czwartek, 30 czerwca 2016

Paul Dunmall i trio trzymające głębię


Derek Bailey zwykł mawiać, iż naprawdę udana swobodna improwizacja ma miejsce jedynie wtedy, gdy muzycy spotykają się ze sobą po raz pierwszy. Każde kolejne spotkanie z już rozpoznanym partnerem generuje schematy gry i nie jest odpowiednio kreatywne.

Bardzo cenię sobie radykalizm pewnych poglądów na muzykę i świat tego zacnego gitarzysty, ale akurat z tą tezą zupełnie się nie zgadzam. Gdy słucham płyt z udziałem Paula Dunmalla i jego imiennika Rogersa, mam wrażenie, że konstatacja Baileya ma dokładnie odwrotne zastosowanie w ich muzyce. Im więcej Panowie mają za sobą wspólnych nagrań, tym są one po prostu lepsze, a podstawowe parametry dobrej improwizacji – synergia w grupie i wzajemna empatia – rosną w tempie geometrycznym.

Powód do przywołania personaliów tych dwóch znaczących postaci brytyjskiego free improv/free jazzu jest w istocie bardzo konkretny i namacalny. Oto bowiem jedna z ich ciekawszych aktywności muzycznych – Deep Whole Trio – przybrała po raz trzeci postać edytorską, a dodatkowo zauważmy, iż stało się to w Polsce, za sprawą poznańskiego wydawnictwa Multikulti Project. Od kilkunastu dni w sprzedaży dostępna jest płyta Paradise Walk rzeczonego tria, w którym tym trzecim jest perkusista Mark Sanders, także znamienita postać brytyjskiej i europejskiej muzyki improwizowanej.

Nim jednak nakreślę Czytelnikom Trybuny kilka zdań na temat wspomnianego wydawnictwa, jedno zastrzeżenie. Osobiście nie zajmuję się sprzedażą jakichkolwiek płyt, a za tryliony słów, jakie przez ostatnie dwadzieścia lat napisałem o muzyce improwizowanej nie dostałem ani złotówki (co najwyżej raz na kilkaset lat dostanę jakiegoś gratisa do recenzji i to raczej od muzyków, rzadziej od wydawców). Jeśli jednak ktokolwiek z czytających te słowa uzna za nepotyzm recenzowanie płyty, w wydaniu której uczestniczyłem – pisząc stosowne liner notes – to niech dalej nie czyta tego tekstu.




Po tym skromnym oświadczeniu woli, mogę – mam nadzieję - śmiało przystąpić do omówienia Rajskiego Spaceru, uzupełniając go kilkoma wskazówkami dla tych, którzy mieliby ochotę częściej sięgać po przepastne zbiory nagrań 63-letniego saksofonisty Paula Dunmalla.

Jak już wcześniej zasygnalizowałem, Panowie Dunmall, Rogers i Sanders, mimo, iż w różnych konfiguracjach personalnych nagrali wspólnie ogromną ilość płyt, to w tym zestawie trzyosobowym popełnili …dopiero trzecią płytę. Po debiutanckim krążku Deep Whole (FMR Records, 2007), który dał nazwę formacji, po kilku latach ukazał się That Deep Calling (FMR Records, 2014), a obecnie rzeczony Paradise Walk (Multikulti Project, 2016). Ten ostatni zarejestrowany został w Konserwatorium w Birmingham, w listopadzie 2014. Po prawdzie nie wiem, czy w nagraniu uczestniczyła jakakolwiek publiczność, w każdym razie na płycie jej nie słychać. W trakcie 72 minut nagrania, podzielonego na pięć części, opatrzonych zgrabnymi tytułami, trójka wybitnych improwizatorów śmiało puszcza wodze narracji i w delikatnie zarysowanej estetyce jazzowej, snuje piękne opowieści. Elementy telepatycznego porozumienia między muzykami, głęboka empatia, znajomość partnera i umiejętność wpisywania się w jego pomysły, czy błyskawicznego reagowania na zaczepki lub podpowiedzi, sprawia, iż mimo braku zarysowanego kręgosłupa muzycznego Panowie pędzą po rajską szczęśliwość, nie natrafiając na jakiekolwiek rafy, niedopowiedzenia, czy ogniska zapalne, poddające w wątpliwość przyjęty kierunek działań improwizatorskich. A teza Baileya postawiona na początku tego tekstu po raz kolejny wali się w gruzy.

Od samego początku Mema mamy wrażenie, że całą maszynę improwizacyjną napędza swym siedmiostrunowym instrumentem basowym Paul Rogers (wyjątkowe połączenie kontrabasu, wiolonczeli i … sitaru!). Brzmienie ma oczywiście potężne, wypełnia nim przestrzeń Konserwatorium, niczym gaz łzawiący, choć lekko szorstkie. Być może to pokłosie warunków akustycznych pomieszczenia, a niekoniecznie zamysł muzyka, czy realizatora dźwięku. Dunmall zaczyna spokojnie na saksofonie sopranowym, ale już w kolejnym fragmencie A Road Less Travelled, po precyzyjnym wstępie Rogersa, dynamizuje grupową improwizację agresywnym altem. Rogers mu nie odpuszcza, wspomagając się smyczkiem, a Sanders dopowiada na perkusji do drugiego miejsca po przecinku, kontratakując ostrą synkopą. Involuntary Music For Others otwiera spokojnymi dzwonkami Sanders, sugerując bardziej ludyczny fragment płyty. To dobry trop! Po długim solo siedmiostrunowca w wyższym rejestrze, wchodzi Dunmall ze swoimi niesamowitymi bagpipes, czemu towarzyszy zaskakujący zjazd Rogersa w głębokie odmęty niskich częstotliwości. Piszczałki dostają lekkiego pogłosu, a my mamy wrażenie, jakby się fonicznie multiplikowały. Tymczasem kooperacja trójki świetnych kumpli wchodzi na kosmiczny poziom – kocia zwinność, tygrysia telepatia, łapanie w lot rozwichrzonych harmonii i uciekających quasi melodii instrumentu dętego. Wspaniały moment! Dzieło wieńczy Rogers bardzo… barokowo i kwieciście (jakież możliwości brzmieniowe ma ten siedmiostrunowiec!). W czwartym fragmencie Absorbtion Dunmall sięga po swój kolejny instrument i na bazie solowego popisu Rogersa zabiera wszystkich na tenorową podróż z zaskakującymi kontrapunktami. W finałowym fragmencie tytułowym powraca z altem i wprawia improwizację w ostry galop, który opanować może jedynie zdecydowanym soundem Rogers, a właściwie jego niebywały siedmiostrunowiec. Pięknie kwili przy delikatnym drummingu Sandersa, na co wchodzi z lekką awanturą sopran i trzyma klimat mini zadumy. Po chwili jednak dynamizuje dyskusję, ostrymi pasażami łamiąc kanony improwizacji w wysokich rejestrach, podczas gdy Sanders niespodziewanie łapie rockowy feeling. Na to Rogers zjeżdża najniżej jak potrafi, mając zdecydowanie inne zdanie niż partnerzy. Dunmall wchodzi w dyskurs, a nam zdaje się, że jednak trzyma w ustach alt. Rogers chce mieć oczywiście własne zdanie i przy wtórze perkusyjnego backgroundu, może już śmiało zmierzać ku skutecznemu finałowi. Godzina i blisko kwadrans mijają w mgnieniu oka.




Jeśli z perspektywy kilkunastu lat słuchania muzyki Paula Dunmalla, miałbym dziś wskazać jego najbardziej wartościowe płyty, to bez ryzyka popełnienia większego błędu, winienem przegląd ten zacząć od nagrań z udziałem … Paula Rogersa. Nie policzę w tej chwili, ile ich dokładnie było, ale po każdą zapewne warto sięgnąć. Tych duetowych jest wszakże dziewięć, a na dwie z nich chciałbym zwrócić uwagę największą. Najpierw może Awarenes Response (Emanem, 2004) – trzy swobodnie improwizowane opowieści o jazzowych korzeniach, z wykorzystaniem w każdym z nich innego instrumentu – bagpipes, tenoru i sopranu. I być może właśnie tu rzeczony siedmiostrunowiec Rogersa brzmi najpiękniej. Dalece inną ich duetową płytą jest … czterodyskowy zestaw koncertowy Folks History (DUNS Limited Edition, 2009). Tytuł bardzo adekwatny, gdyż muzycy doszukują się tu swych szkockich korzeni, improwizując na bazie tradycyjnych melodii ludowych. Niesamowita przygoda, zrealizowana w połowie lat 90. ubiegłego stulecia (dodajmy, że Dunmall sięga tu także po flet i klarnet).




Kolejnym wartym polecenia wątkiem współpracy Dunmalla i Rogersa, są trzyosobowe płyty z bardzo ciekawym i oryginalnym gitarzystą Philipem Gibbsem. Doliczyłem się…. dziewięciu rejestracji. Zdecydowanie moją ulubioną w tym układzie personalnym jest realizacja Don’t Take The Magic Out Of Live (DUNS Limited Editions, 2006). Lubię też sięgać po The State Of Moksha (DUNS Limited Editions, 2002). Muzyka tego tria jest bardzo swobodnie improwizowana, a dzięki akustycznej gitarze Gibbsa interesująco oddala się od jazzowego stygmatu i z lekkością ożywczej bryzy znad Atlantyku, ucieka w quasi folkowy wymiar.




W tym miejscu warto też przywołać duetowe ekscesy Dunmalla i Gibbsa. Tych jest dokładnie sześć, a mój odtwarzacz chętnie zapełniany jest krążkami All Sorts Of Rituals (DUNS Limited Editions, 2001) i The Vision (DUNS Limited Editions, 2002). W tej muzycznej przygodzie Dunmalla, proces odchodzenia od estetyki jazzowej ulega pogłębieniu, a w grze Gibbsa możemy doszukać się wpływów i skal arabskich. Wyjątkowo smakowite!

