wtorek, 31 grudnia 2019

50 Reasons To Remember The Year 2019! Pięćdziesiąt powodów, by zapamiętać rok 2019!


The albums are featured in alphabetic order. Click the link below, to read the review.

Albumy są zaprezentowane w kolejności alfabetycznej. Kliknij w link, by przeczytać recenzję płyty.

Please notice that photo does not contain all featured albums. Zdjęcie nie zawiera okładek wszystkich wyróżnionych płyt.




Agustí Fernández/ Joe Morris/ Charmaine Lee  Magma

Aidan Baker &  Karen Willems ‎ Awel

Àlex Reviriego & Discordian String Ensemble  Incerto For Doublebass And Strings

Barry Guy ‘ Blue Shroud Band  Odes And Meditations For Cecil Taylor

Benedict Taylor & Anton Mobin  Close/ Quarters

Biliana Voutchkova/ Ernesto Rodrigues/ Rodrigo Pinheiro  ‎White Bricks And The Wooden Mutes

Bruno Gussoni/ Marcello Magliocci/ Adrian Northover  The Sea Of Frogs

Cement Shoes  Opus Caemenicium

Christine Abdelnour/ Chris Corsano  Quand Fond La Neige, Où Va Le Blanc?

Colin Webster & Vasco Trilla with Michał Dymny  Live at 2nd Spontaneous Music Festival

Daniel Thomson & Colin Webster  Boskage

Dead Neanderthals  Ghost

Der Finger  Le cinque stagioni 

Dirk Serries/ Benedict Taylor  Puncture Cycle

Discordian Community Ensemble  Degenerative Music #1

Ferran Fages/ Albert Cirera  Aliatge

Ferran Fages/ Vasco Trilla  Gestell

From Wolves To Whales  Dead Leaves Drop

Evan Parker/ Joe Morris The Village

Evan Parker/ Lotte Anker/ Torben Snekkestad  Inferences

Evan Parker/ Barry Guy/ Paul Lytton  Concert In Vilnius

GGRiL  Façons

Guillotine  Guillotine 

Ilia Belorukov/ Gabriel Ferrandini  Disquiet 

JJ Duerinckx/ John Russell/ Matthieu Safatly  Serpentes

Jonas van den Bossche/ Alec Ilyine/ Dirk Wachtelaer  Double Threat (DW bandcamp, DL 2019)

Julien Desprez/ Mette Rasmussen  The Hatch

Kodian Trio III

Liquid Quintet  Bouquet

Low Vertigo (Diego Caicedo, Goncalo Almeida, Vasco Trilla)  Low Vertigo

Mełech/ Mazurkiewicz/ Trilla  Dog/Hum/Brain

Paweł Doskocz & Vasco Trilla  Hajstra

Peter Orins  Happened By Accident

Phicus/ Martin Küchen Sumpflegende

Piotr Mełech & Wojtek Kurek  Split Here

Points (Luís Vicente, Valentin Ceccaldi, Marco Franco, Marcelo dos Reis)  Points

Quartett Non Locality (Sarah Claman, Dominik Strycharski, Zbigniew Chojnacki, Ramon Prats)  Quartett Non Locality

Ramon Prats/ Albert Cirera Duot  Fe

Spinifex  Soufifex

Sture Ericson/ Johannes Nästesjö/ Håkon Berre Ausfahrt Freihalten

The Attic  Summer Bummer

The Void Of Expansion  Governed By Decay

The Fictive Five  Anything Is Possible

Thisquietarmy/ Dirk Serries/ Tom Malmendier  Hell

Tom Chant/ Michał Dymny/ Vasco Trilla  Ban Opticon

Tonus  Ear Duration

Witold Oleszak with Luis Vicente and Vasco Trilla  Live at 1st Spontaneous Music Festival

Witold Oleszak & Roger Turner   Live at 2nd Spontaneous Music Festival

Yasmine Azaiez  Everyday Things

Yodok III  This Earth We Walk Upon



poniedziałek, 30 grudnia 2019

Mełech, Mazurkiewicz & Trilla! When a Dog tries to Hum its Brain!


Trzy w jednym, choć każdy z osobna także! Niemal w cztery lata po powstaniu, nareszcie jest z nami niebywała trylogia swobodnej improwizacji na klarnet, kontrabas i perkusjonalia!

W drugiej połowie września 2016 roku wysłannik Trybuny gościł na wyśmienitym koncercie trzech muzyków – Piotra Mełecha, Jacka Mazurkiewicza i Vasco Trilli.  Swoje wrażenia zawarł w tej oto epistole. Nagrania, które dziś posłuchać możemy na płytach Dog, Hum i Brain, powstały ponad pół roku wcześniej, dokładnie w trakcie czwartego tygodnia lutego. Najpierw był koncert w poznańskim Psie Andaluzyjskim (21.02), potem w warszawskim Mózgu (24.02), a na koniec tygodnia, w okolicznościach studyjnych Tuczna, miała miejsce rejestracja dźwięków bez oklasków (27.02) *). Zgodnie wszakże z numeracją katalogową wydawcy, Multikulti Project, słuchamy najpierw koncertu starszego, potem nagrania studyjnego, a na końcu koncertu młodszego. Dodajmy, iż taka, a nie inna sekwencja odsłuchu, definitywnie wzmacnia dramaturgię całości.

Piotr Mełech gra na klarnecie i klarnecie basowym (na płytach Hum i Brain, używa elektroniki), Jacek Mazurkiewicz gra na kontrabasie (na płytach Hum i Brain, również używa elektroniki), a Vasco Trilla gra na perkusji i instrumentach perkusyjnych. W jednym nagraniu sesji studyjnej, muzyków wspomaga na gitarze Damian Pielka (przy okazji, realizator nagrania). Płyty dostępne są na separatywnych wydawnictwach, zatem w przypływie kosmicznej głupoty, zamiast kupić całość, możecie też nabyć pojedyncze dyski z trylogii.




Dog, 39:12, 4 tracks

Szelest ciszy perkusjonalii, rezonans talerzy, drżenie klarnetu basowego i kontrabasu, które nie wydały jeszcze pierwszego dźwięku, ale czujemy doskonale ich obecność na scenie. Posuwiste, suche frazy, czynione mocą ontologicznego skupienia. Po chwili klarnet basowy łapie łyk semickiej melodyki i swoją masą kradnie przestrzeń nagrania. W szóstej minucie na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, towarzyszy mu orkiestra talerzy i dzwonków. Po trzech kolejnych minutach klarnet basowy daje znak, by rozpocząć marsza pogrzebowego prawdziwie nowej generacji. Tria nabiera dynamiki i zdaje się spoglądać ku free jazzowym rozwiązaniom dramaturgicznym. Błyskotliwe, chropowate brzmienie masywnej narracji, w trakcie której na każde pytanie udzielana jest prawidłowa odpowiedź. Trwająca kwadrans pieśń otwarcia przygasa repetującym kontrabasem.

