wtorek, 31 października 2017

Nate Wooley – Battle Pieces! Bitwy bez rozlewu krwi!


Baczność! Nate Wooley będzie grał! I to repertuar bitewny!

Rozlewu krwi nie uświadczymy z pewnością, przynajmniej w dosłownym znaczeniu. Będzie nawet odrobinę wytwornie i z dużą elegancją, wszak w szranki bitewne staną także dwie niewiasty!

Do rzeczy zatem – jesteśmy w niemieckiej Kolonii, w bodaj najbardziej znanym miejscu dla muzyki improwizowanej w tym właśnie mieście, czyli klubie The Loft. Koniec stycznia 2016 roku, a na scenie czwórka muzyków – na fortepianie Sylvie Courvoisier, na saksofonie (tenorowym) Ingrid Laubrock, na wibrafonie Matt Moran i sprawca całego zajścia – Nate Wooley na trąbce.

Ta czwórka muzyków kontynuuje ekscesy artystyczne zapoczątkowane na płycie studyjnej, która powstała dwa lata wcześniej (Battle Pieces, Relative Pitch Records, 2015 -  w tym miejscu  pisała o tym Trybuna). Niemiecki koncert jest z nami od dwóch miesięcy, także nazywa się Battle Pieces (Relative Pitch Records, 2017), ale w katalogu wytwórni, a także dyskografii Wooleya bywa oznaczany cyfrą 2. Odsłuch czterech odcinków tytułowej ekspozycji (tu, z numerami 4, 5, 6 i 7) zajmie nam godzinę zegarową i jedną minutę. Z przyjemnością zaglądamy zatem do środka.




Bitwa nr 4. Spokojna, nieeksplozywna rozgrzewka instrumentów. Każdy z muzyków puszcza w przestrzeń klubową po kilka dźwięków i czeka na to, co zrobi reszta. Szczypta kameralistycznej aury, okraszonej pytaniem recenzenta o ewentualne działania przedprodukcyjne (innymi słowy, co idzie z głowy, co zaś z notacji, niezależnie od jej formy). Na pytanie tak postawione, do końca płyty nie znajdziemy odpowiedzi w stu procentach wiarygodnej. Tempo od pierwszych chwili zdaje się być nieco tłumione, co zwinnie podkreśla smakowity pasaż Nate’a na dość jeszcze wychłodzonym instrumencie. Komentarz Sylvie na akustycznej klawiaturze, dla odmiany z odrobiną ognia. Narracja chwyta niemal pogrzebowy rytm i jasno stawia sprawę – nigdzie nam się dziś nie śpieszy. Konsekwencją – poziom naszych emocji, który na tę chwilę przyjmuje wartości ujemne. Wooley skwapliwie dorzuca jednak do ognia, dzięki czemu muzyka toczy się z odrobiną żaru (pozostali muzycy stawiają jedynie ornamenty – tu bezwzględnie zaznacza się ingerencja kompozytorska). Szczęśliwie w okolicach 11 minuty Ingrid postanawia zadać kłam insynuacjom recenzenta. Pięknie prowadzi swojego dęciaka, a na scenie doświadczamy pierwszych prawdziwie improwizowanych ekscytacji. Wooley jest jednak czujny i pod koniec tej długiej, blisko 20 minutowej ekspozycji, bez kłopotu gasi żar improwizacji, patrząc obu Paniom głęboko w oczy.

Bitwa nr 5. Wooley proponuje niebanalną i urokliwą melodię, którą powtarza i którą stara się inspirować partnerów do aktywnych działań twórczych (czy można to nazwać kompozycją?). Repetycja trwa, a pozostała trójka interesująco komentuje. Dynamika tego fragmentu jest o tempo szybsza niż w pieśni otwarcia, ale sam krok narracji jest ledwie spacerowy. Zamiast eskalacji, subtelne wyciszenie przy akompaniamencie piana i wibrafonu. Saksofon Ingrid jest nienachalny, lekki, ale nie cool jazzowy. Muzycy brną na delikatnie zaciągniętym ręcznym. Coś jednak musi się zdarzyć! Odwagi nie brakuje saksofonistce, która ambitnie dynamizuje swoje poczynania. Dmie uroczo i stawia ów pasus w szranki walki o najlepszy, jako dotąd, fragment płyty (ze świetną asystą Sylvie – jakże ognisty duet!). Po chwili moment ciszy, który gwałci Nate i jego trąbka. Wytrawna, solowa ekspozycja sonore (miód, malina! – notuje w kajecie recenzent). Muzyk wydaje dźwięki nawet otworem gębowym! Komentarz Ingrid też pozbawiony znamion melodii i struktury rytmicznej. Tryumfalnie powraca melodia przewodnia, tym razem grana przez fortepian.

Bitwa nr 6. Z mroku i ciszy wyłaniają się niezwykle zdyscyplinowane preparacje i drobne incydenty akustyczne. Macanki w podgrupach idą w najlepsze. Pod koniec 5 minuty wstajemy z grobu i mamy ochotę na odrobinę życia. Opowieść gęstnieje, fortepian zdaje się stawiać swoje warunki, a emocję płoną, ale pod ścisłym nadzorem Referendarza.

Bitwa nr 7. Saksofon i trąbka w spokojnym tańcu, piano dba o bazowe dźwięki. Jak na zasady panujące w trakcie tych bitew, ze sceny zieje sporą porcją energii, a działania muzyków noszą znamiona dynamicznych. Spodziewane wytłumienie narracji zastaje całą czwórkę w pozycji akceptującej. Bez sprzeciwu kogokolwiek. Wracamy do poziomu ciszy. Emocje zdają się nie mieć wymiaru koncertowego, ale być może nikt nie zapytał, czy po drugiej stronie sceny jest jakaś publiczność. Jako kontrapunkt, szczypta niebanalnego oniryzmu, jakby z wnętrza wibrafonu. 5 minuta upływa nam w atmosferze konstruktywnego minimalizmu i drobnych, molekularnych improwizacji, w drodze wymiany nie do końca zbieżnych poglądów. Jakkolwiek recenzent nie dostrzega zdań odrębnych, czy sporów językowych. Ingrid znów podnosi jakość nagrania wspaniałą, solową ekspozycją. Tuż potem Nate w podobnej roli i z równie dobrym artystycznie skutkiem. Jakże błyskotliwe sonore! Przy okazji, perfekcyjne wsparcie ze strony piana i wibrafonu. Finał koncertu zdecydowanie nadrabia drobne niedoskonałości całego spektaklu. Jest, jak na warunki tu panujące, wyjątkowo ekstatyczny i akustycznie precyzyjny.

Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrania!

poniedziałek, 30 października 2017

Sousa & Ferrandini! Lisbon String Trio! Lama! – Queremos calor não só na música! Chcemy ciepła nie tylko w muzyce!


Krajowa, centralna i wschodnioeuropejska pogoda jest tak gigantycznie paskudna, że już od samego patrzenia na mapę pogody Półwyspu Iberyjskiego robi się odrobinę cieplej i serdeczniej na duszy. A cóż dopiero sprawić może sięgnięcie po muzykę improwizowaną z tego cudownego zakątka świata?

Baa, słowo się rzekło, kobyłka u płotu! Nasze uszy kierujemy zdecydowanie na słoneczną i gorącą Lizbonę! No, prawie na Lizbonę, bo zaczerpniemy także odrobinę oceanicznego powietrza kilkaset kilometrów na północ od stolicy Portugalii (to będzie Belgia!).

Przed nami trzy nowe płyty wprost z zachodniego krańca Iberii (lub prawie wprost). Bystry recenzent winien głodnych wrażeń bywalców Trybuny czym prędzej zapędzić do lektury, a potem do odsłuchu (kolejność odwrotna jest równie akceptowalna). Słowo wstępne wszakże paść musi. Płyty rzeczywiście będą aż trzy, dodatkowo każda z nich będzie radykalnie różna od pozostałych, a jedynym wspólnym dla nich mianownikiem – poza krajem pochodzenia jej twórców (prawie wszystkich!) – będzie fakt, iż dominującą metodą twórczą okaże się improwizacja! Chwilami intensywnie swobodna!


Młodości dodaj nam skrzydeł!

Na początek duet kumpli z podwórka, a konkretnie z okolic Placu Kwiatów, położonego w dzielnicy wolnej muzyki i równie szalonej miłości – Bairro Alto, czyli Pedro Sousa na saksofonie tenorowym i Gabriel Ferrandini na perkusji. Okoliczność koncertowa z roku ubiegłego (chyba), miejsce zwie się Ma Arte. Tak też nazywa się limitowana edycja kasetowa tego nagrania, którą dostarcza Favela Discos (2017). Jak kaseta, to dwie strony, łącznie 37 minut muzyki. Zarówno Sousa, jak i Ferrandini, nie potrzebują na tych łamach jakichkolwiek rekomendacji. Warto wszakże zauważyć, iż choć są obecni na scenie muzyki improwizowanej nie od dziś (zwłaszcza Gabriel), to oboje skończyli lub za chwilę skończą ledwie 31 lat. Młodości, dodaj nam zatem skrzydeł!




