piątek, 26 lipca 2024

The July’ Round-up: Linae! Costa! Alma Tree! Skerebotte Fatta! Cosmic Cluster! Magee! Constellative! de type inconnu! Chmiel! Kahn!


Zbiorówka świeżych recenzji jeszcze świeższych płyt z muzyką improwizowaną, to crème de la crème naszych werbalnych uniesień muzycznych! W tym roku ta zacna inicjatywa trochę kuleje (czas płynie zdecydowanie zbyt szybko!), ale lipiec będzie miesiącem, w którym ów fakt edytorski ma miejsce!

Przed nami dziesięć soczystych, mięsistych albumów jak zwykle z całego świata, choć tym razem przeważnie w wymiarze europejskim. W ujęciu gatunkowym dużo swobodnie improwizowanego jazzu, garść równie frywolnej kameralistyki, a na koniec trochę eksperymentów, zarówno elektroakustycznych, jak i … wokalnych. Będzie dużo Portugalii, trochę Belgii, Polski, Węgier, Anglii i Francji, a także trzy dalece międzynarodowe duety. Welcome!



 

Linae Continuum - Live at Smup (Phonogram Unit, DL 2024)

SMUP, Parede, Portugalia, 2023: João Almeida- trąbka, Rodrigo Pinheiro – fortepian oraz Vasco Furtado – perkusja. Trzy improwizacje, 44 minuty.

Międzypokoleniowe trio portugalskiego post-jazzu debiutowało fonograficznie całkiem niedawno. Teraz powraca z nagraniem koncertowym i zdaje się zaspokajać potrzeby zarówno miłośników free jazzu, jak i zwolenników swobodnej, ponadgatunkowej improwizacji. Muzycy świetnie budują dramaturgię, wchodzą w niekończące się, zwinne interakcje, osadzając opowieść na żywym, jazzowym groove, jaki kreuje perkusista.

Koncert składa się z trzech wielominutowych improwizacji, z których ta środkowa trwa pełne dwadzieścia minut. Minimalistyczna, kolektywnie lepiona na starcie opowieść dość szybko nabiera tu rumieńców. Perkusja szyje gęsty ścieg, dzięki czemu piano i trąbka mogą płynąć bardzo swobodnym strumieniem. Jeśli narracja syci się dynamiką, ekspozycja tria przyjmuje postać soczystego free jazzu, gdy muzycy hamują, studzą emocje, ich kameralistyka potrafi nabrać walorów wręcz post-klasycznych. Najdłuższa z improwizacji budowana jest niezwykle skrupulatnie, ma wiele faz, a każdy z muzyków możliwość do reprezentacji swej nieograniczonej kreatywności. Frazują na ogół czystym brzmieniem, a jeśli sięgają po dźwięki preparowane, czynią to w momentach uzasadnionych dramaturgicznie, choćby w trzeciej, pozornie najspokojniejszej opowieści wieczoru. Ale i ta historia ma swoje dynamiczne rozwinięcie, pięknie osadzone w tradycji muzyki free.

 


Hugo Costa/ Dirk Serries/ Friso Van Wijck Live At Oude Klooster Kapel Brecht (Subcontinental Records, CD 2024)

Oude Klooster, Kapel, Brecht, wrzesień 2023: Hugo Costa – saksofon altowy, Dirk Serries – gitara akustyczna oraz Friso Van Wijck – instrumenty perkusyjne. Dwie improwizacje, 48 minut.

Kolejne dziś trio łączy Portugalię i Belgię, przy okazji zdaje się być pierwszym spotkaniem artystów w zadanej konfiguracji personalnej. Improwizacja ponownie balansuje pomiędzy free jazzem, a swobodną kameralistyką, wszakże nieosadzona rytmicznie, ani dynamicznie w kontekście gatunkowym, częściej dryfuje w kierunku kameralnym. Opowieść miewa momenty ekscytujące, nie unika wszakże chwil dramaturgicznego zastoju i pytań o dalszą drogę.

Koncert jest nieprzerwanym ciągiem dźwiękowym, podzielonym na dwie wielominutowe ścieżki. Otwarcie, to duet saksofonisty i spokojnie usposobionego gitarzysty. Perkusjonalista wchodzi do gry po kilku minutach i zdaje się koncentrować na budowaniu tła, jakby bez ingerencji w ciąg przyczynowo skutkowy improwizacji. Muzycy sięgają zarówno po frazy czyste, jak i preparowane - wszystko osadzone jest jednak w głębokim pogłosie i niekiedy traci walory brzmieniowe. Po upływie kwadransa improwizacja zastyga w pozie post-balladowej, szczęśliwie gitarzysta sięga wtedy po smyczek i nadaje całości inny, ciekawszy wymiar. Kolejne fazy koncertu, to kilkuminutowa, perkusjonalna celebracja, a potem efektowne, niemal free jazzowe spiętrzenie, które rekompensuje tu wiele. Na etapie wytłumienia narracja osadza się na drobnych, ale bystrych interakcjach, przy okazji stając się drugim trakiem na dysku. Tym razem opowieść klei się dramaturgicznym dysonansem – saksofonista zdaje się brnąć w kierunku open jazzu, z kolei gitarzysta i perkusjonalista tłumią jego zapędy i szukają bardziej kameralnych rozwiązań. Znów wiele dobrego daje tu gitara, która udanie szuka akustycznego ambientu. Zakończenie jest kolejnym spiętrzeniem, ale tym razem dalece mniej intensywnym.



 

Alma Tree (Ra Kalam Bob Moses/ Vasco Trilla/ Pedro Melo Alves) Sonic Alchemy Suprema (Self-released, CD 2024)

CARA OJM Studios, Porto, maj 2022: Ra Kalam Bob Moses (kanał prawy), Vasco Trilla (środek), Pedro Melo Alves (kanał lewy) – wszyscy perkusja, instrumenty perkusyjne. W utworach 2, 5, 8, 13, 15: João Pedro Brandão – saksofon altowy i flet (środek), José Soares – saksofon altowy (kanał prawy), Julius Gabriel – saksofon tenorowy (kanał lewy). Piętnaście utworów, 56 minut.

Moses i Trilla nagrali płytę w duecie w roku ubiegłym i bardzo nam ona przypadła do gustu. W ramach kontynuacji współpracy doprosili do wspólnego muzykowania jeszcze jednego perkusistę i by całość ubarwić prawdziwie free jazzowym sosem – w kilku utworach jeszcze trzech saksofonistów. Efekt jest więcej niż bardzo dobry – prawdziwy kalejdoskopów polirytmicznego drummingu, narracyjnej zwiewności, kreatywności i nade wszystko świetnej zabawy. Album podzielono aż na piętnaście kilkuminutowych epizodów, zatem nudy nie uświadczymy tu choćby przez ułamek sekundy. Równie ciekawy jest układ przestrzenny – na flankach grają Alves i Moses, skoncentrowani na wielowymiarowym drummingu, z kolei na środku sceny posadowiony jest Trilla, którymi długimi fragmentami preparuje swoje instrumentarium – innym słowy uprawia nasz ulubiony no drumming percussion.

Album otwiera spokojny, trójwymiarowy drumming, która ubogacają podawane przez Trillę plamy rezonansu. Na podobnej zasadzie zbudowanych jest jeszcze kilka innych utworów, choćby wyważona czwórka, czy też dynamiczna dwunastka. W drugiej odsłonie płyty muzycy efektownie drżą i szeleszczą, a emocje budują saksofonowe drony. Goście pojawiają się także w części piątej i ósmej, nadając perkusyjnej narracji prawdziwie aylerowskiej melodyki. W kilku momentach albumu Moses nie tylko rytualnie bębni, ale także śpiewa. Tak dzieje się choćby w utworze trzecim i bodaj najlepszym na płycie – trzynastym, który zdaje się być mantrą tanecznej podróży. Na albumie mamy też trzy utwory, których tytuły noszą w sobie nazwiska muzyków. Tu lider inicjuje każdy z epizodów, a partnerzy wchodzą do gry na palcach i pięknie podłączają się pod główny wątek ekspozycji. Nagranie podsumowuje sekstet. Saksofony i flet śpiewają free jazzowe hymny. Strumień narracji jest zrównoważony emocjonalnie, ale ma swój rytm i intrygującą intensywność. Z czasem całość nabiera kolorytu, po czym zastyga w poczuciu dobrze zrealizowanego przedsięwzięcia artystycznego.



 

Skerebotte Fatta & Olgierd Dokalski Molting (Creative Sources, CD 2024)

Quality Studio, Polska, czerwiec 2023: Jan Małkowski – gitara elektryczna, saksofon altowy, Dominik Mokrzewski – perkusja oraz Olgierd Dokalski – trąbka. Siedem utworów, 48 minut.

Krajowy duet free jazzowy uderza po raz trzeci! Tym razem w formule rozszerzonej, jak to często bywa w przypadku working duetów. Przy tej okazji następuje jeszcze jedna zmiana – Małkowski sięga także po gitarę elektryczną i zdaje się, że w wymiarze czasowym gra na niej częściej niż na saksofonie. Każda zmiana bywa rozwojowa, zwłaszcza, gdy do stałego duetu sax & drums dochodzi drugi instrument dęty, ale czy służy efektowi końcowemu, to już pytanie retoryczne.

Początek albumu jest spokojny, post-jazzowy, z nutą barwionego dubem swingu na gryfie gitary. Ciekawie frazuje trąbka - nie wychodzi przed szereg, ale zdaje się zdobić każdy fragment opowieści. Narracja często staje się tu opowieścią duetu trąbka i perkusja, a ów zabieg nierzadkim zjawiskiem także dla innych epizodów płyty. W połowie drugiej odsłony do gry wchodzi saksofon, który w mgnieniu oka podrywa trio do free jazzowego lotu i sprawia, że emocje rosną jak słupek rtęci w trakcie upału. Podkreśleniem tego stanu rzeczy jest intensywna, ostra przebitka, która wypełnia część trzecią. Kolejne trzy utwory, to powrót gitary. Raz jest to jazzowa post-ballada, innym razem umiarkowanie dynamiczna jazda w estetyce … country and western, wreszcie garść intrygujących preparacji na dobrze zaciągniętym ręcznym. Album finalizuje najdłuższa, ponad 10-minutowa opowieść, która mieni się wszelkimi kolorami tęczy. Jej jakość buduje saksofonista i zmysł dramaturgiczny trębacza i perkusisty. Początek jest dość krzepką introdukcją trąbki i perkusji. Saksofon wchodzi na gry wyjątkowo wystudzony. Narracja interesująco rozwija się, sięga po kolejne, free jazzowe atrybuty, pachnie dobrym Aylerem na kilometr. W ramach wieloczęściowej kulminacji przez kilka chwil Skerebotte Fatta znów jest ognistym duetem sax & drums! I takim chcemy go zapamiętać!