Druga i trzecia improwizacja są krótsze, nieco bardziej zwarte w formie. Ta druga budzi się w tubie klarnetu basowego, obok smyczek, dzwonki i wataha małych robaczków, wypuszczona na spacer po glazurze werbla. Narracja płynie jednym strumieniem, tryska bezpretensjonalną urodą. Pod sam koniec tej części kontrabasista w samotności zrywa szkliwo z ołowianych strun, a klarnet basowy prycha w oddali. W kolejnym odcinku muzycy proponują skromnego walczyka, który rodzi się na gryfie kontrabasu. Klarnet basowy śpiewa, perkusjonalia drżą złowieszczym rytmem. Całość bystrze narasta pod masywnym przewodnictwem dęciaka, po czym wygasa na barkach kontrabasu, ale światło gasi ostatecznie ten pierwszy.

Finałowa partycja Psiego koncertu – preparacje czynione smyczkiem na strunach kontrabasu, małe, perkusyjne wprowadzenie, także z akcentami preparacji. Post-industrialne wejście w ostatni kwadrans improwizacji. Cichy klarnet próbuje zaistnieć dopiero w połowie czwartej minuty. Trilla uruchomił właśnie armię wibratorów, a Mazurkiewicz grzmi całym ciałem, zatem Mełechowi nie jest tu łatwo. Prosi o głos, skomle, łasi się do stóp wielbłądów. Po szóstej minucie percussion biorą łyk powietrza, a kontrabas już tylko drży z wysiłku. Klarnet wykorzystuje okazję i brnie w zmysłowy taniec. Po chwili podrywa do lotu partnerów i trio w ułamku sekundy zaczyna przypominać free jazzowy walec. Niemal pięciominutowa ekstaza Mełecha kończy się, a ster narracji wpada w ręce Mazurkiewicza. Jego instrument grzmi i ryje bruzdy w podłodze. Dzwonki w dalekim tle skutecznie nawołują do finalizacji koncertu.




Hum, 37:48, 5 tracks

Warkot klimatyzacji, rezonans talerzy, plaża Sao Paulo późną nocą, pomruk nadbrzeża portowego, szum poświaty zbliżającego się poranka – oto kolejne nagranie tria, które zaczyna się na długo przed tym, nim muzycy wydadzą z siebie pierwszy dźwięk. Głęboko zanurzony w podłodze smyczek kontrabasu, elektronika podszyta tajemnicą, dark ambient, który lepi się w drony. Klarnet milczy, bo Mełech prawdopodobnie szuka czegoś w stercie kabli. Jego dęciak odzywa się dopiero w połowie piątej minuty – jakby właśnie wyczołgał się z piwnicy. Jacek i Vasco płyną pełnym, gęstym strumieniem post-akustyki, a Piotr wije się po podłodze niczym wąż Czarnoksiężnika. Druga opowieść rozpoczyna się dronem klarnetu, znów z samego dna ciszy. Talerze rezonują, kontrabas burczy analogową elektroniką małej mocy. Drżenie i masywne pulsary, klarnet pełen egzystencjalnego niepokoju. W połowie piątej minuty grzmot kontrabasu, razem z masą elektronicznych dźwięków, garściami czerstwej plądrofonii i armią perkusjonalnych złośliwców (choć akustycznych, równie głośnych) pcha klarnet coraz wyżej. Ten, niczym skazaniec, umieszczony między młotem a kowadłem, nabiera krwi do mózgu, pęcznieje żywą intensywnością. Muzycy bez trudu osiągają bramę wiecznego hałasu.

Od trzeciej improwizacji elektronika zdaje się już niepodzielnie panować na studyjnej scenie. Harsh flow na kablach, na gryfie kontrabasu i wewnątrz każdego z perkusyjnych tomów. To teraz swoje trzy grosze dodaje gitara, która zdaje się być kolejnym generatorem wysokiej mocy. Tuż przed upływem piątej minuty z masywnego bloku betonu wyłania się klarnet. Daje oznaki życia, jest nawet zdolny wydawać dźwięki! Czwarta improwizacja to już nie przelewki – do akcji wkracza klarnet basowy, grzmią talerze i dzwonki, smyczek kontrabasu sięga podłogi i burczy złowieszczo. Posuwiste ruchy pędzlem od przaśnego piekła do ciemnego nieba. Wydaje się, że Vasco uruchomił już wszystkie przedmioty, jakie zabrał do studia nagraniowego. Elektronika dokłada do ognia. Wejście w piątą, ostatnią improwizację, już niczym nie zaskakuje. Elektronika skwierczy i pulsuje, spalone na wiór robaczki tańczą na werblu. Klarnet, o ile jeszcze żyje, dobywa dźwięki, które słyszymy w naszej wyobraźni. Ściana dźwięku, która wraz z wybiciem ósmej minuty improwizacji, gwałtownie umiera.




Brain, 40:33, 2 tracks

Oddech Mózgu, publiczność, która wierci się na niewygodnych krzesłach, czyjeś kroki, dotykanie strun kontrabasu, talerze, które drżą, leniwe robaczki, które gubią drogę na werblu – aura wejścia w spektakl budzi niepokój, ale i pewność, że emocje znów zawładną nami, co najmniej na czterdzieści minut. W połowie czwartej minuty odzywa się klarnet basowy, śle pasaże nieoczywistych skojarzeń. Masywna, bardzo powolna akustyka, która nabrzmiewa, pęcznieje, robi się tłusta i lepka. W ósmej minucie akustyka zdaje się na moment przygasać. Na pierwszy plan wybija się nieinwazyjna, wręcz oniryczna elektronika. Towarzyszy jej śpiewny klarnet basowy i drummer, który zdaje się, że stanął na dramaturgicznym rozdrożu. Kolejnym stadium improwizacji jest solowa ekspozycja Piotra – jego klarnet basowy kacze ku górze, po czym raptownie opada w dół. Kontrabas Jacka brnie silnym pizzicato z dynamiką żółwia. Vasco pichci na boku kolejną pikantną strawę dla ducha. Instynktownie muzycy wybierają kierunek dalszej podróży – free jazz! Kilka minut gotującego się klarnetu basowego i sekcji rytmu, której serce bije niczym Dzwon Zygmunta. Po trzynastej minucie bystre wytłumienie – kontrabasowe solo na tle relaksujących dzwonków. Po kilku minutach powraca Piotr, mam już w dłoniach mniejszy klarnet. Cała trójka szybko nabiera ognia w tańcu i do końca seta czyni już same cuda.