Lado A. Perkusja na pogłosie, nie do końca zamierzonym, odrobina field recordings znad baru, szepty i mlaski, szkło o szkło. Muzykom to w ogóle nie przeszkadza. Wiedzą, po co tu przyszli. Tenor Sousy od pierwszej sekundy jest zadziorny i szybko osiąga stan wzmożonego metatransu. Narracja jest dość gęsta, ale prowadzona w umiarkowanym tempie. Tembr saksofonu śle moc pozdrowień wprost w ramiona Evana Parkera. Młody Portugalczyk jest jednak, co do zasady, na ogół o tempo bardziej dynamiczny od weterana free improv, który spokojnie mógłby być już jego dziadkiem. Ferrandini brnie w tej eskapadzie w sposób niebudzący wątpliwości, zarówno, co do jego drummerskich kompetencji, jak i dyspozycji dnia, a także telepatycznego odczytywania intencji partnera. Free jazz na wysokim poziomie, trochę bezczelny, odrobinę młodzieńczy i na pewno zbuntowany. Muzycy znają się od kołyski, zatem nie mają jakichkolwiek problemów z nawigacją w żmudnym procesie swobodnej, kolektywnej improwizacji. Gdy w drugiej połowie tej części koncertu postanawiają nieco przyhamować, tembr tenoru zdaje się być wręcz rozczulający, a jakość membran werbla i tomów niebudząca zastrzeżeń. Za moment ruszają jednak do galopu, jak stado dzikich koni, boleśnie okutych przez niewprawionego kowala. Szczypta odczynu adhd w grze Gabriela podkreśla dramaturgię tego fragmentu koncertu. Jednooddechowy pasaż Pedro, niczym wisienka na torcie.

Lado B. Płynnie zmieniamy strony nośnika kasetowego, a na scenie pozostaje sam Pedro i kreśli zwinną, niebanalną synkopę. Znów pędzi bez zakrztuszenia. Powrót Gabriela jest nienachalny i pełen drumerskiego uroku, zmyślnie akceptujący kończące się solo saksofonu. Teraz on zostaje sam, a jego wyobraźnia eksploduje – down and up! Tym razem to tenor powraca i w aurze tajemniczości, tudzież niedopowiedzeń stopuje narrację i zeruje licznik kilometrów. Doskonała, sonorystyczna cisza. Restart jest równie błyskotliwy, pełen incydentów na dyszach i krawędziach talerzy. Finałowa galopada znów nie traci dobrego smaku i wiedzie nas do krainy wiecznego zadowolenia. No, a przycisk play again zda się wyjątkowo pomocny!


Orgia strunowców!

Nadprodukcja dźwięków improwizowanych dotyczy także sceny portugalskiej. Przed nami Lisbon String Trio, które pod tą nazwą publikuje dopiero od tego roku, a już ma w dorobku… sześć dysków! Tu, dla przykładu, sięgnijmy do nagrania poczynionego w towarzystwie francuskiego saksofonisty Etienne’a Bruneta (sopran). A samo trio personalnie to: Alvaro Rosso – kontrabas, Miguel Mira – wiolonczela i Ernesto Rodrigues – altówka. Płyta zwie się Telepathie i przy okazji, być może niezwykle celnie, tłumaczy charakter relacji, jakie zawiązały się pomiędzy muzykami w trakcie rejestracji (Creative Sources, 2017). A ta pochodzi z kwietnia br., z miejsca zwanego Livraria Ferin, położonego rzecz jasna w Lizbonie. Dwa fragmenty swobodnej improwizacji, łącznie niespełna 34 minuty.




Pierwszy. Trzy strunowce i drobny saksofon – ciekawa mieszanka. Zdaje się, że na początku nagrania, to największy ze strunowców wiedzie prym. Delikatnie prowadzi narrację, rysuje pętle, a pozostałe instrumenty dopowiadają swoje kwestie i komentują. Dialogi i interakcje nie mają końca. Sopran tylko pozornie ma tu rolę separatywną, chętnie bowiem wchodzi w zabawy imitacyjne i bez trudu wkleja się w zwoje strun partnerów. Gęsta, stosunkowo dynamiczna wymiana poglądów. Cztery płynne kaskady czystych akustycznie dźwięków. Pełne empatii zachowania muzyków. Każdy może tu liczyć na ciętą, ale i precyzyjną ripostę. Rodzaj filharmonii dla pełnowymiarowych szaleńców, kameralistyka na zdrowym speadzie. W ramach obszaru wyznaczonego przez czterech muzyków panuje pełna demokracja – śmierć liderom i wszelkim prowodyrom! Rosso lubi jazzowy walking i często z niego korzysta, Rodrigues i Mira reagują jak bracia syjamscy, a Brunet wchodzi pomiędzy struny ze zwinnością baletnicy. Pod koniec fragmentu, nikt nie ma tu nic przeciwko drobnej eskalacji i niezobowiązującej do niczego galopady, pełnej wszakże kameralistycznego uroku.

Drugi. Subtelna narracja na starcie. Cisza na gryfach, skupienie, trochę szumu na dyszach. Special kind of sonore, która napędza się podskórną intensywnością, napiętą cięciwą nerwu. Znów sopranista nie może opędzić się od komplementów. Znów sporo walkingu kontrabasowego ze strony Rosso, który dyktuje pozostałym strunowcom warunki gry. Konsensus jest wszakże osiągany w mgnieniu oka (lub ucha). Układ przestrzenny jest zachowany. Kontrabas i saksofon atakują flankami i bywają nieco głośniejsze, altówka i wiolonczela brną środkiem i częstą grają jednym dźwiękiem. W trakcie tej części nagrania napotykamy fragment emocji, które pachną niebanalnym free jazzem. Pod koniec nagrania, nie pierwszy krok w kierunku ciszy. Zaduma, refleksja, błyskotliwa mikrosonorystyka czterech doskonałych muzyków. A na finał, istotnie last minute – wytrawne i precyzyjne crescendo!


Lama, nie do końca portugalska!

Czas na skromne akcenty nieiberyjskie w naszej dzisiejszej modlitwie o odrobinę ciepła za oknem! Trio Lama jest oczywiście w dwóch trzecich pełne krwi portugalskiej, ale uzupełnia ją kanadyjski perkusista, a wspiera, na drugiej kolejnej płycie, belgijski klarnecista. Samo zaś nagranie, nad którym za moment się pochylimy powstało w Belgii (Neerpelt, Jazzcase Series Dommlhof, w styczniu 2016 roku). A zatem – Gonçalo Almeida na kontrabasie i klawiszach (plus efekty i loopy), Susana Santos Silva na trąbce, Greg Smith na perkusji i elektronice, no i w charakterze gościa, Joachim Badenhorst na klarnecie i klarnecie basowym. Czwarta płyta w dorobku Lamy zwie się Metamorphosis (Clean Feed, 2017). Opowieść składa się z pięciu części (w tym trzy pierwsze, to kolejne fazy tytułowych Metamorfoz). Łącznie 46 minut muzyki.




Metamorfoza 1. Elektronika, ambientowy sound, sucha trąbka, zgrzyty na gryfie, tuba klarnetu, inwazyjne klawisze – to charakterystyka startu tego nagrania. W okolicach 4 minuty żywe instrumenty zaczynają akcentować swoją obecność, choć kontrabasista brzmi jak zmutowany Hendrix. W tubach dęciaków rodzą się pierwsze semickie akcenty melodyczne, które będą kilkukrotnie powracać w tej rejestracji. Rodzaj dramaturgicznej puenty dla przesyconej elektroniką introdukcji tej płyty. Wybrzmienie jest jednak kolektywne, niemal industrialne, co wprowadza drobną konfuzję w toku recenzenckich wynurzeń. Perliste free improv!

Metamorfoza 2. Ciche dęciaki wypłukują hałas z naszych uszu po ustaniu Pierwszej Metamorfozy.  Rodzaj porannego tańca na mokrej trawie. Klarnet łapie pogłos i repetuje, kontrabas zaś stawia wszystkich do pionu siłą swojego soundu. Po chwili to samo czyni perkusja, a elektroniczne ornamenty ledwie skwierczą na boku. Pomysł goni pomysł! – to pierwsza charakterystyka tego nagrania, która ląduje w kajecie recenzenta. Barokowy przepych niemalże. A dęciaki, jakby na przekór, wciąż szukają melodii (Susana, nawet zaczepki – jakże smakowite solo przy wsparciu skromnej elektroniki!). No tak, permanentne metamorfozy. W 11 minucie – dość standardowa, cool semicka narracja na skraju niebanalnej melodii, jakby na dowód, że my także potrafimy grać piękne piosenki. Dynamizacja na ostatniej prostej sieje adekwatny do sytuacji ferment.

Metamorfoza 3. Kontrabas ponownie przy władzy! Silny, jak dąb, nieznoszący sprzeciwu (Almeida to potrafi!). Rhythm, sound and death! Ciekawe, ile tu idzie ze scenariusza? – pyta dociekliwy recenzent. Dęciaki linearnie, tonalnie i z melodią na ustach – to już znamy z tej opowieści. Oczywistość tego akurat rozwiązania dramaturgicznego nie konweniuje z bogactwem improwizacyjnym dwóch pierwszych Metamorfoz.

Sen Komasiny. Klarnet basowy jako kontrapunkt dla właśnie co zakończonej skocznej galopady. Asysta z klawisza nie budzi entuzjazmu po drugiej stronie sceny. Dęciaki biorą jednak sprawę w swoje ręce (a nawet usta!) i temat brnie dalej w całkiem przyjaznej akustycznie scenerii (Susana jest zdecydowanie matką tego drobnego zwycięstwa!).

Ciemny zaułek. Brutalne wejście kontrabasu wyznacza start finałowej opowieści. Mimo kilku, ledwie co dostrzegalnych ambiwalencji w trakcie, czwarta Lama to zdecydowanie najlepsza, jak dotąd płyta tria, co zwinnie podkreśla ten właśnie utwór. Ta rozbiegówka ma żar melodii, emocje spełnionych oczekiwań. Należy podkreślić udany wkład elektroniki w sukces tego finału. Uzupełnia i eskaluje wyczyny żywych instrumentów, wszak w tym właśnie jest najlepsza. A semicka melodia powraca jak mantra i budzi egzystencjalny lęk. Ostatnie słowo należy jednak do kontrabasu i elektroniki. To w sumie żadne zaskoczenie.