 

Cosmic Cluster Live Ruin EP (Bandcamp’ self-release, DL 2023)

Szimpla Kert, Budapeszt, czas nieznany: Christopher Cox – amplifikowany puzon, loops, instrumenty klawiszowe, Heidrich – gitara elektryczna, Zoltán Kovács – kontrabas oraz Attila Gyárfás – perkusja. Pięć utworów, 42 minuty.

Czas na rzadki na naszych łamach wątek węgierski. Amerykański rezydent Budapesztu na amplifikowanym puzonie wraz z gronem rdzennych mieszkańców tamtych ziem zaprasza na intrygujący, psychodeliczny trip, który przynosi sporo emocji, dużo ciekawych brzmień i figur stylistycznych. Ów koncept muzyczny śmiało mógłby popłynąć w kierunku ekspresji godnej Die Like A Dog Petera Brotzmanna, gdyby muzycy kwartetu choć przez moment zechcieli stracić kontrolę nad strumieniem generowanych przez siebie dźwięków.

Swobodne otwarcie koncertu, budowane przez puzon na lekkim pogłosie, masywną sekcję rytmu i jazz-rockową gitarę, obiecuje tu wiele i zdaje się, że w ostatecznym rozrachunku kwartet dowozi nam spory bagaż zadowolenia. Muzyka Cosmic Cluster z łatwością ucieka w bezmiar kwaśnego fussion, ale równie bezceremonialnie tłumi się i koncentruje na brzmieniowych niuansach. Potrafi nabrać gęstości, niemal namacalnej smolistości, ale też oddychać dubem, soczystym ambientem, odrobiną dramaturgicznego westchnienia. Szczególnie ciekawie robi się w dwóch ostatnich utworach, gdy rytmiczny, silnie brzmiący kontrabas zaczyna budować niemal polirytmiczną fakturę rytmu i nieść wszystko wprost w objęcia zdrowej psychodelii. Dalece ekspresyjne jest samo zakończenie albumu, implikujące retoryczne pytanie, czy cały koncert nie mógłby być tu jedną strugą ognistej, niekończącej się the way of no return. Warto taki wariant przerobić przy okazji kolejnej, równie udanej, improwizowanej wycieczki w nieznane.



 

Massimo Magee Live at the Paint Factory (Lurker Bias, Kaseta 2024)

The Old Paint Factory, Brisbane, Australia, grudzień 2023: Massimo Magee – saksofon altowy. Jedna improwizacja, 23 minuty.

Artystyczne losy tego angielskiego saksofonisty śledzimy na bieżąco. Słyszeliśmy onegdaj fantastyczne trio, obcowaliśmy z kilkoma solowymi eksperymentami, teraz zaś czas na występ solowy, ale zagrany na setkę, bez eksperymentów, w okolicznościach koncertowych dalekiej Australii. Duża sala koncertowa, naturalny, niezbyt przyjazny pogłos, to trudna sytuacja dla instrumentu akustycznego. Magee dmie jednak w swój altowy przyrząd z dużą determinacją i plecie nam free jazz najwyższych lotów. Szkoda, że tylko przez 23 minuty.

Massimo zaczyna spokojnym, wyważonym strumieniem altowych fraz, nasyconych melodią i drobną dawką swingu, ale znamionujących burze, która może za chwilę nastąpić. Z dużą gracją i swobodą muzyk wpada w cyrkulacyjny trans i zdaje się pozostawać w nim niemal przez cały spektakl. Czasami zwalnia, incydentalnie nabiera powietrza, ale czyni to wyłącznie z pobudek dramaturgicznych. Potem rusza w tango z jeszcze większą dynamiką. Tańczy, śpiewa, pokrzykuje, nieznacznie tylko modyfikując tembr saksofonu. W połowie opowieści przez kilka chwil muzyk pnie się ku górze, preparuje, a potem hamuje z piskiem opon. Cyrkulacja rządzi sceną w Brisbane, a pierwsze przejawy finalizacji pojawiają się 3-4 minuty przez końcem. Muzyk nabiera powietrza w płuca i … serwuje nam pożegnalny wydech pełen emocji, krzyku i lekko zmutowanego brzmienia.



Constellative Trio Constellative Trio (Label Rives, CD 2024)

The Maison, Francja, czerwiec 2023: Gaël Mevel – violincello, Gianni Mimmo - saksofon sopranowy oraz Thierry Waziniak – perkusja. Jedenaście utworów, 43 minuty.

Constellative Trio, to bodaj najłagodniejsza propozycja w dzisiejszym zestawie – włosko-francuska, kameralna, delikatna w brzmieniu, chwilami bardzo melodyjna, choć w rzewny, dalece melancholijny sposób. Nie oznacza to jednak, iż nagranie pozbawiane jest emocji typowych dla muzyki swobodnie improwizowanej. Wręcz przeciwnie!

Opowieść na sopran, małą wiolonczelę i perkusję składa się z siedmiu rozbudowanych improwizacji oraz czterech miniatur (na ogół krótszych niż minuta), które sprawiają się wrażenie delikatnie zaaranżowanych. Improwizacje bazują często na post-barokowej figurze granej arco, smutnym, wystudzonym saksofonie i nerwowej perkusji, która raz po raz kruszy kameralne odium opowieści. Gdy Mevel przechodzi w tryb pizzicato narracja momentalnie nabiera post-jazzowej krwistości i intrygująco zagęszcza ścieg. Tak dzieje się choćby w trzeciej i piątej odsłonie. W szóstej sopran urokliwie preparuje i sieje rezonujące obłoki. Z kolei opowieści numer siedem i osiem to perełki w zestawie. Konsumują one wszelkie walory albumu – z jednej strony niesione są melodyką dęciaka i strunowca, która smakuje muzyka dawną, estetyką niemalże żałobną, z drugiej kryją w sobie nerw jazzu, wreszcie na etapie rozwinięcia pokazują nowe, jeszcze piękniejsze oblicze tria – mroczne, wystudzone, pełne podskórnych emocji. Dziesiąta improwizacja zaczyna się wyjątkowo leniwie, wręcz przynudza, ale później, bogacona soczystymi frazami każdego z artystów, zdaje się pretendować do miana jedno z najlepszych momentów albumu.




de type inconnu onze.correspondances (Elli Records, DL 2024)

CIRMMT, Montréal, sierpień 2023 i listopad 2021 (utwory 8,9,11): Sylvain Pohu - gitara elektryczna i elektronika oraz Pierre Alexandre Tremblay – gitara basowa i elektronika. Jedenaście utworów, 36 minut.

Przed nami kanadyjskie spotkanie dwóch gitar – basowej i elektrycznej, rozsądnej porcji elektroniki i odrobiny pracy na rozbudowanych zestawach pick-ups. Jedenaście zgrabnych, nieprzegadanych improwizacji, które szukają zarówno intrygujących brzmień, jak i dramaturgicznych niuansów – w obu przypadkach ze świetnym skutkiem.

Album otwierają dwie chmury gitarowych sprzężeń, wokół których skwierczy elektronika. Wraz z rozwojem sytuacji scenicznej przybywa strunowych, niemal akustycznych brzmień. Wątek kontrolowanego frazowania na pograniczu akustyki kontynuuje odcinek drugi, ciekawie doposażony w rytm. W kolejnych opowieściach nie brakuje akcji definitywnie elektrycznych i elektronicznych, ale jakość nagrania tylko na tym zyskuje. Wylistujmy najciekawsze incydenty – elektroakustyczna gra na małe pola, śpiewne, na poły dynamiczne akcje post-fussion, dialogi szemrzącej elektroniki i roztańczonych, gitarowych przetworników, wreszcie garść soczystego, korpulentnego post-electro. Druga część albumu wydaje się nieco spokojniejsza – niesie ze sobą plamy ambientu, garść gitarowych subtelności, a także smakowicie brzmiące preparacje ze strony obu muzyków. Ostatnie dwie opowieści przynoszą spore porcje melodii. Najpierw duet rozśpiewanego basu i przesterowanej gitary rockowej, a potem pożegnalna post-ballada na dwa czysto frazujące strunowce.



 

Jacek Chmiel & Daniil Gorokhov Withering Rituals (Grisaille, Kaseta 2024)

Poschiavo, Szwajcaria, czas nieznany: Jacek Chmiel - elektronika, field recordings, singing bowls, cytra oraz Daniil Gorokhov – puzon basowy. Dwie improwizacje, 47 minut.

Dokonania Jacka Chmiela, elektroakustycznego post-perkusjonalisty (określenie własne redakcji), śledzimy na tych łamach na bieżąco. Tym razem proponujemy duet z bliżej nam nieznanym artystą Daniilem Gorokhovem i jego basowym puzonem. Dwie rozbudowane improwizacje skrzą się tu bezkresnymi paletami ciekawych brzmień, świetnie wkomponowanymi w całość nagraniami field recordings, bystrymi interakcjami i co ważne, całkowitym brakiem dramaturgicznych przestojów. Jeśli pierwsza z opowieści zdaje się być rodzajem pokrętnej medytacji, o tyle druga jątrzy, nie stroni od dynamicznych incydentów i dba o odpowiedni poziom adrenaliny u słuchacza.

Linearna, zwarta, subtelnie skonfigurowana pierwsza część koncertu przypływa do nas z oddali, niczym fale odrobinę wzburzonego oceanu. Wyważona post-elektronika, oddychający puzon i drobne pulsacje o syntetycznym odcieniu. W roli ozdobnika frazy cytry oraz śpiewających kul, których brzmienie zdolne jest przywrócić do świata żywych nawet tych najdotkliwiej umarłych. Te ostatnie, już po upływie szóstej minuty, pięknie wystudzają początkowy impuls życia improwizacji i sprowadzają ją niemal wyłącznie do wymiaru akustycznego. Dwudziestokilkuminutowa opowieść ma swoje mroczne, ale i bardziej słoneczne fazy, które podkreślają dźwięki przyrody – wiatru i lejącej się wody. Wiele dobrego wnosi tu puzonista, który czasami pracuje na pograniczu ciszy, ale raz za razem śle porcje preparowanych dźwięków. Druga opowieść, obok akcentów znanych już z części pierwszej, przynosi szczyptę zaskakująco dynamicznej elektroniki, a także frazy puzonu, który zdają się łapać zabłąkane porcje prądu elektrycznego. Gdy emocje rosną, do akcji znów wkraczają śpiewające kule i kładą nas na łopatki zabójczym suplesem. W końcowej fazie improwizacji w grze pojawiają się … dziecięce cymbałki. Opowieść umiera w potoku repetujących fraz obu artystów.



 

Jason Kahn & Alice Hui-Sheng Chang I Smile When the Sound Is Singing Through the Space (Bandcamp’ self-release, CD 2024)

Ting Shuo Hear Say, Tainan, Taiwan, wrzesień 2023: Jason Kahn & Alice Hui-Sheng Chang – głosy. Osiem utworów, 38 minut.

