piątek, 30 kwietnia 2021

Wilkinson & Serries! Ganga & Marogna! Gerard! Three new ones from A New Wave Of Jazz!


Belgijski label A New Wave Of Jazz, prowadzony przez gitarzystę Dirka Serriesa, od lat pracuje na markę jednego z najważniejszych wydawców europejskiej muzyki improwizowanej i jej bliższych lub dalszych okolic. Zauważmy wszakże, iż wbrew samej nazwie owej inicjatywy, wydaje się, że rzeczonego jazzu jest w niej akurat najmniej. Być może muzykiem, który tegoż jazzu sytuuje najwięcej na płytach labelu jest brytyjski weteran gatunku, Alan Wilkinson.

Wiosenna porcja nowości NWOJ dostarcza nam m.in. nagrań z udziałem rzeczonego saksofonisty (w duecie z dyrektorem wydawnictwa!), a także dwie płyty z udziałem muzyków, którzy w labelu debiutują.  Zapraszamy zatem na trzy świeże wypieki ze sporą porcją wysokogatunkowej śmietanki.

 


Alan Wilkinson & Dirk Serries  One In The Eye

Zaczynamy od spotkania znamienitych postaci europejskiej muzyki, przy okazji artystów, który razem grali na tyle dużo razy, iż ich doskonała wzajemna komunikacja nie powinna stanowić dla nas zaskoczenia. A zatem: Alan Wilkinson – klarnet basowy, saksofon barytonowy i altowy, także głos oraz Dirk Serries – gitara akustyczna. Dwa spotkania muzyków skomponowane na dwóch dyskach - pierwsze studyjne (Sunny Side w Anderlechcie, listopad 2019 roku), drugie koncertowe (Hundred Years Gallery w Londynie, styczeń 2020 roku) – łącznie 10 improwizacji, 92 minuty z sekundami.

Część studyjna, ośmioczęściowa, trwa niemal pełną godzinę zegarową i lśni całą paletą możliwości obu muzyków, a zwłaszcza saksofonisty, który korzysta z trzech instrumentów, ale jak doskonale wiemy, nade wszystko jest mistrzem barytonu, który w jego ustach potrafi brzmieć czasami jak … alt. Często w trakcie odsłuchu recenzent długo zastanawiał się, jaki saksofon gra dla nas te akurat piękne dźwięki. Muzycy proponują nam bardzo swobodne improwizacje, osadzone z jednej strony w jazzowych korzeniach, z drugiej - w post-baileyowskiej awangardzie. Pierwsze dwa utwory grane są przez Wilkinsona na saksofonie altowym. Artyści snują na ogół dość separatywne wątki, ale każdy wydawany dźwięk wchodzi w dobrą relację z działaniami interlokutora. Wzajemne imitacje są tu raczej rzadkością, ale kiedy do nich dochodzi, narracja bez trudu daje nam to, co najlepsze. W kolejnych dwóch częściach na studyjnej scenie pojawia się klarnet basowy. Najpierw muzycy kreują coś na kształt dead ballad, mruczą na siebie i stawiają sobie coraz ambitniejsze wyzwana. Gdy podkręcają tempo, wykazują się dużą swobodą dramaturgiczną i techniczną gibkością. W wielu momentach sięgają po preparowane dźwięki, zwłaszcza gitarzysta, który masywności dużego klarnetu stara się przeciwstawiać zwinność i bystrość granych przez siebie fraz.

W kolejnych trzech improwizacjach Wilkinson sięga po baryton i stawia kolejny stempel na zaświadczeniu, iż w tej dziedzinie próżno szukać mu konkurentów na Starym Kontynencie. W piątym utworze na zamglone drony barytonu Serries odpowiada systematycznym rozciąganiem, czy wręcz rozrywaniem strun. Muzycy serwują nam całą plejadę efektownych fonii, czyniąc ów utwór bodaj najlepszym momentem dwupaku. W następnej części baryton, dla odmiany, stara się być lekki, taneczny, frywolny i gotowy na każde wyzwanie. Opowieść toczy się od ekspresji free jazzu, po tłumione emocje post-chamber. Jest powolna śmieć, jest życiodajny, jurny galop. Pojawiają się wreszcie dźwięki wprost z gardła muzyka, które zlepione z frazami dęciaka tworzą foniczne realia jedyne w swoim rodzaju. Niedługo potem baryton sięga po naprawdę wysokie skale i uroczo śpiewa na tle gitarowych, bystrych przygrywek. Są, i niedźwiedzie pomruki i kocie piski – king of the baritone! Na finał części studyjnej Alan powraca do saksofonu altowego. Preparuje instrument, podczas gdy Dirk piłuje struny ostrymi krawędziami. Trochę śpiewu, kilka westchnięć i półgłosów, w tle minimalistyczna gitara. Na zakończenie intensywność gry znacząco wzrasta, a całość zdaje się pachnieć post-bluesem dla oszalałej garstki freaków.

Koncert zamieszczony na drugim dysku trwa niewiele ponad dwa kwadranse i składa się z dwóch epizodów. W pierwszym z nich Wilkinson sięga po klarnet basowy. Narracja od startu nabiera pewnej dramaturgicznej chybotliwości. Dęciak snuje się leniwie od pszczelego warkotu po ptasie zaloty, a lekka, zaczepna gitara, choć bardziej stabilna emocjonalnie, samymi preparacjami jest w stanie zawładnąć sceną. Opowieść ma kilka faz – najpierw, to ocean sprytnych subtelności i urokliwych short-cuts, potem przedmorze ciszy z lekkimi podmuchami dęciaka i strunami, które muzyk precyzyjnie szoruje, wreszcie wzgórza wzmożonej ekspresji, gdy narracja zdaje się intrygująco krążyć wokół meta rytmu budowanego przez repetujący klarnet. W drugiej części koncertu na scenie pojawia się nasz ulubiony baryton. Najpierw snuje efektowne drony na tle szeleszczącej gitary. Oczywiście pojawiają się dźwięki wprost z gardła saksofonisty. Śpiewne frazy, dramaturgiczne zadziory i cała masa gitarowych zasieków, które zwinnie kreują emocje i nie zostawiają dużo miejsca na zbyt refleksyjne zachowania. Muzycy posyłają nam kilka post-freejazzowych grepsów i większą dynamikę, która swoje maksimum lokalne zdaje się osiągać na sam koniec koncertu.

 


Arvind Ganga & Riccardo Marogna  Ballads From The Wrecked Ship

Kolejny dziś duet, to także gitara, ale elektryczna (z obiektami!) i dęciak - saksofon tenorowy i klarnet basowy (doposażone w elektronikę). W holenderskiej Hadze, w miejscu zwanym Helicopter, pod koniec listopada 2018 roku spotykamy dwóch intrygujących muzyków. Pierwszy, to nasz dobry znajomy Arvind Ganga, drugi zaś, to trybunowy debiutant Riccardo Marogna. Zagrają dla nas siedem swobodnych improwizacji, których odsłuch zajmie nam 41 minut i 47 sekund.

