i ckliwy, niczym nietoperzyca, pozbawiona prawa do cieczki. Frazy altówki są pokrętnie słodkie, zwłaszcza na tle ordynarnych pasaży fortepianu i multifonicznych perkusjonalii. Muzycy chcieliby umrzeć, ale nie potrafią. Finał pieśni dopada ich tak zwinnie, w niezauważalny wręcz sposób, że nawet nie mają śmiałości protestować. Jakże naturalny jest ten proces. Rytm! Rytm! Rytm! Upalony, psychodeliczny, rezonujący.

Z kajetu recenzenta, tuż po wybrzmieniu ostatniego dźwięku: czyste, żywe, bolesne i szczere. Cztery synonimy piękna. Four synonyms of beauty.





środa, 24 maja 2017

Risser! Duboc! Perraud! – All About Eve… and Benjamin, and Edward. Trois Couleurs Regle!


Fakty są bezsporne. Muzyka swobodnie improwizowana ma się we Francji wyśmienicie. Czasami, szukając przymiotnika dotyczącego tego akurat zakątka świata, używamy – przynajmniej w kulturze bardziej masowej, by nie rzec… sportowej – określenia Trójkolorowy. Bingo! Najlepsza muzyka, jaka ostatnio tam powstaje, ma na ogół wymiar… trzyosobowy, a mieni się nawet większą ilością kolorów! Wnikliwy Pan Redaktor dostrzega jeszcze dwa inne zjawiska, które na ogół towarzyszą eksplozjom doskonałego free improv nad Sekwaną.

Najpierw kontrabasista Benjamin Duboc! Czego się nie tknie w ostatnich latach, perły wychodzą.

O płytach tria Daunik Lazro/ Benjamin Duboc/ Didier Lassere pisaliśmy na Trybunie wyłącznie złotą czcionką (Pourtant Les Cimes Des Arbres 2011, Sens Radiants 2014) patrz tutaj. Nie inaczej było w przypadku ekscesu pod nazwą Tournasol (2016) patrz tutaj. Duboc dobrał tu do trójki piorunującego gitarzystę Juliena Despreza i jego imiennika, perkusistę Louteliera.

Dziś czas najwyższy, by poznać kolejne trio z udziałem Duboca, a także dwa jego dotychczasowe wydawnictwa. W tym układzie personalnym za zestawem perkusyjnym zasiądzie jego rówieśnik i muzyk, choć trochę już uznany w światku niszowej muzyki bez melodii – Edward Perraud. Składu zaś dopełni Eve Risser, pianistka o dekadę od nich młodsza, która w cuglach podbija obecnie świat muzyki improwizowanej, a zbiór oponentów wobec tej tezy przyjmuje trwale wartość zerową.  

Za wydanie wszystkich tych płyt odpowiada jeden człowiek. Nazywa się Bertrand Gastaut i od kilku lat prowadzi wydawnictwo Dark Tree Records. 


En Corps – edycja pierwsza

Marzec 2012 roku. Studio nagraniowe w Malakoff/ Francja. Akustyczne trio w mało wyszukanym układzie instrumentalnym - fortepian (preparowany i … niepreparowany – cytuję za okładką), kontrabas i perkusja. Muzycy będą improwizować przez 51 minut, w dwóch odcinkach, a na płycie znajdziemy to jako En Corps (Dark Tree Records, 2012).




Trans. Pianistka Eve Risser rozpoczyna tę opowieść pojedynczymi akordami z klawiatury, wspierając się delikatnym szarpaniem strun z głębi swego wielkiego instrumentu. Kontrabasista Benjamin Duboc, wyposażony w długi smyczek, sunie głębokim soundem tuż pod nią. Perkusista Edward Perraud, w reakcji na poczynania interlokutorów, stawia systematyczne stemple i niezobowiązująco tyczy granice tej bardzo zrównoważonej i dostojnej niemal narracji. Wnikliwa wyobraźnia słuchacza dostrzega jednak zaszyty w niej nerw moralnego niepokoju i stygmaty tajemniczości. W wymiarze akustycznym rządzi tu zdecydowanie Duboc, zajmując trzy-czwarte przestrzeni dźwiękowej. Perraud ciekawie sonoryzuje na krawędzi bocznego toma, a Risser (jest już chyba wewnątrz instrumentu) sprawia wrażenie, jakby grała na … wiolonczeli. Delikatna dynamizacja poczynań całej trójki efektownie wzmaga jakość improwizacji. Perkusista zaczyna drżeć, wibrować wokół własnej osi, a kontrabasista dodaje mu rezonu, schodząc z brzmieniem coraz niżej (od paru chwil jest już w piwnicy). Pianistka aktywizuje skromny, acz intensywny pasaż wprost z czarnobiałej klawiatury. Dźwięki wszystkich instrumentów lepią się do siebie, jak plastry lipowego miodu. Choć każdy z muzyków gra trochę inaczej, to jesteśmy już w trakcie zwartej, spójnej i intensywnie symbiotycznej galopady (trans!). Benjamin krwistym smykiem wyżłobił już w podłodze rów mariański! Demokracja w zespole wszakże kwitnie w najlepsze. Około 19 minuty narracja delikatnie rozwarstwia się, muzycy łypią na siebie spode łba i w mgnieniu oka… eskalują kolejną, jeszcze bardziej wyrazistą improwizację w narowistym tempie. Eve gra tu mało, ale każdy jej dźwięk jest uzasadniony i zdobi wyczyny sekcji pięknymi, złotymi girlandami. Po 26 minucie smyczek idzie w odstawkę. Narracja robi się gęsta, jak sos do kaczki. Z klawiatury sunie, wprost w nasze uszy, niebanalna literatura, która wieńczy słoną eskalacją, ów ważny fragment historii improwizacji francuskiej.

Chant D’entre. Uspokojenie, budowane wyważonym dronem, płynącym wprost z paszczy trójgłowego smoczyska. Polerowanie powierzchni płaskich, akordy piana zza siódmej góry. Bijące serce perkusji szuka rytmu, jest agresywne, nadaktywne, odrobinę zbyt głośne. Kontrabas idzie z czarnej głębi, poszukujący, niezdecydowany (bić się, czy uciekać?). Perraud ma depnięcie trochę, jak Tom Bruno z Test, ale nie stroni od sonorystyki. Ten fragment płyty toczy się przy podobnym zagęszczenia incydentów akustycznych, jak pierwszy, ale w uwagi na niższą dynamikę, daje sposobność słuchaczowi na swobodnie wgryzanie się w zamysły muzyków i czerpanie dodatkowych porcji przyjemności. Narracja jest jakby zawieszona w powietrzu, płynna, tajemnicza, nieoczywista. Eve zdobi ją kilkoma zmyślnymi preparacjami w pudle rezonansowym. Jest tak rozbrajająco niejazzowa. Śle partnerom nielinearne pasaże do przemyślenia, nieco w poprzek rytmu, który wyznacza ordynarna stopa zestawu perkusyjnego (8-9 minuta). Tuż potem Benjamin włącza drapieżny walking i też postanawia postawić trwały ślad na ziemi w ramach tej eskapady. Eve podłącza się, jak sroczka i łapie odpowiedni dryl. Finał nagrania jest nagły, zerwany. W taki sposób, byśmy natychmiast poprosili o więcej!


En Corps Generation – edycja z oklaskami

Mijają cztery lata. Znów jest marzec. Nasza trójka bohaterów aktywnie wypoczywa w Tyrolu, w Austrii. Sobota, sala koncertowa (?), Artacts’16. Improwizacja odbędzie się z udziałem publiczności i potrwa 55 minut (znów dwie części). Wedle wskazań okładki, Eve Risser będzie grała na fortepianie (brak dodatkowych wskazówek, zwłaszcza w zakresie ewentualnych preparacji), jej męscy partnerzy – bez zmian. Płyta dokumentująca wydarzenie koncertowe jest z nami od kilku tygodni i zwie się En Corps Generation (Dark Tree Records, 2017).