Amerykańskiego artystę Jasona Kahna znamy głównie z ujawnień elektronicznych. Tutaj spotyka się z artystką z dalekiego Tajwanu i proponuje nam improwizowany dwugłos, nasycony dźwiękami, które trudno czasami zakwalifikować do fraz wydawanymi ludzkimi narządami mowy. W trakcie ośmiu zgrabnie skonstruowanych opowieści bywa naprawdę frapująco, a porównanie całości do spotkania Phila Mintona i jego kobiecego odpowiednika zdaje się być nad wyraz intrygującą metaforą.

Kobieta mówi, deklamuje i sylabizuje, potem krzyczy i złorzeczy, w opozycji mężczyzna, który znęca się nad strunami głosowymi i wydaje onomatopeje w trybu tłumaczenia. Czasami artyści śpiewają imitacyjnie, innym razem wznoszą kocie lamenty, tudzież czynią tygrysie zaloty – pracują ich rzężące gardła i zdarte do krwi przełyki. W potoku niekończących się emocji natrafiamy także na garść odgłosów prawdziwie folwarcznych, nawet owadzich. Jeśli muzycy znów lamentują, to czynią to z dbałością o najdrobniejszą frazę. Jeśli słyszymy śpiewy żałobne, to i odgłosy tortur, jeśli kołysanki i mruczenia, to i mroczne frazy z najgłębszych pokładów przewodu głosowego. Jeszcze tylko chwila melodii i finał, w którym ona śpiewa, a on frazuje niczym zepsuta trąbka na nieistniejącym pogłosie.

 

 

wtorek, 23 lipca 2024

John Butcher with Oxford Improvisers plays Chakrasana!


Angielski Oxford to nie tylko jedno z najsłynniejszych miast akademickich świata, ale także … prężny ośrodek muzyki improwizowanej. Jak donosi liner notes albumu, nad jakim za chwilę pochylimy nasze zmysły, w tym wcale nie ogromnym mieście na stałe rezyduje ponad dwudziestu artystów parających się dziwnym i złym jobem, jakim jest nasza ukochana freely improvised music.

W oparach kreacji tamtejszego środowiska artystycznego odnajdujemy samego Johna Butchera, który jesienią dwa lata temu improwizował z grupą dziesięciu lokalnych muzyków. Pośród tych ostatnich dostrzegamy m.in. legendę improwizowanej elektroakustyki – Lawrence’a Casserleya. Muzycy spotkali się w Białym Domu, a dokumentację dźwiękową ich spotkania zawiera jedno z najnowszych wydawnictw net-labelu Scatter Archive. Album zwie się bardzo tajemniczo Chakrasana i zawiera dwie improwizacje całego, jedenastoosobowego składu, improwizacje tria muzyków oxfordzkich, a także dwie solowe ekspozycje Butchera – jedną na saksofonie sopranowym, drugą na tenorowym.



 

Set otwarcia, realizowany pełnym składem, trwa niespełna sześć minut, ale zdaje się konsumować kreatywność każdego z uczestników spektaklu. Minimalistyczny, ale silnie reaktywny początek, szyty dźwiękami strunowymi i dętymi, jak również garścią tajemniczych sampli (jakieś głosy!) – wszystko zaś napięte zdrowym suspensem kompulsywnego post-chamber. Wraz z rozwojem opowieści pojawiają się drobne melodie i równie delikatne preparacje. Butcher dość szybko sforuje się na czoło orszaku i pcha cały ansambl na drobne, ale intensywne, na poły dronowe wzniesienie. Na etapie opadania muzycy ślą nam efektowne, elektroakustyczne zdobienia i urokliwie rozwarstwiają flow. Nim ów antrakt zakończy swój żywot, improwizatorzy wzniosą jeszcze prawdziwie free jazzowy okrzyk, po czym zgasną w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.

Pierwsza solowa improwizacja Butchera, to saksofon sopranowy. Muzyk preparuje, cmoka, piszczy, szeleści dyszami, rezonuje korpusem i oddycha post-melodią. Zdaje się być równie łagodny, jak zadziorny. Opowieść syci drobinkami melodii, incydentalnie zgrzyta zębami, tańczy, kołysze się na silnym wietrze. Świetnie buduje dramaturgię, i jak to ma w zwyczaju, raczej unika oddechu cyrkulacyjnego.  

Środkową część albumu wypełnia post-jazzowa improwizacja trzech lokalnych muzyków, wyposażonych w instrumenty dęte – saksofon altowy, trąbkę i klarnet. Nie bez kameralnej zadumy artyści budują zwartą, efektownie unerwioną, dziesięciominutową opowieść. Frazują na ogół czystym tembrem, bystrze na siebie reagują, chętnie wdają się w zadziorne, niepozbawione dużych emocji dyskusje. Nawet, gdy dmą głośno i dosadnie, nie tracą waloru komunikatywności i nie zapominają o melodii.

Kolejny set solowy Butchera, to saksofon tenorowy. Muzyk kreuje opowieść bardzo cierpliwie, chętnie pogrążając się w niemal post-balladowej intensywności. Kleci drony, szeleści masą dźwięków pobocznych, płynących z drżenia i interferowania różnych elementów instrumentu, rezonuje i głęboko oddycha. Jego niepowtarzalny, szorstki tembr syci się mnóstwem urokliwie poskręcanej melodyki. W drugiej fazie improwizacji artysta nieznacznie napina mięsnie i śle nam garść free jazzowych pomruków. Zdaje się płonąć emocjami, które ma jednak pod pełną kontrolą. Na samo zakończenie efektownie parska w dogorywającym rytmie.

Finałowa, grana pełnym składem improwizacja trwa ponad kwadrans i pięknie reasumuje październikowy wieczór w Oxford. Frazy akustyczne trzymają się początkowo kameralnej zadumy, z kolei warstwa elektroakustyczna zgrzyta, szeleści, wierci się w niewygodnym foteliku i parska przepięciami mocy. Opowieść faluje – równie szybko wspina się na szczyt, jak z niego efektownie ześlizguje. Soczyste strunowe melodie chętnie zderzają się z nerwową elektroniką. Muzycy doskonale na siebie reagują, wchodzą w dyskurs i nie odpuszczają – niekończące się zwarcia, spięcia, pyskówki, ale wszystko czynione z klasą i poszanowaniem interlokutora. Nad chmurą efektownych zdarzeń fonicznych unosi się tenorowy śpiew Butchera. Opowieść płynie strugą drobnych, ale dosadnych fraz, które raz za razem tworzą intrygujące ogniska zapalne. What an evening in Oxford!

 

John Butcher with Oxford Improvisers Chakrasana (Scatter Archive, DL 2024). John Butcher – saksofon sopranowy i tenorowy (wszystkie utwory), Mark Browne – saksofon altowy (utwory 1,3,5), Lawrence Casserley – dźwięki przeróżne (1,5), Chris Dammers – instrumenty klawiszowe (1,5), Dan Goren – trąbka /flugelhorn (1,3,5), Bruno Guastalla – nagrania gotowe, wiolonczela (1,5), Martin Hackett - Korg MS10 (1,5), Paul Medley – klarnet (1,3,5), Lisa Reim – flet (1,5), Chris Stubbs – preparowane instrumenty perkusyjne (1,5) oraz Andrew West – altówka (1,5). Nagrane w The White House, Oxford, październik 2022. Pięć improwizacji, 51 minut.



piątek, 19 lipca 2024

Unknown Shore and The House Of Memory!


Na albumie sprytnie nazwanym Domem Pamięci czas płynie powoli, chciałoby się rzec, prawdziwie po portugalsku. Kameralna, pięcioosobowa podróż, pełna gracji, delikatności i rytuału skupienia. Opowieść, którą muzycy określili mianem instant compositions, czyli skomponowaną w czasie rzeczywistym poprzez improwizację. I być może cecha najważniejsza tego niebywale pięknego albumu – strategia niedosytu, niedopowiedzenia, tym samym … ogromu szacunku dla słuchacza. Wszak nie ma nic gorszego niż przegadana płyta, w trakcie nagrania której muzycy chełpią się mocą swojej bezgranicznej kreatywności i nie baczą na upływający czas. Co innego Portugalczycy, oni pokorę i empatię mają wpisaną w muzyczne (i nie tylko) DNA. I wiedzą doskonale, iż przez 35 minut można opowiedzieć naprawdę wiele, czasami całe życie.



 

Płyta składa się z dziesięciu krótkich opowieści, z których otwarcie i zamknięcie trwają po około minutę i są niechybnie najbardziej dynamicznymi fragmentami nagrania. Druga i trzecia historia, to pięknie zadumane, acz bystre i świetnie skonstruowane narracje. Tą, która szyje ścieg narracji pierwszej z nich zdaje się być nade wszystko pianistka, podczas, gdy towarzyszące jej instrumenty strunowe jedynie bulgoczą. Tuż obok swoje zmysłowe frazy kleci klarnecista. Całość chwilami sięga tu wszakże ekspresji godnej free jazzu. Zaraz potem prym zaczynają wieść rzeczone strunowce, które zanoszą się gromkim śpiewem. Niejako w tle pracuje tu minimalistyczne piano i wyjątkowo łagodny klarnet. W części czwartej emocje rosną! Nerwowa, rozdygotana opowieść najpierw niesiona jest ulotnością strings, potem doprawiona ekspresją czarnych klawiszy i dętym rechotem.

Piąta kompozycja sprawia wrażenie wystudzonej ballady. Post-klasyczne westchnienia fortepianu i strunowe zdobienia najpierw płyną do nas w krótkich frazach, potem w sekwencjach dronowych. Z kolei klarnet, dla kontrastu, sugeruje bardziej rytmiczne rozwiązania. Szósty utwór śmiało możemy nazwać albumowym szczytem jakości. To plejada dźwięków preparowanych, powstających zarówno na strunach wiolonczeli i skrzypiec, jak i fortepianu. Z chmury nieoczywistości lepi się tu zmysłowa, długodystansowa narracja. Siódma historia dla przeciwwagi stawia na rytm i dynamikę. Głębokie, kontrabasowe pizzicato, rozśpiewane skrzypce, zalotna wiolonczela. Emocje rosną, a puentą utworu jest piękny duet cello i delikatnego piana. W części ósmej dominuje mroczny klimat nerwowego dęciaka i piskliwych strunowców. W utworze dziewiątym karty rozdaje klarnet basowy, tym razem zaskakująco rozbawiony. Z kolei fortepian, nie po raz pierwszy tego wieczoru, stawia na moc czarnej części klawiatury. Akcje strunowców płyną tu z oddali i zdają się stawiać znaki zapytania. Zaraz potem dynamiczne outro puszcza do nas oko i wieńczy album odpowiednią porcją nieco zadumanej ekspresji.