Na starcie drugiego seta recenzent nie jest pewien, czy słyszy perkusjonalne preparacje, czy ciche kwilenie klarnetu. Jedno i drugie wydaje mu się równie zmysłowe. Po prawdzie, to czysta retoryka, bo od pewnego czasu improwizuje już duet. Jacek cierpliwie czeka na swój moment i wchodzi do gry bardzo plastycznie – małe frazy smykiem, niczym dotknięcia pawim piórem. Pod koniec czwartej minuty dodaje do swojej potrawy garść elektroniki. A tymczasem klarnet już od dawna egzystuje w prawdziwie szaleńczej eskapadzie! Po chwili sytuacja narracyjna wydaje się równie fascynująca – mała, analogowa elektronika spleciona z żywym kontrabasem, perkusjonalne preparacje i klarnet, który milczy, bo słucha kolejnej udanej porcji post-elektroniki. Ciekawy, post-industrialny trójkąt bermudzki: elektronika-akustyka-elektronika. Po dziesiątej minucie flow improwizacji narasta - wodogrzmoty, pokaz sztucznych ogni – robi jeszcze kilka kroków, po czym fantastycznie gubi dynamikę i schodzi na poziom warcząco-szemrzącej ciszy. Niedługo przed upływem piętnastej minuty klarnet basowy zaczyna ostatnią tego wieczoru opowieść. Przez moment jest sam na scenie – chrobocze, warczy, klnie przez zęby, skwierczy żywymi dźwiękami. W ramach komentarza - szarpanie strun kontrabasu i armia złotych talerzy. Na ostatniej prostej skromny galop, świetnie puentujący wyjątkowy koncert. Ach, ten klarnet basowy!


*) Muzycy w trasie grali zapewne także inne koncerty, ale dla dramaturgii tej recenzji nie jest to takie istotne.



piątek, 27 grudnia 2019

Zlatko Kaucic, Michael Moore, Silvia Bolognesi, Marco Colonna & Albert Cirera! Morning Patches


Recenzja powstała na potrzeby portalu Jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana


Smakowitej muzyki swobodnie improwizowanej nigdy dość! By posłuchać kolejnej z jesiennych nowości Fundacji Słuchaj!, przenieść się musimy do obiektu sakralnego w dalekiej/ niedalekiej Słowenii (St. Martin's Church) i uczestniczyć w imprezie pod nazwą BCMF (Brda Contemporary Music Festival). Kwintet pod wodzą świetnie nam znanego perkusjonalisty ziemnego Zlatko Kaucica, w pysznym międzynarodowym składzie amerykańsko-katalońsko-włoskim, proponuje trwający niespełna trzy kwadranse spektakl dźwiękowy, podzielony na dziesięć fragmentów z tytułami.




Przygodę z dźwiękiem Morning Patches zaczynamy pogłosem płynącym z … nieistniejącego fortepianu. Do życia budzą się fonie trzech instrumentów dętych, obok szelest bogatego zestawu przedmiotów Kaucica, umieszczonych na rezonującej podłodze, wreszcie drżenie smyczka na gryfie kontrabasu. Skupienie muzyków jest niemalże sakralne, pierwsze dźwięku budują prawdziwie molekularną, filigranową improwizację, naznaczoną sznytem swobodnej kameralistyki. Narracja jest płynna, muzycy lubią długie frazy, całość toczy się na delikatnie zaciągniętym ręcznym, jakże typowym dla ekspresji chamber music. Druga część kontynuuje delikatną i wyważoną dramaturgicznie opowieść, klejoną z małych fraz, ale i także z dłuższych pociągnięć pędzlem. Pogłos obiektu sakralnego sprawia, iż wiele dźwięków owianych jest tajemnicą i pytaniem o miejsce ich powstawania. Kontrabasistka, która na ogół operuje smyczkiem, czasami sięga po technikę pizzicato, czym burzy nieco podniosły nastrój improwizacji, szczęśliwie jednak nie czyni tego zbyt często.

Po pierwszych dwóch, dość rozbudowanych czasowo improwizacjach, w dalszej części nagrania muzycy proponują nieco krótsze impresje foniczne. Trzecia historia bazuje na dźwiękach saksofonów, które bywają preparowane (za ten obszar odpowiada głównie Albert Cirera). Podobny klimat mają kolejne dwa odcinki, kreowane przeważnie przez dęciaki, wspierane ornamentyką perkusjonalii. Dramaturgia spektaklu od czasu do czasu nieco przysiada, trochę brakuje w nim emocji i bardziej bystrych interakcji pomiędzy muzykami. Bywa to jednak rekompensowane przez piękną akustykę przestrzeni kościoła i brzmienie poszczególnych fraz. Siódma część wydaje się w początkowej fazie nadmiernie zapętlona, jednak inicjatywę przejmuje smyczek i wyprowadza narrację na bardziej interesujące tory, gdzie budzą się emocje, a tembr saksofonu i klarnetu intrygująco się zabrudzają.

Ostatnie trzy historie wynoszą całość koncertu na bardziej spektakularny poziom. W ósmej części warto zawiesić ucha na krótkiej, ciekawie rwanej rozmowie saksofonu i klarnetu basowego. W dziewiątej oś opowieści spoczywa na preparacjach Cirery, świetnie komentowanych talerzami Kaucica. W sukurs idą też smyczek kontrabasu i klarnet, czyniąc ten epizod być może najbardziej frapującym na całej płycie. Finałowa improwizacji dużo czerpie z pulsującego kontrabasu, któremu wtórują dęciaki, płynące dłuższymi frazami. W ostatnich dźwiękach nie brakuje pokrętnej słodyczy, snutej na bazie wewnętrznego rytmu saksofonu i klarnetu basowego.


Morning Patches by Zlatko Kaucic Quintet feat. Michael Moore (saksofon altowy, klarnet), Silvia Bolognesi (kontrabas), Marco Colonna (klarnet, klarnet basowy), Albert Cirera (saksofon tenorowy). Wydawca: Fundacja Słuchaj! CD, 2019.

poniedziałek, 23 grudnia 2019

Watts! The Antistandard! Awatair! SLD! heArt Ensemble! Radium! Warmbladder! Sundogs! Fairhall! Tatvamasi! Innercity Ensemble! The Christmas’ Summary smells like the unholy ghosts!


Redakcyjne półki z płytami znów gną się pod ciężarem fantastycznej muzyki (cokolwiek byśmy pod tym pojęciem nie rozumieli!). Czas na prawdziwie świąteczną zbiorówkę recenzji. Uwaga, nastrój nie zawsze będzie pogodny i relaksacyjny, albowiem złe duchy będą z nami w każdej chwili odczytu i odsłuchu dwunastu absolutnych świeżynek wydawniczych!

A dzisiejsza marszruta jest wyjątkowo pokrętna: zaczynamy w Zjednoczonym Królestwie, ale będziemy raczej tańczyć i śpiewać w … afrykańskich rytmach, potem barceloński tygiel hardcore composed impro, post-coltranowskie trzęsienie ziemi wprost z Gdańska, wyrafinowany open jazz z Buenos Aires, swobodna improwizacja z Montrealu, garść eksperymentów, nie bez udziału elektroniki, z Francji i Danii, znów Coltrane, tym razem na małe instrumenty, a na koniec krajowy, zgrabnie szyty post-rock-jazz, nie bez elementów zwinnej improwizacji!

Merry Christmas, no matter what god you are worshiping right now!




