piątek, 27 kwietnia 2018

Luís Vicente! Seppe Gebruers! Onno Govaert! Neposlušno at Ljubljana!


Uwaga! Trybuna Muzyki Spontanicznej i jej przemądrzały Pan Redaktor, są współwydawcą tej płyty! Wszelkie słowa zachwytu, jakie za chwilę przeczytasz, mogą być podyktowane jedynie chęcią zwiększenia sprzedaży! Innymi słowy – dalej czytasz na własną odpowiedzialność!


Czas i miejsce zdarzenia: 23 marca 2017, Ljubljana, Španski Borci, Neposlušno / Sound Disobedience Festival.
.
Ludzie i przedmioty: Luís Vicente – trąbka, Seppe Gebruers – fortepian, Onno Govaert - perkusja.

Co gramy: muzyka swobodnie improwizowana.

Efekt finalny: 39 minut z sekundami, 3 utwory, wydane jako Live at Ljubljana, tytułem wykonawczym imiona i nazwiska muzyków, w kolejności jak wyżej (Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series). Dostępne na rynku od szóstego dnia maja 2018 roku.




Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

I. Tętniąca perkusja, niczym niecierpliwe stado rumaków, opiłki piana wprost z pudła rezonansowego, tłuste całusy trębacza. Skromne przepychanki w estetyce call & response. Szczypta melodii pomiędzy trąbką, a fortepianem zawisa niczym miecz Demoklesa. Kameralne intro pełne niepokoju, z minimalistycznym pianem, siarczystą trąbką i perkusją, która szuka rytmicznego punktu zaczepienia. Seppe konsekwentnie brnie po klawiaturze, Luis robi krok w kierunku sonore, Onno uruchamia talerze. Zmysły muzyków w gorącym, acz molowym nastroju. Trębacz zmienia techniki artykulacyjne, jak rękawiczki, jest aktywny, kreatywny i szuka zaczepki. Pianista odrabia lekcje z klasyki, jest bezczelnie precyzyjny. Dużo swobody pomiędzy muzykami, poszczególnymi frazami improwizacji, ogrom meta przestrzeni. 7-8 minuta, to dynamiczna ekspozycja Vicente na tle ultra minimalistycznych pasaży Gebruersa. Wszystko błyskotliwe! Govaert znaczy teren, niczym ranny kojot. Towarzyszy każdemu działaniu partnerów, wyjątkowo czujny zwierzak! Nie stroni także od subtelnej sonorystyki. W okolicach klawiatury fortepianu mnóstwo dobrze brzmiących, kameralistycznych grepsów (12 min.). Długa chwila bez Luisa – świetny, narowisty dialog przeciwległych flanek. Luis powraca na tarczy, by pogadać z Onno na argumenty. Dzieje się! Furia trąbki i drobiazgowy, molekularny drumming. Kolejny ekscytujący duet tego tria! Tu, delikatnie zdobiony preparacjami Seppe z głębi ziemi. Luis wpada w wyjątkowo piękne sonore (on to potrafi!), podczas gdy na flankach rodzi się rytm, jakby wataha głodnych wilków goniła spłoszoną ptaszynę. Pierwszy odcinek koncertu wybrzmiewa dramatycznie dobrze na oparach z ustnika. Brawo!

II. Perkusyjne intro, saperska precyzja, stopa pracuje rytmicznie, bijące serce, jak u Toma Bruno. Seppe i Luis wracają z drobinkami melodii na ustach i pod palcami, wplecionej pomiędzy ich długie włosy. Kolektywna demokracja ludowa. Brat pod rękę z bratem, czynią cuda niosąc ukojenie zapracowanym w znoju – przykład kolejnej błyskotliwej eskalacji, opartej na szybkim galopie trąbki, minimal piano i gęstym drummingu. Ten fragment koncertu możemy śmiało określić mianem free jazzu. Mistrzowsko tłumionym na finiszu – dodajmy. Mikro solo od Seppe na pożegnanie części drugiej.




III. Sonore, prepare, czujne call & responce. Kolejny przykład doskonałej komunikacji w obrębie trzech osobników męskich. Piano, które tańczy, trąbka, która krzyczy, perkusja, która stąpa po trupach. Moc eksplozywnych niespodzianek. 5 minuta, to spokojny marsz po złote runo. Spacer pełen refleksji na historią współczesnej improwizacji - niuanse, detale, świat małych kroków ku wiecznej szczęśliwości. Muzycy step by step zaczynają gadać ze sobą, jak krówki w rui. Vicente rozgrzewa pióro recenzenta do czerwoności. Gebruers kreśli non-rytm niczym młody Alex Schlippenbach, ale bez jego free jazzowych natręctw. Kind of dirty blues! Vicente ma krztę melodii na końcu języka, trochę jak Tomasz Stańko w dobrych lata 80. ubiegłego stulecia. Brawo! Finał koncertu ocieka zdrową ekspresją. Jest precyzyjny, czysty, bez morału, pełen wewnętrznego stanu radości ducha i wspólnego muzykowania. Trio, czyli jedno ciało, czyli jeden umysł!


****


Światowa premiera tej płyty odbędzie się w Poznaniu w dniu 6 maja, w trakcie pierwszego dnia Spontaneous Music Festiwal 2018 - Live in Dragon, które jest częścią trasy koncertowej The Luis Vicente' Residency in Poland. Szczegóły wkrótce!




poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Webster! Serries! ... and Verhoeven! Two duos like love triangle!


Belgijski gitarzysta Dirk Serries gości na Trybunie niezwykle często, przy czym nasze ostatnie zainteresowania koncentrowały się głównie na jego dokonaniach na polu dark ambient, drone and electronic.

Czas zatem najwyższy, by powrócić do estetyki swobodnej improwizacji, która zdaje się być main occupation muzyka od przynajmniej 4-5 lat.