Ganga i Marogna zabierają nas do świata swobodnej improwizacji, która bazuje na żywych instrumentach, ale świetnie łączy ich dźwięki z plamami syntetyki i innymi zdobieniami, które może dostarczyć rozważnie wykorzystywana elektronika. Płyta jest bardzo ciekawie skonstruowana pod względem dramaturgicznym. Pierwsze trzy improwizacje zdają się stawiać na dość masywne, chwilami intensywne frazy (jakkolwiek muzycy rzadko puszczają wodze ekspresji lub tym bardziej hałasują), czwarta zaś część zbudowana jest niemal z samych syntetycznych dźwięków i stanowi intrygujący kontrapunkt. Ostatnie trzy improwizacje, choć budowane z tych samych elementów składowych, jak trzy pierwsze, wydają się na ich tle wyjątkowo filigranowe i tkane z samych niemal drobiazgów.

Pierwsza improwizacja kreowana jest przez syczący, preparowany saksofon, który po pewnym czasie ustępuje miejsca klarnetowi basowemu (trzymanie klimatu, to ważna rzecz dla tych muzyków) oraz gitarę z ołowianymi, szorstkimi, jakby niedostrojonymi strunami. Muzyka toczy się leniwie, ale gęsta jest od żywych dźwięków, a także udanych elektronicznych wstrętów, które podkreślają brzmienie dęciaka i gitary, czasami zaś wydają się być ich echem, efektem live processing. Druga część pogłębia jeszcze proces fonicznych dekonstrukcji, przypomina nerwowy dialog kochanków, pełen szumów, półfraz, strachu przed wypowiadaniem złych treści, tudzież elektrycznych oddechów i dętych wyziewów. Uwięziona psychodelia, strzępy ekspresji, które wybuchają jakby mimochodem. Kolejna część przypomina leniwego, martwego bluesa. Saksofon wchodzi do gry po niemal dwóch minutach i pośpiewuje zalotnie. Duetowe gorzkie żale, które dopiero pod koniec dodatkowo zdobione są plamami syntetycznych dźwięków. Anonsowana już wcześniej środkowa część płyty zbudowana jest z gitarowych przesterów i chwilami niemal plądrofonicznej elektroniki. Jedynie na sam koniec improwizacji dociera do nas dźwięk szorowanych strun i uderzania po metalowych powierzchniach.

Ostatnie trzy improwizacje kreowane są przez drobne, chwilami wręcz delikatne frazy. Część piąta nie korzysta ze wsparcia elektroniki. Żywe, spokojne frazy saksofonu i gołe, wychudzone struny gitary. Opowieść klei się z kantów i zadziorów, ale nie eskaluje natężenia dźwięku. Szósta opowieść, to gra na małe pola, którą zdobi intensywny pogłos. Preparowane dźwięki klarnetu basowego niesione są wartką poświatą elektroniki. Gitara także preparuje dźwięki, a na zakończenie nerwowo pulsuje. Wreszcie finał tej wyjątkowo smakowitej płyty - szum z tuby, gitarowe short-cuts, akcenty post-percussion, zapewne z wykorzystaniem metalowej obudowy dęciaka. Same drobiazgi, pikantne, efektowne szczegóły.

 


Pierre Gerard  Pieces Of Apparatus

Na koniec spotkania z nowościami NWOJ zapraszamy na improwizację na gitarę solo (opis płyty nie wskazuje na instrumentarium, jesteśmy zatem zdani jedynie na dobre ucho recenzenta) w wykonaniu Pierre’a Gerarda, muzyka, jak wieści liner notes, znanego lokalnie (czyli w Belgii), bardzo niszowego i dalece minimalistycznego we wszystkim, za co bierze się w dziedzinie działań artystycznych. Muzyk proponuje nam pięć długich improwizacji, które trwają łącznie 53 minuty, a które powstały w styczniu 2019 roku (miejsce akcji także nieznane).

Dla miłośnika improwizowanych emocji, tudzież strumieni niczym nieskrępowanej ekspresji, obcowanie z minimalistyczną muzyką Gerarda jest doprawdy dużym wyzwaniem. Obok chwilami specyficznie brzmiącej gitary (akustycznej z amplifikacją, elektrycznej, ale z małym prądem?) pełnoprawnym aktorem tego nad wyraz leniwego spektaklu (performansu?) jest także … cisza. Jeśli zliczyć wszystkie porcje ciszy umieszczone pomiędzy improwizacjami, a także w ich trakcie, z pewnością doliczylibyśmy się dziesięciu minut, jeśli nie więcej. Ale cóż, obowiązki recenzenta wzywają, zajrzyjmy do środka albumu Pieces Of Apparatus.

Drżąca gitara, która wydaje się nietypowo zestrojona, wydaje pojedyncze dźwięki, czasami lepi je w pół akordy, czasami w pełne akordy. Dźwięki wybrzmiewają i powracają w stanie nienaruszonym. Czasami to ledwie molekuły, drobinki, innym razem większe strzępy fonii, niepozbawione usterek, kiksów i celowych zniekształceń. Muzyk w tej minimalistycznej zabawie bywa udanym naśladowcą pewnych strategii improwizacyjnych Dereka Baileya, bywa także dalekim korespondentem post-folkowych bardów, którzy zagubili drogę na bezkresnej prerii. Wszystko wszakże realizuje na dużym luzie, jest w punkowym stylu niechlujny, nieprzywiązany nadmiernie do formy i ostatecznego kształtu improwizacji. Wraz z rozwojem leniwej sytuacji scenicznej w narracji Gerarda pojawia się coraz więcej ciszy, a jej plastry potrafią, zwłaszcza na początku danej części, trwać więcej niż minutę. Po dwóch kwadransach takiej lekcji cierpliwości, opowieść zaczyna nużyć. Przypomina muzykę, która zdaje się osiągać stan agonii. Dźwięki umierają lub powtarzają się z artystycznym uporem, godnym lepszej sprawy. Frazy przybierają coraz delikatniejsze, wręcz filigranowe formy, ale wiemy, iż Pierre Gerard mógłby je grać bez końca.



wtorek, 27 kwietnia 2021

Ikizukuri + Susana Santos Silva in an embrace of the Suicide Underground Orchid!


