niedziela, 31 grudnia 2023

50 Reasons to Remember the Year 2023! Pięćdziesiąt powodów, by zapamiętać rok 2023!


Albums are presented in alphabetic order! Please notice that picture below doesn’t feature all honoured recordings!

Albumy prezentowane są w kolejności alfabetycznej! Proszę zauważyć, iż zdjęcie poniżej nie przedstawia wszystkich wyróżnionych nagrań! 

 


Adam Go​ł​ę​biewski & Witold Oleszak Unisex

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/05/adam-goebiewski-witold-oleszak-in-unisex.html

Alex Ward Item 4 Furthered

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/02/alex-ward-item-4-furthered.html

AMM Last Calls

(not reviewed yet)

Barry Guy Blue Shroud Band all this this here

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/11/barry-guy-blue-shroud-band-and-all-this.html

Colin Webster and Andrew Lisle Live at 2nd Spontaneous Music Festival, 2018, Spontaneous Live Series D04

(not reviewed yet)

Colin Webster Large Ensemble First Meeting

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/07/colin-webster-large-ensemble-and-first.html

Colin Webster & Daniel Thompson However, Forward!

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/12/raw-tonk-vol-67-68-colin-webster-in-two.html

Don Malfon & Agustí Fernández Breath

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/11/sirulita-records-new-bodies-fernandez.html

Duot & ZARM Ensemble (Cirera/Prats/Zingaro/Alves/Mitzlaff/Rosso) Duot with Strings

(not reviewed yet)

Ericson/ Klapper/ Fite How Could This Not Be Justice?

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/11/ericson-klapper-fite-ask-how-could-this.html

Evan Parker NYC 1978

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/10/the-relative-pitch-records-fresh-outfit.html

Evan Parker & Barry Guy So It Goes​.​.​.

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/12/so-it-goes-like-classical-evan-parker.html

Felice Furioso/ Jorge Nuno/ Felipe Zenicola Sameer

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/04/the-phonogram-unit-sameer-linae-spos.html

Florian Stoffner/ John Butcher/ Chris Corsano Braids

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/11/florian-stoffner-john-butcher-chris.html

Giovanni di Domenico, Gonçalo Almeida, Balázs Pándi & Giotis Damianidis Pray For Your Prey

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/08/pray-for-your-prey-by-di-domenico.html

Gonçalo Almeida Ciclos

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/06/goncalo-almeida-and-his-ciclos.html

Gonçalo Almeida, Diego Caicedo and Witold Oleszak Live at Improvised Three-Days, 2019, Spontaneous Live Series D03

(not reviewed yet)

Guilherme Rodrigues, Ernesto Rodrigues, Nuno Torres, Michał Giżycki & Witold Oleszak Live at SLS

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/11/torf-records-fresh-outfit-rrtgc-en.html

Guilherme Rodrigues/ Jorge Nuno/ Hernâni Faustino/ Felice Furioso Lusco-fusco

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/07/rodrigues-nuno-faustino-furioso-lusco.html

Gush 30

(not reviewed yet)

Ivann Cruz & Peter Orins Des pieds et des mains

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/03/a-new-circum-disc-outfit-kaze-and-peter.html

Isysxae Living Systems Decay - Live in Poland

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/12/barcelona-makes-world-go-around-isysxae.html

John Butcher/ Dominic Lash/ Emil Karlsen Here and How

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/08/butcher-lash-karlsen-definitely-here.html

John Butcher/ Marjolaine Charbin/ Ute Kanngiesser/ Eddie Prevost The Art Of Noticing

(not reviewed yet)

John Butcher/ Thomas Lehn/ John Tilbury Lights

(not reviewed yet)

John Edwards, Andrew Lisle, Dirk Serries & Colin Webster Out Of Nowhere

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/02/john-edwards-andrew-lisle-dirk-serries.html

King Übü Örchestrü Roi

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/05/king-ubu-orchestru-roi.html

Kodian Plus Disengage

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/03/kodian-plus-disengage.html

Low Vertigo Live at Improvised-Three Days, 2019, Spontaneous Live Series D01

(not reviewed yet)

Mark Sanders, Chris Mapp & Andrew Woodhead CollapseUncollapse: Time In Images

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/08/mark-sanders-collapseuncollapse-time-in.html

Mein Freund der Baum: Mahall/ Stoffner/ Lovens Live At 2nd Spontaneous Music Festival, 2018, Spontaneous Live Series D02

(not reviewed yet)

Motusneu Ospedale

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/12/motusneu-ospedale.html

Müller/ Doskocz/ Gordoa Aural Accidentals

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/05/muller-doskocz-gordoa-in-aural.html

Phicus Live at 6th Spontaneous Music Festival, Spontaneous Live Series 013

(not reviewed yet)

Phicus Ni

(not reviewed yet)

Polwechsel Embrace

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/11/polwechsel-in-jubilee-embrace.html

Reinhold Friedl & Kasper T. Toeplitz La fin des terres

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/12/reinhold-friedl-kasper-t-toeplitz-to.html

Rupp, Kneer & Fischerlehner Puna

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/12/puna-der-zweite-streich-two-shots-from.html

Scatterwound TL (Trilogy Live)

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/05/the-trilogy-live-by-scatterwound.html

Sjöström/ Hirt/ Wachsmann/ Lytton Especially For You

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/09/sjostrom-hirt-wachsmann-and-lytton.html

Škvíry & Spoje Hotel Spojár

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/09/circum-disc-new-outfit-skviry-spoje.html

Speicher/ Zoepf/ Keune/ Morgan The Law Of William Boney Saxophone Quartet 1993-2007

(not reviewed yet)

Timothée Quost with Àlex Reviriego, Zofia Ilnicka, Ben Whitehill and Laure Boer Live at 6th Spontaneous Music Festival, Spontaneous Live Series 012

(not reviewed yet)

Tom Jackson, Neil Metcalfe, Benedict Taylor & Daniel Thompson Hunt At The Brook with Neil Metcalfe

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/11/a-new-wave-of-jazz-fresh-outfit-hunt-at.html

Tony Buck Environmental Studies

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/12/tony-buck-environmental-studies.html

Trapeze Level Crossing

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/09/circum-disc-new-outfit-skviry-spoje.html

Trinity Live at Rock Palace

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/07/trinity-live-at-rock-palace.html

Various Artists Live at Plus-Etage. Volume 1

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/08/a-new-wave-of-jazz-plusetage-triple.html

Vasco Trilla & Ra Kalam Bob Moses Singing Icons

Vasco Trilla A Constellation of Anomaly

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2023/07/vasco-trilla-duos-with-mars-williams.html



 

piątek, 29 grudnia 2023

Barcelona makes the world go round: Isysxae! Chant! Garcia & Guionnet! Pricto! Nonetheless! AX!


Nic lepszego nie mogło nas spotkać na koniec spontanicznego, umierającego już niechybnie roku 2023 niż zestaw pełnokrwistych nowości z naszej ukochanej Barcelony!

Czeka dziś na nas sześć wyjątkowo smakowitych świeżynek – pewien koncert z poznańskiego Dragona (jakże być inaczej!), dwie premiery nowego labelu Hera Corp., założonego przez Alexa Reviriego (z silnymi akcentami baskijskimi i francuskimi), wreszcie trzy najnowsze dziecięcia Discordian Records, a pośród nich pierwsza solowa płyta El Pricto!

So, welcome and dance to the end of the year 2023!



 

Isysxae Living Systems Decay - Live in Poland (Bandcamp’ self-released, kaseta 2023)

Dragon Social Club, Poznań, Fast Forward 6th Spontaneous Music Festival, październik 2022: Ferran Fages – gitara elektryczna, Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Pere Xirau – perkusja. Trzy improwizacje, 14 minut.

Katalońskie trio zagrało na deskach poznańskiego Dragona 32-minutowy set. Na potrzeby albumu muzycy wykroili z niego ledwie trzy fragmenty – niespełna dwuminutowy, niespełna ośmiominutowy, wreszcie niespełna czterominutowy. Oczywiście decyzja artysty bywa rzeczą świętą, niemniej tych, którzy ów koncert widzieli w całości zdaje się dopadać niewymowny żal nieodwracalnej straty. Ów konceptualny minimalizm w zakresie formy zdaje się być jednak znakiem rozpoznawczym Isysxae – ich debiutancki, studyjny album trwał całe … 22 minuty. Wszystkie te dywagacje możnaby puścić w niebyt zapomnienia, gdyby nie drobny fakt, iż muzyka Fagesa, Chanta i Xirau, to jedno z najciekawszych zjawisk na współczesnej, europejskiej scenie free impro.

Pierwsza plama krwi, to post-rockowy wymiot, ulepiony z riffu ciężkiej gitary, kompulsywnego wrzasku saksofonu tenorowego i porcji circle drums, która oplata wszystko niczym gęsta, tłusta pajęczyna. Lepki, siarczysty pomiot dźwięku, zastygająca plama napalmu o zbyt filmowym poranku. Drugi wyziew fonii tworzą preparowane frazy wprost z rozgrzanego werbla, tuba saksofonu rżąca jak dobijany koń, wreszcie gitarowe plamy sprzężeń i narastającego przesteru. Lawa zdaje się tu być już całkowicie zastygła, stygmatyzuje dźwięk, buduje ścianę post-industrialnego hałasu. Zdaje się, że wszystko tu wyje, rozdziera szaty, dotkliwie samokaleczy się. Perkusja w wiecznej pętli, saksofon z tubą ryjącą dziurę w ziemi i gitara w stadium umierającej post-fonii. I to wszystko wydaje się być podejrzanie lekkie, jakby zaczynało unosić się w powietrzu. Trzeci strzęp koncertu w fazie początkowej tonie w echu gitarowej amplifikacji, wdechów wprost do tuby i perkusjonalnych zdobień. Represyjny dub zaczyna pulsować, towarzyszy mu szczebiot rozklekotanej perkusji, z kolei saksofon rysuje pętle niczym pijany lunatyk. Umierający spektakl post-dźwięku przypomina gasnące ognie sztuczne rozproszone w złotym palenisku.