Chcąc w obcowaniu z muzyką Paula doznawać częstych i zaskakujących ekscytacji, koniecznie winniśmy posłuchać krążka Sun Inside (FMR Records, 2011). Dunmall, Rogers, Gibbs i … flecista, doskonale nam znany z wielu rejestracji brytyjskiego free improv, Neil Metcalfe. Nasz bohater gra tu jedynie na sopranie i klarnecie basowym, Rogers zaskakująco lekko brzmi na swym siedmiostrunowcu, a sama muzyka wymyka się wszelkim klasyfikacjom i zapewne niejeden krytyk złamał sobie pióro, próbując wpakować ją do jakiejś szuflady. Być może najlepsza płyta w bogatym dorobku Dunmalla!




Z płyt mniej typowych dla Dunmalla, zdecydowanie bez udziału Rogersa, warto sięgnąć po krążek z doskonałą free improvisation, poczynioną z udziałem Johna Edwardsa i Johna Butchera Hit and Run (FMP Production, 2001). Na początku słuchamy improwizacji Dunmalla i Edwardsa, potem Edwardsa i Butchera, by na koniec zachwycić się improwizacją w trio. Świetna płyta!

Jeśli szukamy w grze Paula jazzowych korzeni, to bez trudu odnajdziemy je w trakcie odsłuchu jego duetów w niezwykle dynamicznym, amerykańskim perkusistą Tony’m Bianco. W ostatnich kilku latach ukazało się kilka trybiutów dla Johna Coltrane’a, z których osobiście najbardziej lubię dwupłytowy zestaw Homage To John Coltrane (SLAM Productions, 2015). Muzycy kapitalnie improwizują na bazie kompozycji Johna, a my możemy po wielokroć przekonać się o kompetencjach Dunmalla jako tenorzysty. Prawdziwa torpeda!

Wracając do współpracy z Markiem Sandersem, dobrze pamiętamy, iż Paradise Walk nie jest pierwszą płytą Dunmalla, wydaną w Polsce. Przedtem był krążek Asunder Trio The Lamp (Kilogram Records, 2012). Trzecim w tym gronie – duński gitarzysta Hasse Poulsen.

Dzisiejszą opowieść mógłbym ciągnąć w nieskończoność. Dyskografia ogromna, płyt wartościowych całe mnóstwo. Ale ponieważ powoli tekst ten zbliża się do dziesięciu tysięcy znaków (ze spacjami), co być może jest granicą ekranowych możliwości czytania ze zrozumieniem, to szybko przechodzę do reasumpcji.

Trzy lata temu, główny wydawca Paula Dunmalla, label Trevora Taylora – FMR Records – wydał dość szczególny box, o którego zawartości doskonale mówi sam tytuł: Paul Dunmall The Entire 50 CD Collection on FMR Records. Piękny prezent na 60 urodziny dla wspaniałego saksofonisty.




W latach 1999-2010 Paul Dunmall, muzyk wyjątkowo aktywny i często koncertujący, w ramach własnego, cd-rowego wydawnictwa DUNS Limited Edition, upublicznił aż 68 tytułów, absolutnie ciekawych i bardzo zróżnicowanych stylistycznie spotkań muzycznych. Jeśli pragniemy posłuchać Paula grającego z sitarem, muzykującego z małżeństwem Tippett, czy zagłębiającego się w improwizacje w iście współczesnym, kameralistycznym wydaniu, to warto sięgnąć przynajmniej po część tej kolekcji (zresztą kilka z nich już dziś poznaliśmy). Znajdziemy tam także popisy Paula w wersji solowej – na każdym z instrumentów, po które sięga on w swym muzycznym życiu. Szczególnie polecam dwie rejestracje piszczałkowe Solo Bagpipes I (1999) i  Solo Bagpipes II (2001). Co ciekawe, jedynie kilka tytułów Dunmall udostępnia odpłatnie. Zdecydowana większość, za jego zgodą, dostępna jest w plikach audio na blogu Inconstant Sol (należy jedynie sprawdzić, czy wszystkie pliki są jeszcze dostępne w sieci – jeśli mnie pamięć nie myli, większość została tam umieszczona w latach 2013-2014).

Zapraszam do słuchania! Na Rajski Spacer!



wtorek, 28 czerwca 2016

Pedro Sousa! Hernani Faustino! Gabriel Ferrandini! Rodrigo Pinheiro! Luis Vicente! Susana Santos Silva! Rodrigo Amado! – O Portugal contra-ataca !


Niebywała atencja, jaką darzę Portugalię, ten niewielki kraj na krańcu europejskiego padołu westchnień i rozczarowań geopolitycznych, niechybnie przekłada się na ewidentny wzrost zainteresowania muzyką improwizowaną z pięknej Lizbony i innych ośrodków kultury wszelakiej.

Gdy staniesz na Cabo de S.Vicente i z trzech stron zostaniesz zaatakowany przez oceaniczny wicher, poczujesz, że osobiście znaczysz w tym wszystkim naprawdę niewiele. To ważna życiowa perspektywa, która ułatwia także … obcowanie z zaawansowaną muzyką improwizowaną. Budzi szacunek dla świata i drugiego człowieka. Empatia bardzo pomaga w uprawianiu wolnej improwizacji. Ciekawie też stymuluje jej odbiór.




Uważni obserwatorzy Trybuny (a znam takich trzech na pewno!) zauważyli być może te kilka rozbudowanych zdań, jakie poświęciłem dotychczas muzyce z Portugalii. Padły już na tych łamach nazwiska Pedro Sousy, Luisa Vicente, czy też lizbońskiego rezydenta, choć z krwi katalońskiej, Alberta Cirery. Oczywiście nie zabrakło kilku słów o Carlosie Zingaro. Czas zatem najwyższy na drobny przegląd płyt, jakie przemknęły ostatnio przez moje liczne odtwarzacze i pozostawiły niejedno ciepłe wspomnienie, a pochodzą właśnie z tamtego rejonu świata.


Pedro Sousa/ Hernani Faustino  Falaise (Dromos Records, 2012)

Zacznijmy od płyty w tym zestawie najstarszej, zarejestrowanej fonicznie epokę temu, czyli … pod koniec 2010 roku. Nazwisko saksofonisty Pedro Sousy poznaliśmy przy okazji doskonałej, ubiegłorocznej produkcji Casa Futuro, która z siłą wodospadu wdarła się na trybunowe, roczne podsumowanie (przypomnę, że młodemu Portugalczykowi towarzyszyli wtedy Johan Berthling i Garbiel Ferrandini). Szorstka i gęsta gra na saksofonie tenorowym Sousy przykuła wówczas niezwykle silnie moją uwagę, przeto ochoczo przystąpiłem do poszukiwań innych jego nagrań. A tych, niestety, nie ma zbyt wiele, a jeśli już się trafią, to na ogół w postaci niskonakładowych cd-rów. Tak jest i w przypadku duetu z doskonale nam znanym kontrabasistą Hernanim Faustino (RED Trio), który Panowie popełnili pod tytułem wykonawczym Falaise, stanowiącym przy okazji tytuł samej płyty.




Sousa wywodzi się, wedle moich dociekań internetowych, bardziej ze sceny noise, czy poszukującej elektroniki i raczej rzadko uczęszczał na lekcje do szkół jazzowych. To ewidentnie słychać w jego grze. Lubi hałas, lubi akustyczne dysonanse i co najważniejsze, lubi jak coś się dzieje w trakcie rejestracji nagrania (my też!!!). W nagraniu Falaise podobny stosunek do dźwięków reprezentuje Faustino, dzięki czemu całe nagranie jest głośne, drapieżne i budzące respekt każdego słuchacza. Kontrabas bywa tu mocno amplifikowany, zatem chwilami brzmi wręcz heavymetalowo, tworząc niesamowitą całość z muskularnym tenorem Sousy. Odtwarzając płytę w aucie musiałem radykalnie zredukować niskie częstotliwości, bo cała tapicerka drżała, niczym przydomowy młot pnematyczny! Falaise to doprawdy niebywały pokaz wolnej improwizacji na dwa wypuszczone z klatki drapieżniki. Uwaga! Mogą kąsać! Niespełna pięćdziesiąt minut szaleństwa w czterech odcinkach, poczynione studyjnie w Lizbonie. Edycja cd-r w nakładzie 100 egzemplarzy, z piękną grafiką niejakiego Antonio Duarte. Pewnie nie da się tego kupić (status out of print na stronie wydawnictwa), zatem szukajcie w sieci lub w trakcie niskobudżetowych koncertów muzyki improwizowanej.


Luis Vicente/ Rodrigo Pinheiro/ Hernani Faustino/ Marco Franco  Clocks and Clouds (FMR Records, 2014)

I znów Hernani Faustino, choć tym razem jego instrument częściej przypomina sobie o swych akustycznych charakterystykach. Demokratyczny kwartet domykają tu, jego kolega z RED Trio, pianista Rodrigo Pinheiro, perkusista Marco Franco i … kolejny ulubieniec Trybuny, trębacz Luis Vicente. Panowie w trakcie studyjnej rejestracji (Lizbona!) funkcjonują jako Clocks and Clouds




Siedem odcinków wolnej improwizacji, kształtowanej z dużym pietyzmem i odpowiedzialnością za każdy dźwięk. Nie brakuje rzecz jasna dynamicznych i hałaśliwych pasaży (kluczowy, 18-minutowy fragment Compressio Test), ale pozostają one w zdecydowanej nierównowadze w stosunku do fragmentów nieśpiesznych i z lekka zadumanych. Vicente – jak to ma w zwyczaju – lubi improwizować czystym tonem swego blaszaka, do czego po trochu inspiruje także współpartnerów. Pinheiro częściej płynie po klawiaturze niż bawi się w preparacje, Faustino jest stanowczy, ale nie pyskuje, a Franco robi swoje, pozostawiając Kolegom pole na swobodnie dyskusje. Gdyby taki ECM chciał jeszcze wydawać muzykę kreatywną, Clocks and Clouds udanie wpasowałby się w ich dawny idiom. Piękna i wyrafinowana płyta!