Des Corps. Start jest spokojny, pełen wewnętrznej ciszy, toczony z dbałością o szczegóły, pojedyncze interakcje. Tu kropka, tam przecinek. Muzycy nawołują się na skraju puszczy, bo już czas ruszać po złote runo. Akord, talerz, akord, stopa. Eve płynie tylko po klawiaturze, tak, jak obiecała przed chwilą. Gra nieco inaczej, niż w studiu, cztery lata temu. Mniej rytmiczna, bardziej separatywna w zachowaniach scenicznych, pozostawia mokre ślady na scenie (wzrost świadomości artystycznej?). Edward, niczym doświadczony suwnicowy, snuje oniryczne pojękiwania. Benjamin ewidentnie przyczajony, smyczek w dłoni, jest wyrazisty i czeka na sygnał. Wszyscy macają się w ramach gry wstępnej. Narracja jest powolna, wręcz majestatyczna. Ale jednak się dzieje. Jakby każdy dźwięk był odrobinę silniejszy od poprzedniego. Akustycznie bardziej dobitny. Klimat tej piosenki bliższy jest drugiemu fragmentowi z debiutanckiej. Nawarstwianie się płaszczyzn improwizacji następuje tu jakby mimochodem. Po 15 minucie akordy stają się cięższe, dynamika eskaluje step by step, interakcje są szybsze, bardziej dosadne i uszczypliwe. Duboc rytmizuje proces improwizacji, jest nawet pokrętnie rockowy. Mimo wszakże drobnych różnic w doborze środków wyrazu, to trio ciągle przypomina trójgłowego potwora ze studyjnego incydentu sprzed kilku lat. Empatia? Synergia? – wciąż poziom ponadnormatywny. Risser jest może bardziej wyrazista narracyjnie, choć recenzent nie jest do końca przekonany, że bardziej oryginalna. Tu i teraz gra więcej, w zasadzie nie preparuje dźwięków, choć roli dodatkowego perkusisty nie odrzuca definitywnie. Być może ta generacja Er Corps jest bardziej efektowna, w większym stopniu przyswajalna dla jazzowego odbiorcy, ale … recenzent już tęskni za jej prymalną inkarnacją. Po 20 minucie pierwszy odcinek koncertu wpada w ciekawą galopadę. Lekkie wyhamowanie stymulowane jest przez melodyczny kontrabas, przy wtórze szczoteczkowania perkusji (to jednak prawie solo strunowca). Fortepian milczy, ale perkusja wpada w turbulencje. Na finał fragmentu, Eve powraca w szorstkich klimatach pierwszej płyty. Benjamin uroczo smykuje, a Edward zawiesza się dramaturgicznie. Brzmienie dźwięków z klawiatury jest matowe, delikatnie przybrudzone (z kajetu recenzenta: najpiękniejszy fragment tej płyty!).

Des Ames. Giniemy w tumulcie oklasków, na szczęście ciąg dalszy następuje, głównie dzięki mocnym akordom piana (chyba jednak drobna preparacja!), które skutecznie zagłuszają incydenty akustyczne na widowni. Wodogrzmoty Mickiewicza z gryfu kontrabasu. Mały suwnicowy na prawej flance. W aurze jakże wytrawnej sonorystyki, śmiało możemy zapaść się w drugą część koncertu. A ta stymuluje nasze endorfiny. Cierpimy z satysfakcji! Narracja piana zagęszcza się. Duboc podaje krwawy walking. Perraud zaczyna niewybrednie hałasować. Agresywne dźwięki każdego z instrumentów frasobliwie lepią się do siebie (oj, będzie chleb z tej mąki!). Risser jakby trzaskała klapą fortepianu, miażdżąc palce widzów w pierwszym rzędzie. Gdy nominalna sekcja gna i tupie, pianistka podaje lekko splątaną, frapującą palcówkę. Niemal swoich facetów zagaduje, tak w pół słowa. Czyżby i ją dopadały już natręctwa rasowej pianistki free? W odpowiedzi dialog Edwarda i Benjamina. Szukają kąśliwego zakończenia. Ten pierwszy uruchamia dzwonki (już czas! już czas!). I cała trojka biegnie na szczyt! Jeszcze tylko drobny ornament z werbla i końcowy orgazm staje się udziałem wszystkich! Hałas z drugiej strony sceny trwa kilkaset sekund.



****

Dodajmy na finał dzisiejszej epistoły, iż katalog Dark Tree, poza wymienionymi już płytami z każdorazowym udziałem Benjamina Duboca, uzupełniają dwie pozycje.

Szczególnie ekscytujący jest dokument fonograficzny koncertu, jaki odbył się w Pasadenie, lat temu… czterdzieści dwa! Wspólny kwintet Bobby Bradforda (kornet) i Johna Cartera (klarnet, saksofon sopranowy), z udziałem dwóch kontrabasów (Roberto Miranda, Stanley Carter) i jednego zestawu perkusyjnego (William Jeffrey). Płyta No U-Turn – Live in Pasadenia, 1975 (Dark Tree Records, 2015) jest porażającym dowodem na nieśmiertelność free jazzu tamtej epoki. Lektura obowiązkowa w każdym porządnym domu.

Ostatnią z niewymienionych dziś pozycji katalogowych francuskiego labela jest duet niepowtarzalnej Joelle Leandre (kontrabas) z poetą użyczającym głosu, Steve’m Dalachinsky’m. Koncert z maja 2012 roku, z Paryża, odnajdziecie pod tytułem The Bill Has Been Paid (Dark Tree Records, 2013).


Ps. Tłumaczenie tytułu posta dla mniej obytych lingwistycznie - Wszystko o Ewie... i Benjaminie, i Edwardzie (ang.). Trzy kolory rządzą! (franc.)


poniedziałek, 22 maja 2017

Völga - the artistic quartet by Fernando Carrasco, Àlex Reviriego, Iván González and Vasco Trilla. The reviews in english


I would like to announce that CD Völga by Fernando Carrasco, Àlex Reviriego, Iván González and Vasco Trilla, the first recordings of the new label Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series, is still available from this place in net: to buy

Below the first review of this music, created by Maciej Lewenstein, the author of the book Polish Jazz Recordings and Beyond. Published by permission.

After it, the english translation of the review created by me in polish and published at Spontaneous Music Tribune in march.




***** Völga, Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series, MPSMT001 Vasco Trilla (dr & assorted perc); Fernando Carrasco (acous g, elec g, objects); Alex Reviriego (b, prep b); Iván González (t). March 2016.

Andrzej Nowak, whom I met at the concert promoting "Völga" in Màgia Roja in Barcelona, is together with my friend Tomasz Konwent a co-producer of this incredible album and the initiators of the Spontaneous Music Tribune series. During his stay in Barcelona he told me that he would seek means to produce improvised music mostly from the Peninsula Iberica, because this kind of music is particularly fresh and exploratory. After thinking about, after listening to "Völga" several times, after the first week of May 2017 with Agustí Fernández Liquid Quintet, El Pricto and Vasco Trilla I must say that I agree completely. The scene around Barcelona led by Agustí, has its cult clubs: SODA Acústic, associated with El Pricto, and 23 Robadors, associated with Ramon Prats, Tom Chant, Vasco Trilla, Albert Cirera, and others. Barcelona has an amazing label led by El Pricto: Discordian Records, that makes releases only in the electronic form, but has already over 100 positons in the catalogue.

Lisbon is another heaven for avantgarde music with the label like Clean Feed Records (that includes in the catalogue Tim Berne, Carlos Bica, Anthony Braxton, Mark Dresser, Ellery Eskelin, Peter Evans, Scott Fields, Fight the Big Bull, Charles Gayle, Dennis Gonz'alez, Mary Halvorson, Alfred Harth, Tony Malaby, Joe Morris, Evan Parker, Elliott Sharp, Ken Vandermark, Otomo Yoshihide...), and musicians like Rodrigo Amado, Miguel Mira, Gabriel Ferrandini and so on. Saying all that I must admit that I am ashamed: I have never been to Lisbon.

Why is "Völga" so special? Why Andrzej Nowak writes in the liner notes "All that tend to expect from an improvising quartet, all the typical delight which we imbibe from the improvising trumpet, guitar, double bass and drums, lose all its significance at this very moment. The album in front of us wil significantly break our longstanding acoustic habits. " And it does indeed.

There several things one can say about this album, and I summarize them below. Some are rational, some not...
• This record sounds amazingly fresh. You have never listened to something like that before.
• In a sense the music can be qualified as a contemporary free improvised minimalism. Long, repetitive sounds and sound patterns are overwhelmingly present. Yet, the music is collectively improvised, so in this sense very different from typically composed minimalistic compositions
• The music is predominantly acoustic. 50 years after the debuting performance of Jimi Hendrix Experience in Tops of the Pops electric guitar with all its possibilities became maybe not acoustic instrument, but evidently not THE instrument of the electronic music.
• Practically all members of the group play instruments, but what they play does not sound like the instruments they play. This is particularly true about Vasco: his drums/percussion can sound like a violin or synthesizer. But, this is true about the others also: the trumpet may sound like a saxophone or percussion, the guitar with a bow may sound like a cello, the prepared bass may sound like a percussion set or a trumpet, and so on.
• The music is quiet and meditative, yet there are internal mini-explosions of emotions, something I have never heard before.

The disc contains four track named after places on the Volga river: "Valdái", "Samara", "Kalmukya" and "Astrakhan". They all are similar, yet very different, but there is no reason to distinguish one. The record is outstanding as a whole.

by Maciej Lewenstein




Völga - the artistic quartet by Fernando Carrasco, Àlex Reviriego, Iván González and Vasco Trilla

Time and place of the event: 18 March 2016, Saudades Studio, Canovelles (Barcelona province).

People and objects: Fernando Carrasco - acoustic and electric guitar, effects and objects, Àlex Riveriego - double bass, also the prepared one, Iván González: - trumpet, Vasco Trilla - percussion instruments. In the acoustic space of the recording - as heard from the left to the right - the guitar, percussion set, trumpet and double base.

What we play: improvised music, signed by their creators, musicians who constitute the quartet (all music by Volga).