Dudniący bas elektryczny wzywa wszystkich na dźwiękowe rykowisko. W tym niecnym dziele wspiera go aktywny drumming, brzmiący niezwykle matowo, podający rytm w jakimś nieznanym metrum. W roli introdukcyjnej wisienki na torcie garść elektronicznych śmieci, które kaleczą flow, ale też stymulują żywe instrumenty do pierwszych mikro eskalacji. Po jednym okrążeniu do stawki biegnących dołącza bystry, zadziorny saksofon sopranowy, który zdaje się brzmieć, niczym alt tuż po przebyciu covidowej izolacji. Obrazu całości pieśni otwarcia dopełnia trąbka, która na tym etapie samobójczego spektaklu brzmi jeszcze nad wyraz czysto. Rośnie tempo, gęstnieje tekstura narracji – bas w roli niszczyciela żłobi kanał powietrzny, po którym coraz większą ławicą płyną dęciaki - roztańczone, rozbrykane papużki nierozłączki, skaczące z kwiatka na kwiatek i boleśnie nękające narządy słuchu przypadkowo napotkanych słuchaczy.



Druga porcja elektroakustycznej chłosty stawia nas do pionu od pierwszego dźwięku i w takim stanie pozostawia do samego końca – naszego lub jej. Bas rysuje hc-punkowe przełomy, circle drumming zdaje się jeszcze podkręcać gałkę potencjometru mocy, a dęciaki skrzeczą na silnym pogłosie, niczym upalone dobrym kwasem portowe mewy. Pre-noise’wy galop w progresie gna ku nieznanym wspaniałościom. Sopran i trąbka czynią swoje, niezależnie od sytuacji scenicznej – czyżby kolejna ważna w historii gatunku Konferencja Ptaków? Nim wybije koniec trzeciej minuty bas zaczyna mącić wodę i wyhamowuje bieg zdarzeń. Dęte łapią się ostrego pogłosu, jak tonący brzytwy i wobec perkusyjnego zaniechania, pozostają samotne na prerii i krzyczą wniebogłosy. Bas i perkusja wracają leniwie po 120 sekundach, i taki to duet postanawia zmiękczyć nas moralnie. Aura post-psychodelicznego fussion, z basem, który niczym rockowa gitara rysuje smugi cienia, oplata nas jak pajęczyna. Po kolejnych dwóch minutach magia chaosu pierwszych dźwięków powraca w formule nerwowej repetycji. Dęciaki giną w konwulsjach, przynajmniej na kilka sekund.

Kolejna porcja trucizny rozpoczyna się duetem zamaszystego bębnienia i skrzeczącego sopranu. Bas dołącza się z taneczną pętlą, trąbka pnie się zaś ku górze z gracją baletnicy. Opowieść znów jest gęsta i mroczna, ale dłonie rewolwerowców na cynglach nie czynią nerwowych ruchów. W tubach dętych potworów zdają się pojawiać mikro nutki nostalgii, niczym u wygłodniałych wampirów. Bas nie czyta tych fraz, tnie narrację na nierówne polowy i bez zmrużenia oka brnie przed siebie, ołowiany cyklop o dużym polu rażenia. Stawia zasieki z drutu kolczastego, po czym ginie w ciszy.

Stępione ostrza basu rozpoczynają czwartą historię, rysując post-jazzowe smugi naprzemiennie z post-rockowymi riffami. Dęciaki w lekkim, frywolnym tańcu, splecione wszystkimi kończynami, pokładają się leniwie na drżących membranach perkusji. Nim wybije pierwsza minuta wszyscy skaczą w ogień! Szczęśliwie to przepaść, która ma swoje dno. Hamowanie jest bystre i bardzo efektowne. Załoga zaczyna uprawiać piękne kombinacje z rytmem, dobrze też wariantuje poziom ekspresji i intensywności. Leniwe przeciągania lub bystre półgalopy, aż po ambientową śmierć dętych, poprzedzoną plejadą delikatnych fraz wpadających w oniryzm. Bas nie pozwala jednak zasnąć! Odradza się jak hydra, w morzu gitarowych sprzężeń. Towarzyszy mu poklask talerzy. Eksplozja jednak nie następuje. Opowieść gaśnie niczym stosunek przerywany.

Piąta improwizacja zdaje się czynić pozory ładu i panowania nad emocjami. Frywolne, niemasywne post-fussion, garść czystszych fraz, melancholijne kołysanie na falach spokojnego oceanu, choć czynione raczej z drugiej strony powierzchni wody. Coś śpiewa, coś kleci zdania podrzędnie złożone. Ale zło czai się za rogiem! Repeta basu nadciąga i sieje popłoch wśród ludzi i zwierząt. Piękne zdanie odrębne realizuje jednak trąbka. Wypuszczona w maksymalny pogłos daje tych kilka fraz, które zapamiętamy na zawsze. Efekt odejmuje mowę nawet basowi. Oto kolejna burza, która ostatecznie nie nadchodzi.

Pieśń zamknięcia także ma pragnienie, byśmy zapamiętali ją na dłużej. Najpierw kilka wprawek zabrudzonego piano - dźwięki zagubione w komputerze, w trakcie post-produkcji znajdują swoje miejsce w narracji właściwej. Pieśń staje jednak na baczność niesiona kolektywnym wrzaskiem wszystkich instrumentów. Post-metalowy bas, circle drumming na ołowianych tomach, zmutowana trąbka skąpana w radioaktywnym post-fussion. Po kilku pętlach galop w gęstwinach post-jazzu zwalnia, choć nie traci na intensywności. Na blisko 80 sekund dostajemy się w kolejny wir elektronicznej plądrofonii, która pokazuje, iż nasze uszy są dziś w stanie przeżyć naprawdę wiele. Jeśli słuchamy tej płyty z fizycznego nośnika, sprawdźmy koniecznie, czy nasze CD nie uległo całkowitemu zniszczeniu. W połowie piątej minuty normalny bas szczęśliwie powraca. Wraz z nim do życia przewrócona zostaje lśniąca trąbka i błyszcząca perkusja. Ale gdzie podział się sopran? Czy jest tylko echem trąbki, czy w międzyczasie dokonał już swojego żywota? Sekcja rytmu kreśli pętle i nie szuka wymówek. Powulkaniczny finał na dobrym kwasie!

 

Ikizukuri + Susana Santos Silva Suicide Underground Orchid (Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series, CD 2021). Julius Gabriel – saksofon sopranowy, Gonçalo Almeida – gitara basowa, Gustavo Costa - perkusja & electronic post production, Susana Santos Silva – trąbka. Nagrane w Porto, Sonoscopia, lato 2020. Sześć improwizacji, 39:27.

 

Uwaga! Autor recenzji jest współproducentem tej płyty!



piątek, 23 kwietnia 2021

Peter Orins and the other tall and fresh stories from Circum-Disc!


Pandemiczna nadprodukcja muzyki nie omija także francuskiego labelu Circum-Disc, którego dokonania śledzimy na tych łamach na bieżąco. Na dwa wiosenne miesiące (kwiecień i maj) wydawca proponuje nam aż pięć nowych płyt. Na dwóch z nich odnajdujemy naszego ulubionego francuskiego muzyka-improwizatora, perkusistę Petera Orinsa, zatem nasza chęć, by bez zbędnej zwłoki zanurzyć się w nowych, na ogół francuskich dźwiękach zdaje się nie mieć granic. Ale nie tylko francuskich, bowiem w dalszej części naszej dzisiejszej opowieści zapraszamy na spotkanie z pewnym triem z Czech i Słowacji!