Susana Santos Silva/ Tom Chant/ Vasco Trilla  The Paradox of Hedonism  (Discordian Records, 2015)

O młodej Pannie z Porto, wysoce wykwalifikowanej trębaczce o pięknych personaliach – Susanie Santos Silvie - chciałem już na tej stronie pisać wiele razy, ale jakoś się nie składało. A to okładka nie taka, jakbym chciał (choć na niektórych fotkach wychodzi Susana przepięknie!), a to muzyka nie zawsze rwała mi trzewia. Panna SSS, po prawdzie, jest jeszcze dość młoda, ale na tyle doświadczona, że głupich płyt już nie popełnia. Ja wszakże ciągle chciałbym więcej i póki co, daję jej zadebiutować na Trybunie bynajmniej nie formacją LAMA, nie kwintetem autorskim, czy duetem z Kają Draksler, albo płytą uczynioną ze swym partnerem życiowym Torbjoernem Zetterbergiem, lecz… skromnym Paradoksem Hedonizmu.




Ów intrygujący tytuł firmuje trzyosobowe free improvisation, w którym Susanie towarzyszą - wytrawny saksofonista, pochodzący z Anglii, jednakże rezydent Barcelony, Tom Chant i ciekawy, młody perkusista i perkusjonalista Vasco Trilla. Trębaczka z Portugalii świetnie odnajduje się w formule improwizacji, proponowanej przez Chanta, który lubi balansować na pograniczu ciszy i przy znaczącym redukowaniu artystycznych środków wyrazu. Ten konstruktywny minimalizm Toma wymaga od współpracowników ogromnego skupienia i dużej determinacji w żmudnym procesie empatycznego odczytywania jego intencji. Tak Susana, jak i Vasco nie mają z tym najmniejszego problemu. Dziewięć tytułów, nie rozstrzygających dylematu zawartego w tytule, trwa ponad 50 minut (długa płyta, jak na Discordian!). Do kupienia na Bandcamp.com w formie dobrej jakości plików audio za skromne siedem euro, czyli nawet przy szaleństwa kursu walutowego po Brexicie, dacie radę.


RED Trio + John Butcher  Summer Skyshift  (Clean Feed, 2016)

Nazwa RED Trio padła już w dzisiejszej opowieści dwukrotnie, zatem czas najwyższy pochylić się nad ich … najnowszą płytą. Mówiliśmy o Hernanim Faustino, wspominaliśmy o Rodrigo Pinheiro, padło też nazwisko Gabriela Ferrandiniego. Czyli RT w komplecie! Choć jako trio grają ledwie 6-7 lat, Summer Skyshift to już ich .. ósma płyta (w tym trzy winyle i jedna… monofoniczna kaseta). Trzy spotkania odbyły się w składzie trzyosobowym, w przypadku pozostałych obowiązywała zasada dopraszania gości. Wśród nich - Nate Wooley, Mattias Stahl, wspólnie Lebik i Damasiewicz (zatem +2), a także John Butcher.




Najnowsza zaś płyta, wyżej przywołana Letnia Podniebna Zmiana, to powrót do grania z tym ostatnim i koncert zarejestrowany na ubiegłorocznym, lizbońskim Jazz Em Agosto. Nagranie oscyluje wokół 50 minut i skład się z czterech swobodnie improwizowanych fragmentów. Gra Butchera zawsze wywołuje u Waszego Recenzenta mrowienie w kręgosłupie, przeto koncert nie może nie natrafić tu na kilka słów entuzjazmu. Na tle ich poprzedniego spotkania, osobiście dostrzegam rosnącą dojrzałość w prowadzeniu gry po stronie Portugalczyków. Nie ma galopady, nie ma drastycznych przepięć energetycznych, tak charakterystycznych dla ich poprzednich płyt, jest natomiast wzajemne słuchanie, skupienie i udane podążanie za myślami wybitnego saksofonisty. No i cała czwórka zdążyła już się dobrze poznać, zatem wybitne dźwięki powoli możemy w tym gronie traktować jako oczywistość. Wydał Clean Feed, zatem kupicie na każdym rogu, a już na pewno w sieci, nawet tej krajowej, w zdecydowanie kompaktowej wersji.


Rodrigo Amado Motion Trio & Peter Evans  Live in Lisbon & The Freedom Principle (NoBusiness Records, 2014)

Na koniec portugalskiej sagi pozostał nam muzyk najstarszy ze wszystkich dziś przywołanych, facet o nazwisku identycznym, jak najpiękniejsza plaża na zachodnim Algarve, czyli Rodrigo Amado.

Korpulentny saksofonista, delikatnie po pięćdziesiątych urodzinach, na europejskiej scenie muzyki improwizowanej jest postacią dobrze znaną. Estetycznie atakuje scenę free zdecydowanie z jazzowej strony. Ma w dorobku kilka płyt z muzykami amerykańskimi (Kent Kessler, Joe McPhee, Jeb Bishop), wszakże osobiście bardziej cenię nagrania…. jego portugalskich formacji. A taką jest jego regularnie nagrywające dobre krążki Motion Trio. Obok saksofonów lidera mamy tu … Gabriela Ferrandiniego (Portugalia to naprawdę mały kraj!) i wiolonczelistę Miguela Mirę. To właśnie ten ostatni instrument (w miejsce typowego dla tria z saksofonem kontrabasu) powoduje, iż muzyka zespołu bywa uroczo niebanalna i mimo swojego freejazzowego sztafażu, bardzo lekka, nieco ulotna. Innymi słowy - swoiste motion bez dwóch zdań.



Formacja ma w dorobku pięć krążków – przy czym tylko pierwszy zrealizowała bez gości. Na drugiej i trzeciej Portugalczyków wspierał na puzonie Jeb Bishop (raz było to koncert, raz okoliczność studyjna – ta ostatnia na płycie Not Two The Flame Alphabet), zaś na czwartej i piątej – amerykański trębacz Peter Evans (też studio i koncert). Oba te krążki możecie śmiało kupić za pośrednictwem litewskiego NoBusiness Records lub ich krajowych dystrybutorów, przy czym wersja koncertowa dostępna jest tylko na winylu.

Peter Evans jest tak dalece zaawansowanym technicznie trębaczem, że oczywistym zdaje się fakt, iż odnajdzie się on w każdych okolicznościach muzycznych. Tak jest także w przypadku spotkania z Motion Trio. O ile koncert jest stosunkowo dynamiczny i akustycznie rozwichrzony (miał miejsce dwa dni wcześniej niż praca studyjna), o tyle rejestracja bez oklasków pełna jest improwizacyjnych niuansów i uroczych dźwiękowych przekomarzań całej czwórki muzyków. Polecam oba krążki bez słowa wątpliwości.


A jeśli mamy chwilę czasu i chcemy dowiedzieć się, jak radzi sobie sekcja RED Trio (Faustino/Ferrandini) u boku Amado, wsparta gitarą Manuela Moty, sięgnijmy śmiało i bez ryzyka katastrofy, po krążek Clean Feed – Rodrigo Amado Wire Quartet.


Czas na wakacje w Portugalii! Już za miesiąc z okładem!

A we czwartek mecz. Jeszcze nie wiem, komu będę kibicował.




czwartek, 23 czerwca 2016

Evan Parker & Peter Jacquemyn – duet nieoczywisty


Każda nowa płyta z udziałem Evana Parkera, najważniejszego żyjącego saksofonisty po naszej stronie Atlantyku, jest wystarczającym powodem do zdecydowanego kliknięcia – na poziomie edytowania Trybuny Muzyki Spontanicznej - w pomarańczowy kafel Nowy Post.

Tym razem okazja nie jest wcale taka typowa, czy oczywista. Tak się bowiem składa, że 72-letni Brytyjczyk nie nazbyt często popada w duety z… kontrabasistami. W zasadzie – jeśli prześledzić nawet pobieżnie jego przebogatą dyskografię – akcje takie podejmował do tej pory jedynie z czynnym udziałem swego mentalnego brata, czyli Barry’ego Guya (dokładnym będąc, wydali w formie dostępnej całemu światu, ledwie cztery takie spotkania na przestrzeni blisko 50 lat współpracy).

Druga nieoczywistość płyty, o której za chwilę parę ciepłych słów poczynię, to fakt spotkania Parkera z improwizującą sceną belgijską i wydawnictwem z tamtejszego Gentu, czyli El Negocito Records, specjalizującym się głównie w eksplorowaniu rodzimej sceny muzycznej. Wreszcie osoba jego partnera w tymże duecie – Petera Jacquemyna, belgijskiego kontrabasisty średniego (średniostarszego) pokolenia, który nie często pojawia się na płytach bardziej rozpoznawalnych medialnie tuzów improwizacji. Spotkanie przed czterema laty na festiwalu Jazzowym w Brugii było bodaj ich pierwszym wspólnym występem (przynajmniej nie natrafiłem w dostępnych mi źródłach wiedzy na ich inne muzykowanie).

O Evanie wiemy chyba wszystko, a jeśli są wśród nas tacy, którzy tej wiedzy jeszcze nie posiedli, wnikliwa lektura kilkunastu już opowieści z jego udziałem na tej stronie, winna te elementarne i karygodne braki w wiedzy ogólnej, nadrobić w mgnieniu oka. Warto natomiast wspomnieć o Peterze. Osobiście zetknąłem się z nim dotąd jedynie przy okazji płyty – skąd inąd fantastycznej – na trzy rwące powierzchnię studyjną kontrabasy (duety Petera Kowalda z Williamem Parkerem i z nim właśnie, wydane na krążku Deep Music, Free Elephant 2004), a także niezwykle udanego koncertu w poznańskim Dragonie lat temu kilka, gdy Belg śmiało wbił się w muzyczne ekscesy Rogera Turnera i Witka Oleszaka (o tym wydarzeniu także już na Trybunie wspominałem). Trop kowaldowy jest zresztą w budowaniu wizerunku Petera właściwy ze wszechmiar. Po prawdzie możnaby Jacquemyna nazwać młodszym bratem słynnego niemieckiego kontrabasisty, tak ze względu na sposób gry (dużo smyczka) i zamiłowanie do krótkiej formy improwizacji, jak i z powodu … podobieństwa czysto fizycznego.