Okazja jest wyśmienita, gdyż całkiem niedawno ukazała się duetowa płyta Dirka z innym ulubieńcem redakcji, brytyjskim saksofonistą Colinem Websterem. Wrażenia z opisu ich płyty, uzupełnimy recenzją kolejnego duetu gitarzysty, tym razem z kontrabasistką Martiną Verhoeven, przy okazji jego partnerką życiową. Przede nami dwie krótkie, ale jakże pikantne improwizacje w pełnym gazie!





Dirk Serries & Colin Webster Gargoyles (Raw Tonk Records, 2018)

Londyn, Soundsavers, czerwiec 2017; Colin Webster – saksofon altowy i barytonowy, Dirk Serries – gitara elektryczna; 17 improwizacji, niespełna… 27 minut.

Siedemnaście mgnień wiosny, tyleż odpalonych lontów, tyleż niebywałych eksplozji mocy, energii i ludzkich emocji. Posmakujmy każdej części. Pierwszy, to brutalny atak fonii bez brania jeńców. Grzmoty gitary, twarde mlaśnięcia altu. Noise for ever! Drugi, jakby krok wolniej, o ton ciszej. Prychanie barytonu, strunowy taniec na gryfie. Fraza za frazę, niczym wet za wet. Zapasy w stylu wolnym, niemal Machine Gun – tyle, że 50 lat później! Trzeci, to wysoki, zadziorny alt, tuż obok gitara płynnie surfująca. Kooperatywnie, gwałtownie, ale także niezwykle zmysłowo. Czwarty - powrót grzmotów z gryfu. Saksofon zdaje się wisieć na pojedynczej dyszy. Industrial w pełnej krasie, niczym Throbbing Gristle na wakacjach. Webster jakby na przekór, szuka na dnie tuby pokrętnej melodii. Piąty, to znów tylko szkic, rodzaj framework, całowanki i kropelkowanie – usta w usta, pięść do pięści. Szósty sprawia, że marszruty obu muzyków zacieśniają się. Zwarcie w półdystansie, jakby obaj grali już tylko jeden, wspólny wielodźwięk.  Siódmy, to przeciąganie liny. Ciężki baryton, delikatna gitara, która jednak raz po raz iskrzy i eksploduje. Ósmy - noise na wysoko! Regulujemy odbiorniki. Czad, mrok, krew. Dziewiąty dla odmiany, to miłosne zaloty po krótkiej burzy z piorunami. Woda w szuwarach, strach w oczach - intensywne, zmysłowo, imitacyjnie, na wysokości. Techniczne fajerwerki. Dziesiąty, to cisza po zmroku. Muskanie strun, suche dysze. Gest za gest, krok w krok, na wdechu, po prostu doskonałe! Perła! Jedenasty – powrót grzmotów na gryfie, krótkich, nanosekundowych. Colin gwałtownie przedmuchuje omszałe dysze, czyni to zamaszyście, z krwią na palcach. Dwunasty! Noise! Powerfull boxing! Wulgarny znój, pełen krzyku. Na gryfie iskrzy się jak w Czernobylu, tuż  przed wybuchem jądrowym. Alt zdaje się być dosadniejszy niż baryton. Tygrysia zwinność, śmierć w oczach. Trzynasty – palcówki, całusy, pętlące się struny. W żyłach muzyków pulsuje gęsta, gorąca krew. Czternasty – sprzężenia i charkot, niczym dwa oblicza tej samej piękności, smukłej od głowy do samego dołu. Waga ciężka! Harsh-heavy-rock! Piętnasty – muzycy ponownie szukają hałasu, stosując akustyczne grepsy (choć Dirk nieustannie podłączony jest do prądu!). Rodzaj meta akustyki? Sucha, pokrętna sonorystyka. Moc pięknych dysonansów. Mistrzowki alt w wysokim rejestrze. Jakże długa ekspozycja, pełne dwie minuty! Szesnasty, grzmoty gitary wtryskują się w otchłań  tuby barytonu. Znów głośno, gotycko, jakże nieromantycznie! Siedemnasty – sucha tuba, metalicznie rezonujący gryf. Nieustannie ciało w ciało, zawsze wspólnie, bez sekundy ekspozycji solowych. Wstrząsający konkret! Niczym strach przed wiecznym potępieniem! Tylko ból! Tylko ekstaza!




Martina Verhoeven & Dirk Serries  Citadelic (Nachtstück Records, 2017)

Gent, Belgia, koncert na Festiwalu Citadelic, czerwiec 2016; Martina Verhoeven – kontrabas, Dirk Serries – gitara elektryczna; 1 trak, 36 minut z sekundami.

Ze smyka, bardzo nisko, silne pociągnięcie, tuż obok szmer gitary, pojedyncze błyski, smugi dźwięku. Dialog, choć słuchać ptaki w oddali (field recordings?). Rodzaj call & response. Drobne zadziory, wymiana zdań niekoniecznie o pogodzie. Szczypta imitacji, sporo urywanych fraz. Dirk zaczyna pętlić się na gryfie. Jakby jazzowe free improv, ale bez synkopy i odrobiny swingu. Martina także silnie naenergetyzowana. 7 minuta, gitarzysta także sięga po smyczek. Fragment zdaje się być dużo spokojniejszy od wstępu. Szukają wspólnego języka, udanie, choć bez nadmiernych emocji. Koncert muzyki dawnej w krypcie pełnej wampirów! 10 minuta – muzycy są już bardzo blisko ciszy, mruczą sobie do uszu. Ze stanu bezfonii pierwsza wychodzi Martina, piękną smyczą ekspozycją. Dirk imituje metalicznym tembrem. Narracja toczy się wartko, małżonkowie nie spuszczają z siebie wzroku. Stan permanentnej interakcji. 17 minuta, sporo akcentów perkusjonalnych na obu flankach. Kolejne zejście w spokojniejsze rejony. Gryf Serriesa pulsuje elektroniką. Martina rzeźbi upalony barok. Piękne! Ciągle lepią się do siebie imitacyjnie, bez względu na oferty i wzajemne podpowiedzi. 20 minuta – Dirk skwierczy na stojąco, Martina drumminguje na strunach. 25 minuta, to dialog jazzowej gitary i zmutowanego, szorstkiego pizzicato na kontrabasie. Jakby nagle zagubili głębsze brzmienie. Gadają ze sobą niebywale konkretnie – same inwektywy! Oczekiwanie na konsensus ciągnie się w nieskończoność. Dialog staje się dość molekularny i drepcze w kierunku ciszy. Tłumi się i wybrzmiewa (31 min.). Dirk zdaje się snuć finałowy pasaż w estetyce sustained piece. Czyni to cicho i niezwykle subtelnie, ledwie muska struny, poleruje, onirycznie brnie do końca. Martina szuka na gryfie punktu zaczepienia i stawia na imitacje – jakże dobry to pomysł! Finał płyty staje się przez to niezwykle błyskotliwy.



piątek, 20 kwietnia 2018

David Birchall & Vernacular Recordings! The full catalogue overview!