Trevor Watts  Life & Music (Hi4Head Recs, CD 2019)

Trevor Watts ma w dorobku całe mnóstwo genialnych płyt free jazz/ free improv, ma też niemały zasób fantastycznych nagrań z melodyjną, taneczną muzyką, skąpaną w afrykańskich rytmach. Na potrzeby tej fascynacji ukłuł określenie Moiré Music i właśnie nagrania poczynione w tej estetyce dostarcza nam na albumie o wszystko mówiącym tytule Life & Music (płyta ukazała się w lutym, dokładnie na 80 urodziny artysty!). Pochodzą one z lat 2005-2011, a w ich tworzeniu udział wzięli: Trevor Watts na saksofonie altowym i sopranowym, flecie drewnianym, perkusjonaliach, fortepianie, syntezatorze i mbirze, a w niektórych utworach (opis płyty skąpi nam szczegółów) wspomagają go: Jamie Harris – perkusjonalia i głos, Geoff Sapsford – gitara i głos, Giampaolo Scattoza – perkusja, Roger Carey – gitara basowa, Anna Watts – głos, Rob Leake i Amy Leake – saksofony tenorowe. Płyta zawiera czternaście kompozycji, łączny czas ich trwania, to 69 minut i 58 sekund. Zapraszamy do tańca!

Zestaw piosenek otwiera utwór, w którym zdaje się, że Watts gra na wszystkich instrumentach – śpiewnym alcie, perkusjonaliach, które biją serdeczny rytm i syntezatorze, który brzmi niczym soft fussion z lat 70. ubiegłego stulecia. Brzmienie muzyki jest dalece subdoskonałe, płaskie i jakby pokryte kurzem całej historii muzyki z Czarnego Lądu (nagrania są współczesne, zakładamy zatem, iż to świadomy zabieg autora). W kolejnym nagraniu muzyk, poza saksofonem, sięga także po mbirę i kreuje posuwistego walczyka z niezwykle bogatą sekcją rytmu, zdobionego melodią, którą możemy nucić w nieskończoność. W piątym utworze, do głęboko zakorzenionej w afrykańskiej polirytmii ekspozycji, dochodzą jeszcze równie czarne wokale, a także błyskotliwa gitara. Na tym pięknym tle saksofon snuje wyjątkowo zmysłowe solo. Równie udana, z pozycji saksofonu, jest siódma piosenka, gdzie rytm zdaje się być także wzmocniony elementem syntetycznym. Niezwykle dynamiczny jest utwór jedenasty, gdzie swingujący saksofon pędzi na złamanie karku z bogatymi perkusjonaliami i mocną sekcją rockową. Równie dużo emocji dostarczają dwa ostatnie fragmenty płyty – śpiewająca, rozdygotana emocjami, zawsze pozytywnymi, gorąca Afryka!

Płytę uzupełniają solowe nagrania Wattsa na saksofon i syntezator, na ogół bardzo wyciszone i balladowe, niosące nieco egzaltowane przesłanie muzyka dla reszty świata. Także za to, kochamy Trevora Wattsa!




The Antistandard  All Of Them! (Discordian Records, DL 2019)

Pod tą jakże piękną nazwą kryje się kwintet muzyków z Barcelony, pędzący na zatracenie pod śmiałym, i jak zawsze artystycznie bezczelnym, przewodnictwem El Pricto. Szef Discordian Records skomponował cały materiał, dyrygował i jeszcze (wszak, to człowiek-orkiestra!) zagrał ogniste frazy na saksofonie altowym. Kwintet Antystandardu uzupełnią: Víctor Colomer na puzonie, Diego Caicedo na gitarze elektrycznej, Javi Garrabella na basie elektrycznym i Enric Ponsa na perkusji. Nagranie koncertowe, poczynione w klubie Sinestesia w trakcie dwóch tegorocznych, wiosennych bytności. Dziewięć utworów, 52 minuty i 17 sekund.

Tym razem zapraszamy do krainy niemal hardcore punkowego piekła post-jazzu i improwizacji. Będzie głośno, także ostro, a dramaturgia całości będzie coś miała z dynamiki serii z karabinu maszynowego! Aura otwarcia spektaklu mówi nam wiele o ładunku emocji, jakich dostarcza The Antistardard – drapieżne, noise rockowe brzmienie, połamane frazy, masywne, ciężkie brzmienie. Gatunkowy tygiel skojarzeń, gdzie niemal każda sekwencja czerpie z innej bajki – saksofon i puzon kradną z free jazzu, gitara z basem grają wodewilowe … reggae, a perkusja swinguje! Wszystko precyzyjnie zaplanowane, pod batutą genialnego szaleńca. Dramaturgia piętrzy warstwy narracji, a zornowskie Naked City zagląda za kurtyny i bije brawo na alarm! Nawet jeśli na moment tempo i intensywność opowieści zostaje przez muzyków delikatnie wytłumione, to tylko po to, by złapać oddech i uderzyć ze zdwojoną siłą.

Co jeszcze dobrego? Czwarta opowieść wydaje się gęsta niczym ciekły ołów, a pięciolinia kompozycji Pricto zapewne ugina się od znaków. Połamany post-funk, zagubiony w spalonej filharmonii, który cierpi na depresję maniakalno-prześladowczą. Szóstą część, rozdygotany recenzent jest w stanie podsumować jedynie bystrym słowotokiem – hardcore noise speed post-metal! Gitara Caicedo wpada w wir nieustających szaleństw, a po czwartej minucie decyduje się na doom metalowy przystanek, w trakcie którego brzmi niczym piorunujące, improwizowane Low Vertigo! W szóstej części jest chwila mikro wytchnienia – dęciaki swingują w estetyce free, a bas funkuje niczym Jaco Pastorius. W kolejnej opowieści duże zbliżenie na linii alt-gitara – prawdziwie miłosny galop, subtelny jak łamanie kołem! W ósmym utworze pomiędzy puzonem, a altem pojawia się szczypta melodii, a sekcja zdaje się trzymać nerwy na wodzy. Wreszcie finał, definitywnie spokojna podróż po wertepach dźwiękowych preparacji – oniryczna gitara, charkot puzonu, cisza drżącego basu, rezonans talerzy i uśmiech altu. Bukiet pięknych, niemal pojedynczych fraz na zakończenie krwistego szaleństwa! What a beauty madness!




Awatair (Gos/ Tokar/ Gadecki) Awatair Plays Coltrane (Fundacja Słuchaj!, CD 2019)

John Coltrane żyje i ma się wyśmienicie! Tegoroczny kwiecień, gdański klub Żak, wiosenna edycja Jazz Jantar, a na scenie trio o nazwie własnej Awatair. W jego składzie: Michał Gos na perkusji, Mark Tokar na kontrabasie i Tomasz Gadecki na saksofonie tenorowym i barytonowym. Trzy kwadranse kolektywnej improwizacji, która w trzech z czterech przypadków wskazane ma pewne drogowskazy w postaci, przywołanych z nazwy, kompozycji Johna Coltrane’a.