****

Przydatna nawigacja do poprzednich tekstów zamieszczonych na Trybunie (read more!):

wtorek, 24 października 2017

Kodian Trio II - The next step to the importance! *)


Dirk Serries i Colin Webster są zdecydowanie najczęstszymi gośćmi Trybuny w ostatnich tygodniach. Zachwycaliśmy się wspólnie ich dokonaniami w ramach wydawnictw A New Wave Of Jazz,  Raw Tonk, czy choćby Tombed Visions. Jeśli zatem za trzy dni światową premierę ma druga, a w sumie czwarta płyta ich trzyosobowej inicjatywy artystycznej Kodian Trio, to nie sposób na tych łamach tego faktu nie wykrzyczeć!

I od pierwszej myśli silna konstatacja Pana Redaktora – próżno szukać współcześnie wielu ciekawszych, bardziej odświeżających nasze uszy, propozycji muzycznych w zakresie małego składu improwizującego niż Kodian Trio (przynajmniej w granicach Starego Kontynentu). Innymi słowy – czytajcie, a potem słuchajcie z należytą starannością!




Czas i miejsce zdarzenia: 2016 (brak dokładniejszych danych), Sunny Side Studios, Bruksela.

Ludzie i przedmioty: Dirk Serries – gitara elektryczna, Colin Webster – saksofon altowy, Andrew Lisle – perkusja.

Co gramy: muzyka swobodnie improwizowana.

Efekt końcowy: sześć odcinków muzycznych bez tytułów, pomieszczonych na dwóch stronach płyty winylowej – niespełna 47 minut. Dostarcza austriacki Trost Records jako Kodian Trio II (wyjaśniając wątpliwości – jest to druga studyjna płyta tria; dyskografię uzupełniają dwa wydawnictwa koncertowe, jedno w formacie cd-r, drugie w postaci kasety – wszystkie pozycje omówione w opowieściach podlinkowanych w pierwszym akapicie).

Wrażenia subiektywne/ przebieg wydarzeń.

A1(3:23). Od dźwięku prymalnego, twarda, gęsta, trójnoga narracja. Gitara snuje tłuste synkopy, alt rysuje sufit studia nagraniowego, a perkusja bije mocny rytm, z samego serca, nie szczędząc razów stopą po bębnie basowym.

A2 (8:49). Duet saksofonu i gitary, o tempo szybciej niż w poprzednim odcinku. Perkusja wchodzi jakby bokiem i stara się nie przeszkadzać, bo dialog z introdukcji zdaje się być niezwykle frapujący dla wszystkich uczestników odsłuchu. Ta wymiana zdań współrzędnie złożonych godna jest uwagi, nawet jeśli konsensus nie jest na razie gwarantowany. Narracja toczy się na ostro, ma dziki smak, choć nie przekracza granic freejazzowego rozsądku. Serries klei szybkie solo, ale Webster powraca jeszcze dynamiczniej i wtapia się w gęstwinę improwizacji na rozgrzanych strunach gitary. Doskonały fragment! Gitara permanentnie iskrzy, sprzęga się i dolewa do ognia. Jest metaliczna, krwawi i perfekcyjnie skleja się dramaturgicznie z altowymi eskalacjami.

A3 (11:03). Spokój wokół samotnie improwizującego perkusisty. Alt tuż potem, pachnie komedowskim zaśpiewem. Serries wchodzi na ubitą ziemię i znów zadziera nosa. Jest konkretny, konsekwentny i krnąbrny (by pozostać przy epitetach na literę k). Narracja ponownie dynamizuje się, a dźwięki trzech instrumentów tulą się do siebie, jak niewykastrowane kocury w cieczce. Gitarzysta przypomina odrobinę przesterowanego i silnie sfuzzowanego Dereka Baileya. Saksofonista (gdy dmie na alcie) jest prawdziwie niepowtarzalny, ale to już wiemy z poprzednich opowieści o artyście. Na finał solo perkusyjne, które nie po raz pierwszy tego wieczoru pachnie Tomem Bruno.

B1 (4:40). Narracja ponownie stawia pierwsze kroki z rozwagą i bez pośpiechu. Dźwięków jednak nie brakuje, a żaden z nich nie pozostaje bez reakcji interlokutorów. Alt stempluje przestrzeń, gitara moduluje swój tembr, perkusja stopuje. Zwarty szyk bojowy, bez choćby fragmentu wolnej przestrzeni, ale i bez prób hałasowania, czy uciekania w trans.

B2 (7:59). Ponownie Webster i Serries brną niczym jedno ciało (ten drugi częściej moduluje dźwięk, niż ucieka, jak to często czyni, w ambientowe otchłanie). Wymiana poglądów, która pachnie jazzem na kilometr. Lisle szczoteczkuje, a Serries nieustannie poszukuje nowych rozwiązań na elektrycznym wiośle, bazując na całej historii baileyowskich doświadczeń. Bezkompromisowość jego stylu gry może imponować. Dla przeciwwagi – w 6 minucie brawurowy duet altu i perkusji! Wejście gitary w sam środek tego dialogu, niczym wisienka na torcie (z offu … ekstaza recenzenta!). Na finał ekspozycji – precyzyjna galopada.

B3 (10:02). Slide guitar? Nieco bardziej refleksyjna opowieść, zdobiona molekularną improwizacją. Dirk ledwie dotyka strun, Colin mantruje na boku. Jesteśmy o kilka kroków od granicy ciszy. Andrew wchodzi wysoko i używa prawie wyłącznie talerzy. W 6 minucie zostaje na moment sam.  W ramach wsparcia Colin śle mu sonorystyczne pocałunki prosto z namiętnych dysz saksofonu. Gitara Dirka zdaje się być zwiewna, niczym dziewica przed swoim pierwszym ważnym wydarzeniu w życiu. Prawdziwa eksplozja niezaprzeczalnej urody free improvisation! Talerze w tle, niczym husaria sprzymierzonych armii! Błyskotliwe wybrzmienie!

*) ang. Następny krok do ważności


poniedziałek, 16 października 2017

Leandre! Guy! Fernandez! Liquid Quintet! Watts! Crispell! Edwards! 12th Ad Libitum Festival! And so is history! I tak tworzy się historia!


Każdy akt zbiorowego grania i słuchania muzyki ma swoją historię, swoje genialne epizody, tudzież dla odmiany garść prawdziwych gniotów. Warszawski Festiwal Muzyki Improwizowanej Ad Libitum szczęśliwie od lat unika tych ostatnich i na ogół kreuje wydarzenia artystyczne na poziomie trudno osiągalnym dla innych tego typu inicjatyw w naszym pięknie powykręcanym kraju.

Tegoroczna edycja była jednak wyjątkowa! Trzy dni, osiem koncertów i każdy z nich… zasługuje na najwyższą ocenę. Ze statystycznego punktu widzenia, zjawisko to niemal niemożliwe. W praktyce koncertowej – miało jednak miejsce! Poniżej w kilku reporterskich impresjach, postaram się tę szaleńczą tezę uzasadnić.


Dzień pierwszy

Panów Agusti Fernandeza i Barry Guya znamy doskonale. Na tych łamach padły już nawet stwierdzenia, iż z artystycznego punktu widzenia, obaj muzycy są polskimi rezydentami. Koncerty, płyty (zarówno w przypadku katalońskiego pianisty, jak i brytyjskiego kontrabasisty) są naszym częstym udziałem. Nie zmienia to jednak faktu, iż muzycy nie grali tu jeszcze w składzie dwuosobowym. Sam występ duetu, dla tych którzy doskonale znają muzyków, niczym nie zaskoczył, ale poziom artystyczny, umiejętność kooperacji, dźwiękowa wrażliwość, improwizatorska wyobraźnia wzniesione zostały na tak wysoki poziom, iż czujnik zadowolenia recenzenta osiągnął bez problemu stan maksymalny. Z jednej strony szczypta notacji, mikro scenariuszy, z drugiej furia pomysłów, wytrawnych preparacji i szaleństw improwizatorskich. Jeśli ktoś oczekiwał nostalgii i zadumy typowej dla obu muzyków, gdy realizują się wspólnie w ramach tria Aurora, mógł zginąć z nadmiaru wrażeń. Na bis wszakże muzycy zacytowali bodaj najpiękniejszą melodię z debiutanckiej płyty w/w formacji.




Punkt drugi i ostatni wieczoru otwarcia – grupa warsztatowa polskich muzyków improwizujących pod światłym przewodnictwem Joëlle Leandre (kontrabas) i Krzysztofa Knittela (elektronika). Obok liderów (a może jedynie skromnych przewodników) w składzie grupy – niebywały głos kobiecy (Marta Grzywacz), dwie gitary (Marcin Olak, Wojciech Błażejczyk), klarnet (Mateusz Rybicki), trąbka (Olgierd Dokalski), akordeon (Zbigniew Chojnacki), skrzypce i altówka (Patryk Zakrocki), wibrafon (Dominik Bukowski), fortepian (Łukasz Ojdana) i perkusja (Krzysztof Gradziuk). Krótki, ale jakże misternie skonstruowany w czasie rzeczywistym fragment zbiorowej, kolektywnej improwizacji. Smakowita, nieco kameralistyczna narracja, która miała dwunastu dyrygentów i ani jednego nietrafionego dramaturgicznie pomysłu. Wyśmienite!


Dzień drugi

Skrzypce i kontrabas na pierwszy strzał wieczoru. Dagna Sadkowska przyszła na ten koncert od strony muzyki współczesnej, John Edwards - od strony krwistego i niewymownie pięknego free jazzu/ free improvisations. Połączyła ich skłonność do niczym nieskrępowanej improwizacji. Samo spotkanie było elektryzujące i buchało emocjami, choć narracja w wielu fragmentach balansowała na pograniczu ciszy, kleiła się do wielu jej wymiarów i kolorów. Anglik pokazał kunszt i wirtuozerię, których wielu z nas być może nie spodziewało się, znając jego eksplozywną grę na wszystkich europejskich scenach free. Polka nie była nachalna, często z kobiecą gracją czekała na to, cóż zdarzy się po stronie jej partnera. Efekt muzyczny zadowolił wszystkich.