Ale dość tego przydługiego już wstępu. Odpalamy krążek Marsyas Suite (El Negocito, 2015), będący nieprzegadanym zapisem koncertu Evana Parkera i Petera Jacquemyna w Sint Janshospitaal, na festiwalu, którego parametry podałem już wcześniej. Wczesno październikowy wieczór roku 2012. Koncert podzielony na sześć fragmentów, odgrodzonych rzęsistymi oklaskami. Każdy z muzyków ma jeden fragment solowy, zaś pozostałe cztery to duety. Całość zamyka się w niepełnych trzech kwadransach.

Panowie muzycy startują z wysokiego C. Jest odpowiednia dynamika, jest konieczna w takim wypadku drapieżność, nie brakuje konwulsyjnych starć w półdystansie. Peter zdziera skórę ze strun kontrabasu, wulgarnie pieszcząc je ostro naoliwionym smyczkiem. Evan nie chce być dłużny i komentuje zabiegi kolegi tenorowymi przepięciami energetycznymi, aż iskry lecą, skutecznie niszcząc poświatę sali koncertowej. Po takiej, blisko 10 minutowej burzy z piorunami (opis płyty sugeruje ponad 17 minut, ale to – niestety – nie jest prawda), czas na odrobinę wytchnienia. Okazja wyśmienita – Evan solo na sopranie, bo czyż może nas spotkać coś piękniejszego w formule wolnej improwizacji!? Chwila ekstazy nie trwa długo, wszak wiek muzyka ma swoje prawa (jego bezoddechowa gra jest niezwykle energochłonna). Z kopyta ruszamy dalej. Panowie postanawiają wszystkie swoje pomysły na ten koncert zrealizować w formule very fast, zatem nie trwonimy ani nanosekundy na zbędne opowieści. Silne rozładowania atmosferyczne znów towarzyszą nam w trakcie solowego popisu Petera. Tuzin minut agresji z ziemi i powietrza. Instrument to jednak wytrzymuje i daje nam dźwiękowy przykład na nieśmiertelność swojej faktury. Peter podłącza jodłowanie otworem gębowym, czym jeszcze raz udowadnia swoje oczywiste pokrewieństwo z Peterem Kowaldem. Wraca Evan z rozbudzonym do granic tenorem i Panowie muzycy rżną niezasadną ciszę kawalkadą jakże konkretnych dwudźwięków. Publiczność bije brawo, wymusza jeszcze skromny bis, a potem czeka już na muzyków wychłodzona garderoba, wieńcząc tym samym krótki dowód na wyjątkowość tego spotkania. Jeśli zaś nam mało, sięgamy po okładkę płyty i w długim liner notes czytamy przypowieść o Marsyasie, mentalnym prowodyrze całego zajścia koncertowego (lektura zdecydowanie dla chętnych).




Krążek z należytą uwagą odkładamy na półkę, obiecując częste do niego powroty. A przy nazwisku Jacquemyn duży plusik i obietnica zwracania na niego dużo większej uwagi niż do tej pory. W ramach pokuty może krążek wydany przez Not Two przed pięciu laty? (Goudbeek/Jacquemyn/ Ninh Uwaga). Why not?


Jak już niejednokrotnie w tym miejscu wspominałem, aktywność edytorska Parkera po 70. urodzinach nie dość, że nie wyhamowała, to wręcz uległa dalszemu zdynamizowaniu. W ostatnich kilkunastu miesiącach udostępniono światu kolejnych kilka krążków, o których nie miałem jeszcze okazji wspominać (no i wysłuchać, co się samo przez się rozumie).

Jeszcze w roku ubiegłym wydany został kolejny koncert Evana z kanadyjskiego festiwalu w Victoriaville 2014 roku. Po elektroakustycznym Septecie przyszedł czas na duet z Fredem Frithem o zabawnym tytule Hello, I Must Be Going (Les Disques Victo, 2015).  Także rok ubiegły dostarczył nam gościnny występ Evana na płycie duetu Black Top (tworzą go Pat Thomas i Orphy Robinson), zatytułowanej #Two (Babel), jak również spotkanie z niedawno zmarłym, duńskim saksofonistą Johnem Tchicai’em, nagrane w roku 2005, a wydane jako Clapham Duos (Treader).


No i rok bieżący – szwajcarski Intakt Records wydał nowojorskie, studyjne spotkanie Parkera w bardzo frapującym zestawie personalnym – Sylvie Courvoisier (piano), Marc Feldman (skrzypce) i Ikue Mori (elektronika). Incydenty kwartetowe, jak i duetowe wydane pod tytułem Miller’s Tale. Instrumentarium dalece nieoczywiste, zwłaszcza w przypadku Parkera, zatem z niecierpliwością czekam na okoliczność odsłuchu. Wrażenia na Trybunie onegdaj  - zapewnione.

wtorek, 21 czerwca 2016

Nate Wooley – Siedmiopiętrowa Góra, Księga Piąta


Przypomnijmy – Seven Storey Mountain to kompozycja-idea, stworzona przez Nate’a Wooleya, wybitnego nowojorskiego trębacza, do wielokrotnego wykonywania z udziałem rotujących się muzyków o różnych doświadczeniach i osobowościach. To próba odnalezienia osobnych sposobów kreacji na bazie tych samych, prostych muzycznych idei – manipulowania taśmą, czy stosowania długich form muzycznych z delikatnie zarysowanym schematem działania.

Cztery pierwsze wykonania utworu zostały szczegółowo omówione na Trybunie w opowieści z 8 marca br. o nieco prowokacyjnym tytule Jazz is Dead! … czyli improwizacja inaczej.

Dwa pierwsze spotkania w celu realizacji kompozycji-idei odbyły się w składach trzyosobowych. Edycja trzecia zgromadziła na scenie siedmiu muzyków, czwarta zaś… dwunastu (w tym Tilt Brass Sextet). W najnowsze wykonanie Siedmiopiętrowej Góry zaangażowanych zostało dziewiętnastu muzyków (w tym Tilt Brass Octet). Do podwójnego zestawu perkusyjnego i wibrafonowego, skrzypiec, trąbki oraz elektroniki, znanych z poprzedniego spotkania, Wooley dodał drugie skrzypce i aż trzy instrumenty dęte (saksofon basowy, klarnet kontrabasowy i tuba). Rozbudowany został do oktetu, wywodzący się z muzyki współczesnej, zespół Tilt Brass. Zauważmy, iż o ile filharmonicy grają tu akustycznie, o tyle pozostali muzycy amplifikują swoje instrumenty, innymi słowy – emitują dźwięki ze wzmocnieniem sygnałem. Nagranie zarejestrowano w Abrons Art Center (New York City) 9 maja ubiegłego roku. Na krążku CD zwie się to Seven Storey Mountain V (Pleasure Of The Text Records, 2016). Tyle fakty.




Wspinaczkę na Siedmiopiętrową Górę rozpoczyna nieco pompatycznie oktet puzonowo-trąbkowy, grając zaaranżowany motyw, którego nie powstydziłby się sam Joe Williams, gwiazda hollywoodzkiej muzyki filmowej. Oczywiście ten lekko groteskowy wstęp nie trwa długo – do gry wchodzą zwielokrotnione amplifikacjami dźwięki nieakustycznych improwizatorów, którzy z lekką szyderą wskazują filharmonikom miejsce w szeregu. Perkusiści zdzierają szczoteczkami powierzchnie swych membran, tworząc mało przyjazny klimat. Z dalekiego świata docierają do nas … akordy piana, choć takiego instrumentu nie mamy w rozpisce. Wchodzimy delikatnie, ale stanowczo w dubowaną rzeczywistość i w tej solidnej poświacie permanentnego pogłosu zostaniemy do samego finału. Zrujnowany przed momentem nastrój zgrabnie odbudowuje duet wibrafonów, wspierany pasażami elektroniki. By jednak nie było zbyt pięknie, z góry atakuje nas dron parawokalny, budując trajektorię dla ostrego ataku pary skrzypiec, zmutowanych prądem o dużym natężeniu. W międzyczasie wciąż wiszący nad głowami muzyków dron, rozszarpywany jest incydentami akustycznymi w podgrupach. Złośliwe skrzypce nie chcą odpuścić, elektronika dorzuca swoje trzy grosze, a amplifikowane dęciaki ryją rzeczywistość akustyczną w wyjątkowo niskich rejestrach (klarnet kontrabasowy!). Każdy instrument dociera do naszych uszu z oddali, a nastrój oniryczności niespodziewanie staje się naszym udziałem. Wciąż przybywa przestrzeni, demoniczny klimat dubowy jakby się multiplikował. Mamy nad sobą ścianę dźwięku, ale jednocześnie czujemy jej lekkość i nieoczywistość. Muzyka narasta, jak natrętny motyw w ravelowskim Bolero. W ten pozorny chaos, z gracją baletnicy, wdziera się Tilt Brass i ułożonymi frazami pięknie porządkuje sceniczny hałas. W oddali słychać już przygotowania do wielkiego finału, które potęguje delikatnie zarysowujący się rytm – okazuje się, że w tej nieoczywistej rzeczywistości nawet filharmonicy mają ochotę pohałasować. I robią to! Wraca dron parawokalny i przywołuje całą zgraję do porządku. Pomaga mu wibrafon. Możemy powoli stawać na baczność i w skupieniu czekać na wybuch oklasków po drugiej strony sceny. Po kilku podejściach śmiało osiągamy nasz cel. Brawo!!!!

Ta niebywała podróż trwa blisko 50 minut i warto wybrać się w nią przynajmniej kilka razy. Wciąga jak pasjonująca lektura i nie pozwala zasnąć snem sprawiedliwego. Myślę, że warto wybrać się także w rozbudowaną wersję podróży, poczynając od części I, a kończąc na V. Jeśli znajdę dość czasu, by ją odbyć, z pewnością opowiem, jak było.