Otwarcie koncertu przypada w udziale, zagotowanemu od pierwszego dźwięku, saksofonowi tenorowemu i żylastemu smyczkowi na gryfie spokojnego jeszcze kontrabasu. Wejście w jarzmo spektaklu jest wyjątkowe bystre, tym bardziej, iż od 50 sekundy jest też z nami dynamiczny circle drumming. Tembr tenoru, który zdaje się być delikatnie zabrudzony, dba o poziom emocji, rysuje pętle i goni sekcję rytmu do wzmożonych aktywności. Kontrabas słucha, nie stroni do grania ciszą, ale zawsze jest gotowy na muskularny walking. Narracja osiąga mistrzowski poziom już pod koniec trzeciej minuty, a w tle pobrzmiewa melodyka free jazzowej Trójcy Świętej. Po kolejnych trzech minutach trio sięga już nieba, ale to wcale nie jest powód, by hamować. Płynne przejście w drugą część odbywa się na barkach kontrabasu. Każdy z muzyków dodaje także garść preparacji. Tytułowa Naima toczy się demokratycznie, bardzo kolektywnie i niebywale … dynamicznie, czego najlepszym przykładem zwinne duo saksofonu i perkusji, po którym Gadecki dopiero po raz pierwszy przywołuje melodię mistrza. Sekcja rytmu nie czyni tu jednak niczego na kolanach, zatem narracja pędzi na zatracenie, a niskie częstotliwości ryją bruzdy w podłodze.

Solo perkusji wyznacza trzeci fragment, tym razem określony jako improwizacja ku chwale Johna. Jest ogień, jest i szczypta nostalgii, a po pewnym czasie także bukiet saksofonowych prychów i westchnień kontrabasu. Potok wyłącznie udanych dźwięków, głównie ku chwale … swobodnej improwizacji, a na koniec szybki overview pamiątek po cudownych latach 60. ubiegłego stulecia. Znów solowa ekspozycja perkusji wyznacza nam zmianę numeru traku na dysku (koncert wszakże nie przestaje być jednolitym strumieniem dźwiękowym). Trochę narracyjnej repetycji, szum szczoteczek, szmer dysz i wspólne poszukiwanie meta melodyki na dalszą część podróży. W pewnym momencie instrument Gadeckiego brzmi jak upalony flet, choć to być może delikatnie stłamszony … baryton. Ostry smyczek i kompulsywna perkusja gnają przed siebie niezależnie od owej poznawczej retoryki. W połowie dziewiątej minuty trio gasi na moment płomień narracji, bierze łyk święconej wody i rusza na finałową przebieżkę. Saksofon śpiewa tu już cały wypełniony życiem Johna, ale nie stroni od dramaturgicznych zadziorów, którą zdają się dodatkowo stymulować kreację partnerów. Ostatnie kilkadziesiąt sekund, to czas stylowego tłumienia opowieści i ostatni, jakże śpiewny flow, skierowany w stronę patrona tego wyśmienitego koncertu.




SLD Trio (Shocron/Lamonega/Diaz) EL Contorno Del Espacio (Fundacja Słuchaj!, CD 2019)

Pozostajemy z dużą ilością jazzu pomiędzy zębami. Trio zwie się SLD, co stanowi bez wątpienia akronim pierwszych liter nazwisk muzyków, nie ma zatem jakichkolwiek konotacji… politycznych. Wytrwana, otwarta, dobrze skonstruowana opowieść jazzowa wprost z Buenos Aires, za powstanie której odpowiadają: Paula Shocron na fortepianie, także melorecytacja w utworze ósmym, German Lamonega na kontrabasie oraz Pablo Diaz na perkusji. Nagranie studyjne z września ubiegłego roku (Estudio Libres), składa się z dziesięciu kompozycji (dziewięciu autorstwa muzyków tria, jedna to standard Ellingtona), łączny czas - 47 minut i 14 sekund.

Trójka Argentyńczyków zaprasza nas na intrygującą podróż po zakamarkach kameralnego jazzu, którego sercem pozostaje improwizacja, na ogół czyniona bardzo kolektywnie. Pianistka dobrze porusza się w estetyce klasycznej, także współczesnej, czuje się też jak ryba w wodzie, gdy trzeba puścić wodze fantazji i uciec w bystrą stylistykę free. Dużo świetnej roboty czyni tu kontrabasista, który na ogół rysuje szlak narracji zwinnym pizzicato, a jeśli sięga po smyczek, robi to w dramaturgicznie uzasadnionych przypadkach. Perkusista świetnia uzupełnia partnerów, stylowo akompaniuje, raczej stroni od indywidualnych ekspozycji.

Utwór otwarcia stawia raczej na minimalizm, dobra gra wstępna bez fajerwerków. W trakcie drugiej części pojawiają się pierwsze kanty, zadziory, a narracja z sukcesem szuka wewnętrznej dynamiki. W kolejnym pojawiają się pierwsze preparacje, głównie pianistki, ale także drummera. Szczególnie udane wydają się fragmenty piąty i szósty. Dynamika piana raz pnie się ku górze, innym razem stylowo opada, kontrabas sięga zaś po smyczek i buduje masywny nastrój. Gdy trzeba, trio zmysłowo wchodzi w obszar ciszy, gdzie króluje niczym nieskrępowany barok smyczka, rezonans talerzy i tłumiona ekspresja czarnych klawiszy fortepianu. Co ciekawe, najbardziej dynamicznym utworem na płycie jest kompozycja Ellingtona, która swinguje i stawia na masywny drumming. Po stronie bezapelacyjnych plusów SLD należy też zapisać epizod przedostatni (znów smyczek, znów czarne klawisze!), gdzie narracja rodzi się w ciszy, stąpa na palcach, szuka zaczepki, by po paru chwilach wyczekiwania, uciec w niemal free jazzową kipiel. Ostatni utwór, niezwykle taneczny, zawadiacki, pachnie zmysłowym latino, co niechybnie przypomina nam o miejscu powstania tego naprawdę udanego nagrania open jazzu.




heArt  Ensemble  From The Basement & Oréade (Small Scale Music, CD 2019)