Młodej, zbuntowanej muzyki improwizowanej z samego środka Zjednoczonego Królestwa ciąg dalszy! Manchester w natarciu, nie tylko w wymiarze futbolowym!

Dzielna zasada DIY (zrób to sam), szare kartony, kompakty, cd-ry, singiel winylowy, wolność, swoboda, anarchia, improwizacja – jakież to piękne!

Maleńki label prowadzony przez gitarzystę Davida Birchalla – Vernacular Recordings *) – doczekał się właśnie szóstej pozycji katalogowej. Przyjrzymy się jej szczegółowo, a potem także poprzednim pozycjom, zaś jedną tylko przywołamy, gdyż była już na tych łamach recenzowana.




Sam Andreae/ David Birchall/ Otto Willberg ‎ Live in Beppu  (VR 006, 2018)

Beppu, Japonia, kwiecień 2017 roku; Sam Andreae – saksofon altowy, Otto Willberg – kontrabas, David Birchall – gitara elektryczna; 1 fragment, blisko 62 minuty.

Improwizowany environment, trzech muzyków, bar, podwórko tuż obok, dzieci, głosy dorosłych. Odgłosy miasta, pociągi, samoloty, instrumenty i wszystko, co muzycy mają pod ręką. Mikrobiologia dźwięku, bezmiar specyficznego field recordings. W aspekcie czysto muzycznym dużo pojedynczych, urywanych fraz, niedokończonych narracji, zdań kończonych w pół słowa. Improwizacja zaniechania, punkowy brud, anarchia fonicznego rozkładu, programowa nonszalancja, etos kontestatora. 6 minuta, pierwszy przejeżdżający pociąg, niczym kontrapunkt dla zbuntowanej opowieści. Dużo humoru, artystycznych przekomarzań. Równouprawnienie wszystkich dźwięków, każdego zachowania scenicznego. 9-10 minuta, trochę psychodelii wprost z gryfu gitary, wspomaganej wiatraczkiem imitującym nieistniejącą klimatyzację, dobrze robi tej kolektywnej zabawie w nieoczywiste rozwiązania foniczne. Narracja, w której dysonans i natarczywa chęć dekonstrukcji są ważniejsze od snucia spójnej opowieści (15 minuta, kolejny pociąg). 18-20 minuta, nieco więcej muzyki wprost z typowych instrumentów, gitary, saksofonu i kontrabasu. Gdy improwizacja brnie w zabawę, to, co dzieje się wokół w ramach odgłosów świata zewnętrznego, zdaje się być wręcz ciekawsze. 28 minuta, muzycy schodzą do poziomu ciszy i wszyscy zasłuchują się w dźwięki, jakie powstają poza sceną. Oczekiwanie na to, co wydarzy się właśnie tam… Szum ciszy, dzieci, głosy, huk powietrza (smogu?). Muzyka istotnie konkretna - trzaski, obtarcia, brzęczenia. 32 minuta - regulujemy zegarki, przejeżdża bowiem kolejny pociąg. Tajemnicze tło, to zapewne zamierzony efekt. Psie zabawki w użyciu! Kochamy anarchię! Obiekty drżą, jęczą i skomlą. W tubie saksofonu prawdziwa kipiel (35 minuta). Po 40 minucie znów jakby więcej muzyki w naszych uszach, nawet szczypta hałasu. Andreae na przekór wszelkim konwencjom saksofonistów, Willberg, który lubi wisieć na gryfie kontrabasu, Birchall poszukujący, niestrudzony, to właśnie z jego strony dociera do nas najwięcej interesujących rzeczy. 46 minuta, narracja znów prawie staje w miejscu. Słuchamy dzieci. Szum i drobne sprzężenia. Oczekiwanie, leniwe napięcie. Sonoryzm nie podłączony do strony mocy. Grymaśne dźwięki. Zapomniane historie miłosne, onomatopeje. Anarchia zdaje się górować nad improwizacją. 57 minuta, powraca mikrobiologia, woda kapie z sufitu nieba, to chyba próba stłumienia ambiwalencji recenzenta. Punk’s Not Dead? Indeed! Szukamy puenty, a życie wokół toczy się dalej. Kolejny pociąg, już na ostatniej prostej tego występu. Zostajemy sami z brzmieniem świata wokół nas. To chyba nie koncert, raczej uliczna improwizacja terenowa. Live in Beppu!

Poprzedni album tego tria, studyjny A Hair In The Chimney (VR 004, 2017), zrecenzowany został w tym miejscu.




David Birchall/ Colin Webster ‎Gravity Lacks (VR 002, 2016)

Londyn, maj 2015; David Birchall – gitara elektryczna, Colin Webster – saksofon tenorowy; 4 fragmenty (dwa solowe, dwa duetowe), 57 minut.

Colin solo! Głęboko zanurzony w tubie, tańczy na jej krawędzi, skacze pomiędzy dyszami, krzyczy w samym środku ustnika. Sonoryzm w szczytowej fazie rozwoju. Smukła, dociekliwa narracja, dbałość o jakość każdego zadęcia. Saksofon tenorowy w kompulsywnym marszu po swoje. Precyzja, technika, panowanie nad emocjami – jak zwykle u tego muzyka wręcz modelowe. I te wrodzone skłonności do punkowego brudu w brzmieniu! Oklaski!