****

Rok bieżący, jak dotąd, nie epatuje nadmierną ilością nowych nagrań Nate’a Wooleya. Jakkolwiek, przynajmniej kilka nowych tytułów warto w tym miejscu wskazać. Drugiego wydawnictwa doczekała się formacja Icepick, tworzona przez trębacza z pasjonującą sekcją Ingebrigt Haker-Flaten (b) i Chris Corsano (dr). Po monofonicznej kasecie (!?!) Hexane (Monofonus Press, 2014), czas na … czarny krążek Amaranth (Astral Spirits, 2016). Rzeczonego winyla jeszcze nie posiadam, a na nagraniu kasetowym niewiele słychać, więc póki co, temat jakości muzycznej inicjatywy Icepick musimy znacząco przemilczeć.




Na innym winylu ukazała się nie pierwszą już płyta Wooleya z Chrisem Corsano i portugalskim kontrabasistą Hugo Antunesem. Najpierw był kwintet Posh Orch (LP Orre, 2013), z dodatkiem piana i elektroniki, potem doskonałe trio Malus (LP NoBusiness Records, 2014), teraz zaś trafia do nas znów wersja kwintetowa Purple Patio (LP NoBusiness Records, 2016), gdzie bazowe trio zostało rozbudowane o dwie dodatkowe perkusje!

Krążek Argonautica (Firehouse 12 Records, …nareszcie CD, 2016), to nowy, elektryczny pomysł Wooleya, stworzony w hołdzie i z udziałem Rona Milesa, trębacza kojarzonego przede wszystkim z muzyką fussion. Dwie trąbki, dwie perkusje, elektryczne piano i … akustyczne piano. Opis płyty sugeruje muzykę improwizowaną. Pożyjemy, zobaczymy…




Na koniec tej niedługiej opowieści o nowościach płytowych Nate’a Wooleya, słowo… o jego debiucie. Do niedawna żyłem w przeświadczeniu, że trębacz (rocznik 1974) przed rokiem 2000 nie poczynił nagrań, które później dotarłyby na jakikolwiek nośnik. Jakże zatem spore było moje zaskoczenia, gdy po kolejnej udanej aukcji internetowej, wszedłem w posiadanie płyty formacji Sangha Trio Frantically Frantically Being At Peace (Slippery Slope, 1997). Obok Nate’a muzyczne ostrogi zdobywali tu jego rówieśnicy – basista Eric Warren i perkusista Charlie Doggett. Na krążku, obok dwóch znanych standardów, młodzi amerykanie grają muzykę skomponowaną przez grupę poprzez wolną improwizację. Muzyka jest doprawdy wyśmienita, gra Wooleya – już wtedy, prawie 20 lat temu – rzuca na kolana, a koledzy też radzą sobie całkiem dobrze. Co ciekawe – mimo szperania po sieci – nie znalazłem jakichkolwiek śladów ich przyszłej aktywności. Zatem Nate został bogiem, a koledzy raczej poświęcili się karierze naukowej, albo zostali zwykłymi pijakami. Płyta wszakże – absolutnie do polecenia!




piątek, 17 czerwca 2016

Alex Ward i inne ekscesy na Kreatywnym Festiwalu Sztuki Improwizowania


Trybuna Muzyki Spontanicznej w delegacji!

Art Of Improvisation Creative Festiwal, to powód wycieczki Waszego Autora do miasta tysiąca mostów na Odrze, czyli Wrocławia. Edycja tego całkiem ciekawego przedsięwzięcia chyba szósta. W każdym razie pierwsza była w roku 2011, także z moim skromnym, jednodniowym udziałem. Schlippenbach Trio bez Evana Parkera (ale z Rudi Mahallem), Slug Duo z pewnym szalonym japońskim gitarzystą i 2/3 portugalskiego RED Trio w kwartecie z polskimi użytkownikami instrumentów dętych - przywołuję z pamięci. Było fajnie, jakkolwiek.

Tym razem także krótki, kilkugodzinny pobyt w ostatnim dniu imprezy, którego wyjątkową elitarność podkreślał fakt, iż ta właśnie garstka widzów, która dotarła do CK Agora (odliczając organizatorów i kilku facetów z aparatami fotograficznymi, było nas pewnie z dziesięciu) była chyba jedynymi szaleńcami w RP, którzy mieli czelność nie oglądać meczu naszych piłkarzyków na tegorocznym EURO. Smakowite uczucie.

Na początek jakże sympatyczna niespodzianka. Dodatkowy pre-koncert! Dominic Lash solo na kontrabasie wykonujący niezwykle minimalistyczną kompozycję współczesną. Kwadrans ekstatycznej koncentracji, zarówno po stronie wykonawców, jak i … widzów. Utwór wykonywany przez Lasha balansował na pograniczu ciszy i miało się wrażenie, że każdy oddech czy westchnięcie po tej stronie sceny może znacząco zakłócić przebieg koncertu. Udało się przebrnąć obu stronom bez szwanku!




A teraz już tylko wedle programu. Na scenie Włoch o włoskim nazwisku (Lucca Gazzi) i Włoch o greckim nazwisku (Marco Matteo Markidis). Wyglądają jak bracia. Długie brody, czarne włosy, bardzo semickie. Amplifikowany duży zestaw perkusyjny, obudowany elektroniką z jednej strony sceny i …. skromny laptop po drugiej stronie. Inicjatywa zwie się Adiabatic Invariants. Dwa rozbudowane w czasie fragmenty muzyczne. Pierwszy określony przez muzyków jako… free improvisation, drugi jako… kompozycja. Ponad godzinny występ dostarczył nam naprawdę wiele ciekawych dźwięków, łączących udane efekty sonorystyczne żywej perkusji i sporo elektronicznych dekonstrukcji. Mnie osobiście bardziej podobał się fragment komponowany, a zwłaszcza finał, gdy perkusista złapał mantryczny rytm i interesująco go ogrywał, w czym udanie pomagał mu kolega od laptopa. Bardzo wyrafinowane! Cały koncert pewnie też byłby w odbiorze taki właśnie, gdyby nie to, że był odrobinę ... za długi. Po koncercie po płyty AI w każdym razie nie poszedłem.




Tylko krótka chwila przerwy i na scenie lądują dwa zasadnicze powody wycieczki Trybuny do uroczego Wrocławia. Alex Ward – klarnet i gitara elektryczna, Dominic Lash – kontrabas! Panowie przygotowali na okoliczność tego koncertu… kilka kompozycji, na bazie których skrzętnie udowodnili, że idealnie pasują do formuły festiwalu – czyli sztukę improwizowania i bycia kreatywnymi opanowali do perfekcji. Miałem okazję obserwować obu muzyków, jak przygotowali się do swego występu. Alex smarował po pięciolinii mnóstwo mikroznaczków, a Dominic je komentował. Zabawna chwila! Sam już koncert udowodnił, że na klarnecie Ward jest wyśmienitym improwizatorem (co w sumie nie było dla mnie niczym nowym). Udowodnił także, iż w roli post rockowego szarpidruta jest … podobnie (a w tej kwestii miałem trochę wątpliwości po odsłuchu kilku jego płyt – patrz: opowieść na Trybunie o Alexie kilka tygodni temu). To właśnie gitarowe pasusy Alexa, jego zadziorne przekomarzania się z mocno nastrojonym kontrabasem były solą tego występu. Doskonałego występu, dodajmy bez odrobiny wątpliwości!

Na finał Wayne Horvitz solo! Czasy, w których jego granie u boku Johna Zorna w Naked City, czy też jego elektryczne formacje Pig Pen i Zony Mash, ryły mi beret, bez wątpienia należą już do przeszłości. Niemniej liczyłem, że trakcie swojego setu trochę do tych szalonych czasów nawiąże. Niestety pozostał goły fortepian z drobnymi ornamentami z tabletu (chyba). Nuda, jak w polskim filmie, rzekłby poeta. Tylko na moment serduszko zabiło mi mocniej. Na scenę zaproszony został Alex Ward i Panowie w zgrabnym duecie popełnili kilkuminutową improwizację. Oj, gdyby taki był cały koncert. Ale przynajmniej nie było żal wsiąść do auta i popędzić te skromne 200 km do domu.




Ta delegacja udana była nie tylko z powodu tych kilku ekscesów koncertowych. Koncert to zawsze okazja do wydania paru groszy na płyty przywiezione przez muzyków. A tych Alex i Dominic dotargali sporo. O kilku przeczytacie na Trybunie w niedługim czasie. Tu wspomnę jedynie o ciekawym wydawnictwie duetu Lash/ Ward (w tej kolejności) zatytułowanej Appliance (Vector Sounds, 2015). Oryginalnie wydana, limitowana edycja (250 egz., mój o numerze 125!). 40 minut kompozycji zgrabnie przetransponowanych na soczyste improwizacje (pamiętacie jeszcze nazwę tego wrocławskiego festiwalu???). Alex i Dominic mocną tkwią w muzyce współczesnej. To oczywiście żaden zarzut. Co więcej, to właśnie ów fakt sprawia, że ich ekscesy na polu muzyki improwizowanej noszą poważne znamiona oryginalności.


Podziękowania dla Marka za obecność i czujną opiekę!



środa, 15 czerwca 2016

Frank Gratkowski – incydent elektroakustyczny skutkujący drobnym podsumowaniem


Jeśli mielibyśmy wskazać – oczywiście bez istotnej przyczyny – najbardziej niedocenionego muzyka improwizującego, rezydującego po naszej tronie Atlantyku, to być może błąd nasz byłby najmniejszy, gdybyśmy wskazali na Franka Gratkowskiego.

Doskonały alcista i klarnecista, kilka lat po 50 urodzinach, wychowany z matki Niemki, artystycznie rezydujący głównie w Kolonii, niezwykle rzadko dostępuje zaszczytu bycia wyróżnionym, czy hołubionym na próżnym rynku free jazzowych, improwizujących wyjadaczy. A to pomyłka iście kardynalna, albowiem Frank należy – w moim przekonaniu – do wąskiego grona naprawdę wybitnych muzyków współczesnych.

Tę śmiałą i bezczelną tezę postaram się udowodnić omawiając jedną z jego stosunkowo świeżych produkcji, a także dokonując skromnego resume dotychczasowego dorobku płytowego.