Angielscy weterani gatunku – Trevor Watts (saksofony) i Veryan Weston (fortepian) grają ze sobą już kilka dziesiątek lat. Są prawdziwie pomnikowymi postaciami free improvisation. Tu rozbudowali swój duet o dwa instrumenty smyczkowe – wiolonczelę i skrzypce, a do występu zaprosili dwie duże młodsze panny, ale już o uznanych personaliach – Hannah Marshall i Alison Blunt. Jeśli ktoś oczekiwał, że napotka free jazz przeniesiony do filharmonii, to zawiódł się srodze. Muzyka kipiała energią, kolektywną i intuitywną improwizacją. Tam, gdzie muzyka współczesna styka się ze zdrowym hałasem, tam także, gdzie free jazz wpada w odrobinę kameralnej zadumy. To muzyczne pola rażenia tego niezwykłego kwartetu! Każdy z muzyków iskrzył pomysłami, a historii mieli do opowiedzenia opasłe tomy. Jeden z dwóch najlepszych koncertów festiwalu!

Na wieczór późniejszy trio, które znamy od lat, ale pewnie na żywo nie widzieliśmy nigdy (przynajmniej w kraju). Amerykańska pianistka Marylin Crispell, kobieta, która wyznaczyła kanon pianistycznej improwizacji u boku Anthony Braxtona, Barry Guy (by the way… świętujący na festiwalu 70-e urodziny!) na kontrabasie i Paul Lytton na perkusji. W tym miejscu w zasadzie można powtórzyć słowa, jakimi skomentowałem koncert Guya z Fernandezem. Bez zaskoczeń, jednakże na poziomie artystycznym osiągalnym dla niewielu. Wielka radość recenzenta, móc zobaczyć Crispell na żywo. Wyśmienita pianistka, jak każdy wybitny muzyk, potrafi zagrać wszystko, ale gra tylko to, co zechce.


Dzień ostatni

Z wielu powodów koncert otwarcia dnia trzeciego był dla mnie kluczowy na tej imprezie. I od razu skomentuję – okazał się najlepszy. Katalońskie Liquid Trio, które na tym koncercie wieściło światu ukazanie się trzeciej płyty, uzupełnione o dwóch znakomitych muzyków z polskim paszportem – zatem niechybnie Liquid … Quintet. Personalnie zaś: Agusti Fernandez (piano, głównie preparowane), Albert Cirera (saksofon tenorowy i sopranowy), Artur Majewski (trąbka i flugelhorn), Rafał Mazur (akustyczna gitara basowa) i Ramon Prats (perkusja). Od prawdziwie drapieżnego i wielowymiarowego free improv, po oczyszczającą ciszę, którą muzycy osiągnęli w niebywały sposób, kolektywnie schodząc step by step do ostatniego dźwięku i linearnie ograniczając skalę swoich ekspresyjnych zachowań. Prats grający stopą po werblu, Mazur traktujący smykiem swoją gitarę, która stawała się małym kontrabasem, Majewski z niebywałą umiejętnością wypełniania przestrzeni akustycznej dźwiękami w wysokim rejestrze, Cirera tryskający energią i pomysłami, kluczowy element kongenialnego wybrzmiewania nagrania, gdy pracował na sopranie nie używając ustnika, wreszcie Fernandez, który w każdej sekundzie najbardziej zagmatwanej improwizacji, wiedział jaki zagrać dźwięk. Doskonały koncert!




Duet dwóch kontrabasów - Joëlle Leandre i Barry Guy. Dwie najważniejsze postaci festiwalu, z racji zadań i zakresu obowiązków (każdy po trzy występy!). Nie będę opisywał techniki ich gry, wyobraźni i palety rozwiązań improwizacyjnych. To zawsze najwyższa skala oceny. To nie był koncert. To był spektakl teatralny. Muzycy prześcigali się w pomysłach, w zakresie wzajemnej komunikacji (Barry grał nawet przez moment na kontrabasie Joëlle, choć wcale nie zamieniali się instrumentami!). Finał wyniósł publiczność pod nieboskłon Centrum Sztuki Współczesnej. Guy, nie przestając grać na instrumencie, najpierw ułożył do snu swój kontrabas, a potem już wspólnie z partnerką, kontrabas Leandre. Emocje eksplodowały!

Finał nie mógł nie należeć do tej ostatniej - Joëlle Leandre Tentet. Trochę narracji z partytury, bardziej na zasadzie inspiracji i tworzenia ładu narracyjnego, niż chęci odgrywania gotowego materiału kompozytorskiego. Wybitni muzycy, których nazwisk nie wylistuję w całości, gdyż program festiwalu ich nie opisał, a na koncercie nie notowałem. Może przywołam jedynie tych muzyków, których znałem już wcześniej – zatem Theo i Valentin Ceccaldi (skrzypce, wiolonczela), Alexandra Grimal (saksofony) i Jean Luc Cappozzo (flugelhorn). Szczególnie urokliwe brzmiały instrumenty strunowe, których rola w Tentecie jest fundamentalna. W przeciwieństwie do płyty Can You Hear Me?, którą muzycy twórczo dekonstruowali na koncercie, improwizacja szczęśliwie dominowała nad materiałem skomponowanym. Przywołany wyżej tytuł był przy okazji naczelnym hasłem 12 edycji Festiwalu Ad Libitum.

Tak, słyszeliśmy Cię! I to jak!


poniedziałek, 9 października 2017

Colin Webster & Raw Tonk! Mission Possible!


Brytyjska muzyka improwizowana jest królową gatunku na Starym Kontynencie niemal od zawsze, a przynajmniej od pół wieku, jak to onegdaj ustalił w swych dociekliwych egzegezach Pan Redaktor.

Jak dowodzą najnowsze prace badawcze redakcji, taki stan rzeczy nie ulegnie zmianie zapewne przez kolejne pół wieku, albowiem pokolenia wartościowych sukcesorów muzycznych dokonań Johna Stevensa, Paula Rutherforda, czy Evana Parkera rosną w tempie geometrycznym. Świetnie ma się rynek wydawniczy w Zjednoczonym Królestwie, nie brakuje nowych inicjatyw, a punkowa zasada DIY (zrób to sam!) gdzieżby miała skuteczniej funkcjonować, niż w kolebce muzycznej anarchii, choćby tej spod znaku The Sex Pistols.

Dziś czas na kolejny dowód rzeczowy!!!! Label Raw Tonk obchodzi w tym roku 5 urodziny, wydał właśnie swoje trzydzieste wydawnictwo, a zatem wyjątkowy to moment, by przyjrzeć się muzyce coraz młodszych pokoleń brytyjskich muzyków improwizujących, mających w swych portfolio nagrania dla tej właśnie wytwórni.




Katalog RT poznamy w kilku odsłonach. Najpierw wnikliwie przyjrzymy się trójpakowi koncertowych nowości, który swą oficjalną premierę ma w najbliższy piątek. Potem omówimy zestaw tzw. płyt obowiązkowych w katalogu, tych, które już dziś – z perspektywy kilkunastu lub kilkudziesięciu miesięcy od ich wydania – uznać należy za wyjątkowo wartościowe osiągnięcia. Na moment zatrzymamy się przy wydawnictwach nietypowych dla katalogu, ale artystycznie bardzo cennych, a także nadstawimy ucho nad trzema płytami duetu, który potrafi pęcznieć aż do kwartetu. Na koniec zaś omówimy pozostałe płyty, które winny od czasu do czasu pozostawać w kręgu naszych zainteresowań.

Brytyjska młodzież atakuje! Niemal wszyscy muzycy, których personalia dziś padną, urodzili się w latach 80. wieku dwudziestego. Jednego z nich winniśmy przywołać już w samej preambule tekstu. To Colin Webster – rocznik 1983 - saksofonista, szef Raw Tonk i jego główny muzyk. Oś wszystkiego, co wartościowe w katalogu londyńskiej wytwórni. Dodajmy jeszcze, że z dużą częścią muzyków nagrywających dla Raw Tonk spotkaliśmy już w trakcie omawiania A New Wave Of Jazz Dirka Serriesa, a także dokonań wytwórni Tombed Visions z Manchesteru.


Koncertowy, jubileuszowy trójpak! (Live jubilee triptych!)

Pięć lat funkcjonowania Raw Tonk celebrowano wiosną tego roku. W takim przypadku … oczywistym zdaje się organizacja serii rocznicowych koncertów. Tak też się stało. Obecnie, a dokładnie w piątek trzynastego (!), oficjalną premierą będą miały trzy dokumentacje tychże wydarzeń artystycznych. Wszystkie wydane zostały w formie CD-r, w limitowanym nakładzie 100 sztuk. Na początek odpalmy dysk – nie może być inaczej – z Colinem Websterem w roli głównej!




Webster/ Lisle Live at De Singer (RT029, CD-r). Miejsce przywołane w tytule płyty, Belgia, 18 marca br. Saksofon altowy vs. perkusja! Dwa fragmenty w jednym traku, 33 minuty.