 

Tom Chant Solo (Hera Corp., Kaseta 2023)

La Isla (Kraj Basków?), czas nieznany: Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy. Sześć improwizacji, 31 minut.

Tom Chant pozostaje z nami, by zaprezentować swoją pierwszą (!) solową płytę. Trzy improwizacje na saksofon tenorowy, tyleż na sopranowy, a wszystko z permanentnym wykorzystaniem tzw. technik rozszerzonych, czyli przekładając na język bardziej zrozumiały – nie będzie melodii, jedynie samo cierpienie. A że barceloński Brytyjczyk, to mistrz tego typu dętych eksploracji, płyta Solo nie może nam nie sprawić gigantycznej radości z odsłuchu.

Pierwsza tenorowa zawierucha zdaje się mieć całkiem naturalistyczny wydźwięk. Przypomina niedźwiedzia w trakcie czynności fizjologicznej, tudzież dzikie koty w pogoni za sforą nieznośnych myszy. Soundtrack do kreskówek Walta Disneya? Muzyk stosuje krótkie odcinki fonii, a oddziela je przerwami na wzięcie oddechu. Pracuje jak żywy człowiek, ale czasami przypomina post-industrialną maszynę do generowania szumów i pisków. Naturalność całej sytuacji scenicznej podkreśla piejący w oddali kogut, z którym muzyk zdaje się wchodzić w drobne interakcje. W części drugiej narracja bardziej skłania się ku onirycznym dronom z odrobiną melodii. Muzyk rzeźbi teraz skałę łyżeczką do herbaty. W części trzeciej można odnieść wrażenie, że Chant szuka granicy akustycznego przesteru, ponownie woli krótkie, urywane frazy. Sopranowa część albumu nie jest bynajmniej bardziej łagodna. Artysta szuka swojego dźwięku, szyje frazy, które przypominają pracę silnika elektrycznego, a może zepsutego wentylatora. Tuba jego instrumentu jest tu chyba zamknięta od pierwszej do ostatniej sekundy. Drżenie powietrza i półwrzask rozgrzanych dysz, a wszystko jakby doprawione posmakiem tajemniczej syntetyki. W finałowej ekspozycji muzyk początkowo szuka echa, a może ściany, od której odbijają się dźwięki jego instrumentu. Można także odnieść wrażenie, że nie tylko generuje dźwięki instrumentalne, ale także przemieszcza się z saksofonem kreując dodatkowe fonie. A na koniec znów przypomina leśne zwierzę szukające ofiary.



 

Miguel A. García & Jean-Luc Guionnet Duo (Hera Corp., Kaseta 2023)

Sala Bastida, Azkuna Zentroa (Bilbao), czas nieznany: Miguel A. García oraz Jean-Luc Guionnet – elektronika, elektroakustyka (instrumentarium nieoznaczone). Dwie improwizacje, 41 minut.

Bask i Francuz, to artyści, których znamy z wielu elektroakustycznych eksploracji, tego drugiego także z soczystych, saksofonowych wycieczek w nieznane. Tu spotykamy obu zaplątanych w niekończące się zwoje kabli. Ich elektroniczny i akustyczny ekwipunek zdaje się funkcjonować w symbiozie, jakkolwiek dźwięki syntetyczne pozostają w dużej przewadze. Estetyka duetu, to może nie jest do końca nasza bajka, ale trzeba artystom oddać, iż z plejady różnorakich, mniej lub bardziej tajemniczych fraz są w stanie budować zwarte, linearne, na poły dronowe improwizacje, które są udaną puentą obu długich, wielominutowych minutowych odcinków.

Pierwsza, nieco dłuższa improwizacja zdaje się unaoczniać tezę zawartą w poprzednim zdaniu w sposób szczególnie dobitny. Muzycy startują z poziomu drobnych, rwanych fonii i swobodnie płyną od szmeru ciszy do mikro eksplozji hałasu. Efektem ich wielominutowych eksploracji jest oniryczny dron, upstrzony plejadą nieinwazyjnych mikro usterek. Druga część wprowadza do zastanej estetyki nowe elementy. Na starcie zgrzyty i piski zdają się być niesione tajemniczym rytmem. Muzycy wchodzą w intrygujące interakcje, dodając raz za razem nowe dźwięki. W połowie improwizacji tłumią elektroakustyczne emocje i na dłuższą chwilę zanurzają się w chmurze martwego ambientu. Z czasem, metodą jaką znamy z pierwszej części, tworzą wspólny, dźwiękowy front, rodzaj półpłynnej lawy pełnej drobnych post-fonii. Tu ostatecznym rezultatem ich prac jest ściana dźwięku, definitywnie pobudowana z materiałów łatwopalnych.



 

El Pricto Moonburnt (Discordian Records, DL 2023)

Miejsce akcji nieoznaczone, Barcelona (?), 2019-2022: Prictopheles - syntezatory, prictar, klarnet i głos. Dziesięć utworów, 32 minuty.

Kolejna znacząca, barcelońska postać muzyki kreatywnej z debiutanckim albumem solowym! Oto i El Pricto, muzyk, który już kilka lat temu porzucił saksofon na rzecz instrumentarium elektronicznego – na ogół analogowego, także własnej produkcji. Jego płyta przynosi nam mnóstwo wrażeń. O ile w części pierwszej artysta stawia na umiar i precyzję wypowiedzi, o tle w drugiej uwalnia swój temperament i szyje nam kilka kompulsywnych opowieści w klimatach noise & harsh. Ta druga odsłona solowego Pricto zdaje się być przeznaczona jedynie dla wielbicieli gatunku, reszcie pozostaje zachwyt nad bezgraniczną kreatywnością muzyka.

Początek albumu jest dalece dynamiczny. Tworzy go kilka zwinnie uformowanych warstw trzasków, zgrzytów i drobnych przesterów, którym w tle towarzyszy pasmo ambientu. W kolejnych opowieściach Pricto bogaci flow akcentami perkusyjnymi, którym nadaje okazjonalnie posmak dubowy, a które ciągle wzmacnia strumieniem ambientu. W tym tyglu zdarzeń nie brakuje też pasm, które wydają się być post-akustycznymi melodiami, niczym wspomnienia dawno utraconej młodości. Elektroakustyczna burza śnieżna zaczyna się od utworu numer cztery i wypełnia nasze receptory słuchu aż do ostatniego, znów bardziej stonowanego fragmentu. Muzyk kreuje tu na ogół krótkie, noise’owe frazy, które szereguje w potoki mniej lub bardziej inwazyjnych fonii. Czasami jego narracja przypomina taśmę magnetofonową puszczoną od tył. W ostatniej opowieści melodie utraconej młodości zdają się triumfalnie powracać. Rozdygotany ambient w bogatym bukiecie akcji post-percussion cudownie koi nasze zmysły i pozwala wspominać całe nagranie w bardziej ciepłych kolorach.



 

Nonetheless This Is Not Existing (Discordian Records, DL 2023)

The Golden Apple, Barcelona, wrzesień 2021: João Braz – wiolonczela, Luciano Bagnasco – gitara elektryczna oraz Prictopheles – syntezator, prictar (utwór 5), noise box (3). Pięć utworów, 35 minut.

Wenezuelski magik od analogowej elektroniki zostaje z nami, by wraz z argentyńskim gitarzystą i portugalskim wiolonczelistą zaserwować nam pikantne, swobodnie improwizowane danie o niepoliczalnych walorach smakowych. Gęste, oleiste, ale i lekkie, niemal ulotne. Nade wszystko zaś pokazujące, iż łącznie wody i ognia, tu elektroniki i dźwięków akustycznych, tudzież elektrycznych może dokonywać się w warunkach całkowicie pokojowych, bez jakiegokolwiek rozlewu krwi. Wystarczy klasa samych artystów!

Pierwsze trzy improwizacje możemy tu uznać za rodzaj gry rozpoznawczej, podprowadzenia pod główny utwór albumu, ten czwarty, trwający kilkanaście minut. Najpierw trochę zaskoczeń – syntetyka brzmi tu niebywale delikatnie, podczas, gdy akcje obu strunowców wydają się masywne, twardo brzmiące i niekiedy hałaśliwe. Całość wszakże śmiało możemy zaliczyć do typowego dla sceny Barcelony festiwalu fake sounds. Konia z rzędem temu, kto precyzyjnie wskaże źródła poszczególnych dźwięków. Bywa, że wszystko brzmi tu jak gitara, bywa, że każdy staje się perkusjonalistą. Druga opowieść pachnie eksperymentalnym rockiem – odbiorcy pozostaje wybór najtrafniejszego skojarzenia. King Crimson z okresu Red? Krautrock? Rock in Opposition? Trzecia historia lepi się z drobnych faz wchodzących w wyjątkowo udane interakcje. Wreszcie danie główne, mieniące się niezliczoną ilości kolorów, mające kilka zasadniczych faz. Najpierw to delikatna kameralistyka, potem dark ambient, wreszcie efektowne rozwinięcie, pełne zaskakujących wydarzeń, dźwięków preparowanych i całkiem sporej dawki hałasu. Album wieńczy niespełna trzyminutowa koda, która miast koić emocje, jeszcze je wznieca. Syntetyczne post-percussion, jazzowa gitara i dynamiczne, wiolonczelinowe pizzicato - jakże udane podsumowanie jeszcze bardziej udanej całości.