Po kolei zatem – najpierw nowa, solowa płyta Orinsa, która jak zawsze jest dużym wydarzeniem na europejskiej scenie muzyki kreatywnej, potem zaś kwintet, który łączy w sobie dwa składy trzyosobowe rzeczonego perkusisty (trio ad hoc stworzone z Paniami Abdou i Dang oraz męski working band TOC, tu zupełnie pozbawiony atrybutów elektrycznych). Tuż po kwintecie intrygująca, elektroakustyczna płyta solowa na rozbudowany zestaw instrumentalny, rzeczone trio połączonych sił naszych południowych sąsiadów, a na koniec garść dobrego jazz-rocka, ponownie w wydaniu francuskojęzycznym. Dodajmy, iż wszystkie wymienione płyty ukazują się w wersji CD, a jedna z nich także na winylu (co wydarzy się dwa miesiące później).

 


Peter Orins  VRTN & VBRTN

Swoje nowe dzieło Peter Orins (perkusja, instrumenty perkusyjne, elektronika) prezentuje w dwóch odsłonach, które trwają 50 minut z sekundami, a które są, jak to zwykle bywa w przypadku tego muzyka, precyzyjnie skomponowanymi … improwizacjami. Pierwsza część nagrana została w kwietniu, a druga w grudniu 2020 roku (w okolicznościach studyjnych francuskiego Lille).

Ceremonia solowej ekspozycji perkusisty zaczyna się pojedynczymi uderzeniami w talerze, które efektownie wybrzmiewają. W tle coś zaczyna mechanicznie pracować, jakby mały silnik elektryczny, a na dalszym planie pojawiają się mgławice deep drummingu. Z kolei na pierwszym planie słyszymy czyste odgłosy werbla. Orins zdaje się mnożyć byty tej narracji. Wszystko czyni w dużym skupieniu, nawet leniwie, dba o niuanse, ale i szuka elektroakustycznych punktów zaczepienia w obłokach echa, które wypełniają zakątki sceny. Opowieść narasta, nabiera meta dynamiki, zdaje się być bogatsza z sekundy na sekundę, ale wciąż pozostaje filigranową pajęczyną zdarzeń fonicznych. Z czasem małe źdźbła syntetyki zaczynają mnożyć się jedno po drugim, a na werblu pojawiają się akcenty akustycznej preparacji. Owa misterna plecionka zaczyna także uwypuklać dźwięki, które możemy potraktować jako efekt live processingu, ale tego nie jesteśmy do końca pewni. Mnożą się także wątki czysto perkusyjne, których możemy się doliczyć pięciu, czy nawet sześciu. Narracja ma swoją dramaturgię, a zmiany następują niezwykle często. Oto faza akustycznego drummingu, inkrustowanego elektroniką, tudzież posmakiem syntetycznej dekonstrukcji żywych dźwięków. Pod koniec ponad 30-minutowego seta muzyk serwuje nam elektroakustycznego drona, który pulsuje, a akustyczne mikro zdarzenia zdają się dodawać mu urody.

Druga opowieść toczy się w innym wymiarze czasoprzestrzeni. Orins zaprasza nas do pieczary dark ambientu. Buduje go znów bardzo skrupulatnie i nieśpiesznie, tym razem wyłącznie z akustycznych dźwięków, z echa przedmiotów, które drżą i rezonują (po prawdzie używa jedynie trzech floor tomów, trzy talerzy i tyluż drewnianych pałeczek). Kreuje nastrój niepokoju i tajemniczości, godny nowego soundtracku do wiekopomnego Twin Peaks! Dwa strumienie drummingu płyną nieco separatywnie, drżą talerzy, a wokół nich zaczyna nadbudowywać się poświata elektroakustyki, której źródła nie jesteśmy w stanie precyzyjnie wskazać. Magia rytuału, szelest ceremonii dźwięków, w których można się całkowicie zatopić. W dalszej części opowieści muzyk jedynie przesuwa akcenty i dobrze zarządza intensywnością przekazu dźwiękowego. Słyszymy żywe perkusje na flankach, a po środku strugę soczystego ambientu, ale już po chwili elementy składowe narracji zamieniają się pozycjami. Są także momenty, gdy wszystkie dźwięki broczą po kolana w gęstym ambiencie. Falująca, ale stabilna emocjonalnie opowieść zostaje fantastycznie ugaszona do pojedynczych uderzeń w werbel. Echo wieczności jest już z nami, a satysfakcja z odbioru pięknej płyty zdaje się nie mieć granic.

 


Adoct  Ouvre-Glace

Pozostajemy w Lille (to samo studio), znów na osi czasu sytuujemy się w grudniu 2020 roku. Adoct, to skrót złożony z pierwszych liter nazwisk muzyków tworzących kwintet: Sakina Abdou - saksofon, recorder, Barbara Dang - fortepian, Peter Orins – perkusja, Ivann Cruz – gitara akustyczna oraz Jeremie Ternoy – fortepian. Muzycy przygotowali dla nas prawdziwą epopeję swobodnej improwizacji – sześć utworów, 76 minut muzyki!

Improwizacja otwarcia jest najdłuższa (ponad 20-minutowa) i po prawdzie konsumuje wszelkie atrybuty jakości, jakie może dostarczyć nam zadekretowany tu zestaw instrumentalny, a także personalny (świetni muzycy, choć niektórzy w nowych, akustycznych rolach!). Opowieść budowana jest we wstępnej fazie z drobnych, urywanych fraz, które wchodzą w relacje za pomocą bystrych pytań i jeszcze bardziej kąśliwych odpowiedzi. Leniwa, nieco minimalistyczna narracja intrygująco porządkowana jest z jednej strony preparowanymi dźwiękami strun (lewe piano), z drugiej zmysłowym ruchem palca po klawiaturze (prawe piano), dodatkowo ubogacana akcentami perkusjonalnymi, niepozbawionymi rezonansu – oto smukła historia, która kojarzyć się może z napięciem dramaturgicznym godnymi legendy gatunku, brytyjskiego AMM. Naczelnym magiem kreacji zdaje się być tu nade wszystko Orins, który nie dość, że dobrze dba o niuanse, to jeszcze sprawia, iż działania wszystkich muzyków koncentrują się wokół budowania meta rytmu, wspólnego mianownika wszelkich akcji dźwiękowych.