Zacznijmy zatem od… SKEIN!

Tak bowiem nazywa się wydawnictwo, zapewne po części także nazwa formacji (co sugerowałaby notyfikacja na portalu discogs.com), nad którą właśnie się pochylamy. Panowie Achim Kaufmann (piano), Wilbert de Joode (kontrabas) i Frank Gratkowski (saksofon altowy, klarnet i klarnet basowy) znają się jak łyse konie, a od ponad dekady w trio grają wysokiej klasy free improvisation (dorobek płytowy – za czas jakiś). Nie dalej jak trzy lata temu postanowili delikatnie urozmaicić tę trzyosobową zabawę, dopraszając do pewnego koncertu w Alte Feuerwache w Mannheim aż trzech muzyków – zaprawioną w bojach improwizacyjnych, wiolonczelistkę Okkyung Lee, perkusistę o wielowątkowych zainteresowaniach (także rockowych) Tony’ego Bucka oraz wybitnego specjalistę od elektroniki i dekonstrukcji dźwięków generowanych na żywo Richarda Barretta (którego pamiętamy świetnie choćby z Electro-Acoustic Ensemble Evana Parkera). Od razu dodajmy, iż w takim układzie personalnym było to pierwsze spotkanie tej szóstki doskonałych improwizatorów.




Blisko 70-minutowa swobodna improwizacja podzielona została na sześć odcinków, opatrzonych fikuśnymi tytułami, w nie do końca rozpoznanym języku. Startowe Tycho początkowo delikatnie kwili na elektroakustyczną modłę, kreśląc intrygującą sonorystycznie pajęczynę mikrodźwięków, na co drastycznie nabiega wiolonczela Lee, która nawet bez amplifikacji, ani dekonstrukcji ze strony Barretta, brzmi bardzo…. elektroakustycznie (czyli jest ok.!). Buck dotyka swego instrumentu perkusyjnego, jakby go nieco parzył, co jednak nie przeszkadza mu w procesie dynamizowania kolektywnie wijącej się improwizacji. Do gry wchodzą pozostali muzycy, a Lee ewidentnie podłącza się do prądu, co skutkuje u bardziej wrażliwych słuchaczy koniecznością redukcji poziomu głośności nagrania (czyli jest super!). W kolejnym fragmencie Axoneme nic nie zakłóca przebiegu wydarzeń, wszakże atmosfera rośnie, a prym wieść zaczyna Barrett, który swymi zmyślnymi, elektronicznymi dekonstrukcjami dźwięków, granych przez kolegów i koleżankę, sieje zdrowy ferment. Niespodziewanie jesteśmy już w odcinku Schacht, który z perspektywy całości zdaje się fragmentem kluczowym (i jest przeto najdłuższy). Pałeczkę przodownika kolektywnej pracy przejmuje Buck, który śmiało czerpie ze swego rockowego rodowodu, wprowadzając do tej coraz ciekawszej zabawy element zdecydowanie rytmiczny. Wiolonczela także przypomina sobie o swym gitarowym powinowactwie i zaczynamy dość ostrą jazdę, w której przez kilka chwil trudno odnaleźć się akustycznej frakcji sekstetu. Kaufmann spokojnie frazuje na boku, de Joode szuka drogi ucieczki, a Gratkowski najwyraźniej milczy… Ale to pozory. Barrett robi swoje, szukając nowych punktów zaczepienia dla zadziornych improwizacji, a na to wszystko wchodzi wybudzony z letargu Gratkowski i klarnetem komentuje bez cienia żenady wysiłki interlokutorów. Dynamika nagrania delikatnie przygasa, ciekawie preparowane jest piano, a klarnet ciężko dyszy… czekając na jakiś drogowskaz od partnerów. Zupełnie zaskakującym elementem okazują się w zaistniałej sytuacji subtelne dzwonki (zapewne to robota Bucka!). W odpowiedzi na ekscesy kolegów od żywych instrumentów, Barrett zrzuca płaszcz winylowych szumów i ta wspaniała, ponad 20 minutowa improwizacja może śmiało osiągać zasłużony finał. Nie czas jednak na odpoczynek – Adze startuje z drobnymi, elektroakustycznymi przekomarzaniami, które brutalnie gwałci rytmem perkusista. Następuje chwila zadziwiającej konsternacji, której puentą będzie … metronom! Jego tykanie – w tej nieoczywistej zabawie – też zdaje się być elementem mocno zaskakującym (a o to przecież tu chodzi!). No i czas na Limation, kolejną dłuższą opowieść. Elektronika spokojnie przyprósza akustykę pozostałych instrumentów, ugniata je delikatnie, jak ciasto na świąteczne pierogi. Alt Gratkowskiego rozpoczyna wężowy taniec godowy, generowany jakby z zamkniętej przestrzeni, krzycząc nieco upalonym soundem (miód!). Na dyskusję w podgrupie mają ochotę kontrabas i delikatnie zmutowana wiolonczela (ale pyskówka!). Robi się nastrojowo, czemu sprzyja niezobowiązująca kołderka z nieagresywnej elektroniki. Wszystko udanie puentuje Thrum, dynamicznym, kolektywnym i jakże konstruktywnym hałasem finałowym! Uff, co za uczta !?! Chcecie jeszcze? Play It Again!!!

Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, iż fonograficzna dokumentacja powyższego koncertu jest dostępna od roku 2014, dzięki Leo Records, pod pełnym tytułem wykonawczym - Frank Gratkowski/ Achim Kaufmann/ Wilbert de Joode/ Okkyung Lee/ Richard Barrett/ Tony Buck  SKEIN.


Akustyczna praprzyczyna elektroakustycznego incydentu

Jak już wyżej zasugerowałem, Panowie Kaufmann, de Joode i Gratkowski od lat nastu tworzą ewidentny workband i dostarczają nam regularnie garść smakowitych, wolnych improwizacji na fortepian, kontrabas i zestaw instrumentów dętych. Pod trojgiem nazwisk mają na rozkładzie pięć krążków – Unearth (Nuscope Recordings, 2004), Kwast (Konnex, 2004), Palae (Leo Records, 2007), Geader (Gligg Records, 2013) i Oblengths (Leo Records, 2016).




Muzyka tria potrafi być nieśpieszna, a narracja często egzystuje w niskich rejestrach, zwłaszcza, gdy prym w procesie żmudnych, kolektywnych improwizacji przejmują kontrabas i klarnet kontrabasowy. Nie brakuje wszakże dynamicznych pasaży i nieoczywistych zagrywek Kaufmanna, którego jednak z perspektywy tych kilku płyt (ostatnia jeszcze do mnie nie trafiła) odnajduję jako element subdoskonały. Jeśli miałbym wskazać najbardziej wartościową pozycję tego tria, to bez zbędnej chwili zastanowienia wskazuję na krążek chronologicznie środkowy, czyli Palae. To tu poziom charakterystycznej dla tria zadumy i lekko klasycyzującego zadęcia jest istotnie zdominowany przez improwizacyjne wojny de Joode i Gratkowskiego.


Inne historie fortepianowe

Pierwowzorem dla powyższego tria może być – skąd inąd dalece doskonały – krążek Gratkowskiego poczyniony w towarzystwie pianisty Georga Graewe i wyśmienitego basisty Johna Lindberga – Arreas (Red Toucan, 2001). Dynamika smagania smyczkiem kontrabasu nadaje tej muzyce niebywałego smaku i ekwiwalentnej zadziorności. Tych cech nie brakuje też płycie GratHovOx (Nuscope, 2002), nagranej przez naszego bohatera z weteranami europejskiego free, czyli Fredem van Howe (piano) i Tony Oxleyem (perkusja). Ciekawa i pokrętnie melodyjna jest duetowa ekspozycja Ardent Grass (Red Toucan, 2010), gdzie partnerem Franka jest duński pianista Jacob Anderskov. Podobny charakter ma spotkanie Franka z holenderskim weteranem Mishą Mengelbergiem, na krążku pod wszystko mówiącym tytułem Frank Gratkowski Vis-a-vis Misha Mengelberg (Leo Records, 2006). Jedną z najstarszych rejestracji Gratkowskiego jest natomiast krążek VicissEtudes (Random Acoustic, 1993), poczyniony wspólnie z Georgiem Graewe, przy okazji - w mojej ocenie – najspokojniejszy i dalece mniej intrygujący od innych fortepianowych wydarzeń w życiu artystycznym Gratkowskiego (etiudy, etiudy… nie da się ukryć).


Kompozycja w służbie kompetentnej improwizacji

Bycie wytrawnym improwizatorem nie zaspakaja bynajmniej ambicji Franka Gratkowskiego. Alcista i klarnecista z Niemiec realizuje się – i to od lat – jako sprawny i kompetentny kompozytor. Głównym medium tej aktywności jest jego kwartet, funkcjonujący od półtorej dekady w niezmienionym składzie. Obok instrumentów lidera, jest tu miejsce na puzon Woltera Wierbosa, kontrabas Dietera Manderscheida i perkusję Gerry’ego Hemingwaya. Dotychczasowy dorobek dyskograficzny kwartetu zamyka się w czterech pozycjach – Kollaps (Red Toucan, 2001), Spectral Reflections (Leo Records, 2003), Facio (Leo Records, 2004) i Le Vent Et La Gorge (Leo Records, 2012). Już sama lektura tytułów kompozycji (zwłaszcza na debiucie), ich wielowymiarowość (bywają podzielone na wiele części), czy sam tytuł krążka drugiego, dowodzą dobitnie dużej pracy twórczej Gratkowskiego na etapie strukturyzowania utworów, czy kreślenia nutek na zawiłych arkuszach pięciolinii. Efekt wszakże tych literackich ekscesów jest dla mnie piorunujący. Zarysowane efektownie pod względem dramaturgicznym kompozycje stają się kapitalną bazą dla improwizacji, zarówno w ujęciu solowym, jak i całkiem kolektywnym. Partnerzy Franka aż rażą kompetencjami, a dodatkową rozumieją się telepatycznie, przez co stać ich na realizację najbardziej karkołomnych instrukcji szefa. Wreszcie Frank Gratkowski, doskonały saksofonista i wyśmienity kompozytor, jest tak cudownie braxtonowski w swej odsłonie kwartetowej, że Wasz Autor nie może kończyć odsłuchu tej muzyki w innej pozycji niż na kolanach! Nie będę polecał jakiejkolwiek z tych czterech płyt, albowiem wszystkie są … genialne. Dodam, że Facio jest najbliższe tej niebywałej zwiewności i taneczności najlepszych kwartetów Anthony'ego  Braxtona z lat 70. Lepszej rekomendacji ten przejaw muzycznej aktywności Franka chyba nie potrzebuje.