The final effect: four improvisations, each carrying a title (total of 47 minutes and 33 seconds), released under the Völga label, which is the quartet’s own name as well as the album title. The publisher is the new publishing initiative Multi Project/ Spontaneous Music Tribune Series.

Subjective impressions/ the course of events:

Valdái. A highly excited drummer, like a gold-plated music-box, sets all objects within his reach into a subtle resonance. The trumpeter plays his opening song which has no beginning and no end, but singe, deep double bass accords and metallic stains of the guitarist. He is supported in the strenuous process, which in fact aims at the critical attraction of the listener. Let’s foresee the course of events - it will be successful, from the first sound to the end of this river journey. Musicians heat up their acoustic fire (we are playing without amplification!) and fall into a delicate vibration initiated by Trilla. González infects, and all the others stain each other, search for a common sound track for this primal escapade. For a moment they are caught in the lapse of judgement, they speak to each other and soak their feet in the fluid sonority of their instruments.

Samara. Àlex’s double bass growls and thunders with the bow generating coupling and dense, sticky sounds. Fernando plugs his guitar cable to the socket and acquires pure electric energy from the network. However, all musicians seem to be connected to electricity. They scrub the uneven weight of the recording studio floor. Vasco only waits to implement his dirty resonance machine (set of bells and various objects, which additionally enhance the vibration of the whole percussion set). Iván hits the surface of the music as if from the underneath and blows his tin, not the first and not the last time today, to break the convention of this musical excess. Chords in subgroups multiply, cunningly escalated, without waiting to sound, stick to each other and search for new ground of coexistence. The space of the spectacle grows, the walls in the studio expand. Fully-heated Vasco multiplies the orchestra of bells and overwhelms the acoustics of the event. The music rages, buzzes, carves the walls. Fernando continuously stains the area, red paint trickles from the guitar neck. Iván whines, like a coyote in a heat. Àlex extracts low notes from the very depth of the ground. Global Acoustic Underground, so should be called the quartet if it fancied a commercial success. Our ears are flooded with gigantic, volcanic drone, filled by four jointly sounding and strongly resonating instruments.
From the reviewer’s room: the impressive sound quality which we owe to both Denys Sanz recording the sound in the studio and Rafał Drewniany responsible for mastering. The guitar resonates like a burnt analogue amplifier, it has its own dramaturgical nerve, which carries timid signs of rhythm. The sound of the key fragment of the album is mainly Fernando’s participation. Iván perfectly counterpointed such escalations, Àlex is in a slight withdrawal as if he is weaving his own story, and Vasco polishes cymbals to make them clean for the next stage of the journey.

Kalmukia. A little bell set and modest blows on the tin side. The musicians create a new reality as a part of the spatio-temporal recovery after the rough Samara. Fernando returns to the acoustic incarnation of his strings. He weaves clever and delicate drones, using mainly flageolet technique and being beautifully repetitive. Iván and his trumpet, once more against the convention, attempt a coup in the high register. Àlex having a better feel for the artistic climate of withdrawal of this part of the story, plays the double bass in such a high tune that he almost blends with the electroacoustics of the guitarist. Vasco enters into this melange with a lark’s charm, without using a drum or a snare. A slow, focused multitone, having almost no low frequencies, rolls us to the edge of the hill. The great symphonic orchestra whines softly and asks for a sip of water. Kalmukia, however, sounds compulsively.

Astrakhan. The next river appears to be quite vicious and bristling with unexpected cataracts. Instruments heated to redness (although siberian rivers are known to be chilly) merge into a polyrhythmic dance. Vasco watches over the stream of events, stimulating vibrations and keeping the fire alive. Fernando strokes the strings with a leaded bow. An intense game of unmarked cards. The drone falters a bit and for a moment each musician weave his own separate micro story. At this point Àlex peaks most painfully, and importantly, in a fully-bodied manner. Iván unexpectedly decides to become a drummer, as if against all odds. It effects in molecular, densely woven improvisation, almost within the “search and reflect” esthetics. It’s inter-genre character, unexpectedness and downright epiphanic character, pour out in the reviewer’s room filling over half of the space. In a search for an accurate punch, Fernando (acoustically) yet again searches for the loop of the rhythm and when he finds it, he draws the territory, arranges the space and get his colleagues on their feet. Vasco remembers that he has taken drums for this session. Àlex hits the strings of the double bass with bear’s grace and Iván makes sounds almost melodically, he is sensually Spanish as befits an Andalusian.
In the final, however, all are attracted by the percussionist who escalates multitones of his army of metal cymbals. The drama of the last moments is arranged by a drone, a multitone which reappears on several occasions, unable to make decision concerning his role in this spectacle, as if the end of the album was the end of anything.

by Andrzej Nowak 


piątek, 19 maja 2017

Tom Chant – The Story of Separate Wanderer/ La historia de rodamon per separate *)


Nadprodukcja dźwięków jest immanentną cechą muzyki improwizowanej. Teza ta często pada na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej, co więcej stała się inspiracją dla jej podtytułu.

Dyskografie największych tuzów tej muzyki wypełniłyby szafę stąd do Władywostoku. Muzyka powstaje nieustannie, jej twórcy chcą ją upubliczniać, a wydawcy produkować. Trochę gorzej jest na końcu tego swoistego łańcuszka pokarmowego. Tych, którzy chcieliby kupować efekt finalny tego procesu, czyli płyty, jakby…. ubywało. Ale rozważania te nie są przedmiotem niniejszej opowieści.

Dziś zaprezentujemy dorobek artysty, który egzystuje trochę na przekór wyżej zaprezentowanym tendencjom. Mimo blisko dwudziestoletniej obecności na scenie muzyki improwizowanej, jego dyskografia nie przekroczyła dotąd… kilkunastu pozycji (licząc płyty z jego personaliami w roli autora lub współautora).

Oto przed nami, urodzony 42 lata temu w Dublinie, wychowany, także muzycznie w Zjednoczonym Królestwie, od wielu lat rezydujący w Barcelonie, doskonały saksofonista i wybitny improwizator – Tom Chant i jego muzyka. Poznajmy najważniejsze epizody w jego dotychczasowym, improwizowanym życiu.




Nasza opowieść będzie miała dalece turystyczny wymiar. Rozpoczniemy od jak najbardziej współczesnej wizyty w pięknej Barcelonie, potem cofniemy się w czasie o blisko dekadę, by gościć w pewnym paryskim mieszkaniu. Następnie – po raz kolejny naruszając chronologię wydarzeń - dłuższą chwilę spędzimy w Londynie, by na sam koniec powrócić do stolicy Katalonii i dokładnie sprawdzić, co działo się tam w roku 2011.


Przystanek Barcelona - sztuka wolnej improwizacji

W duchu dobrze rozumianej, iście filmowej dramaturgii, zacznijmy od trzęsienia ziemi. Pewnego wczesnowiosennego dnia trzy lata temu i w dwa kolejne dni lutego następnego roku, Tom Chant rejestruje w Barcelonie trzy niezwykłe spektakle muzyki swobodnie improwizowanej. Poznajmy je z istotnymi detalami.

L' Ateneu, Barcelona, 15 marca 2014. Na scenie nasz bohater, uzbrojony w saksofon tenorowy i sopranowy. Po lewej flance wspomagać go będzie Lê Quan Ninh, po prawej Núria Andorrà. Oboje grać będą na instrumentach perkusyjnych. Nagranie – nieprzerywane przez zbędne pauzy -  potrwa 55 minut, a edytorsko odnajdziemy to jako Live at L'Ateneu Barcelonès (Discordian Records, 2014).




Dalece wyszukane techniki artykulacyjne Chanta, on sam i jego buchająca fajerwerkami wyobraźnia, wepchnięte zostają pomiędzy dwa silnie sonoryzujące zestawy perkusjonalii. Gdy te, z wytrwałością godną największego szacunku, polerują powierzchnie płaskie, saksofon stara się je… naśladować. Gdy ten ostatni eskaluje przedechy, napotyka na ripostę podwójnego, okrężnego drummingu. Narracja jest zwinna, nie popada w galop, a każdy z muzyków stara się podążać ku jednorodnemu brzmieniu całego tria. To ewoluowanie w kierunku akustycznej symbiozy sprawia, że w wielu momentach domyślamy się autora dźwięku jedynie po tym, skąd do nas dociera dociera. Owo zatracenie źródła dźwięku, bardzo charakterystyczne dla zaawansowanych, współczesnych technik improwizatorskich, będzie nam towarzyszyć w trakcie całego koncertu. I dodatkowo silnie stymulować naszą wyobraźnię. To swoiste, wielokierunkowe naśladownictwo muzycy realizują perfekcyjnie. Każdy z nich, naprzemiennie, staje się inicjatorem ciekawego sonorystycznie rozwiązania, które stanowi bodziec do reakcji dla partnera. Prawdziwa symfonia pomysłów! Dramatyczny, trójgłowy demiurg! Być może muzyczna wersja społecznej zasady imitacji. Brzmienie obu perkusjonalistów zdaje się być elektroakustyczne, choć żadne znaki na niebie i ziemi, nie wskazują na użycie jakichkolwiek amplifikacji (być może to efekt pogłosu sali koncertowej). Dwie prawdziwe, rozszalałe suwnice kolejowe! Gdy na moment saksofon zamilknie, stworzą iskrzący, niebywale elokwentny, post-elektroniczny dialog. Kaczy powrót dęciaka, który brzmi jak sopran, choć może to tenor, eskaluje emocje i wzbudza u wszystkich nastroje wojownicze - agresywni dobosze vs. wirujący wokół własnej osi saksofon. Jedynie słuszną reakcją, po eksplozywnym wybrzmieniu, zdają się być sonorystyczne igraszki na pograniczu ciszy. W atmosferze wzajemnych uszczypliwości, prowadzą nas one na manowce akustycznej przyjemności, o delikatnie elektroakustycznym (znów!) posmaku. Z kajetu recenzenta: prawdziwa orgia zmysłów odpowiedzialnych za słuch! Na finał muzykanci delikatnie ześlizgują się z sonorystycznego szczytu, który przed momentem był ich udziałem. Osuwają się w ciszę, w artystyczny niebyt, któremu istotny sens nadają dopiero burzliwe oklaski z drugiej strony sceny.