Alt w konwulsyjnym uścisku z pure aktywną perkusją! Start tego krążka musi rwać trzewia! Wyobraźnia Colina, jego brzmieniowy asortyment budzą respekt od pierwszej sekundy. Lisle trzyma krok i błyskotliwie kontrapunktuje. W 10 minucie zwalniają tempo o połowę, ale są równie przekonywujący w dziele niszczenia (… naszych wątpliwości). Dwuskładnikowe free, jakże soczysta edycja! Po chwili alt zostaje sam i snuje piękną, dygresyjną opowieść z licznymi przypisami. Webster udowadnia, że ma końskie zdrowie i niewyczerpalne zasoby energii, co daje mu pewien handicap w kreowaniu emocji na scenie. Przy okazji, jest kompetentny na każdym z saksofonów (patrz: dalsza część tego tekstu), ale zdaje się, że ten altowy, to jego ulubieniec. Rozbija bank! Lisle nie jest tu choćby o ułamek sekundy spóźniony. Łeb w łeb! Dźwięk za dźwięk! (Będziemy mieli okazję za kilka akapitów przekonać, że ich wyczyny nie mają charakteru jednorazowego). W formule duetowej ci dwaj muzycy po prostu eksplodują! Dużo przestrzeni między nimi, multi wyobraźnia w głowie każdego z nich! W drugim fragmencie tego krótkiego koncertu (rodzaj bisu, być może), muzycy płyną w nieco spokojniejszym metrum. Zwinni, jak koty w cieczce, generują po tysiąc dźwięków w jednostce czasu. Lisle jakby czytał Websterowi z ruchu warg. Gigantyczna synergia! Bo to w duecie najszybciej rodzi się jakość. (Za parę chwil wysłuchamy ich także w kwartecie i trio. Niesamowity poziom tamtych nagrań, to nie przypadek). Finałowe wybrzmienie też nie jest banalne. Pasaże altu z nutą free jazzowej melancholii, na tle nadaktywnego, ale subtelnego drummingu. What a game!




Ma/ti/om  Live in London (RT030, CD-r). Dwa koncerty tria z marca i czerwca br. W składzie: Matilda Rolfsson (bęben basowy i perkusjonalia),  Tim Fairhall (kontrabas) i  Tom Ward (klarnet basowy i flet). Łącznie niespełna 52 minuty, wprost z Londynu.

At Hundred Years Gallery. Na dobry początek dostajemy dość skromne pląsy kontrabasu ze smykiem, klarnetu basowego i perkusjonalii, prowadzone na modłę odrobinę kameralistyczną. Całość jest zwinnie improwizowana, ale daleka od jazzowych naleciałości, jakie mógłby sugerować skład instrumentalny tria. Narracja jest cząsteczkowa, molekularna, muzycy lubią dyskutować przy pomocy krótkich fraz lub wręcz pojedynczych dźwięków. Jakby na przekór tezom wstępnym recenzenta, już w 3 minucie Matilda swinguje za pomocą szczoteczek perkusyjnych. Natrafiamy też na intrygujące dialogi kontrabasu i klarnetu basowego, prowadzone, co oczywiste, w bardzo niskich rejestrach. W tak zwanym międzyczasie odnotowujemy wiele wyciszeń narracji i kameralistycznego tłumienia emocji, zwłaszcza, gdy do akcji wkracza flet. Co rusz trafia się ciekawa ekspozycja kontrabasu ze smykiem, także niebanalny i urozmaicony drumming. W ramach niepodzianki, w okolicach 12 min. jedyna kobieta w składzie (Norweżka zresztą) serwuje nam zmyślną i dynamiczną synkopę. Ona sama, kilka minut później zaskoczy nas także próbami gardłowej, pijackiej wokalizy. Narracja toczy się na tyle wolno, iż w 20 minucie doświadczamy nawet kompletnej ciszy na scenie. Szczęśliwe sam koniec pierwszego z koncertów upływa nam w towarzystwie prawdziwie free jazzowych zadziorów ze strony klarnetu basowego, któremu wtóruje walking kontrabasu i hałas na talerzach.

At IKLECTIK. Twardy smyczek i dudniący bass drum, to scena otwarcia drugiego koncertu. Ciekawa rytmicznie narracja, jako skutek tejże, z fletem, niczym wisienką na torcie. Gdyby jednak ktoś zapytał, który z instrumentów ma tu najwięcej do powodzenia, to odpowiedź może być tylko jedna – kontrabas, i to wyposażony w smyczek. W 13 min. czas na kolejną, molekularną wymianę poglądów, która łapie rytm i popada w spory galop, jak na standardy tego składu. Wyciszenie jest jednak szybkie i dość gwałtowne. Tu rolę główną gra akurat klarnet basowy, który płynie brudnym, szemrzącym strumieniem. Finałowe pasaże drugiego koncertu nie budzą jednak nadmiernej ekscytacji recenzenta. Zresztą, w ramach reasumpcji, nie sposób nie zauważyć, iż nie każdy fragment Live in London, obfitował w odpowiednią dawkę kreacji i artystycznego pomyślunku. Ostatnie 120 sekund podnosi minimalnie poziom adrenaliny po obu stronach sceny, ale wybrzmienie finalnego dźwięku nie kieruje wzroku recenzenta w stronę przycisku play again.




Dunning/ Serries  Live In The Lowlands (RT028, CD-r). Dwa kolejne dni marca, ponownie dwa koncerty na jednym dysku (jeden z Belgii, drugi z Holandii). Na blisko 50 minut oddajemy nasze uszy we władanie duetu: Graham Dunning (turntable, dubplates, spring reverbs, objects) & Dirk Serries (gitara).

Live at De Singer. Sample, szczypta field recordingu (?), trzaski na kablach i nieistniejących winylach, w konfrontacji z chilloutową gitarą elektryczną na dużym pogłosie. Narracja elektroniczna nieco rwana, chaotyczna, nielinearna, w opozycji do gitarowych, trwających pasaży. W 8 minucie Serries wycofuje się na jeszcze głębszy plan i generuje niepokojące flażolety, ledwie muska struny, trochę je pociera. Zwinnie eskaluje się w ciszy poprzez błyskotliwe, oniryczne drony. Elektronika aż milknie na moment z wrażenia. Choć już w 17 minucie zdaje się recenzentowi nazbyt inwazyjna, delikatnie kalecząc dotychczasowy nastrój koncertu. Reakcja gitarzysty jest natychmiastowa – intensyfikuje narrację, choć ciągle atakuje z dalekiego planu. Ponieważ na kablach skwierczy już naprawdę silnie, finał pierwszego spotkania upływa nam na czymś w rodzaju eskalacji, w tej dość wszak nietypowej aurze instrumentalnej.

Live at De Ruimte. Na początku drugiego epizodu – tym razem coś na kształt sonorystyki kabli i strun gitary - kluje się piękna historia. Dirk preparuje za progiem gryfu, a po stronie Grahama jakby więcej inwencji i kreacji. W 6 minucie witamy się z ciszą. Aż strach głośniej westchnąć na widowni. Bodaj najbardziej spokojny fragment w całym katalogu Raw Tonk. 12 minuta – rzadka na tym dysku próba wyraźnej interakcji pomiędzy gitarą, a komputerem. Skutkiem tego, odrobina dramaturgicznego zamętu. Gitara buduje nowy dron, który swą urodą tłamsi ambiwalencje recenzenta. W okolicy 20 minuty muzycy grają już głośniej. Podskórny nerw pcha tę narrację na szczebel wyższej oceny. Na finał rodzaj wybrzmienia, które bardzo służy temu scenicznego wydarzeniu: ciche medytacje, artystyczny sarkazm mikronarracji, która buduje entuzjazm recenzenta.


Perły w koronie! (Pearls in the crown!)

Bez zbędnej introdukcji, niezwłocznie przystępujemy do prześledzenia sześciu spektakli muzycznych, których dźwiękowe dokumentacje winny w ogóle nie opuszczać Waszych odtwarzaczy!




Dikeman/ Serries/ Lisle/ Webster ‎ Live At Cafe Oto (RT013, CD-r). Jesteśmy na koncercie kwartetu (kwiecień, 2015), który dobrze znamy z innych opowieści na tych łamach. Dwa saksofony (John Dikeman na tenorze i Colin Webster na barytonie) na przeciwległych flankach, gitara elektryczna (Dirk Serries) i perkusja (Andrew Lisle) atakujące centralnie. Jeden trak, sam konkret – 32 minuty.

Od pierwszej sekundy, dynamiczny free jazz, kreowany przez ostrokanciaste saksofony, rockową perkusję i tłustą gitarę, na gryfie której mają miejsce niezwykle energetyczne zjawiska. Już w 5 minucie dopada nas pierwsze studzenie emocji – drony dęciaków, metaliczny background gitary. Industrialny taniec onirycznych wielodźwięków, które prowokują się wzajemnie do eskalacji (doskonałe!). Dynamiczne wstanie z kolan ma miejsce już w 11 minucie. Kolejne kilka minut i ponowny przystanek, podczas którego hałaśliwa gitara krzyczy, zdziera gardło i rozrywa struny. Saksofon z prawej wyje w wysokim rejestrze, a my poddawani jesteśmy bez chwili wytchnienia emocjonalnemu down and up. Następny bieg pod górę odbywa się w estetyce brotzmannowskiej – konwulsyjne wrzaski z gorejących tub! Jedna z nich zwinnie zapętla się na dronie gitary. Ta ostatnia stoi jednym dźwiękiem, gdy wokół trwa galopada w najlepsze. Muzycy po stanie wrzenia lubią się szybko tłumić, nie pędzą na złamanie karku, ciągle szukają ciekawszych rozwiązań. Finalny orgazm odbywa się przy dźwiękach samotnego saksofonu! Perfekcyjne!




Kodian Trio  Live At Paradox (RT019, CD-r) & Volt / Pletterij  (RT025, kaseta). Trzy holenderskie koncerty tria, jakie miały miejsce między marcem, a majem ubiegłego roku. Akurat te, które ukazały się wcześniej, są tymi późniejszymi, ale to bez znaczenia. Colin Webster (tu, saksofon altowy), Dirk Serries (gitara elektryczna) i Andrew Lisle (perkusja) – konstatacja tych bystrzejszych: Kodian Trio, to kwartet z poprzedniego akapitu, uszczuplony o jedną rurę!