Z Argentyny żabi skok do francuskiej części Kanady! Weteran tamtejszej sceny free improv/ free jazz, perkusista Guy Thouin i formacja heArt Ensemble, która powołał do życia jeszcze w latach 80. ubiegłego stulecia. Obecnie na ogół przybiera ona postać duetu (tu wyjątkowo bystry, dużo młodszy saksofonista Félix-Antoine Hamel), czasami zapraszani bywają goście (na drugiej płycie słyszymy harfistkę Marilou Lyonnais Archambault, która korzysta także z elektroniki). Nasze oczy i uszy pochylamy dziś nad dwoma płytami hE, które wydał lokalny label Small Scale Music. Pierwsza swobodna improwizacja w duecie składa się z ośmiu części, trwa zaś 55 minut i 3 sekundy, druga w trio, to jedenaście części, 67 minut i 9 sekund. Zapraszamy w dość długą (czasami może nazbyt długą) ekspozycję stylowego, wyrazistego free impro, dobrze zakorzenionego w jazzie, którego wiele elementów wydaje nam się bardzo znajomych, ale którego słucha się naprawdę z dużą przyjemnością.
From The Basement. Progresywny, otwarty drumming i bystrze skrzeczący saksofon, które raz za razem budują zwinne, masywne, chwilami bardzo free jazzowe ekspozycje. O ile perkusista dba o dramaturgię całości i rzadko decyduje się na solowe wybryki (ale jak już to czyni, to iskry lecą, patrz: piąta część), o tyle saksofonista co rusz czymś pozytywnym zaskakuje. Nie stroni od preparacji, skromnych wycieczek w kierunku sonorystyki, świetnie zna historię gatunku, lubi zabrzmieć melodią na wprost zaczerpniętą ze skarbów pozostałych po Albercie Aylerze (pierwszy utwór), czy marszową dynamiką, tak charakterystyczną dla tego muzyka (utwór trzeci). Szczególnie udany fragment muzyki z piwnicy, to czwarta improwizacja: zaczyna ją wysoki, bardzo tanecznie usposobiony saksofon, wspiera go wyjątkowo rozbudowane drums & percussion. Narracja dostarcza nam dużo potu i zdrowych, swobodnych emocji, a podsumowuje ją garść preparowanych dźwięków ze strony obu artystów. Także siódma improwizacja zasługuje na wiele ciepłych słów – początkowo opowieść jest ognista, ale jeszcze zyskuje na wartości, gdy saksofonista zostaje sam, tłumi swój flow i stylowymi preparacjami poszukuje finałowej ciszy. W ostatniej części perkusista sięga po tablę, używa także głosu, czyniąc finał płyty niezwykle lekkim i zmysłowym.




Oréade. Honory otwarcia tej płyty hE przypadają harfie, która czystym tembrem podaje melodię. Perkusja dba o rytm, a saksofon zwinnie imituje nutki zaproponowane przez harfę. Podobnie skonstruowany jest kolejny odcinek tej historii, lekki, pachnący dalekim wschodem. Ciekawsze rzeczy zaczynają się od improwizacji trzeciej. Harfa dostaje trochę elektroniki pod struny, sieje ambientowy background, talerze rezonują, a saksofon plecie czarną, jak smoła balladę. Piąta improwizacja także przykuwa nasze ucho – zdaje się być bardziej zadziorna, free jazzowa, z elektroniką, która nie stoi z boku, ale energicznie pląta akustycznie plany saksofonu i perkusji. Akcenty preparacji i dekonstrukcji dźwięków także są tu udziałem muzyków. Szósty numer śmiało możemy zapisać do kategorii drone & ambient. W kolejnym utworze powraca akustyczna harfa, muzyka zyskuje na dynamice i goni nas soczystym free jazzem. A gdy w trakcie kolejnych minut recenzent delikatnie zaczyna utyskiwać nad dłużyznami improwizacji (m.in. powraca motyw tabli i głosu, znany z poprzedniej płyty), improwizacja dziesiąta pozytywnie zaskakuje – taneczny saksofon sopranowy, bystra perkusja i czysta harfa toczą ciekawą, minimalistyczną wymianę uprzejmości. Na sam finał płyty powraca wątek melodii z części pierwszej, którą dobrze reasumuje śpiewny saksofon.




Philip Zoubek/ Ivann Cruz/ Marcin Witkowski Radium (Circum Disk, CD 2019)

Pozostajemy w świecie francuskojęzycznym. Przenosimy się do Lille, jesteśmy na koncercie pewnego tria, jest rok 2017. Philip Zoubek gra na fortepianie preparowanym i syntezatorze analogowym, Ivann Cruz na gitarze elektrycznej i elektronice oraz Marcin Witkowski na perkusji preparowanej i elektronice. Dziewięć improwizacji (na ogół bardzo swobodnych), 54 minuty i 56 sekund.

Radium, bo tak zwie się foniczna dokumentacja owego koncertu, to prawdziwie elektroakustyczna przygoda, kreowana wyobraźnią trzech bystrych improwizatorów, w trakcie której nie brakuje zwinnych preparacji, masywnych pasm elektroniki i mnóstwa niebanalnych rozwiązań dramaturgicznych. Jedynym dylematem odbiorcy zdaje się tu być odwieczna wojna żywych i syntetycznych dźwięków. Gdy dominują te pierwsze, jakość nagrania osiąga stany wysokie lub jeszcze wyższe, gdy dominują te drugie i biorą na swoje barki całe jarzmo świata, wszystkie jego problemy i chcą je rozwiązać masywnymi pasażami niemal harsh-noise, to recenzent zgłasza votum separatum.

Skupmy się wszakże na niewątpliwych atutach Radium. Już samo otwarcie płyty obiecuje naprawdę wiele – metaliczny rezonans strun gitary, młoteczki czarnych klawiszy piana, skupiony, aktywny drumming na wytłumionym werblu i tomach. Matowa narracja z elektronicznym backgroundem, który bystrze wzmaga jakość akustycznych ekspozycji, bogactwo przeróżnych dźwięków - mamy wrażenie, że na scenie jest mała orkiestra, nie zaś trójka muzyków. W drugim utworze napotykamy na ciekawą koegzystencję syntetycznego ambientu, świetlistej gitary i akustycznych preparacji. Kolejny fragment jest niezwykle perkusjonalny, a to zasługa wszystkich uczestników spektaklu, także znów świetnie preparującego pianisty. W czwartej części narracja nabiera niemal industrialnej mocy, posmaku dark ambient i po raz pierwszy szuka hałaśliwych akcentów. Piąta improwizacja tonuje jednak emocje, schodzi na samo dno i stawia na elektroakustyczne preparacje. Nie brakuje akcji typu call & responce, a całość pięknie wygasza akustyka gitary i piana. Równie zmysłowy zdaje się być odcinek numer siedem – garść całkowicie zasłużonego chill-outu, dubowa gramatura gitary, perkusjonalne błyskotki. A wszystko to po odcinku numer sześć, niemal 13-minutowym ataku harsh elektroniki… Podczas, gdy ósma improwizacja znów brnie w syntetyczny hałas, finałowa, dziewiąta koi wszystkie zszargane nerwy – piano szuka ciszy na dnie pudła rezonansowego, szczoteczki perkusyjne szeleszczą, szklista gitara nuci meta melodyjne frazy. Oniryczny, tłumiony finał płyty, która zredukowana do 35-40 minut (czym winny zająć się nożyce edytora już wiemy), byłaby definitywnie kandydatem na roczne podsumowania nie tylko redakcji Trybuny.