Discordian Studio, Barcelona. 27 lutego 2015 roku. A w środku, już gotowi do walki - Susana Santos Silva na trąbce, Vasco Trilla na perkusji i instrumentach perkusyjnych oraz Tom Chant na saksofonie tenorowym i sopranowym. Będą improwizować w dziewięciu odcinkach, które potrwają łącznie 52 minuty. Edytorsko zwać się to będzie The Paradox Of Hedonism (Discordian Records, 2015). **)




Pierwszy. Zdaje się, że w także tym nagraniu zasada imitacji będzie często stosowanym środkiem artystycznego wyrazu. Kąśliwe sonore na dwa dęciaki i perfekcyjnie zwinną maszynę perkusyjną. Drugi. Wietrzenie rur, tak tej blaszanej, jak i tej drewnianej. Przedmuchiwanie zapleśniałych dyszy, polerowanie krawędzi werbla omszałym smyczkiem. Spektakl wielowymiarowych technik artykulacyjnych. Trzeci. Kolejny krótki interwał, tak jak poprzednie, stanowiący dramaturgicznie zamkniętą całość. Ten akurat leje się przez ręce, jest refleksyjny. O ile Tom stara się być delikatnie psychodeliczny, o tyle Susana brnie w nieco oczywiste rozwiązania. Vasco na boku dłubie swoje robótki ręczne i nic sobie nie robi z drobnych złośliwości recenzenta. Finał etiudy jest wszakże pyskaty, lubieżnie wyszczekany. Czwarty. Kołysanki dla niekoniecznie grzecznych dziewczynek i takiż chłopaków. Minimal art of choice and gently noise, rzekłby poeta. Skupienie jest tu definitywnie metodą twórczą. Piąty. Cichy tupot mew o pusty pokład. Dużo wyczekiwania na linii Susana-Tom (a może zbyt wiele artystycznego respektu). Vasco wykorzystuje okazję i bierze sprawy w swoje ręce, nawet pozwala sobie na … rytmiczne bębnienie.  W efekcie – drobna galopada i udana próba eskalacji hałasu. Szósty. Trójgłos niemal oralny. Długie, lepkie dźwięki, choć na skrzyżowaniu trąbki i saksofonu, znów trochę za dużo imitacji, a za mało separatywnych, wrogich kreacji. Vasco ponownie czeka na przebieg wypadków… Dramaturgicznie, nagranie nie posuwa się do przodu. Siódmy. Perkusista jakby dosłyszał uwagi recenzenta i dynamicznie opukuje swoją drummerską maszynerię. Na bokach w zasadzie bez zmian. Tom trochę hałasuje, a Susana dmie. Końcowe sekundy tego fragmentu są jednak zaskakujące ogniste. Ósmy. Ze skrzydeł dobiegają groźne pomruki, a Vasco smykuje – wszyscy na pograniczu ciszy. To właśnie w tym momencie konsekwentne porzucenie zasady imitacji, pcha tę minimalistyczną narrację ku nieoczywistym rozwiązaniom i gotuje umysł recenzenta (dzieje się!). Dziewiąty. Susana zdaje się zmieniać instrument, brzmi bowiem jak… okaryna. Vasco frasobliwie drży. Tom intrygujaco pracuje na dyszach. Jakby im wszystkim wody odpłynęły. Pomysł goni pomysł. Finał płyty zadość czyni wszelkim ambiwalencjom recenzenta. Z kajetu tego ostatniego: świetny początek, odrobinę przegadany środek i wyśmienite, zaskakujące zakończenie. Dodajmy - po skutecznym odrzuceniu zasady imitacji. Ot, cały paradoks hedonizmu.

Golden Apple Studios, Barcelona. 28 lutego 2015r., czyli dokładnie 24 godziny po … rejestracji Paradoksu Hedonizmu. Tom Chant - saksofon tenorowy i sopranowy, Ferran Fages - gitara akustyczna i Núria Andorrà – perkusjonalia. Będą niezwykle swobodnie improwizować przez blisko 54 minuty. Ich wyczyny poznamy w czterech częściach, pod wspólnym tytułem Un cuc dins l'ull (Discordian Records, 2016).




Uno. Od pierwszego dźwięku wpadamy w mroczne zakamarki zdewastowanej psychiki, być może całkiem zdrowych muzyków. Trzaski, mikrogrzmoty. Aura skrytości, pokrętnej tajemniczości. Ferran sprzęga się w wymiarze akustycznym, brzmi soczyście i niemal demonicznie. Nuria zdziera membranę z werbla, a Tom przedmuchuje dysze. Narracja toczy się leniwie, trochę jak w poszukiwaniu utraconego dźwięku (męska część załogi na pewne doświadczenia w nagraniach dla angielskiej Another Timbre Records). Do granicy ciszy jest już tak blisko, że chwilami trudno słuchaczowi ogarnąć zamysł dramaturgiczny aktorów. Skupienie na pojedynczym dźwięku szczytuje u każdego z muzyków ( typowe w takich wypadkach, problemy z rozpoznawaniem ich źródła stają się naszym udziałem). Zwłaszcza gitara i akcesoria perkusjonalistki zdają się grać tym samym tembrem. Jeśli już muzycy łapią odrobinę decybeli, zlewają się w trójgłowy dron, a atmosfera całości intrygująco gęstnieje. Ferran nieustannie stawia słuchacza w obliczu dysonansu poznawczego – być może używa tajemniczych przedmiotów i wczepia je w swój instrument, gdyż efekty foniczne jego działań są permanentnie zaskakujące. Płynna narracja, stabilna dramaturgia nie obniżają wszakże poziomu trudności w odbiorze tej rejestracji, nawet dla wyrobionego odbiorcy. Dos. Kolejne akustyczne zaskoczenie… Ferran jednak gra na gitarze, a tu robi to na sposób odrobinę bardziej konwencjonalny. Zdobi pojedynczymi akordami, głębokie wdechy Toma. Nuria poleruje talerze. Innymi słowy – tym razem bez elektroakustycznych zagadek. Incydentalnie ten fragment potrafi być nawet głośny. Tom zwinnie moduluje tembr saksofonu, Nuria brzmi, jakby uciekła do głębokiej komory akustycznej, a Ferran stawia akordy o zmiennych parametrach, trochę na zasadzie call & response, pozostając jednak w opcji separatywnej. W wyniku niespodziewanej, dość subtelnej eskalacji, finał drugiego robi się wręcz noisowy, kapkę industrialny. Tres. Miniatura, mniej niż pięć minut. Jak mlaśnięcie ozorem… Ferran sprawia wrażenie, jakby grał na dęciaku. Nuria udźwiękowia słuchowisko kryminalne, a Tom grzmi na tłustym tenorze. Manipulacje na gitarze znów intrygują ponadnormatywnie. Cuatro. W parzystych numerach gitara powraca z tradycyjnym soundem. Tom testuje swój sto pięćdziesiąty dziewiąty rodzaj aktywności akustycznej na tej sesji. Nuria w permanentnej podcierce. Trochę się tu wszyscy siłują, trochę do siebie mizdrzą, trochę przechwalają, kto zagra najbardziej frapujący dźwięk. Gdy udaje im się zlepić w industrialne ciasto, jakość tej improwizacji rośnie w tempie geometrycznym. Eskalacja, koherentne zwarcia dodają tej muzyce polotu, uroku, swoistej kompatybilności. Finał jest gęsty, niebanalny, złowieszczo i długo wybrzmiewa…


Przystanek Paryż – powrót do przeszłości

Na osi czasu cofamy się o prawie pełną dekadę. Fizycznie, uroczą Barcelonę zamieniamy na nieco zapyziały, choć równie zjawiskowy Paryż. By poznać, być może najwybitniejsze jak dotąd, nagranie z udziałem Toma Chanta, niespodziewanie gościć będziemy musieli w … prywatnym mieszkaniu. Jest 21 kwietnia 2005 roku. Właścicielem nieruchomości okazuje się libański gitarzysta i perkusjonalista Sharif Sehnaoui. Zagra nam na gitarze akustycznej. Zaproszony gość wyposażony zostanie jedynie w saksofon sopranowy. Panowie w stanie wrzenia improwizacyjnego pozostaną przez blisko 68 minut. Na płycie efekt ich wysiłków (all music by the musicians) poznamy w trzech częściach, opatrzonych tytułami. W nieistniejących sklepach z dobrą muzyką odnajdziemy je pod szyldem Cloister (Al Maslakh Records, 2006).