Kolejne dwie opowieści na tle pierwszej i trzech następnych są dalece enigmatyczne, przynajmniej w wymiarze minutowym. Najpierw dostajemy się na front pewnej konfrontacji brzmieniowej – z jednej strony rezonujące przedmioty i preparacje, z drugiej nieco więcej klasycznego, post-jazzowego frazowania, tym razem nieskoncentrowanego na poszukiwaniu rytmicznego zjednoczenia.  Tuż potem dostajemy się w obszar gatunkowego rozdroża – plastry kameralistyki, swobodne, jazzowe westchnienia, wszystko dobrze skorelowane, ale jakby pozbawiona ognia. Przez moment w roli wiodącej pojawia minimalistyczna gitara i zalotny tembr saksofonu.

Czwarta część powraca do dramaturgicznego suspensu i unika bardziej oczywistych rozwiązań, choć z drugiej strony, w kilku momentach wydaje się być nieco przegadana. Wciąż dużo intrygujących dźwięków dostarcza frakcja kobieca, nadal świetną robotę czyni Orins, może jedynie frakcja męska po prawej stronie perkusisty, w niektórych momentach nie do końca wie, jak powinna zachować się w pełnej niuansów grze na małe pola. Dobrze robi tej części opowieści pojawianie się smyczka, który wyprowadza improwizację na pola równie efektowne, jak utwór otwarcia. Piąta część zdaje się jeszcze silniej zagłębiać w obszar dark acoustic chamber - z jednej strony kreatywny minimalizm, z drugiej ponowny krok w kierunku rytmizacji narracji. Finał płyty, najdłuższy po utworze otwarcia, w pełni rekompensuje nam ambiwalencje, z jakimi zetknęliśmy się w kilku momentach tej nieco za długiej płyty. Zaczyna ją mały jazz z perkusyjnymi szczoteczkami, który udanie tłumi się w mroczne klimaty kameralne, ze świetnymi preparacjami lewej strony narracji, ale także niezłą intrygą na klawiszach i gitarze po drugiej stronie. Po pewnym czasie z mroku zaniechania wyłania się fortepianowy duet, w obu przypadkach realizowany na klawiaturze. Świetnie wgryza się w to Orins i takież to błyskotliwe trio bez trudu odnajduje rytmiczną płaszczyznę porozumienia. Po kilku pętlach plaster jakości dokłada też gitara. Końcowa przebieżka zdaje się być zwinną wariacją na temat Different Trains Steve’a Reicha.

 


Murmur Metal  Maelstroem

Powracamy do formuły solowej improwizacji, podobnie jak w przypadku Orinsa, dobrze zaplanowanej, a także dodatkowo ukształtowanej na etapie post-produkcji. Przed nami David Bausseron, który uprawiać będzie tzw. akcje dźwiękowe, improwizować na przeróżnych obiektach metalowych, grać na gitarze elektrycznej, używać elektroniki, wreszcie realizować finalną post-produkcję. Ów one man show składa się z trzech epizodów, które trwają łącznie niespełna 44 minuty.

Groźnie brzmiąca nazwa podmiotu wykonawczego i jeszcze bardziej tajemniczy tytuł płyty mogą nam sugerować spotkanie z ostrą muzyką rockową. Ale nic bardziej mylnego! Album składa się z dwóch wątków, przy czym ten pierwszy, to kilkunastominutowa część zasadnicza i dogrywka (nagranie z roku 2013), ten drugi, to jedna, 25-minutowa odsłona (nagranie z roku 2018). Ta pierwsza toczy się dość leniwie, choć chwilami nabiera pewnej dynamiki. Na wejściu mamy wrażenie, że ktoś uformował nagrania terenowe w post-rytmiczny strumień dźwiękowy i zapuścił bystrą pętlę. Wraz z rozwojem narracji przybywa dźwięków post-perkusyjnych, które przyozdabiane są mikro zdarzeniami, na ogół akustycznymi. Wszystkie one zdają się lepić w finalne frazy za pomocą niemal niesłyszalnej ingerencji elektroniki. Pod koniec opowieść formuje się w drony i smakuje jeszcze lepiej. Krótka dogrywka kontynuuje wątki części głównej. Na poły akustyczne strumienie szarego ambientu, które wciąż przypominają dźwięki hałaśliwej ulicy dużego miasta, przefiltrowane przez wyobraźnię improwizatora.

Druga opowieść budowana jest bardziej skrupulatnie, z dużą pieczołowitością. Słyszymy frazy godne dużego instrumentu dętego, całe plejady rezonujących, mrocznych dźwięków i żywe tło, które co chwilę zaskakuje nas nowymi, trudnymi do zdefiniowania dźwiękami. Akustyka robi tu swoje, ale z czasem zaczyna przyoblekać się w szaty dekonstruującej ją syntetyki. Akcja nie jest nadmiernie dynamiczna, znów raczej leniwa, ale nade wszystko mało słoneczna. W połowie utworu pojawia się płynny, basowy strumień ambientu, któremu bez czynienia błędu możemy przypisać miano dźwięku w pełni syntetycznego. Wokół nowego wątku rodzą się małe, niemal molekularne frazy, przypominjące owady, które lepią się do światła. Opowieść zaczyna tu żyć własnym życiem - jedne elementy się rodzą, inne umierają, a dla artysty najważniejsze zdaje się być utrzymanie dark ambientowego klimatu. Na ostatniej prostej dron basowy kłębi się w samym środku sceny, a na flankach grasują małe drobinki preparowanej akustyki.




Banausoi  Imagines

Czas na czecho-słowacki ansambl i dalece podgatunkową podróż po bezdrożach bystrej, chwilami silnie elektroakustycznej improwizacji, czynionej wszakże z nerwem, a incydentalnie z prawdziwie rockowym temperamentem. Aktorzy tego spektaklu są następujący: Petr Vrba – trąbka, klarnet i elektronika, Václav Šafka – perkusja, instrument perkusyjne i obiekty oraz Ondrej Zajac – gitara i głos. Czesi i Słowacy proponują nam sześć dobrze zaplanowanych improwizacji, nagranych u siebie (data nieznana), które trwają łącznie niepełne trzy kwadranse.

Muzycy bez zbędnych wstępów przystępują do dzieła! Gitara śle frazę, trąbka ambientowy dron, a perkusja zaczyn narracji. Dwa pierwsze składniki tego koktajlu lepią się w elektroniczny loop, który niesiony jest na żywym i od początku aktywnym drummingiem. Akcja dość szybko nabiera gęstości i tempa – gitara kipi electro rockiem z posmakiem afrykańskiej polirytmii, a trąbka krzyczy wniebogłosy same dobre frazy! Po pewnym czasie muzycy zwinnie zdejmują nogę z gazu i uroczo kłębią się oparach post-fussion-jazzu. W kolejnej opowieści pojawia się nerwowy klarnet. Gra czystymi frazami, a dla przeciwwagi gitarowe pick-upy demolują nam uszy ostrymi dźwiękami. Obrazu całości dopełnia intensywnie improwizujący, ale wciąż energetyczny perkusista. W trzeciej improwizacji muzycy zdecydowanie zwalniają tempo – elektroniczne pętle, rezonujące talerze, wreszcie dęte drony, które łapią pogłos, jak niezamaskowane twarze covida. Opowieść nie szuka dynamiki, raczej zagłębia się w otchłani zdrowej, czerstwej psychodelii.