Warto też wiedzieć, że bazą doświadczalną dla wyżej opisanego kwartetu  było trio Gratkowski/ Manderscheid/ Hemingway, działające w dekadzie wcześniejszej. Zostały po nim dwa – oczywiście wyśmienite – krążki: Gestellen (Jazz Haus Music, 1996) i The Flume Factor (Random Acoustic, 1998). Z tego samego okresu pochodzi też brawurowy koncert z kolońskiego Loftu, w którym Gratkowskiemu i Manderscheidowi partnerowali Matthias Schubert (tenor sax), Ernest Reijseger (wiolonczela) i Achim Kramer (perkusja). Wydał 2nd Floor Edition pod tytułem Loft Exil 3 (1998).




A uzupełnieniem całej opowieści o muzyce komponowanej, transponowanej przez wybitnych muzyków w genialne poematy improwizacji, niech będzie… przyjęcie z okazji 40 urodzin Franka.  Na Festiwalu w Moers Frank zebrał smakowity Oktet. Swój sztandarowy kwartet uzupełnił o drugi bas (Wilbert de Joode!), drugą perkusję (Michael Vatcher!), drugi saksofon i klarnet (Tobias Delius!) i trąbkę (Herb Roberston!). W kolońskim Lofcie muzyki zagrali dwa ekstatyczne koncerty, które udokumentował na CD niezrównany Leo Feign i wydał pod szyldem Frank Gratkowski Project Lotf Exil V (Leo Records, 2 CD, 2004).


Robertson i Nabatov – partnerzy idealni

Wróćmy do muzyki swobodnie improwizowanej (czy też marginalnie komponowanej). Czas najwyższy na wskazanie w naszej dzisiejszej Gratkowski Story dwóch jakże istotnych partnerów/ przyjaciół niemieckiego saksofonisty i klarnecisty.



Pierwszym niech będzie, przed momentem wywołany do tablicy, amerykański trębacz i kornecista Herb Robertson, drugim zaś Amerykanin rosyjskiego pochodzenia, pianista Simon Nabatov. Całą trójką spotkali się bodaj tylko raz. Znów w kolońskim Lofcie, na początku roku 2006 zagrali całkowicie improwizowany (lub skomponowany przez wszystkich uczestników koncertu – dla mnie synonim) koncert. Dodajmy, iż grupa przyjęła format kwartetu, a tym czwartym został … Dieter Manderscheid. Na krążku Leo Records rzecz ukazała się pod wiele mówiącym tytułem Celebrations (2007). Prawdziwa celebracja muzyki swobodnie improwizowanej, muzyki w oczywisty sposób spontanicznej i niewymownie pięknej. Sonorystyka najwyższego lotu, wsparta nieograniczoną wyobraźnią i przekraczającym wszelkie granice przyzwoitości poziomem empatii każdego z muzyków. I te wspaniałe ryby na okładce !?

Z Robertsonem Frank spotyka się także w ramach formacji Space Cadets. To trio, funkcjonujące jako zespól Herba, także dryfuje na wielkim polu free improvisation. Trzecim w tej układance jest francuski saksofonista Julien Pettit. Panowie mają w dorobku wyśmienity krążek Sketches From The Other Side (Ruby Flower Records, 2006), na którym część materiału została przez Herba rozpisana na role, stanowiące wszakże jedynie pretekst do wolnych improwizacji, tak w wymiarze solowym, jak i trzyosobowym. Formację tę ma w swoim portfolio także rodzime Not Two Records. Myślę o koncercie z Alchemii, gdy do pełzającego tworu free improv doklejono, nieco wbrew naturze, jazzowe nogi…. w osobach Bartka i Marcina Olesiów. Efekt końcowy nie zawsze zabija (Herb Robertson Trio + Barłomiej Brat Oleś & Marcin Oleś Live At Alchemia, 2007), ale to właśnie przy tamtej okazji po raz pierwszy zachwyciłem się solowym popisem na alcie niejakiego Franka Gratkowskiego – czyli per saldo, jednak było warto!




Na koniec tego wątku sięgnijmy po nagranie kwartetu Simona Nabatova Nature Morte (Leo Records, 2001). Oczywiście wśród muzyków Frank Gratkowski, także puzonista Nils Wogram, no i przede wszystkim wyjątkowy, improwizujący wokalista Phil Minton. Płyta jest ekscytująca, przeplata wyjątkowo kąśliwe popisy free improv z muzyką komponowaną, graną ze swadą i dużym polotem, a także wyśpiewywaną subtelnym, czystym tenorem(?) Mintona. Kolejna perła w dorobku Gratkowskiego, no i bez dwóch zdań Nabatova.


I dalej na swobodnie, czyli grupy z nazwą

Sięgnijmy po krążek In Just formacji pod ciekawą, geograficzną jak się okazuje, nazwą DUH (Red Toucan, 2011). Gratkowski i jego rodak Martin Blume (perkusja i perkusjonalia) zwierają braterskie szyki z parą Węgrów – wiolonczelistą Albertem Markosem i skrzypkiem Szilardem Mezeiem. A kwartet zwie się Deutchland Und Hungary! Bardzo uwolniona improwizacja, prowadzona na ogół w spokojnych tempach, pięknie żeniąca drapieżność dęciaka i perkusji z aksamitną zwiewnością dwóch konkretnych instrumentów strunowych.




Nie mniej frapująca zdaje się być płyta formacji Shift, która łączy akustyczne wyczyny kwartetu o bardzo jazzowych parametrach (dęciak, piano, bas, perkusja) z analogową elektroniką, niestroniącą także od drobnych preparacji ad hoc (opis płyty nie zawiera stosownych danych, wszakże słyszą je moje uszy). Na krążek Song From Aipotu (Leo Records, 2011) zapracowali bardzo kolektywnymi i dalece swobodnymi improwizacjami, bez zbędnych, jazzowych grepsów – poza Gratkowskim – także Martin Blume (jak wyżej), Dieter Manderscheid (oczywiście kontrabas), Philip Zoubek (piano) i odpowiedzialny za te trzy grosze elektronicznego fermentu Thomas Lehn. Przewaga liczebna po stronie akustyki, ale intencje i chęci wszystkich sprawiają, że całość brzmi nad wyraz elektroakustycznie i przeto nie może nam się nie podobać. Doskonała płyta!

Nie sposób nie wspomnieć o jedynej polskiej płycie Franka, mianowicie krążku Kanata, trzyosobowego składu, ukrywającego się pod szyldem Oirtrio (Not Two Records, 2012). Saksofoniście towarzyszą tu Sebastian Gramss na kontrabasie i Tatsuya Nakatani (perkusjonalia). Płyta oczywiście cieszy każdego wielbiciela talentu Gratkowskiego, jakkolwiek w trakcie odsłuchu uszu nie zalewa nam potok euforii. Być może wynika to z faktu, iż Frank, muzyk introwertyk, w mojej ocenie, nie do końca łapie chemię z ekstrawertycznymi i ekspresyjnymi perkusistami. Do podobnych wniosków można dojść odsłuchując duet Gratkowskiego z Hamidem Drakiem, wydany bez tytułu przez Valid Records (2010).


A co tam jeszcze na półce …

Wróćmy na sam koniec do współpracy Gratkowskiego z Thomasem Lehnem.
Ponad dekadę temu Panowie zmierzyli swe siły (przy współudziale tubisty Melvyna Poore’a) w okolicznościach koncertowych (na pewno zaskoczy nas informacja, iż miało to miejsce w … kolońskim Lofcie) i z incydentu tego powstał zgrabny krążek Triskaidekaphonia (Leo Records, 2006). Muzyka tam zawarta – podobnie jak jej tytuł – jest dość trudna w odbiorze, a zdominowana została przez gęstą elektronikę Lehna. Podobna estetycznie jest także inna próba swobodnego improwizowania w oparach dźwięków syntetycznych, w trakcie której akustyczne dywagacje Gratkowskiego i Nabatova (także preparacje) wpadają wprost do komputera Marcusa Schmicklera, a efekt trafiający do naszych uszu nie koniecznie łagodzi obyczaje. Całość dostępna jest na płycie Deployment (Leo Records, 2010).

Pisząc o wyczynach improwizatorskich Franka nie możemy pominąć jego twórczego udziału w dwóch bardzo ciekawych krążkach kwartetu puzonisty Carla Ludwiga Hubscha, pod równie ciekawą nazwą Primordial Soup. Pierwsza z nich nosi właśnie ten tytuł (Red Toucan, 2007), druga zaś ukazała się światu jako Souped-Up (Jazzwerkstatt, 2011). W kwartecie swoje istotne trzy po trzy wnoszą także Axel Doerner (trąbka) i Michael Griener (perkusja). Improwizacje ostro haczą o współczesną kameralistykę, ale przeto mają duży walor oryginalności. Polecam bez jakichkolwiek uprzedzeń.

A jak już po tej wyczerpującej lekturze dokonań Gratkowskiego ruszycie na wielkie zakupy, pamiętajcie, że nasz bohater czyni też od czasu do czasu próby solowego traktowania saksofonu altowego. A że efekty są bardziej niż ciekawe, przekonanie się sięgając choćby po Artikulationen I i II (2nd Floor Edition, 1991/ 2000).


piątek, 10 czerwca 2016

Barry Guy – Grupa Błękitnego Całunu w formule rozwichrzonej


Barry Guy, wyśmienity brytyjski kontrabasista, kompozytor i improwizator, niewątpliwie zamieszkał już w Polsce na stałe. Przynajmniej w wymiarze artystycznym.