Warmbladder  Symphony Wackoedipus "Metamorphic" (Gotta Let It Out, CD 2019)

Wojenne dylematy, jakie towarzyszyły nam w trakcie poprzedniej recenzji, tym razem nie będą miały racji bytu, albowiem wszystkie dźwięki zawarte na krążku, który za moment obgadamy, są w pełni … syntetyczne! Tomo Jacobson, świetnie nam znany kontrabasista, i tu odpowiadał będzie za niskie częstotliwości, ale skorzysta z urządzenia o nazwie midi-ribbon, Jonathan Leland użyje małego zestawu perkusji elektronicznej i perkusjonalii, zaś Ignacio Nacho Córdoba – elektroniki. Jednotrakowa improwizacja, powstała w okolicznościach studyjnych ponad dwa lata temu, potrwa 40 i pół minuty.

Warmbladder, to trio, które już samą nazwą gotuje nam krew w żyłach. A co dopiero, gdy posłuchamy muzyki – zwariowane, połamane rytmicznie techno, które równie dobrze mogłoby być określone jako re-techno, jak i post-techno. Improwizacja grana na 100%, królestwo dekonstruowanej na żywo elektroniki, która ma wewnętrzny rytm i rozchwianą emocjonalnie dynamikę. Drżąca linia basu, elektroniczny drum kit i elektronika, która odpowiada za całą resztę, często bardzo tajemniczych dźwięków. Taniec wampirów po dobrze zakrapianej uczcie - pulsujące życie, wulgarne przestery i dwa kroki od czerstwego harshu – całe spektrum dobrego hałasu! Improwizacja cuchnąca przypalonymi kablami, pozostająca w stanie permanentnej zmiany.

To dopiero początek – zapewniam, iż dalej jest równie ciekawie! Po 11 minucie trio na moment traci na dynamice, a narracja staje się demoniczna i repetytywna – real black techno! Po 17 minucie krok w stronę surrealistycznego oniryzmu, budowanego wyższymi dźwiękami, a w 23 minucie prawdziwie syntetyczna kipiel! Po kolejnych kilku minutach basowe pasmo staje w miejscu, a elektroniczny drumming krąży nad nim, niczym sęp nad ofiarą. Po chwili dopada nas pasaż zmutowanych organów kościelnych, które zdają się szukać finałowego hałasu. Ostatnie pięć minut, to masywna, gęsta, marszowa narracja po kres ostateczny tej szalonej improwizacji. Całość wybrzmiewa perkusjonaliami, w których zdaje się tlić odrobina … żywych dźwięków.




Sundogs (Rybicki/ Hall/ Kozera)  In The Land Of Green Dust (Multikulti Project, CD 2019)

Po dość intensywnym obcowaniu z brzmieniami syntetycznymi, najwyższa pora wybrać się na … spacer do lasu! Pomocni w realizacji tego przedsięwzięcia będą: Mateusz Rybicki – klarnet, głos instrumenty dmuchane i kalimba, Samuel Hall – perkusja, instrumenty perkusyjne, preparacje, instrumenty dmuchane oraz Zbigniew Kozera – kontrabas, preparacje, instrumenty dmuchane i kalimba. Muzycy funkcjonują pod nazwą własną Sundogs, a nagranie powstało w Lesie Osobowickim, we Wrocławiu. Dwie, jak to lesie, wyjątkowo swobodne improwizacje, łącznie 32 minuty i kilka sekund (o poprzedniej płycie tria napisaliśmy dwa lata temu, że jest nieco zbyt długa, jak widać nauka nie poszła w … las!).

Być może W krainie zielonego piasku, to bardziej nagranie field recordings, czy coś na kształt słuchowiska radiowego. Być może muzycy i ich instrumenty znaleźli się w Lesie Osobowickim zupełnie przypadkowo, a za całość rejestracji dźwiękowej odpowiada tu jedynie matka natura. Być może warto przywołać w pamięci nagranie Mikołaja Trzaski i Braci Oleś, którzy na początku ubiegłej dekady postanowili muzykować na ulicy, dla całkiem przypadkowych przechodniów. Jakkolwiek by tego nie nazwać – przed nami … być może rodzaj improwizowanego performansu.

Szum lasu, garść mikroskopijnych fonii, bezwzględnie do odsłuchu słuchawkowego. Tajemna podróż w poszukiwaniu zagubionych dźwięków. Lekki klarnet, mikro grzmoty kontrabasu, small drum kit ledwie dotykany małym palcem. Sztuka zaniechania, minimalizmu, czyniona w przestrachu przed naruszaniem równowagi fonicznej zastanego ekosystemu. Pierwszy ze snu zimowego zdaje się budzić niedźwiedzi bas, sójka-klarnet delikatnie podśpiewuje, małe dzwonki pobrzmiewają, a ptaki, te prawdziwe, snują mikro melodie. Wokół także sporo dodatkowych, niezidentyfikowanych fonii wprost z żywego lasu. Kontrabas ma tu chyba najwięcej do powiedzenia, wydaje się wyznaczać kierunek improwizacji. Druga partycja nagrania wnosi do tej zabawy odrobinę więcej życia – klarnet nawołuje do gromadzenia się wokół ogniska, perkusjonalia przelewają życiodajną wodę, a kontrabas stoi w miejscu i pohukuje. Spektakl etno free improv on minimal trwa w najlepsze. Don Cherry i jego Multikulti? Air Henry’ego Threadgilla? Muzycy zmieniają instrumenty jak rękawiczki, od dawna nie wiemy już, kto odpowiada za dany dźwięk, ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Odrobina dynamiki rodzi się z grzmotów kontrabasu i śpiewu dwóch dęciaków, które niespodziewanie nabrały ochoty na swobodny taniec. Repetycje, skoki w górę i bystre opadanie.  Na moment flow narracji przejmują ptaki, muzycy milkną i czekają na rozwój wypadków dźwiękowych. Potem wracają, by wydobyć ostatnie oddechy ze swoich instrumentów.




Adam Fairhall  Little Instruments (Efpi Records, DL 2019)

Ciąg dalszy muzyki nieco tajemniczej, dramaturgicznie nieoczywistej. Znany nam bardziej jako pianista, Adam Fairhall​, zagra na następujących Małych Instrumentach - dulcitone, toy piano, single reed free-bass accordion oraz harmonium. W repertuarze kompozycje własne, aranżowana muzyka tradycyjna i kompozycja Johna Coltrane’a Cosmos. Cztery utwory, niespełna 22 minuty muzyki.

Pierwsza opowieść pobrzmiewa perkusjonaliami, rodzaj marszowej polifonii, filigranowej, delikatnej, z afrykańskim sznytem. Drugą narrację wiedzie coś, co brzmi jak akordeon na pogłosie, na tyle silnym, iż mamy wrażenie, że słyszymy dwa instrumenty. Stylowa, zadumana, jakby zawieszona w przestrzeni opowieść, delikatnie powykręcana rytmicznie. Trzecia, to wibrafon, który brzmi niezwykle tajemniczo. Nie wiemy, czy muzyk używa pałeczek, czy może gra palcami. Intrygujące, znów mocno perkusyjne brzmienie. Wreszcie ów Coltrane’owski Cosmos – drony wprost z harmonium, narracja grana długimi frazami, dość monumentalna, ale bardzo wyrazista. Little Instruments – naprawdę mała historia, ale warta kontynuowania.