David solo! Struny i amplifikatory kreślą spójną, nieśpieszną, delikatną opowieść. Szczypta oniryzmu pomiędzy strunami, metalicznego wdzięku każdego … dźwięku. Krok za krokiem, nutka za nutką. Narracja pętli się i narasta, błyskotliwie sprzęga i grymasi. 5 minuta, rodzaj rockowych, nieco hałaśliwych incydentów. Tuż potem szybki powrót do stanu pierwotnego. Dużo foni w jednostce czasu, jakbyśmy słuchali duetu, a nawet tria gitarowego. Prawdziwa ferria barw gitary elektrycznej w żmudnym procesie improwizacji. David doskonale panuje nad instrumentem, także nad emocjami recenzenta. Precyzyjna wolta z posmakiem hinduskiej ragi gdzieś w środku pudła rezonansowego, na ostatnich skrawkach strun. Opiłki geniuszu na gryfie! Doskonałe! 12 minuta przynosi kolejne skrawki noise’u, także drobiny ciszy zawieszone pomiędzy nimi. Prawdziwy poemat improwizacji na gitarę solo! Na finał molekularna ekspozycja ślizgającej się po gryfie kostki, która wprawia struny w mikro rezonans. Jakby gitara pogwizdywała! Na ostatniej prostej taniec zanurzony po uszy w nanobiologii psychodelii. Strictly Wonderful!

Duo 1! Zmasowana, choć odrobinę ulotna sonorystyka tuby i strun. Zwarcia, całusy, gitarowe pętle. Szybki zwrot ku incydentom noise. Colin wisi na dyszach, David jakby kontynuował doskonałe ekspozycje z poprzedniej solowej części. Bracia syjamscy wchodzą w siebie, jak w masło. Marszruty obu muzyków do bólu kompatybilne. Improve crazy noise, improve slow motion! What ever you want! Zejście w ciszę tonie w leniwej psychodelii, która łapie hałas, jak lep na muchy. 8-9 minuta, parada nieco niespójnych dronów, perfekcyjnie jednak skuteczna. Sonorystyka ciszy ma zbliżone parametry, a dopada nas w okolicach 13 minuty. Całusy z dyszy prosto w twarz gryfu, niemal z ust do ust. Ciało w ciało, oddech za oddechem. Perfect identity!

Duo 2! Molekularna gra bez grama struktury i zasad gramatyki. Trudno wskazać poziom intesywności, przy którym ten duet stapia się w jedno ciało bardziej skutecznie. Przy każdym! Tu, kolejne gęste zwarcie, całusy i bąbelki. W tym gronie zdarzyć się może naprawdę wszystko! Nie brakuje imitacji na wysokim poziomie – gitara brzmi jak saksofon, saksofon jakby dostał nowe struny. Soniczni magicy! Pokaz sztuczek i fajerwerków! Cały ten drugi epizod duetowy snuje się jak rozleniwiony wąż. Dopiero na sam finał macha ogonem, którego przecież nie posiada. Perfekcyjna, mała eskalacja. Brawo!




Richard Scott's Lightning Ensemble & Jon Rose  Auslanders: Live in Berlin (VR 001, 2016)

Berlin, czerwiec 2015; Richard Scott – syntezator, David Birchall – gitara akustyczna, Phillip Marks – perkusja, Jon Rose – skrzypce (tylko w drugiej części); 2 fragmenty, 40 i pół minuty.

Trio! Całkiem akustyczna ekspozycja mimo obecności syntezatora. Okazuje się, że utalentowany muzyk także z takim narzędziem potrafi wypuszczać się na prawdziwie akustyczne wyprawy. Rwie przestrzeń nagrania incydentami zdecydowanie non sustained. Przykład wyrafinowanej elektroakustyki z dużą porcją wyobraźni (Birchall na gitarze bez prądu!). Czujny drummer - talerze, perkusjonalia w częstszym użyciu niż werble i tomy. Gęsta, niezwykle zmysłowa, cielesna improwizacja. Wąskie pasmo, ale dobra akustyka koncertu. Syntezator schowany, nieinwazyjny, intrygujący dramaturgicznie. W trakcie eskalacji muzycy z kocią zwinnością wchodzą w atrybuty noise, także w wysokich rejestrach. Dużo dźwięków na minutę, chwilami można zagubić się w miejscach ich powstawania. Wszak sam syntezator ma tak dużo elektroakustycznych możliwości. Warta podkreślenia na każdym kroku świetna robota perkusisty. Gitara Birchalla chwilami wręcz tonie w potoku innowacji, jakie wprowadzają na scenie jego partnerzy. Dramaturgicznie nie możemy być jednak niczego pewni na tym koncercie! Niespodzianki foniczne kryją się w każdym zaułku. 16-17 minuta, odrobina długotrwałych dźwięków. Z syntezatora, może także z gitary, która gdzieś podłapała nieco amplifikacji. Bardziej spokojny fragment, który jest jednak skutecznie dewastowany aktywnościami drummera! Co za ogień! Gitara akustycznie gotuje się, syntezator skwierczy i plumka, ale to ten trzeci instrument pozostaje na pierwszym planie! Reszta jakby lewitowała.

Quartet! Skrzypce wrzucają w tygiel narracji szczyptę konstruktywnego dysonansu. Więcej przestrzeni, wieje od oceanu. Gitara gra, jakby nie miała strun. Syntezator zaczyna dbać bardziej o niskie częstotliwości, podczas gdy reszta czyni metafizyczne aluzje. Nieco bilardowa ekspozycja. Płonące nieopodal skrzypce w pieśni powitalnej, płyną siarczyście i eksplozywnie. Wartka, wielowymiarowa improwizacja. Jeśli wersja w trio bardzo nam się podobała, to cóż powiedzieć o kwartecie?! Birchall w tej części jest zdecydowanie bardziej wyeksponowany. Zdaje się, że zagrać może tu już wszystko! Teraz brzmi jak rosyjska bałałajka! Znów krok ku zagęszczeniu dźwiękowemu narracji tępi nieco percepcje instrumentalną recenzenta. Ale ten nie ma cienia wątpliwości! To wyśmienity koncert! W 13 minucie rodzaj kompulsywnego industrial! Akustyka koncertu na 4+, szkoda, że nie na 5+, być może dałoby się wyłowić jeszcze więcej narracyjnych niuansów. Jakkolwiek – elektroakustyczne cacko!