Od roku 2010 gości z różnymi swoimi aktywnościami muzycznymi w kraju nad Wisłą niemal nieprzerwanie. O dwóch pobytach z New Orchestra (2010, 2012) pisałem już na tych łamach, piejąc z zachwytu nad ich dokumentacją fonograficzną (Mad Dogs, Mad Dogs On The Loose). Rok 2013 przyniósł wizytę London Jazz Composers Orchestra, a rok kolejny także tria Aurora (oba na warszawskim Ad Libitum).




W tymże samym, 2014 roku, miało miejsce kolejne spektakularne wydarzenie. Na kilkudniową rezydencję do Krakowa trafił 14-osobowy Blue Shroud Band, powołany specjalnie na okoliczność realizacji kompozycji Barry’ego The Blue Shroud, inspirowanej Guernicą Pablo Picasso, a także drastycznymi wydarzeniami historycznymi, jakie unieśmiertelnia ten wybitny obraz. Na czterodniowy pobyt w Krakowie złożyły się występy Małych Formacji, stworzonych z muzyków BSB, a także finałowe wykonanie kompozycji zasadniczej (a zatem idea bliźniacza do spotkań z New Orchestra kilka lat wcześnie). Dziś trafia do nas czteropak, który dokumentuje trzydniowe wzmagania Small Formations – Tensegrity (Not Two Records, 2016).

Nie minął rok, a na kolejnej edycji Festiwalu Ad Libitum, ponownie pojawiła się rzeczona Grupa i wykonała kompozycję, tym razem nie tylko dla radości publiczności zgromadzonej na koncercie, ale także na potrzeby fonograficzne. A te ostatnie dokonały się za pośrednictwem szwajcarskiej wytwórni Intakt Records – The Blue Shroud (2016).




Dodajmy, że w/w pobyty Guya w Polsce to nie jedyne jego wizyty. Niech przykładem będzie udany duet z Kenem Vandermarkiem na Krakowskiej Jesieni Jazzowej w 2014 roku.

Osobiście nie uczestniczyłem w czterodniowej rezydencji Blue Shroud Band w roku 2014, szczęśliwie jednak miałem właśnie okazję odsłuchać wspomniany czteropak i za chwilę podzielę się z Wami wrażeniami. Zupełnie odwrotnie ma się rzecz z pobytem BSB w Warszawie, w roku ubiegłym. Byłem, widziałem, słyszałem, natomiast nie posiadam jeszcze płyty wydanej przez Intakt.

Zapewne wszyscy interesujący się muzyką improwizowaną wiedzą, że komponowanie i improwizowanie w idiomie jazzowym, czy na polu free improvisation, to nie jedyne zainteresowania Barry’ego Guya. Niebywale aktywny muzycznie, blisko już 70 letni Brytyjczyk, od lat gra także muzykę barokową, wraz ze swoją żoną, wspaniałą skrzypaczką Mayą Homburger. Guy przy okazji wyznał kiedyś, że ta sfera jego życia artystycznego stanowi przy okazji główne źródło jego dochodów, przez co pozwala także realizować inne pasje. Jak się bowiem domyślamy, zabawa w improwizowanie nie rokuje specjalnych szans na godziwe życie w aspekcie materialnym.




Barry Guy egzystuje zatem muzycznie na dwóch jakże odległych od siebie światach. Od pewnego już czasu stara się jednak … łączyć te z pozoru niestykające się ze sobą pola. Stąd choćby zaproszenie Mayi Homburger do New Orchestra (począwszy od pierwszego spotkania w Krakowie), czy też integrowanie muzyki improwizowanej z barokowymi incydentami, czynione nawet na krążkach z repertuarem Jana Sebastiana Bacha. Sama kompozycja The Blue Shroud jest w mojej ocenie kolejną próbą tego rodzaju działań artystycznych. Już uważna lektura składu BSB potwierdza tę tezę. Grupa łączy w sobie bowiem muzyków obu sfer życia muzycznego. Ze świata muzyki klasycznej mamy tu – poza oczywiście Mayą Homburger – także wiolinistkę Fanny Paccoud, czy gitarzystę Benjamina Dwyera. Są muzycy funkcjonujący nie tylko w świecie muzyki improwizowanej, tacy jak Michael Nieseman (alt sax i obój), Julius Gabriel (saksofony), Torben Snekkestad (sax, trąbka), czy Per ‘Texas’ Johansson (tenor sax, klarnet). Nie brakuje wreszcie jazzowych, czy free jazzowych wyjadaczy – Petera Evansa (trąbka), Lucasa Niggli i Ramona Lopeza (perkusja), Agusti Fernandeza (piano), czy Michela Godarda (tuba). Skład uzupełnia śpiewaczka Savina Yannatou, doświadczona na wielu polach współczesnej muzyki (zarówno pięknie śpiewa, jak i zadziornie improwizuje w stylu kilku brytyjskich free improwizatorek). W ramach BSB powstał zatem niebywały tygiel muzycznych osobowości, który pod śmiałym przewodnictwem Guya uroczyście eksploduje na czterech dyskach, dokumentujących trzy dni zabawy w Małe Formacje – od 18 do 20 listopada 2014r. w Alchemii. Od razu zaznaczmy, iż muzyka na wydawnictwie Not Two nie jest prezentowana chronologicznie, a zatem Guy, nie dość, że zaaranżował te koncerty w ujęciu personalnym, to także skomponował ich ostateczny układ na płytach.




Tensegrity zawiera łącznie 26 utworów, z czego dwa są skomponowane, reszta zaś w pełni improwizowana. Fragmenty z nutkami to kompozycja Guya Rondo For Nine Birds i  … sonata J.S. Bacha. W obu słyszymy cudownie brzmiące barokowe skrzypce Homburger. W pierwszym wspomaga ją sekcja Guy-Niggli, w drugim występuje solo.

Dysk pierwszy zaczyna ostrą preparacją piana Fernandez, a po chwili dołącza do niego Evans. Prawdziwe trzęsienie ziemi, a potem jest już tylko lepiej. Bardzo smakowicie improwizuje na gitarze, klasyczny z wykształcenia i doświadczenia, Dwyer. Równie zadziorna, jak pięknie brzmiąca, jest jego koleżanka z filharmonii, wiolinistka Paccoud. Szaleją saksofoniści (uwaga na Gabriela - ale petarda!), pięknie frazuje na trąbkach z drewnianymi ustnikami Snekkestad (w czym pomaga mu Evans, już na tradycyjnej ich odmianie). Yannatou improwizuje w wysokich rejestrach, mając świetną bazę w … niskich akordach basu Guya, co czyni ich ponad 20 minutowy występ jedną z absolutnych perełek trzech wieczorów w Alchemii. Rewelacyjnie poczyna sobie trio z tubą i wiolą (Godard i Paccoud), wsparte bębnieniem Niggliego. Niebywale głośno robi się w Alchemii, gdy duet Evans-Fernandez zderza się ze ścianą dwóch zestawów perkusyjnych.  Bardzo odkrywcze w wymiarze sonorystycznym jest spotkanie chropowatej improwizacji Yannatou z tubą Godarda. Nie pozwala oderwać uszu od głośnika kolejny duet Guya, tym razem z altem i obojem Niesemanna. A na koniec najpierw popisy w septecie, mające swój początek w duecie dwóch Panów G. (Godard i Guy), kreujące ujmujący zestaw dźwięków zdominowanych brzmieniem smyczkowym (choć grają głównie dęciaki – ale jak pięknie!). Potem chwila oddechu na duet perkusyjny, by na wielki finał usłyszeć trio Aurora (Fernadez-Guy-Lopez), dogrzewane szaleństwami głosowym Yannatou i trąbką Evansa. Uff, czyste szaleństwo! A nie jest to bynajmniej pełna lista wrażeń z odsłuchu czterech dysków – to tylko te najdobitniejsze.




Tensegrity to prawie 5 godzin niesamowitej uczty dla naszych uszu. Nowy wymiar muzyki trzeciego nurtu? Zły trop. To prawdziwa eksplozja wolnej improwizacji, ozdobiona perłami barokowego chowu. Wspaniała płyta! Rolę gigantów swobodnej improwizacji przyjmują tu nie tylko zaprawieni w bojach jazzmani, ale także – i nie mniej dobitnie – muzycy specjalizujący się w muzyce klasycznej. Niebywała historia – jak inspirujące dla tych ostatnich może być takie spotkanie, oczywiście pod niebywałą kuratelą wyjątkowej postaci, lidera i głównego kreatora BSB, Barry’ego Guya. Dodajmy, że czteropak Not Two jest bardzo zgrabnie wydany, a zamieszczona na nim muzyka cudownie brzmi w wymiarze akustycznym, co w przypadku Barry’ego Guya jest akurat normą.




Szczegóły personalne wszystkich mini koncertów prześledzicie na dołączonych do tekstu fotografiach. A po ich lekturze migiem do sklepów – takiej pozycji nie możecie nie posiadać!
Pisząc ponad trzy lat temu na potrzeby Jazzarium.pl o pierwszym wydawnictwie New Orchestra - Small Formations Mad Dogs, skonstatowałem, iż ... oto już w marcu ogłaszam bezczelnie wybór płyty roku. Teraz mogę śmiało powtórzyć ten zabieg: 10 czerwca – płyta roku 2016 właśnie się ukazała!

Koncert kompozycji głównej The Blue Shroud – poczyniony, jak już wcześniej wspominałem, jedenaście miesięcy później - to już oczywiście inny wymiar muzycznej doskonałości. Półtorej godziny precyzyjnie zaaranżowanej muzyki, ale zagranej z dużą swobodą, w nieprzerwanym ciągu dźwięków, wbiły mnie w fotel Studia im. Witolda Lutosławskiego z siłą niespotykaną w tej szerokości geograficznej. Polecam krążek Intaktu, mimo, iż jeszcze go nie posiadam, bo wciąż pamiętam ów październikowy koncert. Wrażenia trwałe i niezbywalne!