Us Three. Emocje od samego startu - pot, westchnienia, zgrzyty, szemrzący wrzask. Poczucie zatracenia źródła dźwięku, czyli … jesteśmy w domu. Szczęśliwie wiemy, że saksofon grzmi w lewym uchu, a gitara rzeźbi w prawym. Wiele wydarzeń toczy się na pograniczu ciszy. Sharif szarpie się ze strunami. Tom szuka najdelikatniejszego dźwięku na sopranie, jest bliski grania bezgłośnego, aż czuć smak suchej dyszy. Być może, co sugeruje tytuł, muzyków jest nawet trzech. Gdy udaje im się zdynamizować ten onomatopeiczny dialog, pełen nieoczywistych kwestii, sound ich instrumentów kładzie recenzenta na kolana (z kajetu tegoż: akustyczne fajerwerki!). Narracja improwizacji jest niebywale zmienna. Co dwie, trzy minuty każdy z muzyków generuje po kilka nowych pomysłów na rozwój sytuacji akustycznej. Industrialny noise, wielowymiarowe, stylistyczne hybrydy, a przed nami wciąż … tylko dwóch facetów, z dwoma skromnymi instrumentami nieamplifikowanymi. Wyobraźnia muzyków święci boskie niemal tryumfy. Dźwięki teoretycznie płyną do nas z Paryża, ale słychać w nich zgiełk libańskiej pustyni, jej nieprzewidywalność i grozę dnia codziennego z jednej strony, a pochrapywanie Królowej Matki z drugiej.

Four Sputnik. Definitywnie pasyjna gitara w opozycji do sopranowego drona. Tu każdy pomysł artystyczny ma rację bytu. W tym akurat momencie mamy wrażenie, że grają dwaj wytrawni perkusiści (okolice 4 minuty), zwłaszcza Sharif reprezentuje takie konotacje brzmieniowe. Każdy z muzyków jest tu małą orkiestrą, która wydaje z siebie miliony dźwięków jednocześnie, choć dynamika narracji jest dalece umiarkowana. Zmieniając tę sytuację, muzycy jakby odkrywali istotę akustyki swoich instrumentów, co eskaluje poziom entuzjazmu recenzenta, poza granice jego skromnej percepcji. I znów dotyka nas zmiana kierunku improwizacji, bo tutaj stan permanentnej zmiany, jak w każdej korporacji, konstytuuje jakość muzycznego spotkania w domowym zaciszu. Moment czystego frazowania, nieczęsty w trakcie prawie 70 minut nagrania, także stanowi tu wartość samą w sobie. Kolejna, dwieście czternasta zmiana sposobu artykulacji i narracji jest brylantowa, dalekowschodnia, ujmująco niewspółczesna, jakby nie z tego świata (16-17 minuta tego fragmentu, to być może moment kluczowy tego wydawnictwa).

What About Seven? Podmuchy mroźnego sopranu i perkusyjne łyżeczkowanie gitarzysty (innymi słowy – bardzo swobodny drumming). Statyczno-dynamiczny zadzior, który finalizuje się bez rozszarpywania ran, dając asumpt do krwistej galopady, nie pierwszej dziś, ale z pewnością najbardziej dynamicznej. Po perfekcyjnym wyciszeniu – intrygujące szorowanie nabrzmiałych instrumentów. I ciągle tysiąc pomysłów na sekundę, jak dobić tonącego w euforii recenzenta. Dowody rzeczowe? Proszę bardzo – wielowątkowy, oniryczny pasus, pachnący upalonym lontem bomby, która nie ma zamiaru wybuchnąć (okolice 15 minuty). Muzycy potrafią pozostawać przez wiele minut w czeluściach psychodelicznego transu, gdy gitara jednego z nich ewidentnie cuchnie rozgrzaną do czerwoności pustynią. Z kajetu recenzenta: wyborne! Sharif – nowy wymiar preparowanej gitary, w czysto akustycznym aspekcie! Pod koniec brzmi, jakby to Vasco Trilla uruchomił swoją wibrującą maszynę perkusyjną! A na lewym skrzydle narracji, sopranowa poezja incydentu dętego – ta właśnie wersja wynalazku Adolfa Saxa najpełniej oddaje kunszt Toma Chanta! To jest jego instrument! Genialna płyta!


Przystanek Londyn –  wolny jazz epoki ponowoczesnej

Być może recenzent winien w tym momencie nieco wystudzić emocje, płynące z odsłuchu kolejnych doskonałych nagrań z udziałem Toma Chanta, ale obawia się, iż… jest to niemożliwe. Definitywnie i bezceremonialnie meldujemy się bowiem w Londynie! I w komplecie stawiamy na koncercie w The Network Theatre (Waterloo). Kalendarz podpowiada, iż jest 13 czerwca 2012 roku. Na scenie nasz bohater (saksofon tenorowy i sopranowy) i dwóch takich, co to nie biorą jeńców – John Edwards na kontrabasie i Eddie Prevost na perkusji. Ów trójgłowy, istotnie freejazzowy demon będzie improwizował przez blisko 75 minut. Dostaniemy to w dwóch częściach, na płycie All Change (Matchless Recordings, 2014).




Sekcja jak dzwon i diabelski saksofonista! Będzie się działo! Od pierwszego oddechu Toma efektowny, boleśnie współczesny free jazz staje się naszą bezczelnie prawdziwą rzeczywistością. Bez nadmiernie eksponowanych pasaży i popisów indywidualnych, skupiony, bezpretensjonalny pokaz artystycznych środków wyrazu trzech wspaniałych muzyków. Przy okazji, także moment na odnalezienie potencjału, kompetencji i poziomu kreatywności Toma na tle ultra kosmicznej sekcji rytmicznej. Saksofonista świetnie sobie radzi w skupionych narracjach free improv, doskonale czuje się także w krwistych, jazzowych frazach, klasycznie zdeterminowanych fragmentach opowieści. Melodyka, wachlarz improwizacyjnych grepsów, wyobraźnia, dryl i zwykły pomyślunek są wielkimi atutami Chanta. Do 25 minuty gra na tenorze, potem chwyta za sopran i z miejsca staje się królem polowania. Brzmi jak Coltrane, by po kilku sekundach zamienić się w ornitologiczną poczwarkę, która ryje nam beret specyficznym sub-soundem (może gra w nogawkę, jak na tegorocznym koncercie z Vasco Trillą w Barcelonie, w Soda Acustic). Sekcja stawia nas permanentnie do pionu swymi nieludzkimi kompetencjami. Pod koniec części pierwszej cała trójka idzie na sonorystyczne zwarcie. Chant momentalnie łapie klimat z Edwardsem, który w trakcie incydentalnego popisu solowego, żłobi wyostrzonym smyczkiem bruzdy w podłodze. Saksofonista zwiewa kurz ze strun kontrabasu z gracją gwałciciela lokalnych niewiast. Ale smakowite! No i znów te nogawkowe brzmienie!

Krążek All Change firmowany jest nazwiskami wszystkich muzyków (z Tomem na pierwszej pozycji). Nie sposób nie odnieść tej muzyki do efektów poprzednich spotkań tej trójki improwizatorów, które miały miejsce wiele lat wcześnie, jednakże wówczas, pod szyldem Eddie Prevost Trio. Co równie istotne, pierwsze kroki na polu muzyki improwizowanej Chanta, to właśnie płyta Touch (1997) tegoż tria. Dwie kolejne, to The Virtue In If (2001) i The Blackbird's Whistle (2004, wszystkie stanowią rejestracje studyjne, a wydane zostały przez Matchless Recordings). Warto zauważyć, że na dwóch pierwszych Chant gra wyłącznie na saksofonie sopranowym, zaś na trzeciej – na saksofonie tenorowym i klarnecie basowym. Te trzy incydenty free jazzowe można potraktować jako swoistą szkołę przetrwania dla młodego, pełnego ambicji muzyka. Posłuchajmy, cóż interesującego pojawia się na tych wydawnictwach.

Chant, wyposażony w drobny saksofon sopranowy, dzielnie wkleszcza się w rozpadliny gęstej narracji kontrabasu i perkusji. Jak hartowanie szkła, szlifowanie diamentu – Tom wychodzi z tego umorusany od sadzy, lepki od potu, ale zdecydowanie zwycięski. Sekcja jest zwarta, krnąbrna i wcale nie ułatwia zadania aspirantowi. Chant dostaje od niej jednak tak wiele swobody, przestrzeni i pikantnych podpowiedzi, że śmiało może przetrenować wszelkie nowe pomysły w zakresie technik artykulacyjnych. Znów świetnie plasuje sound saksofonu na tle smykowatych pasaży kontrabasisty. Szczególnie w piątym numerze drugiej z sopranowych płyt, ta dwójka osiąga kosmiczną symbiozę, a w trakcie finału łączy się w soniczny dron, który wyjątkowo długim dwudźwiękiem, wieńczy doskonałe nagranie.