Kolejna część budowana jest przez gitarowe rzężenia, zgrzytliwą elektronikę i żywe, choć mroczne perkusjonalia. Muzycy kreują suspens z niebywałą łatwością, jakby nie robili nic innego przez całe życie, tylko straszyli niegrzeczne dzieci, które nie chcą spać. W piątej części znów niepokój sieją opary dark ambientu i dekonstruowane, dęte frazy. Dopiero po kilku przebiegach rozpoznajemy, iż jest z nami ponownie klarnet, ale i on topi się w poświacie ambientu. Żywa perkusja ciągnie tu dwie strugi post-elektroniki i kreuje klimat przypominający wielominutowe improwizacje formacji Yodok III. Na starcie szóstej improwizacji słyszymy lejącą się wodę i gitarę, która wydaje się być nad wyraz żywa, nieskażona syntetyką. W tle rezonują talerze, ale opowieść łapie prąd jak tonący brzytwę – electro pogłos i kompulsywne elektrowstrząsy perkusji budują nową opowieść. Znów towarzyszy nam klarnet skąpany w podrasowanym elektronicznie dronie. Niespodzianka goni tu niespodziankę do ostatniego dźwięku.

 



Le Bruit Des Dofs  La Combinatronique

Circum Disc lubi, od czasu do czasu, zapuszczać się w obszary improwizującego rocka, jazz-rocka, czy też innych, pokrewnych gatunków. Całkiem niedawno pisaliśmy na tych łamach o formacjach More Soma i Unk. Perkusistą tej drugiej grupy był Charles Duytschaever. Spotykamy go także na płycie tria Le Bruit Des Dofs. Towarzyszą mu: Jean-Louis Morais na gitarze elektrycznej, przy okazji autor całego repertuaru płyty oraz Olivier Verhaege na basie elektrycznym. Muzycy proponują nam dziewięć kompozycji (nagrania studyjne z roku 2017), których odsłuch zajmie nam pełną godzinę zegarową.

La Combinatronique, to dla fana muzyki improwizowanej, z wielu względów, oczywiście jedynie przeuroczy soundtrack do jazdy samochodem, do śpiewania i nucenia, tudzież rytmicznego uderzania dłonią o kant kierownicy. Ale, i w takiej materii można być mistrzem, albo tylko wyrobnikiem. Panowie z Le Bruit Des Dofs radzą sobie w tej dziedzinie doskonale, dodatkowo sprawiają wrażenie, iż z niejednego pieca chleb jedli, a post-jazzowe, czy nawet swingowe frazy są dla nich rzeczą absolutnie naturalną. Doskonale sytuują się w roli improwizatorów, choć basista czyni to zdecydowanie zbyt rzadko. Gitarzysta odnajduje się także w klimatach ambientowych. Cóż można jeszcze dodać, poza wskazaniem najbardziej udanych fragmentów płyty? Gdyby tak więcej swobody, mniej skomponowanych fraz i rockowych oczywistości, byłoby naprawdę smakowicie nie tylko we wskazanych niżej momentach.

Piosenka otwarcia zdaje się być rockowym evergreenem, który zdobi nade wszystko gitara, w dalszej części snująca zmysłowe, post-psychodeliczne frazy. Przypaść do gustu może też trzecia kompozycja. Zaczyna ją post-bluesowe intro gitary. Sekcja z czasem nabiera tempa i dynamiki, ale gitara niespodziewanie hamuje i rozpoczyna fantastyczną podróż w głąb siebie. Snuje ambientową poświatę, a potem tonie w rockowej psychodelii. Z kolei piąta część nie eskaluje tempa, zaprasza nas bowiem na pierwsze basowe improwizacje, skontrowane na preparowaniu dźwięków elektrycznego gryfu basówki. Na finał wszystko smakuje zaś dobrym post-jazzem. Wreszcie na wyróżnienie zasługuje ostatnia, najdłuższa kompozycja, ponad 11-minutowa. Delikatny początek dość szybko przepoczwarza się w swingujący kuplet, który zaprasza do tańca. Dynamikę budują perkusyjne szczoteczki, a bas i gitara frazują jazzem, aż miło. Jest tu czas na perkusyjne solo i całe mnóstwo rożnych ekspozycji - swoista podróż po wielu podgatunkach rocka z jazzem i improwizacją zaszytymi w nerwie narracji.



wtorek, 20 kwietnia 2021

AMM in Museu Industrial da Baía do Tejo!


John Tilbury i Eddie Prevost, mimo zaawansowanego wieku, w ostatniej dekadzie zagrali sporo koncertów pod szyldem AMM, zarówno jako duet, jak i trio (z Keithem Rowe). O wyczynach tych legendarnych brytyjskich muzyków Czytelnicy Trybuny wiedzą dokładnie wszystko. Póki co, nie znają jedynie zawartości najnowszej płyty AMM, która ukazała się całkiem niedawno w macierzystym labelu formacji – Matchless Recordings, oczywiście w formie staroświeckiego CD.

Zamieszczony na krążku Indústria koncert odbył się 9 października 2015 roku w Lizbonie, a precyzyjnym będąc, na południowych peryferiach miasta, w Muzeum Przemysłu, jakie mieści się pod drugiej stronie wielkiej rzeki zwanej po europejsku Tag, zaś po portugalsku Tejo. Pianista i perkusjonalista tradycyjnie zagrali jeden długi set, który trwał dokładnie 54 minuty i 33 sekundy, licząc ze wszystkim odcinkami ciszy, a także oklaskami w trakcie wejścia muzyków na scenę oraz po zakończonym koncercie.

 


Muzyków wchodzących na scenę dużej sali koncertowej witają wcale nieskromne oklaski. Koncert rodzi się jednak w ciszy, z pojedynczych uderzeń w klawisze Tilbury’ego i delikatnie rezonującego, wielkiego talerza Prevosta. Żyje także publiczność, która szepta, od czasu do czasu pokasłuje lub efektownie wzdycha. Pogłos wyłapuje tu wszelkie incydenty dźwiękowe. Muzycy żmudnie budują typową dla AMM narrację, tkaną z drobnych fraz, dużych plastrów ciszy, z minimalizmem wpisanym w DNA tej kreacji. Wszakże jak na kanony formacji, zwłaszcza w formule duetowej, na muzealnej scenie w Lizbonie dzieje się naprawdę wiele.