Dave Jackson/ T.H.F. Drenching/ Kate Armitage Shiny Windmill Bugs (VR 003, 2016)

Manchester, kwiecień 2016; Kate Armitage – wokal i przedmioty różne,  THF Drenching – dyktafon, psie zabawki, głos, piszczałki, Dave Jackson: instrument dęty drewniany, cracklebox, perkusjonalia; 1 fragment, 23 minuty.

Ogród botaniczny w letnim skwarze. Toys w służbie improwizacji. Mnogość mikrodźwięków, kocie drapatki, fonia bogata i wielogatunkowa. Dęte ornamenty. Spora ilość dobrych interakcji, mnóstwo swobody, ale także specyficznej samodyscypliny całej trójki muzyków. Płynna, zwarta narracja, mimo użycia wielu nietypowych przedmiotów, nie do końca noszących znamiona instrumentów. Wszakże nie mają one najmniejszych problemów z zaintrygowaniem ucha recenzenta. Głos kobiecy nadaje tej zabawie posmaku oniryzmu, szczypty transcendencji. Po 10 minucie narracja lekko się wycisza, dostajemy więcej wokalu i fletu, także innych, wyższych częstotliwości. Muzyka smakuje niczym Spontaneous Music Ensemble z Julie Tippets i Trevorem Wattsem – ale na lekkich dragach. Na finał tej niezwykle krótkiej opowieści, nieco więcej perkusjonalnych ekspozycji. Filigranowy występ, takaż improwizacja, wszakże bardzo udana.




David Birchall  Light Rail Recordings: Manchester//Moscow//Tokyo 2015-2017 (VR 005, 2017)

Nagrania terenowe z różnych miejsc i dat (patrz: tytuł); David Birchall – gitara elektryczna, kompozycja, postprodukcja. 2 fragmenty, 8 minut.

Elektryczny dron, post-gitarowa retoryka, more than sustained with no doubt. Sporo elektroakustycznego brudu i trwogi. Tytuł tego skromnego singla sugeruje nagranie terenowe, z pewnością poddane potem procesowi post-produkcji. Druga strona, to ciąg dalszy ekspozycji. Zdaje się, że najciekawsze dzieje się wokół leniwie pulsującego drona gitarowego. Moc post-elektronicznych fajerwerków. Nagranie dość nietypowe dla Birchalla, ale świetnie uzupełnia jego dotychczasowy dorobek artystyczny. Recenzent chętnie poznałby ciąg dalszy tego rodzaju stylistyki w wykonaniu gitarzysty.


*) część pozycji jest wydawana w kooperacji z innym wydawnictwami, po szczegóły odsyłam na stronę bandcampową Vernacular Recordings.




piątek, 6 kwietnia 2018

Dirk Serries! Epitaph … for sustained pieces? Never forget!


Spectral grey walls … Pogodny, choć niezwykle zimny, stonowany, jakby lekko podrasowany klimat starego 4AD, sprzed ponad 30 lat. Płynący nieprzerwanie od początku świata, aż do jego końca, błyskotliwy i nierozerwalny konglomerat dronów. Up & down, z prawej na lewą, z lewej na prawą. Nie sposób precyzyjnie rozpoznać komponenty dźwiękowe tej chmury transcendentalnej fonii, choć domyślamy się, iż tworzy je stado wypłoszonych pasaży gitarowych, przefiltrowanych przez niemniej liczną watahę przetworników i amplifikatorów. Całość wulgarnie wpada w czeluść komputerowej meta rzeczywistości i zostaje śmiertelnie zdekonstruowana. A odbiorcy pozostaje już tylko tryskać potokami endorfin. Narracja jest stosunkowo jednorodna, dalece repetytywna i długotrwała (sustained!). Atrybuty jej urody trudne są do zwerbalizowania w jakimkolwiek języku świata. This is beauty that lasts! Moc gitarowych ekspozycji wspomaganych elektroniką, nieprzeładowaną bajtami. Hipnotyczna doskonałość, przytłaczająca doniosłość chwili, która zdaje się nie mieć końca. Pod koniec pierwszego fragmentu, w kleszczach wyższych dronów, pojawia się ten jeden ważny i dotkliwy – basowy. Nowy płomień w kompulsywnej strukturze.




Shining form constellation… Ambient nie jedno ma imię. Dron zdaje się tu być podobny do poprzedniego, ale jakby bardziej zadumany, jeszcze głębiej zanurzony w elektronice. Rivers falls, river flows. Ciemna, odrobinę groźna refleksja muzyczna.

Alternation and return… Faktura kolejnej ekspozycji wydaje się być gęstsza, bardziej siarczysta. Ma delikatny posmak industrialny, taki na pół milimetra. Muzyka jest dzięki temu wnikliwie niepokojąca, jakby zwiastowała wyłącznie złe wieści. Intensywność przekazu przybiera na sile, wręcz skwierczy. Wszystko ma molową barwę i nabrzmiewa. Choć sam flow narracji ciągle nie nadaje się do straszenia dzieci na wioskach, tych daleko oddalonych od cywilizacji. To specyficzny chill out - dla uszu zmaltretowanych nocą ekstremalnych koncertów black metal.  Z ciszy do ciszy, jak każda historia tego wyjątkowego Epitafium.

Eaves in dusk…Ciągle słyszymy jakby tę samą pieśń, ale też nieustannie rozpoznajemy nowe obszary jej histerycznej splendid isolation. Ta czwarta ma nieco prostszą fakturę. Płynie i narasta, płynie i opada. Jakby elektronika zawłaszczyła trochę więcej gitarowej przestrzeni niż poprzednio.