 

Ehsan Sadigh/ Liba Villavecchia/ Vasco Trilla AX (Discordian Records, DL 2023)

T.U.R.F. (Thriller's Underground Recording Facilities), Barcelona, maj 2021: Ehsan Sadigh – gitara, syntezator gitarowy, Liba Villavecchia – saksofon altowy oraz Vasco Trilla – perkusja. Siedem utworów, 43 minuty.

Na zakończenie przeglądu barcelońskich nowości kolejne trio, tym razem udanie łączące typical bcn sound perkusjonalii i saksofonu z gitarą elektryczną, która na specjalną sesję nagraniową dotarła z dalekiego Iranu. Efekt prac trójki improwizatorów zdaje się być dalece ponadgatunkowy, a międzykontynentalne koincydencje intrygujące, ale trzeba przyznać, iż w mniej dynamicznych ekspozycjach muzycy sprawiają wrażenie przeładowanych pomysłami i potencjalnymi kierunkami, w jakich mogłyby się rozwijać poszczególne improwizacje. Zdecydowanie najciekawiej jest tu w dynamicznych, naznaczonych piętnem psychodelicznego rocka, niekończących się opowieściach z krainy tysiąca i jednej nocy.

I właśnie od takiego, ekspresyjnego utworu zaczyna się album. Gitara bazuje tu na funkowym loopie, perkusja bije rytm, a saksofon zmyślnie ogrywa go jazzowymi strumieniami ekspresji. W utworach parzystych muzycy stawiają na zadumę, rezonujące frazy, saksofonowe drony i gitarę, która wypełnia pustą przestrzeń ambientem, tudzież przeistacza się w syntezator gitarowy, snujący melodyjne opowieści. Z kolei utwory nieparzyste konsekwentnie bazują na rytmie i niosą wiele ciekawszych zdarzeń. Trzecia część, to rodzaj tanecznej narracji z intrygująco połamanym metrum, z kolei w części piątej mamy free jazzowe otwarcie saksofonu i perkusji, pod które podłącza się ekspresyjna gitara niosąca dużo rockowego fermentu. Podobać się może także pieśń pożegnalna, z tym wszakże zastrzeżeniem, iż winna swoje dynamiczne podwoje zakończyć po mniej więcej czterech minutach. Ekspresyjna ostatnia prosta nie jest tu bowiem w stanie zrekompensować kilkuminutowego, dramaturgicznego rozdroża, jakie artyści fundują sobie w trakcie zbyt długiej improwizacji. 

 

 

wtorek, 26 grudnia 2023

So It Goes… like classical Evan Parker & Barry Guy!


O Evanie Parkerze i Barry Guyu powiedziano już wszystko, na wszelkich dostępnych łamach, w każdym zakątku świata, tym choć odrobinę związanym z muzyką kreatywną, swobodnie improwizowaną, czy free jazzową. Chodzące legendy gatunku dbają o nas, dość regularnie sycąc nasze uszy swoimi nowymi dźwiękami. A my, jak przystało na bezgranicznie zakochanych, niezwłocznie siadamy do odsłuchu, niektórzy także do piór.

Dwaj Brytyjczycy nagrali razem mnóstwo płyt, ale tych zrealizowanych jedynie w duecie nie było zbyt wiele, palce jednej ręki wystarczą, by je zliczyć. Z tym większą zatem radością odnotowujemy ich nową rejestrację, co więcej, poczynioną całkiem niedawno, u progu bieżącego roku.

Analizując otagowanie nagrania na bandcampowej stronie wydawnictwa natrafiłem na epitet, który pozornie wydał mi się zupełnie nieprzystający do naszego ulubionego gatunku, a tym bardziej do muzyków, którzy wolę tworzenia ciągle nowych dźwięków mają zapisane w swoim DNA.

Classical, to właśnie ów epitet! Po głębszym wszakże zastanowieniu nie sposób redaktorom wydawnictwa nie przyznać racji. Bo któż inny nie zasługuje bardziej na owo nienowoczesne określenie. Bez dwóch zdań, Evan Parker i Barry Guy to prawdziwa klasyka, w jak najszerszym tego słowa rozumieniu.

Przed odczytem i odsłuchem dodajmy jeszcze koniecznie – ich najnowsze dzieło, tytułem jakże pięknie wspominające wielkie czasy Spontaneous Music Ensemble, to doprawdy wspaniałe nagranie. Jak najbardziej klasyczne, jak najbardziej współczesne, jak najbardziej nowatorskie.



 

Album otwiera ponad dwunastominutowa ekspozycja grana na saksofonie tenorowym i kontrabasie, w tej fazie koncertu niewspieranym smyczkiem. Na początek dwa, trzy dźwięki rozpoznawcze, szelmowski uśmiech na ustach i śmiało można ruszać w pierwszą, klasyczną przebieżkę. Pokaz precyzji i drobiazgowości jest tu równocześnie aktem artystycznej swobody i kreatywności. Zadziorne, zmysłowe frazy, inteligentne pętle, szczypta melodii i duże porcje dętych wdechów i wydechów. Muzycy dawkują nam dynamikę, jakże pięknie czują się w momentach krótkotrwałych przyspieszeń i równie perfekcyjnych zwolnień. Druga improwizacja jest znacznie krótsza, budowana zaś głównie kontrabasowym smyczkiem i saksofonem sopranowym, od pierwszej chwili kreowanym oddechem cyrkulacyjnym. Łagodność, delikatność, jakże śpiewna imitacyjność buduje tu dramaturgię i niebywałą urodę chwili. Opowieść nosi znamiona na poły tanecznej, zwiewnej, nawet ulotnej. Gdy Evan oddycha bezdechem, Barry snuje swoje klasyczne frazy pizzicato & arco.

Trzecia historia toczy się wyłącznie na gryfie kontrabasu. Jest od pierwszej sekundy intensywna, momentami wręcz agresywna, bazuje częściej na swobodnym szarpaniu za struny niż ich polerowaniu smyczkiem. Muzyk nie szczędzi nam dramaturgicznych szczegółów, korzysta z flażoletów, bawi się instrumentem, jak dziecko ulubioną zabawką. Z kolei posmak melodii jest dość daleki od jakże ulubionej przez muzyka estetyki barokowej. Na koniec Guy frazuje bardzo minimalistycznie, pojawiają się akcenty perkusjonalne, a sam artysta pracuje na wyjątkowo nisko ugiętych kolanach. Solowy epizod saksofonisty, to już klasyka podniesiona do n-tej potęgi. Saksofon sopranowy w cyrkulacyjnym tańcu, którego marszruta zdaje się sięgać najwyższych szczytów. Taneczna, melodyjna opowieść kreowana mocą i temperamentem blisko osiemdziesięcioletniego młodzieńca.

Na zakończenie koncertu Panowie znów zwierają szyki w zgrabny duet tenoru i kontrabasu. Ostatnia podróż tego wieczoru zajmie im dziesięć minut z sekundami. Swoją narrację prowadzą bardzo rozważnie, krok po kroku, swobodnie, bez pospiechu. Najpierw towarzyszy im lekkie rozkołysanie, potem sięgają po melodie rysowane suchą tubą i drżącymi strunami. Przez moment wracają do początku improwizacji, łykają nowe porcje powietrza i ruszają dalej. Tenorzysta korzysta z oddechu cyrkulacyjnego, kontrabasista pracuje na w pełni kontrolowanej dynamice. Gdy do akcji wkracza smyczek, narracja zaczyna śpiewać, a frazy obu instrumentów pięknie się imitują. Koncert zbliża się do końca, muzycy winni pójść teraz na szczyt, ale ich myśli krążą wokół tematów pobocznych. Jest niemal klastyczna zadyma, są frazy rozsyłane metodą call & responce, tudzież radosne okrzyki. Puentą koncertu są oklaski publiczności, ale stonowane, jak przystalo na klasyczny koncert.

 

Evan Parker & Barry Guy So It Goes​.​.​. (Maya Recordings, CD 2023). Evan Parker – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Barry Guy - kontrabas. Nagranie koncertowe, zarejestrowane w The Hot Tin, Faversham, Wielka Brytania, w lutym 2023 roku. Pięć improwizacji, 40 minut.



piątek, 22 grudnia 2023

The December’ Round-up: Dead Neanderthals! Gilded Form! Relaja! Formica! Immerweiter! Kairos! Laves Phase! Panaleåke! LUMP!


Trybuna Muzyki Spontanicznej czyni wiele, by comiesięczna zbiorówka świeżych recenzji płytowych - z jakże szeroko tu rozumianą muzyką improwizowaną - była jak najbardziej interesująca i ... stylistycznie rozstrzelona. Ale ta grudniowa chyba przejdzie najśmielsze oczekiwania!