Dużo dźwięków w jednostce czasu generuje szczególnie pianista, który w połowie 5 minuty uderza w czarne klawisze bardziej zdecydowanie. W odpowiedzi efektownie rezonuje talerz, który łapie moc niskich częstotliwości. Przez moment narracja emanuje niemal funeralnym nastrojem. Po kilku wyższych frazach piana, czynionych w estetyce post-classic, opowieść nabiera - jak na kanony AMM! - sporej intensywności. Nerwowo zgrzyta talerz, drży bęben basowy - dźwięki zaczynają intrygująco pęcznieć i przybierać na sile. Oczywiście ów zaskakujący incydent trwa tylko chwilę, albowiem już w połowie 10 minuty muzycy schodzą w okolice ciszy i dyskutują naszą ulubioną metodą call & responce. Teraz flow płynie niemal molekularnymi frazami piana i post-industrialnymi grepsami talerza i bębna. Repetujący minimalizm, to faza jakże dla tych muzyków typowa, i jakże piękna.

W połowie 18 minuty mamy wrażenie, że nad Tagiem zanosi się na burzę. Very deep piano cedzi frazy ze sporym ładunkiem emocji, talerz rezonuje nad wyraz głośno, wręcz na granicy przyswajalności naszych uszu. Muzycy szczędzą nam jednak eskalacji (to nie ich styl!), albowiem talerz niespodziewanie milknie, a piano rozpoczyna fazę drobnych preparacji (te akurat nie są szczególnie częstą przypadłością pianisty). Narracja znów szuka ciszy, w czym pomagają drobne preparacje na krawędzi talerza, które osiągają fazę śpiewnego pisku. Komentarz Tilbury’ego jedyny w swoim rodzaju – post-klasyczna przebieżka po białych klawiszach.

Wraz z wybiciem 27 minuty rezonujący talerz i przedmioty ugniatane na bębnie znów zaczynają smakować wykwintnym post-industrialem. Piano przez moment milczy, po czym przejmuje inicjatywę i znów gasi emocje swoimi najmniejszymi klawiszami. Dla kontrastu czarne klawisze ponownie pojawiają się w grze po następnych kilku minutach. Talerz zgrzyta zębami, aż ciarki przechodzą po plecach. Fortepian po kilku sekundach rozbłyskuje post-klasyką, talerz zdaje się popadać w drobne konwulsje. Kolejny hałaśliwy moment koncertu umiera pod ciężarem lekkich klawiszy. Typowa dla AMM minimalistyczna gramatura narracji podprowadza nas pod kolejny epizod z udziałem kilku czarnych klawiszy, który ma miejsce w 42 minucie. Garść preparacji, rezonans, który przypomina biały szum – tak, dziś definitywnie starsi Panowie nie przestają nas zaskakiwać.

Z upływem kolejnych minut spektakl zaczyna już jednak smakować konsekwentną finalizacją. Małe piano, rezonans tkany niemal z samej ciszy. Po kilku pętlach Tilbury zaczyna budować coś na kształt melodii, smutnej, repetytywnej, nieodwracalnej. W tle sączy się mroczny półdźwięk talerza, który definitywnie obumiera. Opowieść gaśnie pomrukami czarnych klawiszy i powracającymi odgłosami wzdychającej publiczności. Ostatni dźwięk zostaje wydany w 53 minucie i 9 sekundzie. Po niemal 20 sekundowej ciszy rozbrzmiewają gromkie oklaski, które trwają pełną minutę.


piątek, 16 kwietnia 2021

Cirera, Oswald & Nästesjö! Granular Bastards! Jano! Tàlveg! Reviriego! The Catalan Taste Makes The World Go Round!


Nic lepiej nie poprawia codziennego, posępnego nastroju covidowej rzeczywistości niż nowa muzyka! Przed nami pięć wyjątkowo świeżych albumów - wszystkie datowane na 2021, a jeden z nich nawet w tym roku nagrany! Improwizowane wątki prowadzą nas wprost do Barcelony, choć aż dwa z nich powstały na ziemi duńskiej! Prawie sami nasi ulubieńcy, ale i trzy nowe nazwiska do zapamiętania!

Bez zbędnych wstępów zapraszamy na podróż z posmakiem dźwięków jedynych w swoim rodzaju – silnie zakorzenionych w północno-iberyjskiej glebie!

 


Cirera/Oswald/Nästesjö  I'm a Biker (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

Zaczynamy jednak w Kopenhadze, dokładnie w połowie stycznia ubiegłego roku: Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy, Margaux Oswald – fortepian oraz Johannes Nästesjö - kontrabas. Trzy bardzo swobodne improwizacje, 27 minut z sekundami.

Pierwsze tchnienie wydaje z siebie saksofon tenorowy, po ułamku sekundy są już nim małe piano z klawisza i elegancki smyczek. Muzycy od początku budują flow ze zdecydowanych, chwilami dość zadziornych fraz, czuć w ich ruchach zew post-jazzu. Nie przeszkadza im to pracować w dużym skupieniu, świetnie się wzajemnie nasłuchiwać i w każdym momencie podejmować wyłącznie dobre decyzje dramaturgiczne. Tempo jest zróżnicowane, podobnie jak intensywność – tu także zmysł kreacji pozwala muzykom w pełni panować nad sytuacją sceniczną. Budują opowieść na ogół kolektywnie, choć nie stronią od drobnych ekspozycji solowych (choćby smyczka). Dość szybko sięgają po preparacje, techniki rozszerzone i wszystko to, co natura podpowiada wybitnym improwizatorom. Pierwszą improwizację kończą zmysłowymi repetycjami, a na ostatnią prostą wychodzą dzięki kontrabasowi, po raz pierwszy potraktowanemu trybem pizzicato.

Druga improwizacja zaczyna się niemal w zupełnej ciszy – dęte preparacje, nisko zawieszony smyczek i czarne deep piano. Opowieść zdaje się tu być klejona z samych drobiazgów. Każdy z instrumentów przykłada swój stempel doskonałości. Smyczek oddycha brudnym powietrzem, struny piana drżą razem z podłogą, a tuba szumi – piękny dark acoustic ambient, który igra z ciszą i co chwilę śle nam perełki dźwiękowe. Saksofon zaczyna burczeć, struny piana dotykane są jedynie opuszkami palców, a smyczek stuka w gryf, jak cerber głoszące złe nowiny. Molecular dance of dead sounds! Opowieść łyka jednak odrobinę świeżego powietrza i dętym piskiem stara się wydostać na powierzchnię dźwięku. Filigranowe klawisze łapią niezłe tempo, smyczek z mozołem piłuje struny. Opowieść zyskuje na dynamice, ale pozostaje lekka, niemal frywolna. Sam finał drugiej improwizacji skrzy się jednak prawdziwie freejazzowym rozmachem.