Tatvamasi   Haldur Bildur (Audio Cave, CD/LP 2019)

Na finał dzisiejszej szalonej zbiorówki, powracamy do muzyki dynamicznej, która czerpie z rocka pełnymi garściami, lubi na ogół pozytywne emocje i nie pozwala przysnąć w trakcie przedświątecznej, ogłupiającej zawieruchy. Dwa krajowe bandy, dobrze rozpoznawalne i lubiane, tu i ówdzie! Najpierw lubelskie Tatvamasi i ich piąta płyta – rejestracja bez oklasków z lutego br. Muzycy: Grzegorz Lesiak na gitarze elektrycznej (autor kompozycji), Tomasz Piątek na saksofonie tenorowym, Łukasz Downar na gitarze basowej, Krzysztof Redas na perkusji oraz goście - Jan Michalec na trąbce, Małgorzata Pietroń na wiolonczeli i Anna Witkowska-Piątek na skrzypcach. Cztery długie kompozycje, rozimprowizowane, jazz-rockowe dramy, łącznie 43 minuty i 11 sekund.

Na wejściu do świata Haldur Bildur dostajemy rytmiczny, rockowy temat, pulsujący funkiem, zgrabnie ogrywany przez saksofon i trąbkę. Wiele zdaje się tu pachnieć dobrym Downtown Music z lat 90. ubiegłego stulecia, trochę elektryczną Masadą Johna Zorna. Adekwatna dynamika, bystra instrumentacja, zwarty pomysł dramaturgiczny na przebieg całości, smakowite improwizacje. Muzycy czynią pierwszy krok ku tym ostatnim już po upływie drugiej minuty, a do tematu zasadniczego nie wrócą wcześniej niż przed upływem dziesiątej. W międzyczasie dzieje się dużo ciekawego – solowe ekspozycje, improwizacje w duecie (choćby gitary i saksofonu), piękne pasaże strunowców, a wszystko trzymane w ryzach przez masywną sekcję rytmiczną. Drugą opowieść zaczynają skrzypce i wiolonczela. Do podanej przez nie melodii zdają się podłączać kolejne instrumenty. Akcja nabiera dynamiki po wejściu w kolejną, długą fazę improwizacji. Pod koniec odcinka, dla kontrastu, zwinnego walczyka tańczą strunowce. Z kolei utwór trzeci otwiera psychodeliczna gitara, której wtóruje mocny, jak dąb bas. Temat kompozycji pachnie zaś polskim fussion jazzem z lat 70. ubiegłego stulecia. Skrzypce płyną szerokim strumieniem, a trąbka i saksofon podają zgrabne harmonie. W fazie impro świetny moment gitary i trąbki, a finał zatopiony zostaje w chłodnym ambiencie.

Wreszcie gorący, i gęsty z emocji, finał płyty. Cały septet rusza z kopyta bez gry wstępnej. Motyw taneczny, niemalże góralski, znów jakby z Zorna i jego Masady. Jeszcze przed upływem drugiej minuty, skromny stopping i fala psychodelii, nie tylko ze strony bystrej gitary. W dalszej części utworu warto zawiesić ucho nad dialogiem tej ostatniej i wyjątkowo drapieżnego saksofonu. Powrót tematu następuje dopiero po dziewiątej minucie, z basem ściągniętym do samej ziemi. Finał płyty skrzy się emocjami, ogrywaniem tematu na podkładzie połamanego rytmu. Brawo!




Innercity Ensemble  IV  (Instant Classic, CD/LP 2019)

Księga Czwarta historii zwanej Innercity Ensemble! Zacznijmy od aktorów i ich rozbudowanego zestawu rekwizytów: Rafał Kołacki – instrumenty perkusyjne, sampler, Tomasz Popowski - perkusja, także programowana, instrumenty perkusyjne, syntezator, Radosław Dziubek – elektronika,  instrumenty perkusyjne, Rafał Iwański - instrumenty perkusyjne, Artur Maćkowiak – gitara, syntezator, efekty, Jakub Ziołek – gitara, syntezator, programowanie perkusji, piano, wokal, efekty, Wojciech Jachna – trąbka, organy elektryczne, efekty oraz goście w pojedynczych utworach: Freeze – elektronika, Jaśmina Polak - wokal. Nagranie z Pałacu Ostromecko, lato ubiegłego roku. Osiem utworów, 44 minuty i 15 sekund.

Post-rockowa załoga z Kujaw, lubiąca improwizację i precyzyjnie snute, długie i mantryczne opowieści, powraca do nas regularnie i serwuje przyjazną dla ucha, dynamiczną, niezwykle rytmiczną muzykę, dla której wskazanie konotacji gatunkowych jest zajęciem całkowicie bezcelowym. Wraz z kolejnymi płytami, muzyka Innercity Ensemble nabiera syntetyczności w brzmieniu i jakby gubi zmysł do niczym nieskrępowanej improwizacji, co raz skuteczniej upodobniając się do multigatunkowej Alamedy 5 (być może sprawia to silna osobowość muzyczna Jakuba Ziołka), ale w gronie redakcyjnym wciąż ma stałych wielbicieli, którzy raz za razem lubią sięgać po jej płyty. Choć z dzisiejszej perspektywy, warto dodać, iż najczęściej po epizody I i II.

Dość wszakże recenzenckiego ględzenia, sprawdźmy, co ma nam do zaproponowania epizod IV. Po łagodnym, syntezatorowym otwarciu, IE wrzuca elektroniczny beat i wraz z delikatnym ambientem w tle, rusza w pogoń za wciąż uciekającym rytmem i post-rockową polifonicznością. Gitara, która podaje rockowy motyw, rozbudowane perkusjonalia, wielowarstwowe syntezatory i elektronika. Tygiel emocji, których doświadcza się z dużą przyjemnością, jakkolwiek po pewnym czasie, także z pewną dozą znużenia. Utwory trzeci i szósty dodają do tej zabawy wokalizy, a nawet teksty, co przesuwa idiom stylistyczny IE zdecydowanie w kierunku wspomnianej już Alamedy 5. Wciąż silną stroną formacji pozostaje ambientowa, improwizująca trąbka Wojtka Jachny, element rozpoznawalny nawet po tygodniu ciężkiego picia w gronie największych wrogów.

Epizod IV, to co ma najlepsze, pokazuje w ostatnich dwóch utworach. Dyktat rytmu idzie w odstawkę, muzyka nabiera rumieńców, płoną gitary, silnie dudnią basy, słuchać moc kwiecistych perkusjonalii. Wielobarwny space rock, jeśli już koniecznie potrzebujemy drogowskazów. W ostatnim, ósmym utworze znów nie brakuje akustyki, pięknie płynie zmutowana (elektroniką?) trąbka. Nienachalny electrobeat wręcz podkreśla urodę finału płyty.