The profusion of daze… Jeszcze spokojniejsza opowieść. Upalone rusałki skaczą po półboskim nieboskłonie. Przypalają dobre jointy i mają wyłącznie dobre intencje. Slow motion, but clearly beautiful. Gitara zawieszona w przestrzeni, elektronika ustala reguły gry.

Torrential aether shadows… Z każdą minutą nagrania, coraz bardziej zanurzamy się w meta otchłań syntetycznych dźwięków. Muzyczne perpetum mobile. Elektronika zdaje się wyciągać więcej, niż gitara dostarcza na wejściu. Płaskie, stosunkowo czyste drony, silnie rozwarstwione, płyną do nas pasmem najszerszym z możliwych. Wyższy dron smakuje gitarą, ten najniższy ogniem piekielnym. Wielkie suwnice mocy dostarczają nam coraz więcej nieczystych dźwięków, czyli tych najpiękniejszych. Wielosekundowe wybrzmiewanie.

Formations of grace… Krok w dół. Wynurzamy się z ciemnego oceanu, ciągle jednak poszukujemy niskich częstotliwości. Szorstkie, dotkliwe fonicznie drony, o niezwykle intensywnej fakturze, grubej teksturze, śliskiej skórze. Przestrzeń wokół nas zdaje się rosnąć. Sporo groźnych, choć dość odległych pasm, siejących niepokój. Zaczynaliśmy ten spektakl od skojarzeń z 4AD, teraz jednak jesteśmy już na przedmieściach Twin Peaks. Więcej niż 12 minut.

The nebulous chords… Słychać meta echo gitary, rodzaj filharmonicznej niemal … harmonii. Dźwięki gitary rozmywają się szkliście, tworząc kołujące stado dronów, poruszające się w całkowitej swobodzie twórczej. Niskie pasma na chwilę nas zostawiły, zdecydowanie płyniemy nad powierzchnią wody, zachwycając cię blaskiem umierającego słońca.

Brittle air elegy… Dron kontynuujący stosunkowo niedrapieżną ekspozycję. Choć po chwili pojawia się drobna horda niższych częstotliwości. Spokojny marsz epitafijny. Koniec, który niczego nie kończy. The end is the begining! Beauty as….

And all the murmur fellStrumień narracji trzyma się swego relaksacyjnego charakteru, choć nie stroni od zaczepiania o niskie, głodne komponenty. Oczyszczająca łaźnia muzycznego wniebowstąpienia. Definitly, it’s a time for new Epitaph, Mr.Serries!


Dirk Serries Epitaph (2CD, 2LP, Consouling Sounds, 2018). 10 utworów, około 90 minut muzyki. Nagrania dokonane w domowym studio muzyka, w trakcie roku 2017.


****




Premiera płyty będzie miała miejsce w najbliższą niedzielę w Brukseli, na koncercie, który reasumował będzie 30-letni dorobek artysty na polu muzyki ambient, elektroniki i dronów - Consouling Sounds Presents „Dirk Serries Epitaph” feat. Yodok III + Fear Falls Burning + Scatterwound + Stratoshere

czwartek, 5 kwietnia 2018

Derek Bailey & Company! New CONFRONTation! And other two stories!


Spotkania improwizujących muzyków, jakie przez lata organizował Derek Bailey, przeszły już do historii gatunku zwanego freely improvised music. Baa, w wielu wypadków, wyznaczyły kierunek jego rozwoju. Być może te najistotniejsze odbyły się pod nazwą własną Company. Płyt z tym szyldem znany kilkanaście, niektóre z nich zostały nawet na tych łamach dogłębnie przeanalizowane (patrz: Zacne Towarzystwo Pana Baileya). Sam inicjator spotkań nie żyje już 13 rok, a ostatnia płyta Company ukazała się zdecydowanie za jego życia.

Tym większa zatem radość, iż dzięki wydawnictwu Marka Wastella, Confront Records, trafia dziś do nas, być może całkiem niespodziewanie, improwizowana sesja Company z roku 2000, którą za moment szczegółowo odsłuchamy. A jeśli przywołujemy już ten label, to pióro recenzenta z chęcią zanurzy się także w dwóch innych, jak najbardziej współczesnych rejestracjach z jego katalogu.




Derek Bailey & Company ‎ Klinker

Koniec sierpnia 2000 roku i londyński klub Klinker. Publika dopisała, bar aż huczy od zamówień, a na scenie czterech muzyków, którzy w kilku konfiguracjach personalnych, pozostaną na niej blisko 100 minut - Simon H. Fell na kontrabasie, Derek Bailey na gitarze (z prądem), Mark Wastell na violoncello i Will Gaines w roli … tap dancera. Nagranie składa się z dwóch długich ciągów dźwiękowych (2 CD), w trakcie których odnotowujemy aż 11 osobnych ekspozycji swobodnej improwizacji. Wszystko, co dzieje się pomiędzy nimi, jest także zapisane na krążkach. Innymi słowy – podwójna płyta Klinker jest pełnym zapisem fonograficznym wydarzenia, bez jakichkolwiek ingerencji mikserskich, czy tym bardziej post-produkcyjnych. Czy jest to zaleta, czy wada tej płyty, być może pozostanie pytaniem retorycznym.

Trio. Na początek Wastell, Fell i Bailey – trzy zwinne, chytre strunowce w dość molekularnej, jakże swobodnej improwizacji. Z incydentalnymi zadziorami, udanymi interakcjami i szczyptą amplifikacji na gryfie gitarzysty (urocze mikro sprzężenia będą nam towarzyszyć przez cały wieczór). Wastell z tendencją do skromnych wycieczek w kierunku zdrowej kameralistyki (doceńmy jego wysiłki, albowiem sound całej rejestracji jest odrobinę sub-doskonały). Brzmienie kontrabasu twarde, a duża skłonność do wdawania się w dyskusje, czujność bojowa i temperament, to atuty muzyka, która dzierży go w dłoniach. Demokracja, twórczy kolektywizm, w aspekcie narracyjnym down & up. Po 10 minucie więcej dynamiki, ekspresji i brudu na wszystkich gryfach. Trio 2. Tym razem nieco spokojniej, z plastrami sonorystyki. Spore skupienie i dbałość o niuanse brzmieniowe (nie wszystkie dostępne gołym uchem). Udane ekspozycje niskich smyków, Bailey zakleszczony pomiędzy strunami. Kierunek narracji – cisza.