Na ostatniej z płyt tria Prevosta, nasz adept jest już starszy o kilka lat, wypełniony nowymi, wartościowymi doświadczeniami. Sięgając po tenor potrafi być istotnie zadziorny i szukający swady. Gdy dmie w klarnet basowy, zaczyna nawet rządzić starszymi kolegami i rozstawiać ich po kątach, zwłaszcza w narracjach bardziej dynamicznych. W czwartym numerze daje sygnał, iż śmiało mógłby stanąć w szranki rywalizacji z samym Dolphy’m. Całe nagranie aż kipi z emocji, jest naładowane pozytywną, muzyczną agresją. Sekcja gra, jakby była podłączona pod sieć wysokiego napięcia, a saksofon, co rusz pokrzykuje z radości. Finał znów jest dwugłosem Chanta (bcl) i Edwardsa, tym razem w klimacie deep listening music.


Przystanek Londyn – elektroakustyczna współczesność

Czas na moment kastracyjnego wyciszenia. Pozostajemy w Londynie, ale przenosimy się do obiektu sakralnego. Właśnie rozpoczął się nowy, 2009 rok (jego czwarty dzień). Muzycy przytargali do Kościoła St. James opasłe tomy pięciolinii (John Cage, Michael Pisaro), głowy mając wypełnione literackimi inspiracjami (Samuel Becket, William Bronk). Personalnie są z nami – Tom Chant (saksofony i klarnet basowy), Angharad Davies (skrzypce, obiekty), John Edwards (kontrabas) i Benedict Drew (elektronika, obiekty). Zagrają długo (prawie 70 minut) i wielowymiarowo (także bez wskazówek z pięciolinii), a w nasze łapska dostanie się po niedługim czasie krążek Decentred (Another Timbre, 2009).




Reader, Listen: Harmony Series No.10 (komp. Pisaro; dźwiękowo jedynie kontrabas i skrzypce). Jednorodne, krótkie, przerywane ciszą pasaże unisono, kreowane przez dwa strunowce. Piękne brzmienie i … emocjonalna pustka. Cisza pomiędzy dźwiękami zdaje się mieć więcej życia w sobie. A jest tu jej, istotnie w nadmiarze.  Activation (Improvisation). Do żmudnej walki o odzyskanie uwagi słuchacza rusza cały kwartet. Konwencja search & reflect. Bez szczególnego napięcia, ale z silnie zaznaczającym swoją obecność Chantem na klarnecie basowym. W tle subtelna, nienatarczywa elektronika, sycząco-skwiercząca. Dynamika improwizacji jest trupia, ale w końcu jesteśmy w szponach Another Timbre! A muzycy i tak sprawiają wrażenie, że łypią okiem w kierunku pulpitu (tu: czystego jak łza). Four 6 (komp. Cage, … 30 minut, kwartet). Ciekawe akustycznie cykady, mruk kontrabasu i świergot dęciaka. Incydentalnie frapujące brzmieniowo interakcje na linii kontrabas-saksofon sopranowy (Edwards vs. Chant, skąd my to znamy?!). Nie brakuje innych, równie doskonałych interakcji akustycznych. Ale, czy te perły łączą się w spójną całość? (w głowie kompozytora – na pewno!). Ponownie iskrzy na linii kontrabas-dęciak (bcl), a pytanie, kto brzmi piękniej i dobitniej, pozostaje retoryczne, wszak jesteśmy w kościele, mając doskonałą akustykę jako … dopust boży. Natłok akustycznych egzorcyzmów jest imponujący, ale emocje u recenzenta przyjmują wartości ujemne. Jeśli interakcja pomiędzy muzykami jest zaprogramowana, a nie intuitywna, czar pryska… La Voix Qui Dit: Harmony Series No.8d (komp. Pisaro, skrzypce i klarnet basowy). Tytuł brzmi jak adres pocztowy. Mikrodron atakowany (łechtany) przez incydentalne pomruki klarnetu. No action, no pain niestety. Decentring (Improvisation). Znów muzycy w komplecie. Po takiej marszrucie z pięciolinii, dryg do improwizacji u muzyków w całkowitym zaniku… Snują się po kątach i obgadują maniery kompozytorów współczesnych. Wydają niezobowiązujące dźwięki, które odrobinę ze sobą konweniują, delikatnie łaskocząc po skroniach wynudzonego recenzenta. Takie mało dotkliwe call & response. Sopran Chanta zgłasza się do odpowiedzi i podejmuje trud ratowania tej stanowczo za długiej płyty (okolice 8 minuty). Ale filharmonia wyszła właśnie na kawę i nie ma z kim pogadać.  Flux: Harmony Series No.8a (komp. Pisaro, kontrabas i elektronika). Szum z kabla kreuje ciekawy dysonans poznawczy. Cisza jako jedyny dostępny kontrapunkt. Z kajetu recenzenta: (brak wpisów).


Barcelona wcześniej – retrospektywa 2011

Dżdżysty Londyn opuszczamy bez żalu. Tym bardziej, że wracamy do Barcelony! Sprawdźmy, jakie nagrania współtworzył Tom Chant w pierwszych miesiącach swojej katalońskiej rezydencji. Jest rok 2011. To właśnie wtedy, wenezuelski saksofonista i kompozytor El Pricto skutecznie zawiązuje inicjatywę edytorską pod nazwą Discordian Records. Nagrania powstają niemal każdego tygodnia, a katalog nowego, sieciowego labela rośnie w oczach. Oto przed nami krótkie anonse, dotyczące aż sześciu krążków (wszystkie by Discordian Records ***)), które nagrane zostały w Barcelonie w tamtym, ciekawym roku, a w powstaniu których znaczący udział miał nasz dzisiejszy bohater.

Bruitage I & II  (nagrane w lutym, 2011). Ogniste trio, które łączy w pełni akustyczne saksofony Toma Chanta i perkusję Javiera Carmony z gitarą elektryczną Pablo Regi. Sześć dość swobodnych improwizacji, pomieszczonych na dwóch wydawnictwach, łącznie ok. 77 minut. Zderzenie doom metalowej gitary i duetu bez prądu, który pragnie zaistnieć fonicznie. Rega wchodzi w ten tygiel bez jakichkolwiek jazzowych naleciałości. Ma power i tysiące pomysłów na sekundę. Cuchnie psychodelią, smakuje rockowym sztafażem. Nie brakuje mu także pokory, potrafi zejść na drugi plan i dać zaistnieć Chantowi i Carmonie. Tak dzieje się już w połowie pierwszej płyty. Saksofonista ma wtedy swoje pięć minut i nie odpuszcza. Drugi krążek zyskuje na wartości dzięki wygłuszeniu emocji i skupieniu się każdego z muzyków na brzmieniowych detalach. Rośnie też wzajemne zrozumienie i skłonność do kooperacji. Finał pokazuje więcej niż obiecywał hałaśliwy początek.




ACME (kwiecień?, 2011). Kolejna w pełni free improv propozycja. Intrygujący kwartet na dwa saksofony (Chefa Alonso na sopranie, Tom Chant na tenorze i sopranie) i krwistą motion sekcję (Barbara Meyer na wiolonczeli i Javier Carmona na perkusji). Cztery traki, niespełna 40 minut emocji. Od razu dodajmy – wielkich emocji! Saksofony przez całe nagranie pozostają w konwulsyjnym zwarciu, grają bez przerwy i wiją się wokół siebie, jak przypalone węgorze. Dyskutują, poklepują wzajemnie, nie stroniąc od uroczych, rozwichrzonych harmonii. W tle pląsa jakże kobieca w dotyku, plumkająca wiolonczela i wybrzmiewa nienachalny, pałeczkowaty drumming. Szczególnie zmysłowe zdają się być dialogi dwóch saksofonów sopranowych. Gdy w finale wiolonczela zaczyna drapieżnie smyczkować, dęciaki puentują to wyborną eskalacją. What a game!

A Man With A Hyena, Live At Robadors23 (wczesna jesień, 2011). Ostatnia w tym zestawie całkowicie swobodna improwizacja, tu w trzyosobowym składzie. Chantowi (saksofony, tu określone edytorsko jako reeds) towarzyszą Javiera Garcia na basie (to niechybnie kontrabas, ale istotnie amplifikowany) i Dani Dominguez na perkusji. Trzy duże kwadranse free jazzowej młócki. Chanta oczywiście stać na wszelkie subtelności, ale w towarzystwie tej sekcji nie dostaje szansy. Głośno, ostro i w ciągłym, nie zawsze przyjaznym zwarciu. Jedynie środek tego koncertu, gdy sekcja trochę odpuszcza, pozwala nam rozkoszować się kunsztem improwizatorskim Toma. Recenzent tylko nie wie, kto w tym zestawie został określony mianem Hjeny?