 

Unknown Shore with Carlos Zíngaro & Helena Espvall The House Of Memory (FSR, CD 2023). Unknown Shore: João Pedro Viegas – klarnet basowy, kompozycja, Silvia Corda – fortepian, kompozycja, Adriano Orru – kontrabas, kompozycja oraz goście: Carlos “Zíngaro” – skrzypce, kompozycja, Helena Espvall – wiolonczela, kompozycja. Nagrane w Namouche Studio, Lizbona, maj 2019. Dziesięć utworów, 35 minut.


*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została onegdaj opublikowana



wtorek, 16 lipca 2024

Benedict Taylor and Fault Breccia!


Benedict Taylor, angielski altowiolinista, to stały bywalec tych łamów, a także spontanicznych koncertów w jednym z większych miast zachodniej Polski. Muzyk funkcjonuje artystycznie w wielu konstelacjach, wszakże naczelną jego aktywnością zdaje się być solowa performatyka. Muzyk wydaje samotny album każdego roku i jest w tej dziedzinie przerażająco konsekwentny. Co więcej, każda z jego produkcji z miejsca kwalifikuje się do zestawienia najlepszych płyt mijającego roku. Albowiem Taylor, to muzyk wyjątkowy!



 

Muzyk ze wschodniego Londynu otwiera album Fault Breccia mięsistymi, ale jakby zatrwożonymi frazami, nasyconymi tajemniczą nutą post-folku. We wnętrzu strumienia strunowych fonii czai się melodia, garść codziennych smutków, ale i moc kreacji – odium poszukiwania nowych dźwięków, ciekawych ich konstelacji. Po kilku pętlach muzyk napina mięśnie i idzie w tango. Panuje wszakże nad emocjami, syci nimi improwizację w stopniu, jaki odpowiedni jest dla tego momentu dnia, czy pory roku. Artysta skąpi nam czystych fraz, każda jego akcja niesie w sobie zalążek preparacji, drobinę brudu, piasku, którym zgrzyta każda struna. Benedict płynie rwącym potokiem, skacze po leśnych pagórkach, serfuje po wzburzonym oceanie, aż w końcu unosi się w powietrzu niesiony stelażem swojego sterowca. Gdy odnajduje chwilę, by zejść bliżej strefy ciszy, porusza się z gracją filigranowej baletnicy, choć wiemy świetnie, iż jest postawnym, wysokim mężczyzną. Pierwszą improwizację kwituje paletą drobnych zgrzytów i bolesnych westchnień.

Drugą historię introdukuje paleta subtelnych, dalece minimalistycznych akcji. Altówka ledwie oddycha, niemal nie wydaje dźwięku. W tle słyszymy miasto, które żyje swoim rytmem. Muzyk zaczyna zawodzić, niczym podchmielony jegomość w ulubionym pubie. Zdaje się, że dziś bar jest tylko jego. A także wszystkie boleści kolejnego poranka. Przebudzenie następuje w trzeciej ekspozycji. Dynamiczne passy wzdłuż i wszerz dobrze już rozgrzanego gryfu altówki. Flow jego instrumentu unosi się i opada, pełen jest pomarszczonych melodii. Muzyk w pewnym momencie staje w miejscu, jakby poczuł, że to jest moment prawdy. Śle nam teraz garść dotkliwych, masywnych, jakże pięknych preparacji. Naciąga struny i wdycha gęste powietrze otoczenia. Potem wszystko wokół zaczyna szumieć i nabierać zastanawiająco śpiewnego tonu.

Czwarty dzień podróży zaczyna się nad wyraz intensywnie. Rozhuśtane, ostre niczym brzytwa barbera riffy suną każdą flanką opowieści. Muzyk szuka inspiracji w bezkresie swojej kreatywności. Znów towarzyszy mu burza piaskowa, a melodie balansują na linie, potykają się o własne nogi. Bezpowrotnie utracone chwile szybko zastępowane są nowymi przejawami dźwiękowego życia. Zmęczony, na ostatnich nogach, muzyk dociera do kresu tego etapu szyjąc nam pajęczyny drobnych, niemal niesłyszalnych fraz.

Finałowa opowieść winna nieść odrobinę wytchnienia i refleksji. Muzyk rytmiczne szoruje teraz struny. Zgrzyta zębami, ugniata łokciem strzępy fonii na ostatniej strunie. Pełen bolesnych obtarć, otulony ochłapami pożegnalnej melodii, w niemal cudowny sposób nabiera radosnej śpiewności. Owa radość tonie w kałuży gorzkiej zadumy, ale nie przestaje być piękna. Cały Benedict!

 

Benedict Taylor Fault Breccia (Bandcamp’ self-released, DL 2024). Benedict Taylor – altówka. Nagrane w Grain Residency/ Avalon Cafe, Bermondsey, Londyn 2023. Pięć improwizacji, 41 minut.



piątek, 12 lipca 2024

DEAE in Lithium!


Kim była i co światu uczyniła Hildegard von Bingen, czytelnicy tych łamów dowiedzieć się będą mogli klikając w bezkresne złoża Wikipedii. W tym miejscu jedynie zaznaczamy, iż artystyczny i zapewne także mistyczny (jasnowidzący) dorobek wyżej wymienionej zainspirował dwie polskie artystki – flecistkę Zofię Ilnicką i perkusistkę, multiinstrumentalistkę Olę Rzepkę - do stworzenia dzieła muzycznego, nad którym dziś pochylamy nasze umęczone receptory słuchu, poniekąd także wzroku. Sam tytuł rzeczonego dzieła na wprost nawiązuje zaś do utworu rockowej Nirvany, choć zdaje się, że jedynie w warstwie werbalnej.



 

Opowieść Zosi i Oli ubrana została w osiem zgrabnych kompozycji, które mieszczą w sobie znaczącą przestrzeń dla improwizacji, zarówno fletów (w przewadze), jak i perkusji (mniej często). Każda z piosenek posiada tu pewną syntetyczną powłokę, ramę, figurę rytmiczną, tudzież zgrabny loop, który prowadzi opowieść w ujęciu dramaturgicznym, dzięki czemu akcje improwizowane mogą toczyć na dużej swobodzie i bez nadmiernej troski o linearność narracji.

W pierwszej części warstwa syntetyczna spokojnie pulsuje, a towarzyszy jest smutny, nisko osadzony śpiew fletu. Wokół strumienia wątku głównego moszczą się plamy rezonującego percussion. Na etapie rozwinięcia pięknie odpływa nam flet uwikłany w zwoje improwizacji. Druga opowieść zdaje się być mniej płynna, bardziej nerwowa, tkana z mikro-usterek elektronicznych i spazmów fletu, który staje się jednym ciałem z głosem artystki szyjąc barwną, swobodnie improwizowaną historię. Z czasem powtarzane, syntezatorowe frazy przejmują kontrolę nad piosenką. Kolejna opowieść ma nieco taneczną fakturę, którą niosą pętle z dwóch źródeł. Coś szeleszczącego dzieje się na werblu, flet zdaje się milczeć, a narracja z czasem nabiera onirycznego posmaku, płynąc wysokim wzgórzem.

Czwarta odsłona, to tytułowe Lithium. Otwiera je ekspozycja brzmiąca niczym dziecięce cymbałki, potem pojawiają się głosy damsko-męskie, wreszcie intrygujący szelest perkusjonalii. W dalszej fazie słyszymy frazy, które brzmią jak flet podłączony pod wzmacniacz gitarowy. Z pozornego letargu opowiadania wyrywa nas piąty utwór – krótka, dynamiczna porcja rasowego fussion jazzu. Rytm, energia, brawura - aż chciałoby się posłuchać tego wątku na etapie rozwinięcia.

Szóstą część prowadzi pasmo, które brzmi niczym akordeon. Śpiewa, tańczy z niemal folkową zgrzebnością. W pewnej opozycji staje tu flet, który zgrzyta zębami, grymasi, gada, głęboko oddycha płucami artystki. Siódma opowieść zbudowana jest wokół perkusjonalii, które brzmią akustycznie, ale pokryte są grubą warstwą syntetycznego kurzu. Flet śpiewa tu nisko, trochę na obraz i podobieństwo pierwszej odsłony albumu. Całość ciekawie się rozwija wsparta pasmem syntezatorowym, na etapie końcowym przypomina średniowieczną pieśń żałobną. Hildegarda żyje! Finałowa piosenka płynie bardzo swobodnym strumieniem. Flet pracuje na pogłosie, perkusjonalia dbają o rytm, nie bez udziału drobnych, syntetycznych podpórek. Bije serce świata, niczym metronom. Flet kłębi się w zdrowych emocjach, z kolei percussion & other sounds popadają w dramaturgiczną zadumę. Ostatnie dźwięki niosą tu rodzaj ukojenia, doposażonego wszakże w niemal egzystencjalny znak zapytania.

 

DEAE Lithium (Kilogram Records, CD 2024). Zofia Ilnicka – flet, flet altowy, flet basowy, syntezator oraz Ola Rzepka – perkusja, instrumenty klawiszowe, tape composition. Nagrane w Biurze Dźwięku, Katowice, marzec 2023. Osiem utworów, 35 minut.



wtorek, 9 lipca 2024

FOU Records: Quartet un peu Tendre! Catalogue!


Czas na drugie tego roku (i nie ostatnie) spotkanie z francuskim labelem FOU Records. Tym razem sięgamy po dwa najświeższe wydawnictwa – pierwsze jest tym ostatnim roku 2023, drugie … tym pierwszym roku 2024.

Zdaje się te dwa albumy dzieli wszystko – gatunkowa konotacja, rozmach realizatorski, czy wreszcie długość trwania samego nagrania. Łączy wszak jedna i zasadnicza kwesta – FOU potrafi zaskoczyć w każdej sytuacji dramaturgicznej!

Najpierw Mały Czuły Kwartet w dwóch elektroakustycznych, epickich opowiadaniach, potem post-rockowe trio, które garściami czerpie z historii noise’ rocka, a swe artystyczne życie toczy już … piątą dekadę. Na liście płac wyłącznie zacne, francuskie nazwiska - nie traćmy czasu na zupełnie zbędne w tym wypadku introdukcje.



 

Sophie Agnel/ Kristoff K. Roll/ Daunik Lazro Quartet un peu Tendre (CD 2023). Sophie Agnel - fortepian, Daunik Lazro – saksofon barytonowy oraz Carole Rieussec & J-Kristoff Camps (jako Kristoff K.Roll) – urządzenia elektroakustyczne. Zarejestrowane w dwóch różnych miejscach we Francji – grudzień 2020 (utwór 1), listopad 2021 (2). Łącznie 72 minuty.