Duo. Bailey i Gaines. Dużo gadania (taper!), mało muzyki, trochę kabaretowo. Tap Dance, czyli rytm wystukiwany drewnianymi obcasami (jeśli macie odrobinę wyobraźni). Dużo dynamiki, dość jednorodne brzmienie. Gitara plecie swoją opowieść w pewnym oddaleniu od konceptu tanecznego. Pamiętacie GuitarDrum&Bass Baileya? - tu, wersja barowa. Gitara improwizuje wedle marszruty tap dancera, oczywiście sytuację odwrotną trudno sobie wyobrazić. Duo 2. Gęstsza ścieżka Gainesa. Nadal wszakże, na pograniczu… nudy – wzdycha recenzent. Może jedynie pasaże Dereka trochę zwinniejsze, zwłaszcza w momentach, gdy przekaz foniczny tapera jest mniej intensywny. Duo 3. Kolejna porcja werbalnego kabaretu. Sporo oklasków, mało … muzyki. Wejście w szybsze tempo wzbudza bardziej ognistą ekspozycję gitary i ratuje epizod duetowy w trzech częściach.

Duo. Wastell i Fell. Zaczynamy od barowych ekspozycji i strojenia instrumentów, trwających dobrych kilkadziesiąt sekund. Zadziorne smyki, błyskotliwe pizzicato. Naprzemiennie, kompetentnie, z dużą zmienności sytuacji narracyjnej. Piękne dialogi, silnie akceptowalne przez recenzenta, zwłaszcza po taperskim gadulstwie. Po wprowadzeniu muzycy idą w eskalację, a potem zwinnie moczą nogi w ciszy (gdyby jeszcze brzmienie ich instrumentów było odrobinę lepsze). Obaj świetnie czują się na scenie, mając w rękach spocone smyczki.

Quartet. Taper delikatnie tyczy szlak ekspozycji trzech strunowych instrumentów. Zdaje się być mniej inwazyjny niż w trakcie duetów z Baileyem. Opowieści strunowców toczą się jednak jakby pomimo obecności Gainesa. Gdy akcja dynamizuje się, Bailey włącza w improwizację zwinną polerkę, a potem plami teren amplifikacjami. To improve nie jest szczególnie rozwojowe. Rytm tapera nie pozwala na większą swobodę. Krok w bardziej dynamiczny flow ratuje ten fragment koncertu. Galop, jako ostatnia deska ratunku. Potem wrzask oklasków. Najważniejsze, że publiczność jest zachwycona.

Duo. Gaines i Wastell. Ale najpierw wiele minut solowych tego pierwszego – francuskie humoreski, wiadomo, z czego najchętniej śmieją się Anglicy. W oczekiwaniu na wejście wiolonczeli doświadczamy nawet próby śpiewu. Na początek skromne pizzicato, próba nawiązania komunikacji. Ograniczona siła rażenia tap dancingu  sprawia, że znów tylko dynamiczna ekspozycja zdoła zadowolić wymagającego recenzenta. I tak dzieje się w istocie. Bez wszakże ekscytacji i nadmiernych emocji.

Duo. Bailey i Fell. Nareszcie! Po porcji rozmów kuluarowych i strojenia, zaczynamy improwizację kilkoma zmyślnymi sprzężeniami. Początkowo muzycy snują dość separatywne opowieści, które from time to time wchodzą w interakcje, momentami delikatnie eskalując się. Świetna komunikacja podnosi jakość improwizacji w sposób niebywały. Brawo! Fell bez smyka, Bailey całą paletą swoich tradycyjnych technik artykulacyjnych, z niebanalnymi amplifikacjami. Ciekawie udaje im się zejść na płaszczyznę oniryzmu (mimo brudu na konsolecie). Na finał wspólnie idą w tango, śmiało wynosząc swój kawałek improwizacji do miana opus magnum całego koncertu. Duo 2. Molekularnie, precyzyjnie, bez pośpiechu. Trochę przewidywalny Bailey (znamy się tyle lat!), stylowy Fell. Pulsująca eskalacja, mocniej - słabiej, szybciej - wolniej. W tej pierwszej wersji endorfiny recenzenta eksplodują!

Quartet. 14 minutowe outro. Nieunikniony zatem powrót tapera. Znowu kabaret, muzycy i publiką świetnie się bawią, a recenzent przysypia… Nie wszystkie struny równie dobrze słyszalne. Werbalna laurka dla Baileya z ust Gainesa. Z eskalacją w momencie puety. Free improve z rytmem pozostanie już naszym udziałem do samego końca. Jego lub jej. W momentach nasilenia ekspresji, narracja broni się bez wysiłku. Docenić trzeba świetną robotę Fella na smyku. Taper nie odpuszcza nawet na ostatniej prostej. Baa, zostaje wtedy prawie sam i ginie w potoku rzęsistych oklasków. Recenzent zaś prosi o cutting, mixing & mastering. Na poziomie godziny zegarowej, koncert z Klinker pretendować mógłby do miana kolejnej doskonałej płyty Company. Gdzie, i co ciąć, nie trzeba chyba dodawać.




Phil Minton & Roger Turner ‎ Scraps Of Heard

Jeśli mało nam głosu pokolenia brytyjskich weteranów free improve, kolejny dosadny i - od razu dodajmy - doskonały przypadek! Roger Turner – perkusja i perkusjonalia, Phil Minton – głos (także singing). Styczeń 2016 roku, Hannover. Nagranie koncertowe, dokonane z poziomu… publiczności (audience recording). 51 minut.