Nasze story zaczniemy bowiem od dwóch holenderskich petard z okopów naszych ulubionych Dead Neanderthals! Pierwsza niemal doom-metalowa, druga … łagodna jak baranek, wprost spod igły Pink Floyd! Potem czekają nas dwie bystre wizyty w Argentynie, która jak zwykle gwarantuje jakość – pierwsza propozycja kameralnie rozwichrzona, druga trzymająca się swobodnego jazzu! Po nich niemiecki kwartet, który najlepiej czuje się w … kwintecie, a po chwili francusko-amerykański kwartet, które potrzebuje Bacha i Ravela na wejściu, by tworzyć wyjątkowo urokliwe improwizacje na etapie rozwinięcia. Po takich woltach stylistycznych przyda nam się zapewne odrobina zwinnej elektroakustyki z Sankt Petersburga, a zaraz po niej włoski kwartet post-jazzowy, który świetnie panuje nad formą wielominutowej wypowiedzi! Naszą szaloną podróż zakończymy w Lizbonie, by posłuchać drobnych strzępów pewnego koncertu na zupełnie zwariowany głos kobiecy i niemniej roztargnioną trąbkę męską!

Oj, trzymajcie się dziś mocno siedzeń, będzie się działo!



Dead Neanderthals Specters (Red Left Hand Music/ Utech Records, LP/DL 2023)

White Noise Studio, Nijmegen/ Leftorium, Los Angeles, czas akcji nieznany: Scott Hedrick – gitara, syntezatory, Otto Kokke – syntezatory oraz René Aquarius – perkusja. Dwa utwory, 36 minut.

Prosty, gęsty, jednostajny rytm perkusji, tłuste pasmo syntezatora zawieszone w wielkiej pętli, niepozbawione nisko osadzonej melodyki i gościnnie występująca tu gitara (nagrana za Wielką Wodą!), silnie rockowa, by nie rzecz metalowa. Ezoteryczny majestat wielkiego powtórzenia, konsekwencja w budowaniu mrocznej, ale też niebywale smutnej aury egzystencjalnej katastrofy - oto konceptualny Dead Neanderthals w postaci klinicznej, który uwielbiamy, choć ciągle nie wiemy do końca, dlaczego. Być może Specters, to jedna z najlepszych pozycji w dość już rozbudowanej, kilkunastoletniej historii protoplastów holenderskiego heavy jazzu (ktoś pamięta tę etykietę z początku poprzedniej dekady?).

Dwie kilkunastominutowe opowieści, jak zwykle w przypadku Holendrów są precyzyjnie zaplanowane i równie skrupulatnie wykonane. Pierwsza odsłona albumu wydaje się być dość dynamiczna, wręcz agresywna, świetnie konsumująca mrok syntezatorów i sfuzzowanej gitary, która na koniec przemyca nam garść bardziej melodyjnych fraz. A perkusja Rene jak zawsze - bije, niczym umierające serce świata. Druga część płyty toczy się w bardziej leniwym tempie, nosi znamiona ekspozycji doom metalowej, silnie zasklepionej w mrocznym ambiencie tła, w fazie finałowej niespodziewanie przepełnionej melodyką rozśpiewanych syntezatorów. Like always, play loud and/ or die!



 

Gilded Form Gilded Form (Burning World Records, CD/LP 2023)

White Noise Studio, Nijmegen, czas akcji nieznany: Nick Millevoi – gitara, Otto Kokke – syntezator oraz René Aquarius – perkusja. Jeden utwór, 41 minut.

Druga z tegorocznych nowości Kokke i Aquariusa także powstała z udziałem gitarzysty, przybrała jednak na tyle odmienny od standardów Dead Neanderthals wymiar estetyczny, iż Holendrzy postanowili album nagrany ze swoim dobrym znajomym z Kanady nazwać inną nazwą własną. I jak podpowiada ucho Waszego recenzenta, dobrze uczynili.

Gilded Form, to być może w ujęciu historycznym najłagodniejsza podróż naszych holenderskich bohaterów. Jedną, ponad 40-minutową opowieść możemy śmiało określić mianem odrobinę mrocznej, post-ambientowej ballady. Jak zwykle prosty, ale dość oszczędny drive perkusji, wyjątkowo melodyjne, często podlegające zmianom pasmo syntezatorów, no i spokojnie frazująca gitara, która syci się powtórzeniem, ale też w toku rozwoju akcji raz za razem wplata nowe elementy. Jeśli ktoś lub coś dba tu o typowy dla DN mroczny klimat, to jest nim mglisty background jednego z syntezatorowych pasm. Opowieść potrafi tu przypominać lekko harshowy Cocteau Twins, a w drugiej połowie opowieści, gdy gitarzysta zaczyna frazować dość wysoko, mamy wrażenie, że niespodziewanie znaleźliśmy się na koncercie … Pink Floyd. Każdy artysta ma prawo do słabszej chwili, ta przydarzyła się Kokke i Aquariusowi akurat teraz.



Pablo Vazquez & Amanda Irarrázabal Relaja (Neue Numeral, DL 2023)

Estudio Libres, Buenos Aires, lipiec 2022: Pablo Vazquez – kontrabas i głos oraz Amanda Irarrázabal – kontrabas i głos. Dziesięć utworów, 38 minut.

Chilijsko-argentyńskie spotkanie na dwa kontrabasy i tyleż głosów, jeden damski, drugi męski, przynosi mnóstwo dobrych emocji. Warsztat, kreatywność, wreszcie niebywała swoboda działania, chwilami wręcz artystyczna brawura, sprawiają, iż niespełna 40-minutowy pakiet dziesięciu dalece wyzwolonych improwizacji słucha się po prostu doskonale.

Pablo i Amanda stosują tu wszystkie dostępne współczesnemu światu metody wydobywania dźwięków z instrumentu smyczkowego, czasami płyną wspólnym strumieniem pizzicato lub arco, czasami działają na zasadzie estetycznego dysonansu. W to wszystko wplatają gardłowe i post-wokalne fonie, dodając improwizacji dodatkowych porcji ekspresji. Najciekawsze rzeczy dzieją się wszakże wtedy, gdy muzycy zmieniają metody i stylistyki frazowania po kilka razy w trakcie jednej improwizacji. Tak dzieje się w smakowitej improwizacji czwartej, a szczególnie w finałowym crème de la crème albumu. Tu start wyznacza ekspresyjne szarpanie za struny, połączone z drobnymi dewastacjami gryfów, potem akcja przenosi się na włosia smyczków, a bogacona jest gardłowymi pomrukami i piskami. Artyści nie szczędzą nam także odrobiny post-barokowych piękności. Finał zaś spoczywa na frazach pizzicato i męskim glosie. Muzycy równie dobrze radzą sobie w momentach, gdy ich instrumenty szumią i szemrają na granicy ciszy, jak choćby w improwizacji trzeciej, piątej, po części także ósmej.



Matías Formica Cinco Destellos de un juguete inalcanzable (ears&eyes Records, DL 2023)

Facundo Lizondo, Argentyna, sierpień 2022: Lucas Albarracín – kornet, Juan Ignacio Macchioli – saksofon altowy, Jona Schenone – kontrabas, Sebastián Stecher – perkusja oraz Matías Formica – saksofon tenorowy i barytonowy, syntezator i kompozycje (utwory 1, 3, 5 i 7). Dziewięć utworów, 50 minut.

Kolejna perła z Argentyny, to Piątka saksofonisty, którego na tych łamach doskonale rozpoznajemy. Na tapecie wykonawczej kilka swobodnych improwizacji i prawie tyle kompozycji, które wedle słów Formici są raczej rodzajem scenariuszy dla improwizacji, inspirowanych dokonaniami dodekafonii. Cokolwiek wszakże nie zostało ustalone przed wejściem do studia, efekt końcowy cieszy i raduje prawdziwych fanów swobodnej improwizacji, tu blisko usytuowanej jazzowych korzeni.

Kompozycje, zgodnie z tym, co powyżej, stanowią nieparzyste utwory na albumie (z wyłączeniem ostatniego). Ta pierwsza zdaje się bazować na masywnym, ale czysto brzmiącym kontrabasie, który pięknie prowadzi trzy rozśpiewane, nad wyraz swobodnie frazujące dęciaki. W części drugiej pojawia się pasmo syntezatorowe, które będzie dość często wracać w formule free impro, budując ciekawy, choć nie zawsze udany dysonans elektroakustyczny. Trzeci utwór ma wyraźnie zaznaczony, rytmiczny temat z ciekawie połamanym metrum, który niesie swym bogatym tembrem baryton. Czwarta część bliska jest free jazu, na starcie urokliwe barwiona frazami preparowanymi. Z kolei piąta, skomponowana odsłona, udanie kojarzy się z nagraniami formacji Dave’a Hollanda z jego najlepszych lat. W szóstej części, mimo sporej dynamiki, dużo dobrego czyni kontrabasowy smyczek, nadając całości wielogatunkowy wymiar. Siódmy utwór, znów skomponowany, zdaje się być wyjątkowo kameralny, choć doposażony w brzmienie syntezatora. Ósma część tonie w ekspresji post-jazzu, natomiast finałowa opowieść płynie basowym groove i syntezatorową narracją, która wchodzi w bystre interakcje z dęciakami.



 

Immerweiter In its own pace (Boomslang Records, CD 2023)

Miejsce i czas akcji nieznane: Julius Windisch – fortepian, syntezator, kompozycje, Pascal Klewer –trąbka, Sofia Eftychidou – kontrabas, Marius Wankel – perkusja oraz w roli gościa: Maria Reich - skrzypce (w połowie utworów). Dziesięć utworów, 40 minut.

Niemiecki kwartet otwartego jazzu zdolny jest dawać odbiorcy sporo radości z odsłuchu, gdy zaś w niemal połowie utworów przekształca się w kwintet (doposażony zwinnymi skrzypcami), owa radość jeszcze wzrasta. Płyta dobrze skrojona, zawierając zgrabne, nieprzegadane, sprytnie skomponowane improwizacje, byłaby dodatkowo ciekawsza, gdyby wyciąć z niej pewne środkowe fragmenty, lukrem i miodem płynące, dodatkowo wzbogacone, nie wiedzieć czemu, drobną arią wokalną.