Odsłuch Kwartetu warto rozpocząć od dokładnej lustracji okładki albumu, a szczególnie dwóch rozległych stołów, na których posadowione zostało elektroakustyczne instrumentarium, jakim operuje duet o nazwie własnej Kristoff K. Roll – przedmioty codziennego użytku, akustyczne instrumenty, laptopy i kable. Ów bezkres dźwiękowych możliwości uzupełniają fortepian i saksofon barytonowy. Artyści serwują nam dwie długie opowieści, które zdają się być dobrze zaplanowaną … improwizacją. Każda z nich ma odrębną dramaturgię - ta pierwsza sprawia wrażenie teatralnej kontemplacji z wystudiowanym głosem lektora, ta druga nerwowego manifestu politycznego, gdzie akcja goni akcję, a wysamplowany chór protestujących raz za razem dosyła ważne (być może) treści. Nade wszystko skupmy się jednak na dźwiękach muzycznych, a tych w trakcie ponad siedemdziesięciu minut albumu odnajdujemy niekończący się kosmos.

Spektakl rozpoczyna głos lektora, wokół którego panoszą się plamy akustyki i polirytmiczny szmer ze stołów pełnych dźwiękowych cudów. Narracja, choć toczy się w dalece majestatycznym tempie, zdaje się być pełna wydarzeń - spokojna praca preparowanego piana i barytonu, struga zagadkowej, intrygującej elektroakustyki i glosy, zarówno męskie, jak i damskie. Ponadgatunkowa nieoczywistość tej sterowanej improwizacji nie skłania do umieszczania akcji kwartetu w jakichkolwiek ramach estetycznych. Narracja wydaje się w pełni kontrolowana, choć raz za razem docierają do nas fonie, które zaskakują. Z jednej strony pewna dramaturgiczna wstrzemięźliwość – wszak lepiej zgrać mniej niż przegadać frazę, z drugiej - zgoda na akcenty brawury, zwłaszcza ze strony duetu samplującego. Świetnie w tym tyglu zdarzeń odnajdują się oba instrumenty akustyczne. Nie forsują emocji, są dokładnie tam, gdzie być powinny, by emocje opowiadania utrzymywały wysoki poziom. Recenzentowi nie pozostaje nic innego, jak odnotowywać szczególnie ciekawe momenty opowieści, która trwa trochę ponad dwa kwadranse. W 9 minucie słyszymy ciekawy passus basowych, syntetycznych pulsacji, w okolicach 17 minuty piękne, saksofonowe drony oblepione elektroakustycznym pyłem, a niedługo potem krótką fazę post-akustyki realizowaną wyłącznie ze stołów. Z kolei od 24 minuty kwartet wpada w post-melodyjny sen, odbywa somnambuliczny spacer po bezdrożach dźwięków. Ostatnie kilka minut opowieści, to melodia Cotrane’a Love, która zostaje wplątana w sieć elektroakustycznych zasieków. Jej finał okazuje się być dalece kompulsywną kulminacją, po której ambient umiera jako ostatni.

Druga opowieść trwa ponad 40 minut, ale zaczyna się w bezruchu fonii otoczenia, głosów dorosłych i dzieci, szmerów, rozmów naładowanych emocjami, być może prowadzonych na ważne tematy. Dźwięki żywych instrumentów zdają się pozostawać na uboczu, zastygać w obliczu samplowanych fraz nieznanej rzeczywistości ulicy. Można odnieść wrażenie, że część fraz saksofonu i piana jest tu elektroniczne przetwarzana. Po upływie 7 minuty w strukturze opowieści zaczynają pojawiać się głośniejsze incydenty, a całość nabiera dramaturgicznych rumieńców. Z jednej strony syntezatorowe melodie, z drugiej nerwowe, urywane frazy instrumentów akustycznych, akcenty percussion i plamy basowej syntetyki. Opowieść faluje, ale rzadko wystudza się do poziomu szumiącej ciszy. Artyści dbają o emocje, cały czas podsyłają nam dźwięki ulicznej manifestacji – okrzyki, piski, głośne rozmowy. W okolicach 15 minuty większą aktywność zgłasza saksofonista. Tu parska oblepiony plamami różnorodnych fonii. Nie brakuje dźwięków inside piano i barwnych plam ambientu. W 20 minucie dostajemy się w wir elektroakustycznych zgrzytów i szmerów, doposażonych w taneczny flow barytonu. Z jednej strony śpiew dętego, z drugiej złowroga rzeczywistość za oknem. Opowieść wspina się na szczyt, po czym ginie w ciszy. I tak dzieje się niemal do końca – opowieść zdaje się dzielić na epizody wyznaczane krótkimi plamami wystudzenia. Znów dużo spoczywa na barkach saksofonisty, który w okolicach 30 minuty doprowadza narrację do stanu niemal free jazzowej kipieli. Wszystko teraz krzyczy, pulsuje, syci się wewnętrznym rytmem, aż umiera wprost w strumień … lejącej się wody. Ostatni epizod niesie jeszcze więcej emocji – swoje momenty kulminacji ma tu zarówno warstwa syntetyczna, jak i akustyczna. Do tego samplowane frazy werbalne zostają poddane syntetycznej obróbce i stają się pasmem dotkliwej fonicznie elektroniki usterkowej. Saksofon i piano szukają fraz godnych unieść bagaż emocji, konają w konwulsjach, z kolei syntetyka i post-akustyka umierają w spokoju, zastygają w poczuciu rezygnacji. Garść ludzkich oddechów i gwizdów wieńczy dzieło. Aż chciałoby się zapytać, jaki los spotkał krewkich manifestantów.



 

Catalogue Assasins (CD 2024). Gilbert Artman – perkusja, Jac Berrocal – trąbka przetworzona, głos oraz Jean-François Pauvros – gitara elektryczna. Czas i miejsce nagranie nieznane. Trzy utwory, 21 minut.

To doprawdy niebywałe, ile energii i chęci zdrowego pohałasowania mieści się w głowach trójki francuskich weteranów muzyki kreatywnej. Trio Catalogue założyli na początku lat 80. ubiegłego stulecia. Nie nagrywają często, raczej traktują ten band jako odskocznię, możliwość powrotu do młodzieńczych fantazji. A grają z niebywałą mocą – z jednej strony gitarowy punk & noise w klimatach Steve’a Albiniego, a szczególności formacji Shellac (choć ta jest/ była młodsza o całą dekadę), z drugiej psychodeliczne fussion preparowanej trąbki i głosu, które zlepione w jedną strugę dźwięków potrafią postawić na nogi niejednego umarłego. Ten album, jakże stosownie zatytułowany, trwa ledwie 21 minut, ale zdaje się pozastawiać w nas niezatarte wspomnienie!

Nagranie stanowi nieprzerwany ciąg zdarzeń dźwiękowych, podzielony na trzy odcinki. Startuje gitara, która szyje ostre, niczym skalpel riffy. Perkusja podłącza pod nie bystry, niemal punkowy beat idealnie sklejony z gitarową akcją. Narracja pachnie tu post-bluesem, ale wejście zmutowanej trąbki, która krzyczy strugą gęstego, białego szumu wywraca konwencję stylistyczną do góry nogami. Dynamika i coraz bardziej siarczyste brzmienie klecą ów wyziew psychodelicznego post-punka. Krótkie spowolnienie, wejście w strefę przesterów i sprzężeń wyznacza drugi track dysku. Moment kompulsywnego chaosu niweluje kolejny gitarowy riff. Akcja nabiera dynamiki i mocy, której dodają wszyscy uczestnicy tego urokliwego horroru. Opowieść ewidentnie zagęszcza ścieg i zionie ogniem, co przy okazji staje się zaczynem trzeciego tracku. Gitara tnie coraz głębiej, perkusja wrzuca kolejny bieg, a trąbka nierozerwalnie związana krzykiem wokalisty dopełnia dzieła zniszczenia. Nim opowieść ostatecznie skona mamy jeszcze drobne, silnie psychodeliczne interludium, w trakcie którego perkusja na moment milknie. A potem czeka nas już tylko końcowy wybuch.

 

 

 

piątek, 5 lipca 2024

Scatter Archive’ fresh free kicks: Fite & Küchen! Atkins & Wastell! Davies & Hooker! Lynch!


Szkocki net-label Scatter Archive pracuje w tym roku wyjątkowo wytrwale i definitywnie wydajnie. Obok sukcesywnie uzupełnianych, brytyjskich archiwów (patrz: omawiany na tych łamach zestaw nagrań Alana Tomlinsona), w ofercie wydawnictwa z Glasgow pojawia się coraz więcej nagrań nowych, nad wyraz świeżych, pochodzących nie tylko z Great Britain (patrz: polskie trio z udziałem m.in. Pauliny Owczarek).

Czasu, ani pojemności serwera blogspot.com nie starczy, by wszystkie nowości SA omawiać na bieżąco, zatem teraz pochylamy się jedynie nad czterema wiosennymi nowościami. To zgrabne, niedługie, swobodnie improwizowane opowieści – wśród nich odnajdziemy zarówno ekspozycje elektroakustyczne, jak i minimalistyczne, do tego garść jakże londyńskich nagrań solowych z żywymi odgłosami samego The City. Trzy z nich, to akcje stuprocentowo brytyjskie, jedna w pełni skandynawska. I od tej ostatniej zaczniemy nasz mini przegląd. So, welcome to Scatter Life!




Niklas Fite & Martin Küchen Nödutgång får ej blockeras

Khimaira, Sztokholm, listopad 2022: Niklas Fite - banjo, gitara akustyczna oraz Martin Küchen - sopranino. Trzy improwizacje, 38 minut.

Międzypokoleniowe, skandynawskie spotkanie artystów, których na tych łamach znamy i cenimy. Bardzo swobodne, doposażone w zabawne rozmowy pomiędzy utworami, z pozoru nastawione na akcje minimalistyczne, na etapie rozwinięcia urokliwie przepoczwarzające się w mniejsze lub większe kipiele emocji. Od szczegółu do ogółu, od kompulsywnego minimalizmu do rozgrzanego free jazzu.

Od pierwszej sekundy nagrania słyszymy, że jesteśmy wraz z muzykami w pewnej zadanej przestrzeni, gdzie obiektem zainteresowania naszych uszu są nie tylko dźwięki czysto muzyczne. Muzycy coś do siebie szepczą, ich drobny arsenał instrumentalny żyje swoim życiem, nawet bez zetknięciami z palcami czy ustami artysty. Ów mały, kuchenny rozgardiasz szybko formuje się w zwartą, interaktywną opowieść. Saksofonista krzyczy, gdacze, skowycze niczym przydomowy zwierzyniec, gitarzysta (tu być może wyposażony w banjo) rozciąga zgrzytające struny i buduje niemelodyjne post-riffy. Całość przypomina poranny spacer, ale jeszcze przed tradycyjną kawą. Pojawiają się drobne, dęte śpiewy, na gryfie gitary pierwsze, preparowane frazy. W drugiej fazie kilkunastominutowej improwizacji muzycy chętnie wchodzą w zwarcia, zadają także drobne ciosy w półdystansie. Zaczynają na siebie pyskować, kreować raz za razem zadziorne, dobrze skonfigurowane akcje dźwiękowe. Pod koniec utworu poziom emocji nie wydaje się daleki od free jazzu. Kolejne dwie kilkunastominutowe narracje budowane są na podobnej zasadzie – kilka słów na wstępie, potem sekwencja minimalistycznych fraz, które dość szybko lepią się w dobrze uformowaną improwizację. Jeśli saksofon zaczyna piąć się ku górze, gitara efektownie wypełnia przestrzeń sypiąc riffami jak z rogu obfitości. Gdy trzeba, muzycy zdejmują nogę z gazu i śmiało wkraczają w bezmiar ciszy i dramaturgicznych subtelności. Część ostatnia zdaje się być nad wyraz dynamiczna, a kocie ruchy artystów i ich dialogi płyną niesione namiastką rytmu, klecone incydentalnie w estetyce call & responce.