Paradox (37 min.): pretekstem do improwizacji jest tu jazzowe frazowanie gitary i dość wyważonego altu. Tonacja molowa, stukot drummera. Intryga narracyjna buduje się wokół fikuśnych, modulowanych pętli na gryfie gitary i rosnącego dramatyzmu sytuacyjnego perkusji. Alt przyczajony, czeka na żerowisku. Galop zaczynamy w 6 min., a zdobi go świetny dialog saksofonu i gitary! Pod koniec pierwszego kwadransa muzycy schodzą piętro niżej. Piękne pasaże smyka na gryfie, prawdziwe violoncello na kwasie! Alt, przy wtórze orkiestry talerzy, wchodzi na drugiego. Kluje się z tego incydentu prawdziwe ptaszysko o niepoliczalnych walorach estetycznych. Drży, grzmoci i wymiata! Czego, by muzycy nie wymyślili, efekt przerasta ich oczekiwania. Okolice 27 minuty – znów pląsy na gitarze i altowe intrygi na dyszach rozgrzewają długopis recenzenta. Brak zahamowań gatunkowych, jakże służy tej improwizacji. Finałową ścieżkę koncertu tyczy kolejny wartościowy dialog Colina i Dirka, budowany na zwinnej i cierpliwej ekspozycji Andrew.

Volt (36 min.): dynamiczny start szorstko brzmiących instrumentów, zwłaszcza altu. Wyostrzone krawędzie, jedynie słuszne decyzje dramaturgiczne. Drummer idealnie wkleja się w te improwizowane puzzle. W okolicach 13 minuty, Serries zaczyna rozrabiać – pętli się na strunach, moduluje dźwięk, ma tysiące pomysłów na sekundę, stawia też znaki zapytania. Webster jedzie na bezdechu już chyba drugą godzinę. Lisle słusznie zaś czyni, pozostawiając partnerom sporo miejsca. 18 minuta obwieszcza zejście do piwnicy. Narracja staje w miejscu, plamy dźwiękowe wiją się wokół siebie, tańczą złowieszczo (bajka!). Koncert talerzy, cuda na gryfie gitary (Serries każdego sprowadzi na manowce, tu jakże urocze!). Młodzi Anglicy niechybnie czekają na to, co zrobi sporo starszy Belg. Finalna erupcja! Trudno o lepszy, bardziej perfekcyjny komentarz.



Pletterij (29 min.): start bliźniaczy do wyżej omówionego koncertu, ale to nie dziwi, gdyż na osi czasu jesteśmy zaledwie 48 godzin… wcześniej! Może jedynie wejście dynamicznej perkusji następuje nieco wcześniej. W okolicach 4 minuty, intrygujące, wypasione solo gitarowe w oldschoolowych klimatach. Agresywnie, zawadiacko, z ostrogami! Alt także potrafi pohałasować! 10 minuta wyznacza radykalny stop narracyjny. Gitara kompletnie zmienia swój tryb pracy. Gra blue-ambient, cokolwiek to znaczy w ustach recenzenta. Systematycznie plami przestrzeń smugami dymu z papierosów. Alt, bez krzty wątpliwości, chce być partnerem w tej nieśpiesznej rozmowie. Jesteśmy u wezgłowia ciszy i jest nam niewymownie dobrze. Cóż ten Webster nie wyprawa na dyszach?! Cuda niebywałe! Narracja stoi, a Lisle śpi. Serries prostym środkami wzbudza eksplozję wyobraźni u saksofonisty. Ornamenty na talerzach wybudzonego drummera nie mogą tu być lepszym komentarzem. Niespodziewanie zostaje sam na scenie i bez trudu czyni wartość dodaną w tym niezwyczajnym spektaklu ciszy i niepokoju. Powrót gitary jest odrobinę wulgarny akustycznie, ale broni się porcją innowacyjności. Alt pętli się , czyli definitywnie wracamy do świata żywych (19 min.). Wysokogatunkowy galop nie jest zaskoczeniem. Noise where ever you want! 24 minuta i Serries znów bierze na siebie odpowiedzialność za punkt zwrotny. Webster wchodzi w tę pyskówkę i kreśli myśl przewodnią. Kolejny szczyt ze spermą na nieboskłonie! Opus magnum Kodiana, jak do tej pory.




Webster/ Lisle ‎Firehouse Tapes (RT014, kaseta). Proces dekonstrukcji kwartetu, który otworzył ten rozdział, trwa w najlepsze. Jesteśmy w The Old Fire Station w Londynie, a przed nami już tylko dwóch muzyków – Webster, tym razem na barytonie i tenorze, oraz Lisle, niezmiennie za zestawem perkusyjnym. Data dokładna nieznana (‘14 lub ’15 rok). Ważna uwaga edytorska – muzyka jest nagrywana wprost na kasetę magnetofonową! 6 utworów, 42 minuty.

Barytonowe intro, drobne incydenty na tomach i rezonujących talerzach. Majestatyczny dron z rury w opozycji do sonoryzującej perkusji. W drugim odcinku kolektywne, czupurne, dotykowe free improv. W trzecim, zdarzają się szczoteczkowe, swingujące pląsy, podczas gdy tenor rozszerza techniki artykulacyjne. Efektem, wysokogatunkowy free jazz w wersji modelowej. Świetny drummer, zdecydowanie najlepszy partner Webstera na tym instrumencie w katalogu RT (a dwóch jeszcze poznamy). W czwartym udowadnia tezę recenzenta perfekcyjną solówką. Piąty fragment tryska wytrawną sonorystyką na talerzach i gruboskórnym barytonie, którą wieńczy urocza dynamizacja. Finałowy odcinek, konwulsyjny, pełen zdrowych emocji – udana puenta świetnej płyty!




Colin Webster/ Andrew Lisle/ Alex Ward ‎ Red Kite (RT009, CD). Pozostajemy przy duecie Webster & Lisle. Cofamy się w czasie o kilkanaście miesięcy i lądujemy w The Cro's Nest (gdziekolwiek to jest; nagranie raczej bez publiczności). Na trzeciego, w tygiel improwizacji wchodzi Alex Ward na gitarze elektrycznej. Parametry liczbowe wydarzenia wyznacza ta sama cyfra – 4 utwory, 44 minuty.

Tę podróż zaczynamy przy wtórze błyszczącej sonorystyki barytonu, talerzy i gitary, która szuka odpowiedniego sprzężenia, a także właściwej interakcji ze światem akustycznych dźwięków. Gęsto, tłusto, bark w bark. Początkowe działania saksofonisty i perkusisty mają znamiona, być może, nadmiernego szacunku dla nieco starszego i odrobinę bardziej rozpoznawalnego medialnie gitarzysty. Nie brakuje surowego oniryzmu, adekwatnej psychodelii (tu szczególnie ze strony Warda, ale koledzy udanie konweniują). Bez dwóch zdań – pełnokrwiste free improv! 8 minutę zdobi niebanalny hałas, kolektywnie cumowany w zwinnej improwizacji, którą charakteryzują częste zmiany tempa i natężenia dźwięku. Pierwszy odcinek tego nagrania trwa blisko 20 minut, a recenzent rozpoznaje co najmniej 4-5 znaczących punktów przegięcia. W drugim odcinku muzycy perfekcyjnie wchodzą w molekularny dialog (trójlog?) na pograniczu ciszy. W trzecim zaś, zagłębiają się w nieco jazzowe frazowanie, zwłaszcza na linii saksofon – gitara. Wykluwa się z tego wysokogatunkowa free eskalacja. Fragment końcowy zdobią dynamiczne przepychanki, czynione w bogatym sonorystycznie środowisku akustycznym. Muzycy ponownie potrafią, bez szwanku dla swej ekspozycji, zejść na poziom metafizyki godnej AMM. Gęsty finał wyznacza bardzo wysoką cenzurkę dla tej płyty!

George Hadow/ Dirk Serries  Outermission (RT026, CD). W przypadku tej akurat płyty, recenzent pójdzie na skróty i podczepi link, albowiem to świetne - skąd inąd - nagranie było już recenzowane na Trybunie – tu szukaj


Efemerydy (Ephemeris)

Nagranie solowe, a także oktet saksofonów, to z całą pewnością zjawiska nieczęste w katalogu Raw Tonk. Przekonajmy się, czy ich muzyczna zawartość warta jest naszego bezcennego czasu.




Dirk Serries  Etched Above The Bow Grip (RT018, CD). Studyjna rejestracja Dirka (gitara, amplifikacje i efekty), z Anderlechtu, poczyniona w roku 2015 I dedykowana pamięci Dereka Baileya. 11 improwizacji z tytułami, 38 minut.

Dziewięć krótkich i dwie dłuższe opowieści. Każda inna, każda posadowiona w nieco odrębnej stylistyce. Być może drobny koncert życzeń stylistycznych. Pierwsza – szorstka, metaliczna, z odrobiną twardych przedmiotów na gryfie. Druga – pełna rockowych przesterów. Trzecia – eksperymentalna elektronika zakleszczona pomiędzy ołowianymi strunami. Czwarta – intelektualne Black Sabbath, jakby muzyk miał za moment zaintonować Iron Man. Piąta – punkowe zgrzyty, w tle noise’owe improwizacje. Szósta – boogie zatrzymane w kadrze, zręczny jak kot, blues na sterydach. Siódma – kosmiczny sustained fuzz! Ósma – noise and rock and roll! Hendrix na głodzie. Dziewiąta – próba zrównoważonej synkopy w stanie zaniechania. Dziesiąta – brudny dron, który przez ponad 5 minut wije się, jak martwy wąż. Jedenasta – cicha, stonowana opowieść, która ledwie dotyka strun. W tle tętni wzmacniacz, może to jednak cisza oddycha. Po strunach grasuje niesforny smyczek, który generuje nanodrony. Być może najspokojniejszy fragment muzycznego życia Dirka Serriesa.




Saxoctopus  Saxoctopus (RT012, CD-r). Osiem dęciaków drewnianych w stanie zbiorowego orgazmu! Alty - Dee Byrne, Julie Kjær i Oliver Dover, barytony - Cath Roberts i Colin Webster, wreszcie tenory - Rachel Musson, Sam Andreae i Tom Ward. Cztery kompozycje indywidualne (tu: scenariusze improwizacji) i jedna, najdłuższa, przeto zbiorowa. 44 minuty.