Part one. Sztućce na stole, noże i widelce, w opozycji do przekazu fonicznego wprost z procesu trawiennego, odbywającego się gardle muzyka. Roger i Phil – mistrzowie wyjątkowo swobodnej improwizacji! Wystawna kolacja, a po niej zmutowany śpiew wprost z trzewi ptaka, tuż po przebytej chorobie popromiennej. Kacza ekspozycja! Tuż obok doskonały small drumming percussions. 5 minuta, to zmysłowe pomruki niedźwiedzie, potem znów szczypta ornitologii w postaci melodyjnego pogwizdywania. Cicha, spokojna, relaksacyjna narracja (jak na kanon gatunku). Świetna okazja na prawdziwe delektowanie się kunsztem obu improwizatorów. Minton mocno na prawej flance, Turner na przecwiległej, po środku zaś mnóstwo miejsca na dobre słuchanie (mimo sposobu rejestracji, dźwięk jest bardzo selektywny i zdecydowanie lepszej jakości, niż na płycie omawianej wcześniej). 10-11 minuta, Panowie nawet hałasują! Pięknie! Molekularna, skupiona sonorystyka werbla i przełyku. Muzycy droczą się z ciszą, skomlą niemal bezdźwięcznie. Leje się woda, sowa pohukuje, oddycha przestraszony lis. Leśne runo improwizuje! Wiatr uderza w dzwonki, drzewa szumią i rezonują! Tuż potem Roger eskaluje swój przekaz, a Phil śpiewa pijackie onomatopeje! Duża zmienność, pomysł goni pomysł. Brawo! Oklaski!

Part Two. Podobny start, jak części pierwszej, noże i widelce, bicie serca Phila. Pracuje jego aparat ortodontyczny, jęczy przełyk, skrzeczy tchawica, tańczy grdyka. Interakcja, empatia, sympatia, synergia, dialektyka improwizacji. Wszystkie maksymalne poziomy dotkliwie przekroczone. 6 minuta, to głośne sonore, ku przestrodze. Muzyków rozsadza energia. Roger w stanie konwulsji permanentnej. Phil stoi na baczność i salutuje całemu niebu. 12 minuta, to charkot Mintona, który szybko zamienia się w szum i gwizd! What ever you want! Drobiny melodii i śpiewu kapią mu z ust, wprost na czoła publiki. Gdy Phil staje się ptakiem, Roger zamienia się w stado wygłodniałych koni. Cuda, panie i panowie, prawdziwe cuda! 21 minuta, to dla odmiany, niemal ambientowa cisza. Na sam już finał szczypta mintonowego humoru, w tle geniusz żylastego percussions. Na ostatniej prostej kosmiczna symbioza, a potem już tylko Phil, w oczekiwaniu na oklaski, po której muzycy zapowiadają … przerwę. Hmm, być może sety zostały zaprezentowane na płycie w odwrotnej kolejności. Ale to nie ma już jakiegokolwiek znaczenia. Entuzjazm recenzenta dawno osiągnął stan maksymalny!




Giacomo Salis & Paolo Sanna   Humyth

Na finał tej opowieści Giacomo Salis / Paolo Sanna Percussion Duo! Ten tytuł mówi wszystko o użytym instrumentarium, zapewne zaś niewiele o samych muzykach. Z parą Włochów także spotykam się po raz pierwszy. Studyjna rejestracja poczyniona na ich ziemi ojczystej (dokładana data nieznana). Confrontowe wydawnictwo Humyth przynosi pięć utworów bez tytułów, których odsłuch zajmie nam niespełna 43 minuty. Dodajmy, iż muzycy, poza wskazanym wcześniej percussion, będą także manipulowali celem wydania dźwięków tzw. obiektami.

One. Sonorystyczne rozdzieranie powierzchni płaskich na lewej flance, vs. mała armia dzwoneczków na prawej. Prawdziwie twórczy rozgardiasz, szuranie, chrobotanie, drżenie i cierpienie przedmiotów. Nie brakuje akcentów strunowych, jakby preparowane piano. Ślimacze, zrównoważone tempo. Muzykom bliżej do ciszy niż do hałasu. Improwizacja mikroelementowa. W 6 minucie rodzaj delikatnej eskalacji. Wzrost siły tarcia po lewej, prawa strona bardziej stabilna dramaturgicznie. Zakład szlifiersko-stolarski w godzinach pracy.

Two. Całkowita zmiana środowiska akustycznego. Doom ambient? Z oddali coś rytmicznie drży i zbliża się do nas. Falanga rezonujących talerzy wzywa na celebrację rytuału. Potem też wgryza się w rytm. Dwa perkusyjne drony narastają. Muzyka pierwotna? Rodzaj polifonii, tańca opętanych. Trochę nieba, trochę piekła. Multiplikacja rytmu. Kind of deep techno? Piękne!

Three. Jakby mix poprzednich pomysłów narracyjnych. Drżący dron w opozycji do robótek ręcznych. Potem zwinne wybrzmienie w otchłań perkusjonalnej sonorystyki. Dzwonki, incydenty elektroakustyczne (choć użycia amplifikacji nie potwierdza się). Duża zmienność sytuacji. Sporo drobnej, cząsteczkowej improwizacji, przeciągania liny. Tłumiony akustycznie spacer brzegiem urwiska. Dźwięk narasta, a muzycy zdają się budować dron, który systematycznie rozwarstwia się. Piękny, szorstki, wulgarny flow.

Four. Dzwonki na kościelne wyniesienie wpadają w narkotyczny trans. Pogłos kosmicznej przestrzeni. Echo. Błyskotliwy no drumming percussions! Lewy brnie w minimal, prawy popada w konwulsje. Po chwili narastania, zejście w ciszę.

Five. Ambient czarny, jak ziemia po ataku nuklearnym. Pulsuje, rezonuje, drży, niczym zmultiplikowany Eddie Prevost! Onirycznie piękna sytuacja! Recenzent chciałby zobaczyć proces powstawania tych dźwięków na własne oczy! Czy na pewno wszystko dzieje się tu akustycznie? Urocze rozbrzmiewanie, zabawa z ciszą i przestrzenią o szemrającej akustyce. W 7 minucie drobna eskalacja i skuteczna próba poszukiwania rytmu. Muzycy gonią się wzajemnie na finalne zatracenie. Obsesyjny trans! Brawo! What a hell drumming!