 

Matt Atkins & Mark Wastell Live at ARCH 1

ARCH 1, Londyn, wrzesień 2023: Matt Atkins – odtwarzacze kasetowe, tape loops, obiekty, mikrofony kontaktowe, shruti box i przetworniki oraz Mark Wastell - 32" Paiste tam-tam, gongi and instrumenty perkusyjne. Jedna improwizacja, 36 minut.

Ze Sztokholmu przenosimy się na ziemie Zjednoczonego Królestwa. Najpierw londyńskie spotkanie dwóch znamienitych postaci brytyjskiego free impro w szerokim rozumieniu tego pokrętnego terminu. Opowieść definitywnie elektroakustyczna, choć słowo electro bierzemy tu w duży cudzysłów – instrumentarium Atkinsa jest bowiem zdecydowanie analogowe, w dużej części akustyczne. Z kolei Wastell pracuje na niezbyt rozbudowanym zestawie perkusjonalnym, którego głównym elementem zdaje się być duży tam-tam. Panowie budują set trwający ponad dwa kwadranse z wyjątkową pieczołowitością, zarówno w zakresie dramaturgii, jak i brzmienia.

Dźwiękowa aura otwarcia sugeruje nam dużą przestrzeń koncertową, w której pracuje zwinne echo. Szeroko rozstawione perkusjonalia, mające paramenty zarówno niskie (tam-tam), jak i wysokie (talerze), wokół których panoszą się plejady szumów, szmerów i szelestów nie do końca rozpoznanego pochodzenia, a także drobne plamy brzmiące na poły syntetycznie. Opowieść faluje, wznosi się i opada, płynie powoli, okazjonalnie nabiera jednak intensywności. Zdaje się być niekiedy rytualna, nieco ceremonialna, a jej nerw kreacji nie gaśnie choćby na moment. Pojawiają się dźwięki samplowane, zapewne podsyłane z kaset magnetofonowych, drobne akcenty rytmiczne i pętle – wszystko toczy się w niemal medytacyjnym tempie. Po wybiciu trzynastej minuty artyści podsyłają nam garść melodyjnych strumieni, także dźwięki ludzkich głosów. Głównym wątkiem środkowej fazy improwizacji są drżące perkusjonalia Wastella, oblepiane drobnymi frazami generowanymi przez Atkinsa z wielu źródeł. Po dwudziestej minucie nowym elementem narracji są basowe pasma brzmiące dość syntetycznie. Z kolei następująca tuż potem faza uspokojenia syci się melodyjnymi pętlami. Improwizacja w swej końcowej fazie zdaje się być niemal wyłącznie perkusjonalna. Zostaje jednak zreasumowana pulsującą, post-melodyjną retoryką akcesoriów elektroakustycznych. Precyzyjnie finalizowana, ginie w mroku ambientu.



 

Rhodri Davies & Andrew Leslie Hooker Deuawd

BBC Hall, University of Wales Trinity Saint David, Abertawe, Walia, czerwiec 2018: Rhodri Davies - harfa z przetwornikami, preparacje oraz Andrew Leslie Hooker - no-input mixing board, elektroniczne filtry i amplifikacje. Jedna improwizacja, 25 minut.

Kolejny w zestawie brytyjski duet bez cienia wątpliwości możemy zaliczyć do akcji elektroakustycznych. Walijski incydent łączy bowiem preparowaną harfę i cały arsenał syntetycznych źródeł dźwięku, które tworzą konglomerat zdarzeń i zjawisk godnych polecenia miłośnikom wszelkich estetyk, także tym z nas, którzy do elektroniki podchodzą jak pies do jeża. Jak zwykle bowiem diabeł tkwi w szczegółach – tu w kreatywności artystów i umiejętności wzajemnego słuchania.

Koncert trwa mniej niż dwa kwadranse, zatem tylko konkret! Początek jest więcej niż delikatny – syntetyka brzmi tu całkiem analogowo, harfa pracuje zarówno na subtelnym przesterze, jak i brzmi akustycznie, a traktowana smyczkiem nasyca opowieść nutą post-barokowej zadumy. Owa nieśpieszna narracja zdaje się mieć dalece bogatą fakturę. Dużo dzieje się w samym wnętrzu opowieści, tkanym z interakcji i dowodzącym tezy zawartej w poprzednim akapicie. Żaden dźwięk nie ujdzie tu uwadze partnera. Davies preparuje klasyczny instrument z dużą klasą, spod rąk i kabli Hookera rzadko dociera do nas coś zbyt inwazyjnego, tudzież fonicznie dotkliwego. W drugiej części ekspozycji można odnieść wrażenie, że muzycy nadają swym akcjom więcej intensywności. Pojawiają się frazy usterkowej elektroniki, ale i one podawane są z umiarem i dramaturgiczną precyzją. Śpiewy harfy chętnie łapią tu piasek w szprychy i kreują ciekawe sytuacje brzmieniowe. Obok plam ambientu słyszymy, że pomiędzy struny hafty dostają się przedmioty, powodując urokliwe ich rozdygotanie. Pod koniec opowieść zdaje się wpadać w delikatny rytm – zarówno po stronie akustyki, jak i syntetyki. Owa figuratywna taneczność doprowadza improwizację do szczęśliwego zakończenia.




Sue Lynch Water Drips Clear

Oxo Tower Studios, 2024 (utwory 2-4, 6-8), Christchurch, Blackfriars 2024 (1, 9), Sprinkler Room, Oxo Tower 2020 (5) – wszystkie lokalizacje w Londynie; nagrania terenowe zarejestrowane w centralnym Londynie – dzwony Garlickhythe, brzegi Tamizy i okolice, 2024 (9): Sue Lynch – saksofon tenorowy, nagrania terenowe. Dziewięć utworów, 29 minut.

Na koniec spektakl prawdziwie londyński! Solowa ekspozycja saksofonowa w wykonaniu Lynch zdaje się być konglomeratem miejskiego spleenu, kreatywności artystki i wyważonego stosunku do dźwięków instrumentu i otoczenia. Nagrania studyjne i koncertowe z dominującą krótką formą, a na koniec wielominutowy spacer po Londynie z dętymi komentarzami niejako z off-u. Klimatyczne i surowe, przewrotnie post-romantyczne, dobrze udramatyzowane, niekiedy zastanawiająco smutne.

W dwóch pierwszych improwizacjach Sue śle nam delikatne, tenorowe podmuchy napotykające na głuchą przestrzeń otoczenia. Najpierw serwuje nam trochę czystego powietrza, potem brudnego, intrygująco preparowanego. Spokój tej opowieści wydaje się być dość pozorny, wszystko podszyte jest bowiem wewnętrznymi emocjami. Z jednej strony dramaturgiczna zaduma, z drugiej prezentacja szerokiego wachlarza technik artykulacyjnych. Kolejne dwie piosenki sięgają po atrybuty jazzu, w czwartej czujemy wręcz swingujący timing. W następnych dwóch utworach artystka pracuje formą, szuka echa, wyczekuje rezonujących odgłosów. Pojawiają się melodie dżdżystego poranka zamglonego miasta. Siódma część zdaje się być zaskakująco dynamiczna, z kolei ósma szyta jest sporą dawką melodyki. Sue łapie podmuch rezonującego powietrza i zanurza się w mrok. Ostatnia opowieść trwa prawie osiem minut i jest dialogiem saksofonistki z odgłosami miasta. Najpierw frazy preparowane, potem więcej czystych wydechów i miasto, które żyje - dźwięki rzeki, szmer ulicznego zgiełku, odgłosy rozmów. W drugiej fazie utworu garść melodii – zarówno z tenorowej tuby, jak i tej, płynącej z zatłoczonych ulic. A na koniec bije dzwon – to zapewne westminsterski Big Ben.

 

 

wtorek, 2 lipca 2024

Christoph Gallio, Dominic Lash & Mark Sanders Live At Cafe Oto London!


Szwajcarski saksofonista Christoph Gallio, weteran tamtejszych scen muzyki jazzowej, improwizowanej, także kameralnej, spędził kilka dni w Londynie pod koniec 2022 roku. Bez trudu odnalazł tam fizycznie i mentalnie lokalnych mistrzów gatunku i udanie z nimi koncertował. Zagrał m.in. w trio z Dominikiem Lashem i Markiem Sandersem, a także w duecie z Rogerem Turnerem. Oba koncerty został upublicznione w legendarnym szwajcarskim labelu kapelusznikowym. Dziś pochylamy się nad nagraniem wspomnianego tria.

Muzycy w przededniu świątecznym zagrali dwie rozbudowane improwizacje, które zostały dla wygody odsłuchu podzielone na drobniejsze epizody - ta pierwsza na trzy, na druga na dwa. Z radością zgłębiamy się w meandry stylowego free jazzu nasączonego, w skończonej liczbie przypadków, urokliwą dawką swobodnej kameralistyki.



 

Muzycy rozpoczynają spektakl bez specjalnej gry rozpoznawczej. Rozkrzyczany od pierwszej sekundy saksofon altowy, leniwe pizzicato kontrabasu i masywny, precyzyjny drumming bez trudu konstruują opowieść, którą moglibyśmy na tym etapie koncertu nazwać mianem kind of free jazz. Rytm, pewna ulotna taneczność i odrobina brawury, to atrybuty tej dość już ostrej jazdy, wszakże prowadzonej z pełną kontrolą trakcji. Na etapie spowolnienia saksofon milknie, a sekcja rytmu serwuje nam same cuda – preparacje, dialogi i salwy emocji. Gdy opowieść przepoczwarza się w perkusyjne solo, na odtwarzaczu wyświetla się druga ścieżka. Na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, w dłoniach saksofonisty ląduje chyba jedna z lżejszych odmian jego instrumentarium. Opowieść szybko nabiera dynamiki, niczym sfora zająców na leśnej polanie. Przez moment opowieść zwalnia, pachnie soczystym bluesem, po czym ponownie nabiera wigoru. Saksofon płynie teraz bardzo wysoko i kasą niemal każdą swoją frazą. Kolejna faza galopu hamuje wprost w drugą już tego wieczoru solową ekspozycję drummerską i … inicjuje trzeci trak na dysku. Sanders pracuje wciąż na dużej dynamice, Gallio powraca plejadą drobnych, zaczepnych fraz, ale Lash sięga po smyczek i improwizacja na dłuższą chwilę przyobleka szaty kameralne. Prowadzona jest niekiedy wedle metody call & responce. Subtelne, dęte preparacje, długie pociągnięcia smyczkiem, rezonujące perkusjonalia - świetne interakcje doposażone we fragmenty melodii. W dłoniach Szwajcara śpiewa teraz coraz gorętszy sopran, a akcje brytyjskiej sekcji rytmu nabierają rumieńców. Open-jazzowa przebieżka dość szybko nabiera tu znamion free jazzowego galopu.