Jeden: dyskretny dyrygent czuwa (nazwisko nieznane), muzyka toczy się zwartym szykiem, ale jakby kierowała się własnym porządkiem. Piękne, dęte wielogłosy, piekielne chóry anielskie. Upiorna ballada. Gotycka symetria instrumentalna. Dwa: swingowa zajawka, potem free contemporary' jazz pyskówka. Wymiana jedynie słusznych poglądów. Diabelsko urocze! Trzy: 18 minut emocji. Mróweczki szemrają. Epickie, skupione, wielowątkowe opowieści z ośmiu rur. The most free composition! Ornitologiczny zakład dla pozytywnie obłąkanych. Cztery: energia, garść patosu podawanego unisono, ciało w ciało. Pięć: szczypta krnąbrnej polifonii (inspirowana Roscoe Mitchelem). Chocholi taniec nad przepaścią. Mantra? Yes, It is!


Duet, Trio i Kwartet

W tej właśnie chwili pochylimy się nad wspólnymi nagraniami Colina Webstera z perkusistą Andrew Cheethamem. Recenzent od frontu winien jednak odszczekać fakt, iż pierwsza z omawianych tu płyt, w duecie, nie posadowiona została w rozdziale Perły w koronie. Jest bowiem istotnie doskonała, a za moment przekonacie się dlaczego!




Colin Webster/ Andrew Cheetham  A River Carving Ever Through The Land (RT027, CD). Studyjna, tegoroczna rejestracja (najdłuższa w katalogu - 68 min.!). Siedem odcinków, siedem ton wysmakowanych i wyjątkowych, pod wieloma względami, dźwięków. Free jazzowy duet na saksofon (tu, naprzemiennie baryton, tenor i alt) i pełny zestaw perkusyjny, który swą klasą czyni wypieki na twarzy recenzenta, choć od 50 lat wydaje się, że w tej sytuacji scenicznej, wiemy dokładnie, czego się należy spodziewać.

1. Brudny tenor w stanie permanentnej eskalacji. Czujna i wysoce kompetentna perkusja. Wszelkie komplementy, jakie padły już w tym tekście na temat gry Webstera i jakie jeszcze padną na kolejnych stronach tej epistoły, tu odnajdują rację bytu! Drummer pnie się na jazzowo i jest z Colinem, w każdej chwili tej rejterady, absolutnie na bieżąco. Ma delikatny odczyn adhd, ale ten rodzaj ekspresji dobrze robi gotującemu się saksofoniście. 2. Andrew zwinny jak kot, lubi uderzać w stopę, niczym Tom Bruno. A saksofon płynie i skomle jak oszalały. Pomnikowe postaci saksofonowej historii free jazzu łypią na niego okiem zza światów i nie kryją uznania! Już w 3 minucie, zdecydowane zejście w dół. Talerze drżą, saksofon szuka sonorystycznej riposty. Prycha na dyszach i zasłuchuje się w rezonujące przedmioty partnera. Następujący tuż potem powrót do żywiołowego free – palce lizać! 3. Baryton w wolniejszym tempie, w tle skupiony, precyzyjny drumming. Wykwintne talerzykowanie, podczas gdy dęciak płynie po oceanie i unaocznia urodę swego naturalnego tembru. 4. Dynamiczny alt plecie błyskotliwe pasaże, tym razem bez znaczących zwrotów dramaturgicznych. Czysty popis umiejętności improwizacji na instrumencie dętym, drewnianym. Niczym nie ustępuje perkusista, choć na liście rankingowej drummerów Webstera klasyfikujemy go na drugiej pozycji (zaraz po Lisle!). 5. Petardy z tenoru ścielą się gęsto. W 4 minucie odrobina wyciszenia, jakże adekwatna. Dwa tempa wolniej na ułamek sekundy, ale energia kinetyczna Colina rozsadza ten numer! Udaje mu się wszakże zamilknąć i stworzyć przestrzeń na molekularne solo perkusisty. Separatywne epizody Cheethama powracają co kilka chwil. To zdecydowanie odcinek pod jego dyktando. 6. Altowe pasaże na 200% mocy. Z takim natężeniem emocji Webster nie może nie zostać za kilka lat prawdziwym tytanem free jazzu! 3 minuta – spowolnienie prawdziwie aylerowskie. Wzlot tuż po nim, podobny. 5 minuta – szczypta konstruktywnej ciszy na dyszach. A po chwili, bodaj trzeci sposób artykulacji Webstera, choć to dopiero 7 minuta partii. Tu zdaje się zadumany i chyba ma jednak w ustach saksofon tenorowy. 7. Spokojna, wyważona sonorystycznie rozbiegówka. Ale to tylko pozór – na finał znów tony potu i łez! Świetna galopada! Płyta ma prawie 70 minut, a nie uświadczyliśmy choćby sekundy nudy!




Andrew Cheetham/ Colin Webster/ Otto Willberg ‎ The Small Departs, The Great Approaches (RT020, CD). Fantastyczny duet, który rozpalił do czerwoności kajet recenzenta chwilę temu, zostaje na scenie (Websterowi ubywa jednak saksofonu altowego). Dołącza do nich kolejny brytyjski aspirant/ następca tronu – Otto Willberg na kontrabasie. Wir historii usadowia nas tym razem w Islington Mill/ Salford – jest środek lipca 2015 roku. Dwa odcinki, łącznie 42 minuty.

One. Groźne pomruki kontrabasu zwiastują burzę z piorunami. Póki co, przed nami soczysta narracja free improv. Ojcowie założyciele gatunku mogą być dumni! Smyk na kontrabasie rozrywa podłogę, a istotnie wartościowa eksplozja dęta dopada nas już w 4 minucie. Konwulsyjna, ponadgatunkowa ekspozycja. Na wytłumienie czekamy jakieś 7 minut. Znów błyszczy kontrabasista! Naprawdę intrygujące rzeczy dzieją się na scenie, czemu sprzyja niekonwencjonalny drumming. Two. Kontrabas na czele stawki (tak już chyba musi być w tej historii), dużo eksploruje na smyku. Wulkan energii od startu, muzyka krzyczy i dotkliwie kąsa! Przycisk stop zostaje wciśnięty po 10 minucie – urocze szurania, szepty i oddechy, jakby muzycy w ciszy szukali punktu odniesienia dla swych pomysłów dramaturgicznych. Talerze w kontrataku! Saksofon eskaluje się na kwasie, w czym pomaga mu zwinny walking kontrabasu. Tuż po upływie kwadransa, jakość narracji sięga szczytu i konstytuuje wysoką cenzurkę dla całej płyty. Potem już tylko solowy incydent na kontrabasie i finałowa galopada, bazująca na trzech składowych – progresywnej perkusji, wijącym się wokół siebie kontrabasie i luxtorpedzie na tenorze!




David Birchall/ Andrew Cheetham/ Colin Webster/ Otto Willberg ‎ Plastic Knuckle (RT022, CD). Był duet, było trio, czas zatem na kwartet. Do trójki muzyków sprzed chwili dołącza gitarzysta David Birchall. W grudniu 2015 roku Panowie improwizowali przez niespełna 37 minut. Swoją dźwiękową ekspozycję podzielili na trzy części, dwie dłuższe i jedną nieco krótszą.

Pierwszy. Jazzowe frazowanie na starcie nie powinno zmylić naszej czujności. Swoboda improwizacji szybko odrywa muzyków od schematów narracyjnych. Pierwsza eskalacja wszakże odbywa się wedle starej zasady Kupą Mości Panowie! Gitara czyni hałas w ekspresji godnej mocarzy noise’ rocka, sekcja brnie pełna energii, a saksofon wchodzi w otwarte pyskówki z instrumentem strunowym, wymienionym na początku tej charakterystyki. Starcie wygrywa dęciak i płynie dalej agresywnym, kanciastym tembrem. Refleksja recenzenta: subtelności nagrania w trio, a wcześniej w duecie, nie są, póki co, naszym udziałem. Hałas wygasza się na strunach kontrabasu i gitary, przy chórze talerzy. Saksofon wraca na ubity grunt i ciągnie narrację kwartetu w zdecydowanie ciekawsze zakamarki improwizacji (jakież pocałunki na dyszach!). Wejście do gry smyka jeszcze wzmaga uśmiech na twarzach słuchaczy i strukturyzuje wstępną fazę ponownej eskalacji. A ona sama, po chwili, zdecydowanie bardziej wyrazista niż na wstępie. Drugi. Sprzężenia gitarowe tworzą nowy punkt odniesienia dla improwizacji. Zaczynamy oniryczny, plamisty i wyuzdany Ghost Dance (tytuł utworu). Solowa introdukcja gitarzysty trwa niemal cztery minuty. Saksofon buduje dron, a perkusja ma zaszyty nerw, który możemy interpretować bardzo rytmicznie. Struny metalizują się i wpadają w niebanalny rezonans. Eskalacja w takiej aurze jest błyskotliwa i jedyna w swoim rodzaju. Istotnie taneczna, pod dyktando gitary i niezwykle energetycznej perkusji (głównie talerzy). Saksofon pozostaje w roli komentatora. Każdy z muzyków czyni tu prawdziwie wartościowe rzeczy. Ostatni. Zdecydowany powrót do klimatu pierwszego odcinka. Pięciominutowe resume. Dynamiczny free jazz, czyli konwulsyjnie zawody na linii gitara-saksofon. Ta pierwsza w drobnej przewadze. Power & noise not for everyone!