Pierwsze trzy utwory zawierają bystre, melodyjne tematy, nie zawsze podane na wprost, przez to jeszcze ciekawsze w odbiorze. Narracje są dynamiczne, często krążą wokół rytmu, a lider przedsięwzięcia improwizuje, tudzież buduje narrację, jednocześnie używając piana i syntezatora. W odsłonie czwartej pojawiają się zapowiadane skrzypce (z kolei trąbka tylko na etapie improwizacji), zaś w części piątej, prowadzonej w post-balladowym tempie, intryguje onirycznie brzmiące piano elektryczne. Szósta narracja to ta, o której chcemy jak najszybciej zapomnieć, zwłaszcza, że kolejne dwie opowieści, to najlepsze, co przydarzyło się muzykom w trakcie tej sesji nagraniowej. Dużo niebanalnych, często preparowanych fraz, kolektywne, swobodne interakcje, krew zdrowej i wartościowej improwizacji. Jeśli pierwsza z tych małych perełek syci się zwinną dynamiką, to druga bazuje bardziej na kameralnej zadumie. Ostatnie dwa utwory noszą nazwy Trailer i Bonus, i po prawdzie sprawiają wrażenie repryzy nagrań zawartych w początkowej fazie albumu. Samo zakończenie wszakże intryguje brzmieniem, no i słyszymy (wbrew opisowi płyty) dźwięki, które śmiało przypisać możemy skrzypcom.



Maneri/ Cappozzo/ Mevel/ Waziniak Kairos (Lable Rives, CD 2023).

Miejsce i czas akcji nieznane: Mat Maneri – altówka, Jean-Luc Cappozzo – trąbka, flugelhorn, Gaël Mevel – wiolonczela oraz Thierry Waziniak – perkusja. Pięć utworów, 37 minut.

Bardzo zaskakujące nagranie! Personalnie bardziej niż ekscytujące, pod względem muzycznym odbierane może być z pewną ambiwalencją. Album stanowi dla niżej podpisanego kolejny dowód na prymat improwizacji nad muzyką notyfikowaną. Prymat oczywiście w ujęciu subiektywnym i emocjonalnym. Czterech wytrawnych muzyków potrzebuje tu na wejściu dobrze skrojonych kompozycji (wiolonczelisty), tudzież evergreena jazzu, wreszcie inspiracji muzyką Bacha i Ravela, by w dość kontrolowany sposób przejść do fazy kolektywnych improwizacji, niekiedy nad wyraz swobodnych i naprawdę udanych.

Na początek rzeczona kompozycja wiolonczelisty, utrzymana w klimatach spokojnej, odrobinę mrocznej kameralistyki. Altówka, trąbka i wiolonczela szyją tu temat, natomiast perkusja dostaje dużą swobodę i zdaje się być kluczowym elementem dla improwizowanej fermentacji. Dwie kolejne opowieści płyną na wprost z dokonań J.S. Bacha i ciekawie rozwijają barokowe tematy. Po rozbudowanej introdukcji ucho cieszy faza zmysłowej, bystrej improwizacji, szczególnie w drugiej z bachowskich ekspozycji. Tu kameralna zaduma zdaje się mieć cokolwiek ponadepokowy sznyt. Czwarta część jest najsłabszych momentem albumu, zatem zbyjmy ją milczeniem. Dużo bowiem rekompensuje ostatnia opowieść, ubrana w zgrabne improwizacje obtoczone aurą ravelowskiej melodyki. Narracja płynie tu od ciszy i do ciszy, pełna jest dramaturgicznych niuansów. Dodajmy, iż cały album jest nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym.



Vladimir Luchansky/Vitaliy Ovchinnikov Laves Phases (Extra Notes, DL 2023)

Vavilov Loft, Sankt Petersburg, marzec 2023: Vladimir Luchansky – saksofon altowy, elektronika oraz Vitaliy Ovchinnikov – gitara elektryczna, obiekty. Dwa utwory, 43 minuty.

Dokonania Ovchinnikova, bystrego gitarzysty z Sankt Petersburga śledzimy od lat, nie ma zatem powodu, byśmy nie sięgnęli po jego najnowsze dzieło, tu poczynione w duecie z muzykiem, który zdaje się być partnerem niemal każdej jego podróży. Dziś to podróż definitywnie swobodnie improwizowana, świetnie wpisująca się w idiom kreatywnej, niebanalnej i dobrze skonstruowanej dramaturgicznie opowieści elektroakustycznej.

Post-akustyczny szelest i pomruk analogowej elektroniki, to symbiotyczne elementy składowe gry wstępnej. Dźwięki wchodzą tu od startu w ciekawe interakcje, przy czym większość z nich nie jesteśmy w stanie zdefiniować, co do miejsca ich powstawania. Oczywiście w ogóle nam to nie przeszkadza w percepcji dzieła. Narracja jest niebywale molekularna, ultrafiligranowa, lepi się z nano fraz akustyki i syntetyki, doprawionych skromną porcją sampli. Artyści pracują tu niemal z chirurgiczną precyzją, a puentą pierwszej, ponad 23-minutowej improwizacji jest efektowna ekspozycja dronowa. Druga opowieść jest nieco krótsza, zdaje się mieć mniej linearny przebieg, ale i tu napotykamy na zjawiska dźwiękowe, których odsłuch sprawia nam niekłamaną przyjemność. Choćby pojedyncze, akustyczne dźwięki strun, czy też typowe dla instrumentu dętego wdechy i wydechy. W połowie tej części muzycy na moment zdają się wracać do filigranowości typowej dla pierwszej części albumu. Szybko wszakże połyka ich cisza, a idea mikrotonalności staje się zaczynem kreowania finału, lepionego ponownie z wyraźnie akustycznych wydarzeń. Puenta utworu znów jest udana, przypomina gęsty syrop klonowy.



 

Panaleåke Vane (Fonterossa, DL 2023)

Argo, lipiec 2020: Tobia Bondesan – saksofon tenorowy i sopranowy, Jacopo Giacomoni – saksofon altowy, Glauco Benedetti – tuba oraz Francesco Cigana – instrumenty perkusyjne. Dwanaście utworów, 47 minut.

Kolejna w dzisiejszym zestawieniu long-distance story, zatem opowieść upleciona w nieprzerwany strumień dźwiękowy. Trzy instrumenty dęte i perkusjonalia szyją nam historię wyjątkowo dobrze skrojoną, błyskotliwie udramatyzowaną, intrygującą brzmieniowo, formę, która korzysta z trybu repryzy, ale zdaje się ciągle iść do przodu. Nagranie swobodnie zrealizowane, równie medytacyjne, jak free jazzowe, dobrze zaplanowane i jeszcze lepiej wyimprowizowane.

Pierwsze trzy epizody stanowią skrupulatnie konstruowane podprowadzenie pod pierwszy free jazzowy szczyt. Dęte, kameralne wydechy podawane z drżeniem przepony, długie frazy z delikatną nutką melodii, sprytne, dobrze zorganizowane perkusjonalia. Wszystko skąpane w drobnym pogłosie, który całej podróży nadaje posmak odrobinę metafizyczny. W części czwartej dęciaki zgrabnie odnajdują swoje jazzowe, czy nawet free jazzowe korzenie, swobodnie swingują wiedzione coraz większą mocą rytmicznie usposobionych perkusjonalii. W kolejnych dwóch epizodach dynamika narracji rośnie, a dęte ekspozycje solowe niosą coraz większy ładunek ekspresji. Z kolei w części siódmej następuje powrót do fazy medytacyjnej, tu wykreowany, chwilami nawet samotnie, przez perkusjonalistę. Posmak ethno, swoboda saksofonowych melodii, urokliwe didaskalia tuby. Potem następuje kolejne wspinanie się na szczyt free jazzu, tu silnie naznaczone piętnem aylerowskiej hymniczności, a zaraz po nim szybki powrót do fazy medytacji, tu już definitywnie finałowej. W tak zwanym międzyczasie dostajemy jeszcze melodię Hanka Robertsa na trzy instrumenty dęte. Samo zakończenie udanie stosuje repryzę i przenosi nas na sam początek podróży. Śmiało możemy wyruszyć w nią ponownie.



LUMP Strain Field (Bandcamp’ self-released, DL 2023)

Galeria Zé dos Bois, Lizbona, 2020: Mariana Dionísio – głos oraz João Almeida – trąbka. Sześć utworów, 12 minut.

Na zakończenie naszego crazy trip odrobina konceptualnego performansu. Dwanaście minut wyrwanych z pewnego lizbońskiego koncertu na głos i trąbkę. Plejada preparowanych, równie wykrzyczanych, jak i wyszeptanych fraz, zdaje się, że także spora porcja dźwięków otoczenia, no i całkiem spory ładunek ekspresji. Pytanie, czy chcielibyśmy poznać cały koncert portugalskiej pary pozostaje retoryczne, jakkolwiek niżej podpisany byłby skłonny podjąć się tak karkołomnej próby.