Na koniec dwie bardzo szczególne i dobitnie wartościowe płyty, za którym stoi przede wszystkim iście renesansowy geniusz El Pricto. Twórcy, który był głównym kreatorem obu przedsięwzięć, acz w najmniejszym stopniu muzykiem, realizującym określone potoki dźwiękowe.

Slaugtherhouse-Five (kwiecień, 2011). Po naszemu Rzeźnia Numer 5! Skojarzenie z jedną z najlepszych powieści Kurta Vonneguta, jak najbardziej stosowne. Jak donosi opis płyty, koncepcja, kompozycja (dwie z pięciu części) i dyrygentura po stronie El Pricto, zmyślne i kreatywne wykonawstwo po stronie kwintetu. Ten ostatni to trzy kolory saksofonów – altowy (Agustí Martínez), barytonowy (Xavier Díaz Herrera) i tenorowy (Tom Chant), kontrabas (Miguel Serna) i perkusja (Javier Carmona). Oto i wyjątkowa muzyka – ledwie 32 minuty dynamicznej, wspaniale zagranej i precyzyjnie dyrygowanej opowieści o urokach brzmienia saksofonów. Feeria barw, zwrotów akcji, pyskówek i zgodnych chórów piekielnych. Opowieść pełna rubasznego humoru, godnego zaiste wielkiej literatury, która ją zainspirowała. Ilustracyjna petarda, która urodą przypomina chwilami lekko upalonego Komedę. Doskonałe!




Orgonite, Protozoa (późna jesień, 2011). Na finał tej okropnie długiej opowieści, freejazzowy nieomal kwartet, bogobojnie poddany dyrygenturze El Pricto. Dwa saksofony (Tom Chant, sopran i tenor oraz Don Malfon, alt i baryton), kontrabas (Alvaro Rosso) i perkusja/ perkusjonalia (Javier Carmona). Dwa fragmentu autorstwa El Pricto (wspaniałe, rozbudowane, bogate aranżacyjnie perły … free jazzu), trzy pozostałe by Orgonite (bardziej swobodne improwizacje, wszakże realizowane pod czułem okiem dyrygenta). Zjawiskowa płyta, która rozkłada recenzenta na cztery łopatki. Gdzie leży granica między sterowaną kreacją, a buńczuczną spontanicznością? A może dopiero mieszanka tych elementów daje naprawdę wartościowy efekt? El Pricto, wyjątkowy muzyk i twórca, który stawia pytania i zostawia nas z pustką braku jednoznacznych odpowiedzi.


*) Historia Osobnego Wędrowca
**) krążek ten był już recenzowany na Trybunie, jednakże z mniejszym stopniem szczegółowości
***) przypominam, że wszystkie pozycje katalogowe Discordian Records dostępne są w streamingu i plikach audio na stronie discordianrecords.bandcamp.com.


poniedziałek, 15 maja 2017

Trevor Watts – Closer To You, Amalgam!


Ze wszechmiar wyjątkowy angielski saksofonista - Trevor Watts - ma na Trybunie stałe krzesełko i z pewnością nie wymaga wprowadzającej introdukcji. Jego epokowa rola, choćby w dziele Spontaneous Music Ensemble, została przeanalizowana i szczegółowo omówiona na wielu płaszczyznach, wzajemnie krzyżujących się opowieści, które skutecznie zalewały te łamy w trakcie ostatnich kilkunastu miesięcy.

Amalgam, to formacja Trevora, która funkcjonowała w wymiarze artystycznym od końca lat 60. do końca 70. ubiegłego stulecia. Jej historia, w kilku żołnierskich słowach, została omówiona dokładnie w w tym miejscu! 

Jeśli zatem wiemy o niej wszystko lub prawie wszystko, warto skutecznie pochylić się teraz nad pierwszą CD-edycją wydawnictwa Closer To You, które jest dla nas dostępne od niewielu dni (Hi4Head Records, 2017).




Jest maj roku 1978, jesteśmy w domostwie Windycrotf, położonym na wzgórzu, z widokiem na Hastings. Amalgam epizodycznie funkcjonuje wówczas jako trio. Grającemu na saksofonie altowym i sopranowym Trevorowi Wattsowi, towarzyszą jego stali współpracownicy – Colin McKenzie na gitarze basowej i Liam Genockey na perkusji. Muzycy rejestrują ponad godzinny materiał, który w wyniku selekcji, okrojony do winylowych rozmiarów, trafia w postaci czterech utworów na LP Closer To You (Ogun, 1979). Po latach, zapewne na dnie jednej z szuflad, Trevor odnajduje odrzucony wówczas materiał (kolejnych pięć fragmentów) i wraz z tym już znanymi, trafia on dziś na pierwszą kompaktową edycję tego nagrania. Prześledźmy zatem srebrny krążek CD, którego dźwiękowa zawartość towarzyszyć nam będzie przez 63 minuty.

De Dublin Ting. Ostry, dynamiczny początek, który jasno wytycza ramy tej ekspozycji. Śpiewny, grany na pełnym oddechu, altowy pasaż, generowany na tle rockowej, jazz-rockowej sekcji rytmicznej. Temat uszyty z melodii, podany w klimacie wszechogarniającej harmonii, z jasno zarysowanym kręgosłupem rytmicznym. Narracja skupiona na improwizującym saksofoniście. South Of Nowhere (With Quiet Beginnings). Jak trafnie sugeruje sam tytuł, wstęp tej kompozycji jest dalece spokojny i dynamicznie nieśpieszny. Trevor śpiewa jak zwykle pięknie, a tu także, w dość wysokim rejestrze. W połowie utworu, basista wprowadza rubaszną figurę rytmiczną, którą podejmują pozostałe instrumenty, zatem ruszyć możemy w czeluść zupełnie osobnej kompozycji. Dynamiczny, rockowy drive sekcji (prawdziwa maszyna śmierci! jakże kompetentni muzycy!) wiedzie na swym zwinnym stelażu, płynne, ostre, ale pozbawione kantów, saksofonowe frazy, które ekspresyjnie eskalowane przez Wattsa, przybierają formę prawdziwej, nieskalanej mantry. Keep Right. Analiza melodyki kompozycji Trevora stanowić może klucz do zrozumienia muzycznej koncepcji Amalgam. Prosta zawiłość free jazzowej improwizacji. Zgrabny temat, zatem instrumenty do rąk i tylko las wycinać! Nieskomplikowanie, piękno, zawadiacka taneczność. Dear Roland. Kluczowa, blisko 20 minutowa opowieść (co istotne, ta, jak i dwie inne, również dłuższe wypowiedzi muzyczne na tej płycie, autorsko podpisywane są przez wszystkich muzyków). Rozbudowana, skupiona introdukcja. Brak gitary elektrycznej, na tej akurat płycie Amalgam, być może ma kluczowe znaczenia dla percepcji muzyki. McKenzie nie jest już tylko fundamentem rytmicznym Zespołu, ale przejmuje także na siebie rolę kreatora sytuacji melodycznej, odpowiedzialnego także za budowanie stałego, wielokolorowego backgroundu dla saksofonowych erupcji Trevora. Ma przestrzeń, ma czas, ma też dużą swobodę, co wykorzystuje prawdziwie po mistrzowsku. Kochany Roland toczy się nieśpiesznie, saksofon Wattsa buduje narrację na sporym pogłosie, jest diabelski, szamański, bardzo pierwotny w swoim brzmieniu (flażolety basisty pięknie mu w tym pomagają). Jakby rytuał nawoływania do seksualnej inicjacji, w sytuacji, w której z góry wiadomo, że ostrożność nie zostanie zachowana. Oniryczny, transowy skowyt po 10 minucie nagrania, wyznacza jakość tej wyjątkowej kompozycji. Znów Colin zmienia strategię rytmiczną i rozpoczyna tę opowieść, jakby od nowa. Saksofon płynie tuż pod nieboskłonem (intensywność i szczerość wypowiedzi Trevora przypomina najlepsze momenty debiutanckiej Prayer For Piece), basówka kreśli uroczą figurę rytmiczną i też śpiewa. Perkusja jest plemienna i grzeszy na każdym kroku. Te dwadzieścia minut stanowi zapowiedź muzyki, jaką grał będzie Trevor w kolejnej dekadzie, w przeróżnych reinkarnacjach koncepcji Moire. Smakuje azjatycką mikrotonalnością i afrykańskim oddechem cyrkulacyjnym.