W kręgu naszych zainteresowań (In our interest)

Przed nami ostatnia odsłona rozbudowanego fjuczersa o Raw Tonk. Płyty, które bez cienia wątpliwości warte są naszej uwagi, jakkolwiek w konfrontacji z wyżej omówionymi, trzymają delikatnie niższy poziom, zatem dopuszczamy możliwość obcowania z nimi nieco rzadziej. Zaczniemy wszakże od kolejnego duetu Webstera z perkusistą.




Colin Webster/ Mark Holub ‎The Claw (RT001, CD). Rury Colina tym razem są następujące: alt, tenor i baryton. Mark zagra na pełnym zestawie perkusyjnym. Nagranie pochodzi z roku 2012, ale więcej szczegółów nie znamy.

Dziesięć zwinnych, nieprzegadanych historii o silnym, jazzowym idiomie. Przebogata paleta artystycznych środków wyrazu, głównie jednak ze strony saksofonisty i jego trzech instrumentów dętych, drewnianych. Agresywny baryton, dynamiczna, rockowa perkusja – to słyszymy od pierwszej sekundy tego nagrania bez oklasków. Zróżnicowane tempa, nastroje, smutki i radości. Dobra kooperacja, choć bez fajerwerków po stronie drummera (jego gra, odrobinę jednowymiarowa). Choć idzie za Websterem step by step, nie gubi śladów i trzyma poziom. W drugiej części płyty natrafiamy na dłuższe opowieści, ze szczyptą nostalgii i brakiem pośpiechu. Saksofon snuje rozbudowane pasaże, w tej roli jest nie mniej smakowity. Drums na wybrzmieniu bez ekscytacji, choć trudno odmówić muzykowi kompetencji.    




Dead Neanderthals ‎ ...And It Ended Badly (Gaffer Records/ Raw Tonk ‎– RT002, CD). Taka nazwa zobowiązuje! Odpowiedzialni: Rene Aquarius na perkusji oraz Colin Webster i Otto Kokke na saksofonach. 31 minut konkretnych emocji, podzielonych na sześć odcinków specjalnych, nagranych na żywo w grudniu 2012 roku.

Od startu, dynamiczny punk & noise, wersja improwizowana! Eskalacja w stanie orgazmu permanentnego (cytując krajowych poetów)! Trochę zawodów, kto głośniej, ale na wysokim, ze sportowego punktu widzenia, poziomie. Brzmienie surowe (raw), jak na Raw Tonk przystało! Ale i brutalnie urokliwe. W wolniejszych tempach (choćby trzeci odcinek), muzycy pięknie łapią dryl i od banalnej z pozoru melodyki, zwinnie biegną w kierunku eskalacji. Dyskusji dwóch rur przy mocnym drummingu nie ma końca. W czwartym fragmencie, ten proceder idzie im jeszcze lepiej. Muzyka bez udziwnień, komunikatywna i pełna pozytywnych emocji. Ayler wstaje z grobu i jest zachwycony!




KTHXBYE ‎ Details (RT016, CD-r). Kolejne trio z Colinem Websterem (tu, saksofon tenorowy), tym razem z przyjaciółmi z Norwegii – na perkusji Brage Tørmænen, na gitarze elektrycznej Stian Larsen. Nagranie studyjne z Londynu, rok 2015 (?), trzy kwadranse z minutami.

Noise attack over Europe! Z gitarą o bardzo rockowej proweniencji w ważnej roli! Siedem konkretnie mocnych opowieści o braku artystycznych zahamowań. Gęstych, kipiących emocjami, iskrzących, ociekających jeszcze ciepłą spermą. W trzecim, najdłuższym fragmencie gitara mantrycznie repetuje, kreując przy tym impulsywny rytm. Saksofon i perkusja budują na nim intrygującą eskalację. Webster przejmuje ster i uroczo wiedzie trio na zatracenie, ale jakże wyśmienite! Galopada z rozkwitającą gitarą, godna wszelkich laurów. Czwarty odcinek jest równie wartościowy i choć tym razem spokojny, to jednak narracyjnie gęsty, ze świetnym, suchym frazowaniem gitary. Jeśli słuchacz przebije się przez ścianę hałasu dwóch pierwszych fragmentów, czeka go prawdziwa uczta w dwóch kolejnych. Piąty i szósty odcinek znów ociekają krwią, są jakże dynamicznym przykładem free jazz-rocka na 120%!  W ostatnim muzycy udowadniają jednak, że również w rejonach bliższych ciszy radzą sobie bardzo dobrze.                                                                                                                                                                                                                                                          


Tejero/ Webster/ Serrato/ Díaz ‎ Spain Is The Place (RT015, CD-r). Kwartet z Colinem Websterem! I zgodnie z tytułem płyty, z silnym akcentem hiszpańskim! A personalnie, bohaterowi dzisiejszej opowieści (saksofon barytonowy i tenorowy) towarzyszą: Ricardo Tejero – saksofon altowy, Marco Serrato – gitara basowa i Borja Díaz – perkusja. Studio w Londynie, wrzesień 2015 roku, ponad 50 minut.

Bas, bas, bas!!!! Chciałoby się zawyć! Baa, gitara basowa, mocno sfuzzowana, cielista i rwąca tynk ze ścian. Heavy metal death! Pierwszy numer, to melodyjne próby przebicia się saksofonów przez mur. Nieskuteczne – dodajmy. W drugim koniec subtelności. Dynamiczna wymiana ciosów.11 minut eskalacji i noise’owej szamotaniny. Zgadnijcie kto wygrał? W trzecim odrobina sonore, które brzmi, jak rżenie konia, który za chwilę i tak pójdzie w galop. W czwartym prawdziwa ulga… całe trzy minuty bez gitary basowej. Popis szorstkich saksofonów (mają dla siebie miejsce!) nie trwa jednak w nieskończoność, bo łobuz z czterema strunami powraca. Złowieszczo burczy, zatem tę akurat opowieść da się nawet polubić. W szóstym ciekawa narracja, jakby jeden duet na drugi duet. Basówka ma nanosekundę innego frazowania i nosi ono znamiona improwizacji! W ósmym, na finał, dwa pokancerowane i okrwawione saksofony, a także jurny bas w stanie akustycznego letargu. Perkusja na tym korzysta.

Na definitywny już finał prezentacji katalogu Raw Tonk pochylimy się nad dwoma duetami. Tym razem już bez udziału muzycznego Colina Webstera (tu, poza faktem bycia wydawcą, jego rola sprowadza się do projektu graficznego okładki). Przy okazji obie płyty, to tegoroczne nowości.




Ripsaw Catfish ‎ Namazu (RT023, CD). Saksofon barytonowy w ustach Cath Roberts, w parze z gitarą elektryczną w dłoniach Antona Huntera. Dwa ubiegłoroczne epizody klubowe, jakkolwiek ten drugi chyba bez udziału publiczności – pierwszy z września, z Cafe Oto, drugi z listopada, z IKLECTIC (oba przybytki kultury, to oczywiście Londyn). Całość zamyka się w 48 minutach.

Oba nagrania są do siebie bardzo zbliżone. Narracja jest umiarkowanie stabilna, a jeśli muzycy popadają w eskalacje, to czynią to na ogół jednocześnie. Jednakże sam poziom kooperacji i wzajemnych interakcji nie jest szczególnie wysoki. Wiele opowieści jest separatywnych i niezazębiających się. Baryton pozostaje w szeroko rozumianej estetyce jazzowej, a wycieczki bardziej kameralistyczne należą raczej do rzadkości. Gitarzysta zdaje się być pozornie bardziej otwarty gatunkowo, sypie pomysłami jak z rękawa obfitości, ale nie wszystkie finalizuje z dobrym skutkiem dla duetowej improwizacji. Ta płyta ma wiele doskonałych momentów, ale jako całość może budzić zastrzeżenia, głównie spowodowane owym nieoptymalnym poziomem współpracy. Między muzykami, choć każdemu nie można nic personalnie zarzucić, moim zdaniem nie ma specjalnej chemii.




Well Hung Game ‎ Traditional Values (RT024, CD-r). Ponownie saksofon barytonowy, używany zamiennie z klarnetem basowym – wszystko za sprawą Jamesa Allsoppa. Duet uzupełnia Ed Dudley, obsługujący elektronikę. Pięć odcinków z tytułami, nagranych prawdopodobnie w studio, nie wiadomo dokładnie, gdzie i kiedy (ot, uroki edycji cd-rowej). Czas trwania da się na szczęście ustalić, niezależnie od poziomu skąpości opisu płyty – niespełna 35 minut.

Z tym nagraniem mam podobny problem, jak z wydawnictwem omówionym akapit wyżej. Każdy fragment z osobna łechta ucho recenzenta w sposób wystarczający, by uznać go za udany eksperyment improwizowany. Idea tego muzykowania polega na elektronicznej dekonstrukcji, a może bardziej – elektronicznej amplifikacji pasaży (niemal dronów w niektórych momentach) granych naprzemiennie przez dwa dęciaki niskich częstotliwości. Momentami efekt jest wręcz ekscytujący. Muzyka jest agresywna, głośna, niemal psychodeliczna (dużo pogłosu definitywnie wzmaga to wrażenie). Nagranie w całości, mimo, iż nie nazbyt rozbudowane czasowo, nie broni się jednak perfekcyjnie. Utwory są do siebie podobne i brakuje choćby drobnej korekty, co do przebiegu konkretnej narracji. Wszelkie ambiwalencje nie zmieniają faktu, iż personalia muzyków (zwłaszcza tego, odpowiedzialnego za żywe dźwięki), zapisane zostaną w kajecie recenzenta tłustym drukiem.


Nagrania Raw Tonk dostępne są do odsłuchu i zakupów w tym właśnie miejsce/ here it is. Tam też możecie zapoznać się ze starszymi płytami z katalogu, które dziś nie zostały umówione.
  
Big Thanks for Colin Webster for sharing this music for me!

Podziękowania także dla Krzysztofa za sukcesywne uzupełnianie mojej kolekcji nagrań!