Druga opowieść, bardziej domowa niż dzika (idąc za tytułami obu części), rodzi się w wystudzonej tubie saksofonu altowego. Perkusja podłącza się szumem szczoteczek, kontrabas zaś nisko osadzonym smyczkiem. Owe post-kameralne rozgrywki toczą się dość leniwie, ale mają już obrany bardziej ekspresyjny kierunek. Opowieść wspina się na szczyt (z taką sekcją, to można konie kraść!), po czym zalega w małej dolinie przepełnionej post-swingową melodyką. Muzycy odnajdują teraz ciszę, pięknie preparują, przez moment czynią to w duecie bez perkusji. Powrót tej ostatniej udanie lepi śpiewność saksofonu z podskórnym rytmem. Po chwili narracja staje się duetem bez saksofonu (uwaga! mamy już finałowy trak na dysku!), a potem nawet solowym popisem kontrabasisty. Lash pięknie pracuje teraz w trybie pizzicato & arco. Partnerzy wracają pełni werwy i melodii – dobre tempo, śpiew na ustach filigranowego saksofonu. Ta galopada będzie więcej niż udana - ognista, wypełniona drobnymi preparacjami, łapiąca się na ostatni tego wieczoru podmuch free jazzu.


Christoph Gallio, Dominic Lash, Mark Sanders Live At Cafe Oto London (Hat Hut Records/ Now-ezz-thetics, CD 2023). Christoph Gallio – saksofon altowy, sopranowy & c-melody, Dominic Lash – kontrabas oraz Mark Sanders – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagranie koncertowe, Cafe Oto, Londyn, grudzień 2022. Dwie improwizacje podzielone na pięć epizodów, 59 minut.



 

piątek, 28 czerwca 2024

Edwards, Karlsen & Lash gossip the Action Theory!


Ostatni piątek czerwca, to dobry moment na londyńskie starcie w kategorii definitywnie swobodnej improwizacji. Będzie chwilami ogniście i całkiem free jazzowo, czasami odrobinę kameralnie, niekiedy z małym obłokiem post-rocka wokół gryfu gitary elektrycznej.

Przed nami trzech artystów z trzech różnych pokoleń, każdy z przeogromnym potencjałem kreatywności i spotkanie, które jest dla nich chyba tym pierwszym w zadanej konfiguracji personalnej. John Edwards, mistrz brytyjskiego kontrabasu, człowiek instytucja w skali ogólnoświatowej, artysta, które dobrze wkleja się w każdy układ sceniczny, zwiera tu szyki z Dominikiem Lashem, muzykiem średniego pokolenia, którego kojarzymy z kontrabasem, ale też coraz częściej spotykamy z gitarą elektryczną oraz z młodym Norwegiem, Emilem Karlsenem, który od pewnego momentu zdaje się być stałym elementem londyńskiego półświatka impro. W trakcie niespełna pięćdziesięciominutowej podróży muzycy nie żałują emocji i potu, zatem nie pozostaje nam nic innego, tylko dać się wplątać w Teorię Działania i ponieść w otchłań fascynujących dźwięków.




Pięcioodcinkowy spektakl otwierają plejady drobnych dźwięków, zarówno tych preparowanych, jak i czysto frazowanych, na ogół delikatnych, każdorazowo precyzyjnych, idealnie skorelowanych z tym, co przed chwilą i tym, co nastąpi potem. Filigranowe obcierki, brudny smyczek kontrabasu i gitara w obłoku szemrzącego amplifikatora – wszystko splata się tu w misterną pajęczynę akcji i reakcji. W takich okolicznościach przyrody wystarczy drobny impuls, by improwizacja nabrała ognia i skoczyła free jazzowi do gardła. Gęste, hałaśliwe frazy szybko nabierają jednak powietrza i bez utraty jakości schodzą do poziomu szeptanych półsłówek. Centralną postacią opowiadania jawi się kontrabasista, który swoim zwyczajem rządzi i dzieli, ale nade wszystko inspiruje młodszych do wzmożonej kreatywności. W połowie trwającej prawie kwadrans improwizacji otwarcia muzycy chowają się w ciszy, potem prowadzą grę na małe pole, przez moment pracują w duecie pizzicato & cymbals, a efektowną opowieść reasumują pięknym, ognistym szczytem, zainicjowanym zarówno mięsistym arco, jak krzykiem niemal rockowej gitary.

Początek drugiej opowieści jest dość leniwy. Tworzą go smukle frazy smyczka, gitarowe flażolety i szmer percussion. Po desygnowaniu do gry kilku preparowanych mikro fraz i wzbudzeniu adekwatnych reakcji, improwizacja przybiera kształt open jazzowej post-ballady. Z czasem nabiera masy i odpowiedniego tempa, błyszczy siłą ognistej wymiany zdań, po czym równie urokliwie gaśnie na wystudzonym smyczku. Kolejną opowieść otwiera perkusyjna introdukcja. Gitara w zaciszu alkowy delikatnie sprzęga, z kolei struny kontrabasu okładane są smyczkiem. Każdy z muzyków zdaje się tu pracować w swoim tempie i własnej estetyce, ale efekt finalny okazuje się jednorodny i świetnie skonstruowany. Moc rocka, siła post-baroku i drobiazgowy, utrzymany w dobrym tempie drumming, a na dodatek kilka plam soczystej psychodelii. Palce lizać!

Czwarta odsłona syci się kreatywnym dysonansem. Gitara szyje tu balladę, perkusyjne talerze rezonują, a struny kontrabasu najpierw są zalotnie szarpane, a potem biczowane rozdygotanym z emocji smyczkiem. Znów akcenty post-rockowe świetnie korelują z agresywnym smyczkiem, a za resztę odpowiedzialny jest drobiazgowy drumming. Artyści fantastycznie łapią tu wiatr w żagle – ich flow jest gruboziarnisty, kanciasty, kostropaty! Zakończenie utworu skrzy się emocjami, dodatkowo podsycanymi rozhuśtanym smyczkiem. Finałowa ekspozycja od pierwszej sekundy płynie wartkim, kolektywnym strumieniem interakcji. Jest jednocześnie ciężka i lekka, zwiewna i masywna. Edwards tańczy w swym ulubionym rytmie arco & pizzicato, Lash cieszy się każdą sekundą rocka, a Karlsen zdaje się być wszędzie i reaguje na każdy niuans dramaturgii. Ostatnia prosta jest wyjątkowo gorąca! Smyczek staje w ogniu, gitara krzyczy z emocji, a perkusja oplata wszystko pajęczyną drobiazgów. Potem już tylko pomruki opadającego smyczka, konającej gitary i szeleszczących szczoteczek perkusyjnych.

 

John Edwards/ Emil Karlsen/ Dominic Lash Action Theory (Bandcamp’ self-released, CD 2024). John Edwards – kontrabas, Emil Karlsen – perkusja oraz Dominic Lash – gitara elektryczna. Nagrane w Hackney Road Studios, Londyn, styczeń 2024. Pięć improwizacji, 48 minut z sekundami.

 

 

wtorek, 25 czerwca 2024

Emilie Škrijelj & Tom Malmendier in two direct actions!


Akordeonistka Emilie Škrijelj i perkusista Tom Malmendier tworzą duet Les Marquises od przynajmniej dekady. Dużo koncertują (bywali w Polsce), sporo nagrywają, od czasów pandemii prowadzą też label, który zwie się eux sæm. Wszystko to doskonale wiedzą Czytelnicy Trybuny, albowiem o dokonaniach tej dwójki wciąż jeszcze młodych artystów europejskiej sceny muzyki improwizowanej informujemy na bieżąco.

Emilie i Tom w duecie popełnili dotąd bodaj dwie płyty, znacznie częściej możemy ich usłyszeć na albumach nagrywanych w większych składach. Wystarczy spojrzeć na nieduży katalog ich labelu. Aż cztery pozycje, to nasza para w towarzystwie jednego, tudzież dwóch dodatkowych muzyków.

Dokładnie w tej konwencji dramaturgicznej posadowione są płyty, nad którymi dziś pochylamy nasze muzyczne zmysły. Najpierw kwartet Nuits, który ma już w dorobku album pod auspicjami eux sam, a teraz wraca do nas w wersji koncertowej (uzupełniają go wiolonczelista Stéphane Clor i elektronik Armand Lesecq), potem trio Bruine, w szeregach którego dostrzegamy naszego dobrego znajomego z Berlina, klarnecistę Michaela Thieke. Kwartet zaprasza nas na podróż definitywnie elektroakustyczną, z kolei trio teoretycznie bazuje na instrumentach akustycznych, ale ponieważ wystawia je na pastwę całej armii głośników (speakers), efekt foniczny zdaje się być nie tyle elektroakustyczny, co zdecydowanie post-industrialny.



 

Nuits Concert à Bruisme (Ligne de Crête, CD 2023). Emilie Škrijelj – akordeon, sampler, Stéphane Clor – wiolonczela, Tom Malmendier – perkusja oraz Armand Lesecq – elektronika. Nagrane w trakcie Festiwalu w Bruisme, Francja, 2021. Jedna improwizacja, 41 minut.

Początek koncertu lepi się z drobnych, elektroakustycznych szmerów, drżących strun i subtelnego, ale już udramatyzowanego drummingu. Narracja urokliwie rozkwita, przypomina pierwsze poranne promienie słoneczne. Akordeon dygocze ambientem, elektronika wije się wężowatym strumieniem, pracują perkusyjne szczoteczki. Medytująca improwizacja niepodziewanie zaczyna szukać podskórnej dynamiki. Jeszcze tylko dwa głębsze oddechy i nabiera niemal post-industrialnych barw, trzęsąc się niczym budyń czekoladowy na wybojach. Z każdą pętlą opowieść zdaje się być szyta coraz dłuższymi frazami. Cello zaczyna śpiewać, reszta intensywnie szeleścić. Po dwunastej minucie można donieść wrażenie, ze muzycy chowają się za kotarą ambientu, a jednym żywym w tym gronie pozostaje perkusista. Narracja nabiera szczególnej urody – dominują żywe frazy, a mgła elektroniki dopełnia obrazu całości. Lewitacja, która szuka drobin rytmu, echo, które wydaje się być dziełem live processing, frazy czyste i ocean fraz preparowanych. Oniryczny post-taniec! Ale gdybyśmy mieli teraz precyzyjnie wskazywać źródła pochodzenia poszczególnych dźwięków, niechybnie polegniemy! Prawdziwy festiwal fake sounds!