Mad. Jesteśmy już w części bonusowej płyty. Dynamiczny drive tego fragmentu zrywa nam z głowy posmak transcendencji, jakiej doświadczaliśmy w poprzednim utworze. Drobne przypomnienie płyty o takim samym tytule, nagranej w kwartecie z kwaśnym keyboardem. Perkusista ma swoje pięć minut. Rock In! Seaside Blues. Nie po raz pierwszy na tej płycie, tytuł utworu nie pozostawia złudzeń, co do zawartości piosenki. Ballada bluesowa, w trakcie której Watts śpiewa ta rzewnie, wręcz szkliście, jakby … stworzony był do bluesa! Albert Like. Kolejny prosty, bardzo komunikatywny temat. Melodia, drapieżny alt, sumienne brzmienie gitary basowej (z kajetu recenzenta: bonusy mają dalece subdoskonałą jakość dźwięku, jakby nie były objęte pierwotnym masteringiem i dziś dostajemy je trochę na surowo). Bottle Alley. Dłuższy utwór, zatem kompozycja wspólna. Tu znów muzyka jest bardziej złożona, intrygująco rozwarstwiona i dramaturgicznie poszarpana. Spokojna, klimatyczna narracja, brzmi uroczo, niczym dogrywka do kluczowego Dear Roland. Przy okazja trafia się nam smakowite solo McKenziego. W końcowych sekundach do pionu stawia nas dziki krzyk altu na tle rozgrzanej, niebanalnej sekcji. Latino Flo. Na sam już koniec tej kompaktowej reedycji plus, dostajemy krwisty, funkowy numer. Do śpiewania i tupania nogą!



wtorek, 9 maja 2017

Evan Parker! John Edwards! Steve Noble! – PEN, czyli eksplozja wulgarnego piękna


Bez zbędnego wprowadzenia – od kilku tygodni jest z nami płyta, która śmiało ulokowała się już na tegorocznej liście Best Off.

Oczywiście personalia muzyków, którzy są za nią odpowiedzialni, w zasadzie gwarantują kosmiczny poziom doznań odsłuchowych, ale jak powszechnie wiadomo, w muzyce swobodnie improwizowanej licho nie śpi. Może nawalić akustyk, wydawca może mieć chwilowe problemy z narządem słuchu, sami muzycy danego dnia mogą pozostawać w nieco mniej doskonałej dyspozycji. W przypadku wydawnictwa, które dokumentuje koncert, jaki miał miejsce dwa lata temu w Antwerpii, nic jednak takiego nie miało miejsca.

Panowie Evan Parker i John Edwards nagrali wspólnie cztery tysiące dwieście czterdzieści osiem płyt. John Edwards ze Steve’em Noblem spotkali się na scenie mniej więcej tyle samo razy (w ostatnich latach tworzyli choćby sekcję rytmiczną na wielu płytach Petera Brotzmanna). Powiedzieć zatem, że muzycy znają się jak łyse konie, to jakby nic nie powiedzieć.

Nim przejdziemy do omówienia wrażeń po odsłuchu płyty PEN, nagranej we trzech, drobna zagadka dla Czytelników Trybuny. Nie chodzi wcale o to, skąd wziął się tytuł płyty… Pytanie jest inne: na jakiej płycie spotkali się do tej pory wspólnie Parker, Edwards i Noble? Odpowiedź na końcu dzisiejszej opowieści. A teraz Panie Redaktorze, otwórz szafę i mów do rzeczy!




Czas i miejsce zdarzenia: 24 stycznia 2015r., Antwerpia, Zuiderpershuis, seria koncertowa Oorstof.

Ludzie i przedmioty: Evan Parker – saksofon tenorowy, John Edwards – kontrabas, Steve Noble – perkusja i perkusjonalia.

Co gramy: co za pytanie…. freely improvised music (wg wzorca z Louvre)

Efekt finalny: dwa odcinki bez tytułów, o łącznej długości niespełna 39 minut, dostarcza nowa belgijska oficyna Dropa Disc (trzecia pozycja w katalogu). Krążek firmowany personaliami trzech muzyków, w kolejności adekwatnej do ich wkładu w historię gatunku, zwie się PEN.

Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne: Start sekcji rytmicznej określilibyśmy jako turbo dynamiczny. Wejście tenoru też odbywa się w pełnym biegu. Od pierwszej septymy, muzycy brną w galopadę bez przecinków, kropek i pytajników, bez zbędnego filozofowania i krzty wytchnienia. Energia, empatia, erudycja, ejakulacja… Młoda, iście punkowa powierzchowność trzech silnych facetów, ociekających zdrowym potem. Wodotryski improwizacyjnej spermy, z dźwiękiem czystym, jak nienaruszona pościel dziewicy, dodatkowo dźwiękiem dobitnie selektywnym (brawo akustyk!). Na moment Edwards zostaje sam i eksploduje, niczym dawno uśpiony wulkan, pełen fonicznych emocji i kolejnej dawki dobrego potu. Nawet gada do siebie, zapewne w poczuciu dużego samozadowolenia. Noble też ma nosa do implozyjnych incydentów. Krwawi obficie, ale i tak daje radę wycierać czoło wibrującemu tenorzyście. Ta trzyosobowa machina, to prawie perpetuum mobile. Na wyjściu jest zdecydowanie więcej energii kinetycznej niż na wejściu! Każdy z uczestników tego spektaklu jest istotnie błyskotliwy, choć zdaje się, że w tej akurat chwili, to perkusista ryje nam beret najdobitniej zmyślnym pałkowaniem po wszystkich przedmiotach, jakie ma w zasięgu swych niebywale długich kończyn. Zmutowany dobosz w erze postmuzykalnej. Uwaga! Ani na moment nie zwalniamy tempa! Po muzykach zupełnie nie widać, że razem mają z tysiąc lat niemalże. Dopiero ostry smyczek kontrabasisty daje im nanosekundę na złapanie oddechu. Klimat tego incydentu jest na tyle czupurny, że jedynie…. implikuje start do następnej eskalacji. Z kajetu recenzenta: cudne!

Drugi set zaczyna się jak pierwszy – od trzęsienia ziemi. Eksplozja sekcji w oczekiwaniu na kolejne, bolesne depnięcie tenorzysty (znów niezwykle wysublimowany tembr smyka tworzy subtelną zadumę sytuacyjną). Tym pozornym spowolnieniem muzycy stawiają kolejny stempel geniuszu na PEN-ie. Stać ich w tej sekundzie historii ludzkości na każdy dźwięk, na każde zachowanie sceniczne. Być może set drugi jest odrobinę spokojniejszy, ale za każdym dźwiękiem czai się ukryty tygrys, przyczajony smok. Znów istotnym stymulantem rozwoju wydarzeń zdaje się być krwisty smyczek Edwardsa, który bezdyskusyjnie rządzi w Antwerpii tego zimowego dnia, z całym szacunkiem dla działań Parkera i Noble’a. Finałowe wykrwawianie się muzyków zrywa ze słuchaczy resztki przyzwoitości – mogą już tylko leżeć pod sceną i obficie się moczyć… Pot, ślina, krew i sperma – nieustające, niepokalane poczynanie się dźwięków. Wielka płyta!


****

Winien jestem Czytelnikom kilka słów komentarza do innej, dość świeżej płyty z udziałem Evana Parkera, której ukazanie się anonsowałem już wiele tygodni temu. Mam na myśli nagranie tria, które wraz Chłopakiem z Bristolu, w okolicznościach koncertowych w szwajcarskim Willisau, stworzyli Joe McPhee i Daunik Lazro – Seven Pieces (Clean Feed Records, 2016). Przypominam, że nagranie to pochodzi z jedynej wspólnej trasy tego tria, jaka miała miejsce w maju 1995r. W roku kolejnym ukazała się pierwsza, spektakularnie wartościowa, odsłona tego spotkania (płyta bez tytułu; Vand’Oeuvre, 1996). Ta wydana obecnie jest równie wyśmienita, dodatkowo stawia Evana w roli centralnej postaci koncertu, albowiem jeden fragment gra on tu solo, a drugi w duecie z Lazro. Pozostałe pięć kawałków, to wspólne dzieło trójki saksofonistów.




Nie wspominam o tej płyty jedynie po to, by znów wynosić Parkera na muzyczny piedestał (on tam jest od zawsze i raczej nigdy z niego nie zejdzie). Słuchając koncertu z Willisau, nie potrafiłem nie odnosić się do duetowych nagrań McPhee i Lazro, zarówno tych najświeższych ze Słowenii (The Cerkno Concert), jak i tych równie już wiekowych, jak Seven Pieces (myślę choćby o krążku Elan, Impulse, In Situ, 1991). Trio od duetu, mimo personalnych powiązań na poziomie 66,6%, różni naprawdę wiele. Tak pod względem emocjonalnym, improwizatorskim, jak i po prostu muzycznym. Pisząc ostatnio o płycie Reunion – live from Cafe Oto, wspominałem, jak wiele w muzyce grupy całkiem znamienitych improwizatorów może zmienić obecność muzyka wyjątkowego. Takiego, jak Evan Parker.


****


Czas na rozwiązanie zagadki. Miałem na myśli płytę jednorazowej formacji School Of Velocity. W roku 2001 ukazała się płyta Homework (GROB), którą firmowali: gitarzysta elektryczny Dave Tucker, Evan Parker, John Edwards i Steve Noble. Jak ustaliło dociekliwe śledztwo Pana Redaktora, było to jedyne, do czasu PEN, wspólne nagranie Parkera i Noble’a.