Wyrzućmy zatem z siebie potok słów, niczym artyści dźwięki onegdaj w Galerii ZDB. Szumy, szmery, wiatr, pogłos, tupanie nogami i trzeszczące krzeszą, także tysiące innych zjawisk fonicznych. Na ogół drobne frazy, mikro dźwięki, ale niekiedy zaskakująco soczyste westchnienia. Rodzaj post-akustyki, którą zdaje się filtrować jedynie nieograniczona wyobraźnia artystów. Zabawy głosem, manipulacje wentylami, wszystko ma niezaprzeczalną rację bytu. A najciekawiej jest chyba wtedy, gdy trąbka gada, a głos dmie i szumi, jak w epizodzie piątym. Z kolei w części szóstej natrafiamy na niemal kabaretowe wybuchy ekspresji obojga muzyków. Tak, chętnie poznamy dokumentację dźwiękową całego koncertu!

 

 

 

wtorek, 19 grudnia 2023

Motusneu! Ospedale!


W poznańskim Dragonie zagrali w trzecią sobotę minionego listopada. Bliżej nieznana światu trójka muzyków z Lipska, dwóch młodych Niemców – Stephan Deller i Steffen Roth oraz zdecydowanie starszy od nich Włoch – Bruno Angeloni, wystawiła na pośmiewisko nasze głęboko zakorzenione w doświadczeniu przekonanie, iż o swobodnym, free jazzowym improwizowaniu wiemy wszystko i jakiekolwiek rozwiązania dramaturgiczne, czy brzmieniowe nie są nas w stanie niczym zaskoczyć.

Teraz, gdy sięgamy po debiutancką płytę tria Motusneu, argumentów na dalsze kultywowanie naszego jakże błędnego przekonania nie mamy już w ogóle. Ospedale, to doprawdy wyśmienite nagranie, które choć używa niemal wyłącznie dobrze nam znanych środków artystycznego wyrazu, buduje jakość, która pozostaje w naszych uszach długo po wybrzmieniu ostatniego dźwięku.



Bazę improwizacji otwarcia kreuje stopa na bębnie basowym i rozkrzyczany od pierwszej sekundy alt. Po chwili podłącza się subtelne, czysto brzmiące, basowe pizzicato. Żywa narracja, tocząc się po równi pochyłej o niewielkim nachyleniu, lepi się niemal wyłącznie z udanych rozwiązań dramaturgicznych. Saperska precyzja sekcji rytmu, która mogłaby tu podróżować zupełnie sama, a i tak intrygowałby ponad miarę, no i wyzwolony alt, który zdaje się, że może sobie pozwolić na wszystko, ale i on dba o rynsztunek całości, tudzież właściwy kierunek podróży. Opowieść jest niebywale spójna, choć można odnieść wrażenie, iż każdy instrument pracuje tu w swoim tempie. Po delikatnym spowolnieniu dostajemy jeszcze lekkie, drummerskie solo i w ramach wisienki na tarcie bystry duet basu i perkusji. Finałowy powrót do tria eksploduje ekspresją, dodatkowo wspomaganą smyczkiem na strunach basu.

Drugą odsłonę otwiera dęta zajawka, którą szybko wspiera wysoko frazujący smyczek i nerwowe talerze zestawu perkusyjnego. Tylko kilka ukradkowych spojrzeń i trio bez zbędnej zwłoki rusza w dynamiczne tango. Na czoło orszaku szybko sforuje się nad wyraz aktywny drummer, muzyk, który zdaje się grać każdą częścią swego ciała, który wydaje się być prawdziwie zwierzęcą maszyną do wybijania skomplikowanej faktury rytmicznej. Tu, po spowolnieniu puentą improwizacji jest duet saksofonu i perkusji. Trzecią część otwiera wyjątkowo nisko osadzony smyczek. Perkusja szeleści, a strwożony saksofon wydaje pojedyncze dźwięki. Tu znów wystarczy kilka chwil, by trio ruszyło w niemal free jazzową galopadę, zwłaszcza w momencie, gdy frazowanie basisty przechodzi w tryb pizzicato. Sekcja rytmu narzuca tu wyjątkową dynamikę. Saksofon delikatnie spowalnia, ale jego frazowanie dobrze lepi się z eksplozywną perkusją i basem. Improwizacja gaśnie przy wtórze perkusjonalnych błyskotek.

Czwarta improwizacja zmienia nieco zasady gry. Więcej w niej dźwięków preparowanych, a w ustach Włocha pojawia się bardziej masywny dęciak. Najpierw brzmi jak baryton, potem bardziej przypomina klarnet basowy. Narracja jest tu kanciasta, pełna efektownych zakrętów, silnie reaktywna, ale także doposażona dużą ilością powietrza pomiędzy pozornie gęstymi strugami fonii. Zdecydowanym mistrzem ceremonii tej części albumu pozostaje Angeloni. Końcową improwizację otwiera Roth moszcząc masywne przedmioty na glazurze werbla. Struny basy drgają, zaśpiewy altu zapraszają na kolejną przebieżkę. Deller sięga po smyczek i to jest ostatni sygnał do podkręcania tempa i zagęszczania narracji. Ekspresja całej trójki zdaje się tu sięgać szczytów i wspaniale podsumowuje cały album.

 

Motusneu Ospedale (Boomslang Records, CD 2023). Bruno Angeloni – saksofon altowy, Stephan Deller – bas bezprogowy oraz Steffen Roth – perkusja. Nagrane w Off The Road Studio, Lipsk, maj 2022. Pięć improwizacji, 45:15.



 

piątek, 15 grudnia 2023

Tony Buck’ Environmental Studies!


Australijski perkusista i perkusjonalista, Tony Buck, jest artystą dobrze rozpoznawalnym w wielu obszarach gatunkowych. Jest ojcem założycielem i stałym członkiem tria The Necks, grywa w wielu rockowych, tudzież post-rockowych inicjatywach, jest także znanym aktywistą świata muzyki improwizowanej. I po prawdzie nigdy nie przestaje być pełnokrwistym drummerem, a rytm zdaje się być powietrzem, którym oddycha w każdych okolicznościach dźwiękowych.

W połowie mijającego roku muzyk dostarczył nam dzieło niezwykłe. Prawie dwugodzinny utwór Environmental Studies, zbudowany - warstwa po warstwie - ze strumieni perkusjonalnych narracji, fraz gitarowych i fortepianowych oraz uzupełniająco traktowanej elektroniki. Jego monumentalne przedsięwzięcie budzi szacunek z wielu powodów, ale dwa elementy, z punktu widzenia niżej podpisanego, wydają się na istotniejsze. Po pierwsze - umiejętność kreowania dramaturgii, trzymającej w napięciu przez pełne sto dziesięć minut, a polepionej ze strumieni wielobarwnych, niekiedy powtarzających się fraz, po drugie - doposażenie całości w intrygujące brzmienie, jednocześnie matowe, oniryczne, ale i zgrabnie osadzone w wielowymiarowym pogłosie. Jak zeznał sam muzyk – każdy wykorzystany instrument został tu wprawiony w rodzaj rezonansu.

Całość, choć niebywale rozbudowana w czasie i przestrzeni, zdaje się przykuwać naszą uwagę od startu do samej mety. Trzy dni temu wychwaliliśmy na tych łamach równie efektowne neverending story Reinholda Friedla i Kaspera T. Toeplitza. Dziś czynimy to samo w odniesieniu do dzieła Tony Bucka. Epicka kompozycja, która zdaje się być nieprzerwanym strumieniem …. improwizacji. Czyż nie to cenimy sobie najbardziej?



 

Na starcie spektaklu płyną do nas dwie strugi wielowarstwowych perkusjonalii – jedna na lewej, druga na prawej flance. Obie są wprawione w ruch, doposażone w rytm, ale jakby oblepione post-elektronicznym backgroundem. Pulsują, trzymają dość stałe tempo, ale każda ze strug ma tu swoją indywidualną dynamikę. Towarzyszy im leniwie i melodyjnie frazująca gitara elektryczna, która zdaje się stawiać stemple i wyznaczać kolejne interwały opowiadania. Całość osnuta jest mrokiem, nie budzi uśmiechu na twarzy, wydaje się być delikatnie skąpana w kwaśnym odczynie. Chwilami można odnieść wrażenie, iż narracja płynie wielkim tunelem, w którym echo rozdaje karty wedle własnego uznania. Z drugiej strony każdy dźwięk perkusjonalny wydaje się pozostawać na wyciagnięcie ręki, bywa delikatny, niekiedy nawet filigranowy. W okolicach 10 minuty docierają do nas bardziej zmasowane fale rezonansu, będące zapewne efektem preparowania dźwięku na płaskich powierzchniach zestawów perkusjonalnych. W tle mości się coraz mroczniejszy ambient. Ów dźwiękowy amalgamat czerpie tu z wielu źródeł – być może słyszymy Terry Rileya, być może lustrzane koncepcje Anthony Braxtona, z pewnością wiele wątków ma swoje korzenie w lekkiej psychodelii wspaniałych lat 70. ubiegłego stulecia.

Z czasem narracja syci się coraz większą ilością powtórzeń, jest definitywnie medytacyjna, ale wciąż pozostaje żywa, w ciągłym ruchu, w rytmie, konsekwentnie linearna. Poszczególne wątki powracają jak mantra dawno utraconej młodości. Wieczne rozkołysanie nie ma tu końca, tak, jak nie miało początku. Czujemy się uczestnikami jednego z niekończących się snów P.H. Lovecrafta. A tymczasem sama opowieść powoli kończy drugi kwadrans swojego żywota.