W połowie seta muzycy przeoblekają się w orszak perkusjonalistów. Akordeon i elektronika dygoczą, cello nuci pod nosem, a krawędziowy, na poły preparowany drumming snuje nić życia. Po kilku chwilach opowieść traci jednak walory dynamiczne. Wszyscy jakby zastygli, pogrążeni w tlącym się pogorzelisku. W tle ktoś gada, powietrze pełne jest szmerów i tajemniczych szelestów, coś popiskuje, a nawet gwiżdże. Z czasem ów konglomerat fake sounds zaczyna gęstnieć. Akordeon pulsuje, smyczek preparuje, coś mości się na perkusyjnym werblu. Akustyka lepi się w dron, wokół którego rozpościera się chmura elektroniki. Akordeon brzmi teraz wyjątkowo syntetycznie, wiolonczela przebiera szaty rockowej gitary, a perkusja szuka kolejnej porcji dynamiki. Ale i tak wszystko drży i szeleści. Od końca trzydziestej szóstej minuty opowieść zaczyna systematycznie przygasać. Mroczne drony, małe zgrzyty, kłębiaste szelesty – żywy post-ambient niesiony ostatnimi oddechami perkusji.



 

Michael Thieke, Emilie Škrijelj & Tom Malmendier Bruine (eux sæm, CD 2024). Michael Thieke – klarnet, głośniki, Emilie Škrijelj – akordeon, głośniki oraz Tom Malmendier – instrumenty perkusyjne, głośniki. Nagrane w Césaré, Reims, Francja, kwiecień 2024. Trzy improwizacje, 41 minut.

Trzy akustyczne instrumenty wzmocnione czeredą głośników od startu budują tu gęstą, zwartą opowieść. Wszystko chrobocze, stuka, drży i szeleści. Improwizacja wyłania się z mroku, ale dość szybko zaczyna błyszczeć post-industrialną poświatą i serwować nam czerstwe ochłapy hałasu. Całość pulsuje, zdaje się być wielką, perkusjonalną maszyną. Dodatkowo coś pracuje jak metronom doładowany sterydami. Ów siarczysty dron mechaniki akustycznych instrumentów ma swój rytm, swoje wewnętrzne życie. W trakcie pierwszej odsłony flow uspokaja się dopiero na ostatniej prostej. Drugą opowieść otwiera dynamiczny, ale okazjonalne delikatny drumming. Wokół niego pulsuje akustyczna wszechmoc akordeonu, który dygocze gęstą siecią głośników. Narracja znów płynie perkusjonalną strugą, w której coraz trudniej wskazać źródło danego dźwięku. Mechaniczna, znów na poły industrialna faktura zaczyna przybierać na sile. To już nie ochłapy hałasu, ale prawdziwa ściana dźwięku. Tworzą ją zarówno strumienie post-drummingowej furii, jak i plejady drobnych stukotów, obcierek i powiewów gorącego powietrza. W okolicach dziesiątej minuty mamy efektowną kulminację, z opresji której artyści wychodzą niemal suchą stopą. Co klasa, to klasa!

Trzecią część tego horroru otwiera akordeon, który buduje ambientowy, ale gęsty, niemal smolisty flow. Perkusjonalia drżą, klarnet ciężko oddycha. Zdaje się, że poziom post-industrialnego hałasu muzycy osiągają tu jeszcze szybciej niż w poprzednich epizodach. Młoty pneumatyczne, uszkodzone trafostacje, zardzewiałe suwnice przemysłowe. Po szóstej minucie następuje mimowolne uspokojenie - mamy wrażenie, że na moment wyszliśmy z piekła wprost w objęcia czyśćca. Wszystko piszczy i zgrzyta na wydechu. Pulsacje, ambientowe drony i post-mechaniczne obcierki na werblu. Koniecznie trzeba to zobaczyć, by uwierzyć! W okolicach dziesiątej minuty poziom hałasu znów sięga nieba, ale brzmienie całości wydaje się być bardziej selektywne - jesteśmy w stanie wskazać, jaki instrument jest odpowiedzialny za poszczególne frazy. Opowieść nabiera teraz free jazzowej ekspresji, sięga kolejnej ściany dźwięku, by po upływie kwadransa wystudzić się i z gracją powrócić do świata żywych. Akordeon teraz dyszy, jak zepsuty silnik elektryczny, perkusyjne pałeczki delikatnie stukają o krawędź werbla, a klarnet szumi coraz zimniejszym powietrzem. Improwizacja umiera w pozycji stojącej.


 

 

piątek, 21 czerwca 2024

Gonçalo Almeida in black ambient’ duos!


Gonçalo Almeida, człowiek tysiąca talentów, notuje bardzo aktywne fonograficznie półrocze swej pięknej kariery. Palców jednej ręki nie starczy, by policzyć jego wszystkie tegoroczne premiery, czas zatem zacząć ogarniać ten ocean lukratywnych dźwięków!

Dziś dwa albumy duetowe, których naczelną charakterystykę staraliśmy się zawrzeć w tytule recenzji. Oba zawierają długie, powłóczyste pociągnięcia mrocznym pędzlem kontrabasowego smyczka. W pierwszym przypadku gotujący się od emocji strunowiec napotyka na jeszcze bardziej mroczne organy, za drugim razem zatopiony zostaje we mgle wielowymiarowej elektroniki. Najpierw czeka nas jednorazowe spotkanie improwizatorskie, potem ścieżka dźwiękowa do filmu dokumentalnego, która powstawała bardzo długo i do końca nie było wiadomo, jaki będzie jej efekt finalny. Ale ten – w obu dziś analizowanych przypadkach – okazał się więcej niż wyśmienity!



 

Tabula Sonorum Organum Sub Aere (Cylinder Recordings, CD 2024). Bart van Dongen – organy oraz Gonçalo Almeida – kontrabas. Nagrane w październiku 2023, Sint-Martinuskerk/ Sint-Oedenrode, Holandia. Cztery utwory, 42 minuty.

Nagranie składa się z trzech rozbudowanych, kilkunastominutowych ekspozycji i jednej krótszej, ale za to najbardziej dynamicznej wypowiedzi. Otwarcie pierwszej z nich tworzą dwa soczyste drony płynące z samych głębin, z miejsca do którego nie dociera jakiekolwiek światło. Głęboki, na poły sakralny post-barok z czasem zdaje się wyłaniać na powierzchnię życia, mając za plecami chmurę ambientu. Z każdą chwilą wątki ekspozycji mnożą się - niektóre zostają posadowione stosunkowo wysoko, inne sięgają podłogi. Piękna epopeja deep & sorrow sounds, niczym śpiew zza grobowej deski, rodzaj ścieżki dźwiękowej do impresjonistycznego filmu grozy. Druga historia początkowo sprawia wrażenie nieco bardziej delikatnej, wręcz onirycznej, ale przewrotnie budzi niepokój w jeszcze większym stopniu. Smyczek skowycze zwrócony twarzą do nieba, organy pracują w szerszym spektrum, ale nie koncertują się na niskich pasmach. W dalszej fazie utworu te drugie lepią się w dron, ten pierwszy schodzi w dół po wyjątkowo krętych schodach. Nerwowe ruchy muzyków sprawiają, iż narracja przyjmuje postać martwego tańca.

Trzecia odsłona, to anonsowany, krótszy epizod, wypełniony pokrętną, bardziej dynamiczną narracją. Oba instrumenty śpiewają, rytmicznie podrygują, ale to trans pełen smutku, którego marszruta prowadzi wprost do mrocznej doliny. Trwoga, boleść i pożoga, to atrybuty tego jedynego w swoim rodzaju tańca. Demony rodzą się tu na potęgę! Organy serwują nam akordowe okrzyki, smyczek ryje bruzdy w ziemi, a wszystko zdaje się drżeć i złorzeczyć. Finałowa ekspozycja startuje z mrocznych katakumb, sprawia wrażenie odrobinę wystudzonej z emocji. Dron basu i gęsty ambient organów popadają w śmiertelną medytację, z każdym krokiem mocniej uginając udręczone kolana. W tej szalonej opowieści raz za razem pojawiają się nowe wątki, które dość już gęstej kołysance nadają znamiona prawdziwie lovecraftowskiej grozy. W ramach reasumpcji organy budują wysokie pasmo, które śpiewa niczym chór aniołów definitywnie nie z tego świata.



 

Gonçalo Almeida & Rutger Zuydervelt Eventual (Gusstaff Records, CD/LP 2024). Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Rutger Zuydervelt – elektronika, post-produkcja. Nagrane, polepione i post-produkowane w nieoznaczonym czasie i miejscach. Jeden utwór, 32 minuty.

Album wypełnia jedna, długa struga niskich, kontrabasowych fraz, wokół których dzieją się elektroniczne, elektroakustyczne i processingowe akcje. Mroczny ambient tła i dron smyczka, który zdaje się mieć post-akustyczną poświatę, zabierają nas w podroż w nieznane. Narracja płynie szerokim, delikatnie pulsującym pasmem. Z jednej strony przybywa wątków kontrabasowych, z drugiej kolejnych powłok przezroczystej niekiedy elektroniki. Całość ma definitywnie minimalistyczny wymiar, wydaje się być wielką, niemal kosmiczną repetycją, rodzajem ceremonialnej medytacji. Trudno jednak ów strumień mrocznych dźwięków uznać na jednorodny w czasie i przestrzeni. Bywa incydentalnie spokojny, czasami sprawia wrażenie, jakby chciał nas uśpić. Na jego dnie leżą niechybnie niewyczerpalne źródła emocji.

Po dziesiątej minucie w strumieniu swobodnej narracji pojawia się nowy, wyraźnie zaznaczony dramaturgicznie i nisko posadowiony błysk kontrabasowego smyczka. Elektronika w tym czasie wydaje się rozwarstwiać, rozpływać w szemrzącej dolinie, także dodając kolejne warstwy i wątki. Po następnych pięciu minutach pojawia się nowy oddech smyczka, tym razem wyższy, jakby spokojniejszy, a chwilę po nim – spójny, elektroakustyczny dron gęstego ambientu. Po dwudziestej minucie opowieść na chwilę staje w miejscu, po czym zaczyna snuć nowy watek. Całość nabiera pewnej modlitewnej melodyki. Pełna szumów i szmerów struga okazuje się być efektem działania sfery elektronicznej. Z kolei wyważony, nisko osadzony beat nieznanej proweniencji, to skutek uderzenia smyczkiem o gryf kontrabasu. Wszystko zaczyna teraz śpiewać i budować nieśmiertelną repetycję. Niespokojna finalizacja lepi się z głosów, szeptów i urokliwych plam post-ambientu.