Kompulsywna, ale lekka rytmika percussions, elektroakustyczne pulsacje, powracająca jak grecki chór melodyjna gitara, wreszcie złowieszcze tło, które jedynie incydentalnie przygasa, to najprostszy z możliwych opisów tego, co dzieje się na deskach naszego mrocznego teatru. Po 35 minucie znów powraca gęsty, niemal post-industrialny rezonans, który jest zapewne efektem drastycznego traktowania glazury werbla. Jakby w rekontrze do zastanej sytuacji dramaturgicznej, do akcji podłącza się piano, które frazuje nad wyraz jazzowo i post-rockowo brzmiąca gitara. Ta druga staje ważnym składnikiem diabelskiej mikstury w połowie nagrania, mniej więcej pomiędzy 50-ą, a 70-ą minutą. Usadowiona na lewej flance zaczyna kąsać rockowym, niemal doom-metalowym riffem. Potem rozlewa się szerokim korytem sprzężeń. Ten fragment nagrania wydaje się wyjątkowo mroczny, ale też rytualnie polirytmiczny, albowiem wataha perkusjonalii nie pozostawia harce gitary bez odpowiedniego komentarza.

Niedługo potem, to właśnie perkusjonalia na długie minuty przejmują ster opowieści, szyją coś na kształt ukojenia, wystudzenia, uspokojenia. Mantra matowych fraz jest z nami kilkanaście minut, aż do momentu, gdy wątek ciężkiej gitary i zgrzytów z werbla nie powrócą. Gęsta, całkiem lepka już narracja zostaje teraz spuentowana melodyjnym akordem gitary, który znamy już doskonale. Porządkuje on chaos chwili i tłumi wszelkie złe emocje. Do pomocy idzie teraz piano, które także studzi zapał post-industrialu. W tle z kolei ponownie rozbudowuje się mroczny ambient. Po kilku chwilach kojących fraz, opowieść wpada w ostatnie, blisko dziesięciominutowe czuwanie – rezonujące perkusjonalia, gitarowe frazy z oddali i kolejne porcje mroku i tajemnicy. Końcowe minuty buduje dysonans – z jednej strony delikatne perkusjonalia, z drugiej coraz gęstsze plamy elektroniki, formujące się w drony. I to do nich należy tu ostatnie słowo.


Tony Buck Environmental Studies (Room 40, LP/DL/USB 2023). Tony Buck – instrumenty perkusyjne, gitara, fortepian, elektronika, kompozycja, post-produkcja. Czas i miejsce nagrania nieoznaczone, jeden utwór, 110 minut.



wtorek, 12 grudnia 2023

Reinhold Friedl & Kasper T. Toeplitz to the End of the Land!


Dziś zapraszamy na podróż niezwykłą. Pod każdym niemal względem – artystycznym, dramaturgicznym, a także poznawczym. Przed nami bowiem dwójka artystów, których trudno pomieścić w jakichkolwiek ramach gatunkowych i stylistycznych, którzy nade wszystko zwą się kompozytorami muzyki współczesnej, ale jednocześnie dla nas, miłośników muzyki improwizowanej, zdolni są dostarczać dokładnie takie dźwięki, jakie zdaje się, że kochamy najbardziej.

Dwie, mniej więcej godzinne podróże w bezkres mrocznych, na ogół preparowanych fraz, pełne zagadkowych zdarzeń i fonicznych niespodzianek, poza faktem, iż winny zaspokajać wszelkie potrzeby miłośnika muzyki kreatywnej, stanowią nade wszystko przykład niemal genialnej zdolności artystów do panowania nad dramaturgią. Tak się bowiem składa, iż ich wielominutowa, niekończąca się epopeja dźwiękowa choćby na moment nie sprawia, byśmy tracili koncentrację. Jesteśmy z muzykami od pierwszej do ostatniej sekundy, a końcową ciszę możemy jedynie skwitować na poły sarkastycznym – być może w tym roku nie słuchałem jeszcze bardziej intrygującej płyty!

Z jednej strony preparowany i niepreparowany (raczej dewastowany) fortepian Reinholda Friedla, który bywa wielką orkiestrą symfoniczną, maszyną zła, tudzież instrumentem w stadium sustained funeral march, ale i perłą w koronie delikatności i subtelności, z drugiej strony bas elektryczny Kaspera T. Toeplitza, który nade wszystko stanowi generator niekończących się dźwięków elektroakustycznych, instrument, który zapewne współpracuje też z elektroniką, ale tego akurat albumowy opis nam nie potwierdza.

Kto zaś nie wie, kim dla współczesnej muzyki są rzeczony Niemiec i Francuz o polskich korzeniach, niech sięgnie do dostępnej wiedzy wirtualnej. Nam szkoda czasu na informacje socjotechniczne. Mamy bowiem przed sobą dwugodzinną podróż, która śmiało zasługuje na miano the way of no return! Welcome to the source of the sound!

 


la fin des terres_Z

Wejście w świat Reinholda i Kaspera introdukuje nerwowe, mroczne inside piano, wokół którego snuje się gęsta struga elektroakustycznych, po części niezidentyfikowanych fonii, barwionych krwią post-industrialu. Wszystko zdaje się znamionować tu ceremoniał śmierci, tej czynionej już w trybie dokonanym, która prowadzi w głąb czegoś, co tylko zgrabne pióro H.P. Lovecrafta byłoby w stanie zwerbalizować. W uszach dudnią nam echa klasyków improwizowanych neverending story, z brytyjskim AMM na czele, ale pomysł Niemca i Francuza zdaje się sięgać jeszcze głębiej do korzeni dźwiękowej nieskończoności.

Pierwsze minuty nagrania uformowane są w elektroakustyczny dron, zdobiony akustycznymi incydentami piana. Niektóre z nich są wszakże dalekie od subtelności, stanowią kawalkady i eksplozje mocy czarnych klawiszy. Po upływie 10 minuty opowieść jakby bardziej zagłębiała się w czeluść dark ambientowej nonreality, a artyści stosowali bardziej minimalistyczne metody pracy. Narracja nie przestaje jednak pulsować blaskiem mrocznej strony klawiatury piana i coraz niższych, post-basowych pasaży. W okolicach 25 minuty artyści definitywnie schodzą na poziom dramaturgicznych i brzmieniowych detali. Otwierają teraz bodaj najpiękniejszą fazę pierwszego albumu. Zdaje się, że wszystko, co ręce i umysł muzyków są w stanie wprawić w ruch drgający, zaczyna teraz śpiewać. Rytualny, żałobny, oniryczny ceremoniał śmierci klinicznej.

Demony powracają na starcie trzeciego kwadransa tej psychodramy. Znów armia czarnych klawiszy piana doposażona strugami gęstego post-harshu ledwie żywego basu zaczyna zawłaszczać czasoprzestrzeń nagrania. Ów moment zdaje się być wyjątkowo cielesny, znów silnie post-industrialny, zdobiony ledwie słyszalnymi oddechami martwego post-romantyzmu pianisty. Finalizacja pierwszej części trwa tu niemal dziesięć minut i zdaje się być wyjątkowo nerwowa. Ekspozycje dronowe schodzą teraz na dalszy plan, a scenę opanowuje bas, którego stemple zaczynają wyznaczać meta rytm czarnego marszu w proteście na okoliczność zakończenia. Sfuzzowany instrument bodaj pierwszy raz tego wieczoru brzmi nad wyraz swojsko. Toczy się jak pijany rockman, od lewej do prawej strony sceny, skomle i kąsa.

 

la fin des terres_Ω

Druga historia wyłania się z mroku elektroakustycznej nierzeczywistości. Początkowo wszystko brzmi dość syntetycznie. Czarne i białe klawisze w podejrzanej symbiozie, rozdygotany bas w strudze elektronicznego szumu, dużo hałaśliwej chropowatości. Z czasem można odnieść wrażenie, że czarna akustyka przejmuje tu dowodzenie, ale w strefie demokracji, to wszak iluzja. Następują cykliczne burze z piorunami, a krótkotrwale przejaśnienia tylko podkreślają trwogę chwili. Spektrum działania piana już dawno przekroczyło rozmiary studia nagraniowego, basowe sprzężenia z kolei ryją kolejną bruzdę w podłodze.

Po upływie kwadransa mamy wrażenie, że tygiel drżenia delikatnie się wystudza. Pojawia się dźwięk, który może być efektem użycia przez basistę smyczka. Na strunach fortepianu mości się sporo akcentów percussion. Po kolejnych kilku minutach nasze receptory słuchu chłoną niemal czyste frazy – pojedynczych strun basu i wyjątkowo filigranowych klawiszy. Ale nowe pasmo post-industrialu nadciąga niczym górska lawina. Pianistyczne dewastacje i basowe sprzężenia budują równocześnie suspens i grozę. Ale nawet hałas miewa chwile słabości i opowieść w momencie wybicia drugiego kwadransa topi się już w szeleszczącym post-ambiencie. Artyści płyną teraz spokojnie w namacalnej bliskości ciszy.

Z czasem wszystko znów nabiera mocy, przy okazji sycąc opowieść kolejną porcją śpiewnego drżenia. Rozkołysany, szorstki ambient chwili. Z tego tajemniczego letargu muzycy wychodzą dopiero po 40 minucie. Preparują, szyją krótkie, nerwowe frazy, ściągają nad głowy nowe chmury post-industrialu. Pianista zdaje się teraz stać na straży ładu i porządku, z kolei basista wciela się w rolę złego policjanta i kontratakuje kolejnymi groźnymi dźwiękami. Opowieść ma kilka krótkich, ale jakże intrygujących faz – najpierw pracuje na echu amplifikatora i szumie gołych stron, potem przypomina armię uszkodzonych silniczków elektrycznych, wreszcie zaczyna cała drżeć i formować się w kleistą strugę najrozmaitszych fonii. Coś mozolnie wspina się na szczyt, coś innego jęczy, a nawet śpiewa. Jakby dobitniej zaczynał teraz bić zegar odmierzający czas trwania spektaklu. Po 53 minucie muzycy zdają się wchodzić w mrok pożegnania, ale to jedynie pozór. Nim zgasną ostatecznie, czeka nas jeszcze intrygująca, basowa eksplozja, pośmiertny rechot wielkiej maszyny. Zatrwożony pianista sięga po delikatne frazy i szczęśliwie przeprowadza ową wielką, skomponowaną improwizację do fazy definitywnego końca, pełnego jęczącego rezonansu, drobnych pisków i kilku spektakularnych agonii.  

 

Reinhold Friedl & Kasper T. Toeplitz La fin des terres (zeitkratzer productions, 2CD 2023). Reinhold Friedl — fortepian oraz Kasper T. Toeplitz — bas elektryczny. Nagrane w Art Zoyds Studios, Valenciennes, Francja, październik 2022. Dwa utwory, 119 minut.



piątek, 8 grudnia 2023

Puna & Der Zweite Streich! Two shots from Meinrad Kneer!


Sięgamy dziś po dwie niemieckie płyty, które łączy osoba kontrabasisty Meinrada Kneera. W trio napotykamy na soczystą, swobodnie improwizowaną narrację, z kolei w kwintecie – podpisanym przez wyżej wymienionego – natrafiamy na wyrafinowany jazz, który lubi ponadgatunkowe inspiracje, świetnie radzi sobie w improwizacjach, ale punktem wyjścia jest tu zawsze zgrabnie skonstruowana kompozycja.

Oba nagrania powstały w tym samym studiu nagraniowym w Berlinie, tego samego roku. Muzyka zawarta na obu krążkach zdaje się po części pokazywać przeciwlegle krańce zainteresowań kontrabasisty. Nade wszystko prezentuje nam jednak doskonałego artystkę, który świetnie funkcjonuje w każdych okolicznościach stylistycznych i gatunkowych.



 

Puna

Gitarzysta Olaf Rupp i perkusista Rudi Fischerlehner grywają razem w duecie Xenofox (szukajcie recenzji na tych łamach!). Teraz do swych ognistych, niekiedy post-psychodelicznych narracji dołączyli Meinrada Kneera, który zdaje się być zarówno free jazzowym zwierzem najczystszego chowu, jak i kameralnym, smyczkowym wirtuozem i kolorystą. Mieszkanka powstała z tego piorunująca, śmiało już teraz mieszcząca Punę na liście najlepszych płyty mijającego roku.

Początek nagrania nie zwiastuje jeszcze burzy z piorunami. Smyczek ślizga się po strunach, gitara szuka echa amplifikatora, a perkusja szeleści. Zło czai się jednak z każdej strony i już po kilku pętlach improwizacja zdaje się być gęsta, reaktywna i zadziorna. Wewnątrz tego tygla emocji rodzi się pewna rytmiczna struktura, ale jest ona tylko jednym z elementów budowania linearnej opowieści. Jeśli flow przyspiesza, od razu kipi psychodelią, jeśli zwalnia, mroczna kameralistyka bierze nas we władanie i zaciska pętlę na dygoczącej szyi. Muzycy i ich szalone instrumenty efektownie zawłaszczają tu każdy skrawek przestrzeni dźwiękowej. Emocje rosną, opowieść nabiera rockowych kolorów, ale kontrabas wciąż pracuje w trybie arco, co sprzyja budowaniu jeszcze większej jakości. Po upływie jedenastej minuty dynamika narracji spada i zaczynają wiać boczne wiatry – rezonują talerze, kontrabas niespodziewanie wchodzi w tryb pizzicato, a gitara zasypuje nas coraz większymi garściami flażoletów. Z każdego zakamarka sceny zaczyna teraz sączyć się kwaśny odczyn, który na etapie finalizacji zbuduje kolejną gęstą opowieść.

Kolejne dwie improwizacje są nieco krótsze, ale nasycone podobnym ładunkiem ekspresji. Ta pierwsza startuje na pełnym gazie. Strumień dźwiękowy nabiera mocy z każdą sekundą, a jego ważnym elementem jest znów jakże swawolny smyczek. Narracja faluje, bywa mroczna, niemal kąpie się w odmętach czarnego ambientu, za moment staje się dla odmiany niezwykle ekspresyjna. Cały czas pnie się jednak ku górze, a po osiągniecia punktu przegięcia delikatnie przygasa, płynąc frazami post-jazzu w wprost z gryfu gitary. Także kolejna opowieść startuje z pełnymi ustami emocji – ścieg narracji szyty tu jest rockiem i funkiem. Basowy groove, rozhuśtana gitara i perkusja, która każdy splot dramaturgicznych okoliczności lepi w zwartą opowieść. Puna przez moment zasługuje na miano prawdziwego power trio, ale nie byłaby sobą, gdyby nie popadała w psychodeliczne didaskalia. Improwizacja przez większą część nagrania płynie na kontrabasowym pizzicato, ale gaśnie pod urokliwym i jakże przemożnym wpływem smyczka.

Ostatnia improwizacja daje nam chwile rezonującego oddechu, przynajmniej w fazie początkowej. Artyści zasypują nas teraz drobnymi, preparowanymi frazami. Znów aktywny jest smyczek, który nie szczędzi strun, efektownie w nie uderzając. Z tego galimatiasu fonii powstaje masywna i typowa dla tria gęsta opowieść. Tu doposażona w warstwę rytmiczną silnie akcentowaną przez kontrabas i perkusję. Dla odmiany gitara znajduje teraz przestrzeń dla pick-up’ owych swawoli. Dźwięków i emocji przybywa, ale pomiędzy nimi wciąż mieści się dużo powietrza. Faza tłumienia wiecznego ognia post-psychodelii czyniona jest na wyjątkowo efektownym wydechu – syci się ambientem, budowanym przez wszystkich.



 

Der Zweite Streich

W przeciwieństwie do tria Puna, w składzie kwintetu Kneera znajdujemy anonimowych dla nas muzyków. Zatem przywołajmy tu jedynie bardzo dobrze brzmiące na papierze instrumentarium – trzy dęciaki (puzon, alt i trąbka), perkusja i kontrabas lidera. Sytuacja startowa jest zatem intrygująca i od razu zaznaczmy, iż także na końcu tej podróży jesteśmy zadowoleni. Album, to oczywiście propozycja dla fanów jazzu, którzy lubią from time to time wdawać się w niezbyt intensywne igraszki z free jazzem. Kompozycje Meinrada, zgodnie z liner notes, zdają się korzystać z dalece wielogatunkowych inspiracji, za każdym razem są także świetnym otwarciem dla procesu niekiedy całkiem swobodnej, choć silnie ukierunkowanej jazzowo, improwizacji.

Pierwszy temat podaje sekcja rytmu, a rola dęciaków skupia się na odpowiednim opatrzeniu go melodyką. Rytm wydaje się być dość masywny, w kontrze do ulotnej melodii. Ekspozycje solowe należą tu do altu i trąbki, a prowadzone są na bazie dobrze pracującego kontrabasu i perkusji. Drugi temat tytułem nawiązuje do Ornette Colemana, jest silnie emocjonalnym bluesem, który w fazie ekspresji chętnie sięga po estetykę Alberta Aylera. Trzeci utwór otwiera solo kontrabasu. Temat podany tu jest kolektywnie i zdaje się mieć dość niebanalne metrum. Zwraca uwagę świetne solo puzonu. W kolejnej części kwintet brzmi jak mała orkiestra swingowa. Temat do śpiewania i tupania noga, utwór zwieńczony ekspresyjnym solem perkusji.

Piąta kompozycja w fazie otwarcia jest … swobodną improwizacją saksofonu i kontrabsu. Temat utworu pojawia się dość późno, a cała opowieść nabiera interesującej dynamiki. Szóstą część ponownie otwiera kontrabas, tym razem traktowany smyczkiem. Smutna, molowa narracja zostaje bardzo bogato zaaranżowana dętymi zdobieniami. Tu muzycy początkowo zdają się koncentrować na ogrywaniu tematu, nie zaś ekspozycjach solowych. Te ostatnie pojawiają się później i są nieco przegadane. Siódma opowieść stawia na dynamikę i stylowy groove basu. Znów nieco molowy temat podają tu same dęciaki. Ostatni utwór po części stawia na swobodną improwizację, tu bogaconą plejadą dźwięków preparowanych. Temat utworu jest balladowy i nieco mniej intrygujący, z kolei faza improwizacji zdecydowanie trzyma poziom jakże udanego otwarcia. Szczególnie podobać się może solo basu wsparte na perkusji. Zakończenie skrzy się ciekawą, na poły semicką melodyką.

 

Rupp, Kneer & Fischerlehner Puna (Klanggalerie, CD 2023). Olaf Rupp – gitara elektryczna, Meinrad Kneer – kontrabas oraz Rudi Fischerlehner – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w Berlinaudio, Berlin, styczeń 2021. Cztery improwizacje, 46:11.

Meinrad Kneer Quintet Der Zweite Streich (Jazzwerkstatt, CD 2023). Sebastian Piskorz – trąbka, Peter Van Huffel – saksofon altowy, Gerhard Gschlößl – puzon, Meinrad Kneer – kontrabas, kompozycje oraz Andreas Pichler – perkusja. Nagrane w Berlinaudio, Berlin, listopad 2021. Osiem utworów, 65:25.