Trzecia historia rodzi się na samym dnie tuby saksofonu, zablokowanej obcym przedmiotem. Ktoś szarpie nerwowo za struny kontrabasu, a piano milczy, jakby wyznaczało jedynie interwały ciszy pomiędzy dźwiękami. Pojawienie się smyczka dodatkowo zagęszcza sieć mikrozdarzeń. Z wolna rodzi się mała dynamika, pojawiają się zgrzytliwe frazy, stemple klawiszy, agresywne wydechy saksofonu, wreszcie masywny, głęboki smyczek. Emocjonalne rozhuśtanie trwa w najlepsze. Krzyki, pot i uparcie powtarzane frazy piana i kontrabasu. Po chwili następuje niespodziewane zejście w ciszę, z której drogę wyjścia wskazuje, po niedługim czasie, burczący saksofon i znów bardzo czarne piano. Zmiana goni tu za zmianą, szczególnie na gryfie kontrabasu! Muzycy znów fenomenalnie panują nad dramaturgią. Ostatnia improwizacja nie trwa nawet siedmiu minut, ale zdarzeń w niej tyle, jak na godzinnym koncercie filharmoników wiedeńskich! Finał tej niebywałej, ale jakże krótkiej płyty robi się nawet dość głośny, ale grany jest bardziej czystymi frazami - swoisty, całkowicie wyswobodzony z jarzma post-jazzu kameralny ceremoniał.

 


Granular Bastards  Tacit Ground (Discordian Records, DL 2021)

Pozostajemy w Kopenhadze, wciąż jest z nami Albert Cirera (saksofony), a dołącza do niego Valeria Miracapillo (laptop). Spotkanie tej pary odbyło się pod koniec czerwca 2020 roku, a jego efektem są cztery swobodne improwizacje, które trwają łącznie 33 minuty z sekundami.

Płytę otwiera najdłuższa improwizacja, trwająca blisko 17 minut. Pulsująca dość delikatnie elektronika i żywy dęciak, który buduje dron, konweniują ze sobą nadspodziewanie dobrze. Pozornie zgryzą się ze sobą, a jednak pasują do siebie, chwilami wręcz brzmią podobnie. Ta pierwsza zdaje się być mroczna i niedostępna, ten drugi nade wszystko niebezpieczny i zdolny do każdego szaleństwa. Wielka, masywna tuba, być może wzmacniana siłą zewnętrzną i tyleż masywny, co jednocześnie lekki ze swej natury laptop. Gdy saksofon brnie w drżące preparacje, elektronika w dłoniach kobiety zdaje się czynić dokładnie to samo! Od czasu do czasu ten pierwszy traci akustyczne walory i zaczyna brzmieć syntetycznie, jednak całość narracji na tym nie traci, a dźwięki zdają się płynąć z szyderczym uśmiechem skierowanym do tych z nas, którzy preferują brzmienia akustyczne. Na koniec tej prawdziwej epopei elektroakustycznej improwizacji dęciak pozostaje sam na środku sceny, brzmi całkiem żywo, elektronika skacze zaś po flankach, lekka, frywolna niczym konik polny na post-atomowej łące. Oj, dobra to puenta!

Dwie kolejne części albumu są dla odmiany bardzo krótkie. Szybkie konwersacje, wyłącznie na temat. Najpierw dostajemy się w pole rażenia electro-wstrząsów. Saksofon zdaje się krzyczeć z przerażenia! Post-syntetyczny taniec industrialu! Gwałtowna, bardzo emocjonalna kłótnia wiecznych kochanków! Dęciak żłobi rynnę, elektronika pędzi za nim. Muzycy i ich ekwipunek wydają się być podłączeni pod zepsutą trafostację - po kilku przebiegach gasną szczerym ambientem. Kolejna miniatura definitywnie koi emocje. Daje odpoczynek, pocieszenie i kilka bardzo wysoko zawieszonych dźwięków, aż uszy recenzenta wołają o pomoc.

Finałowa część, średniej długości na tle poprzedniczek, proponuje nam więcej akustycznych dźwięków. Saksofon buduje drony, laptop stawia post-perkusyjne zasieki. Dysze dęciaka zdają się ginąć na moment w ambientowym pogłosie, a laptop sprawia wrażenie, jakby realizował bez skrupułów stylowy live proccesing. Akustyczne westchnienia i syntetyczne pomruki budują intrygującą sieć zdarzeń. Żywy uczestnik spektaklu drży, charczy i złorzeczy, a syntetyka oplata go pajęczyną molekularnych pociągnięć pędzlem. Na finał całość nabiera adekwatnej do sytuacji intensywności, hacząc nawet o noise. Mglista pulsacja i mroczne wyziewy z tuby. Nie ma zmiłuj!



Jano  Poe Never Wrote Ghost Stories (Discordian Records, DL 2021)

Definitywnie przenosimy się już do Katalonii (Estudi Tarkampa, Sabadell), by poznać kolejne oblicze improwizacji żywego i syntetycznego instrumentarium. Spotkanie z połowy lutego bieżącego roku: Riccardo Massari Spiritini – dwa, pracujące symultaniczne syntezatory Lyra-8, także urządzenie zwane tarcodium oraz Ferran Besalduch – saksofon basowy, saxellino, hurdy toy oraz podręczne urządzenia elektroniczne. Improwizowana opowieść trwa tu około 42 minut i składa się z siedmiu części.

Riccardo i Ferran zapraszają nas na niezwykłą przygodę elektroakustyczną, na nową odsłonę charakterystycznego dla sceny barcelońskiej festiwalu fake sounds. Tu źródeł wielu dźwięków możemy się jedynie domyślać, ale ów dysonans poznawczy zdaje się dokładać jakości całemu przedsięwzięciu. Muzycy zaczynają swoją przygodę bardzo spokojnie – szumiący dęciak i ledwie tląca się, ambientowa elektronika. Echo lepi dźwięki w posuwiste drony, a na koniec wystawia saksofon (saxellino?) na sporą wysokość i pozwala mu śpiewać. W drugiej części pojawia się saksofon basowy, a elektronika zdaje się dostarczać nam także akcentów live proccesing. Plejada tajemniczości, to zdekonstruowane dźwięki strunowe, a także podmuchy innego instrumentu dętego. Oto zmysłowy post-chamber zanurzony w gęstym, nerwowym ambiencie.

Trzecia opowieść, to potok saksofonowych szeptów i westchnień u progu lepkiego ambientu, z którego po niedługim czasie wyłania się roztańczony, preparowany dęciak, który odnajduje w sobie resztki zgniłego oniryzmu. Kolejny epizod dostarcza nam na odrobinę chill-outu. Znów słyszymy dźwięki strun, a wesołe saxellino bystrze wgryza się w elektronikę, która jakby mimochodem dekonstruuje jego frazy. W piątej części powraca saksofon basowy, towarzyszy mu oddech nieistniejącego kontrabasu, a na deser głos z offu. Tradycyjnie na zakończenie improwizacji wszystkie dźwięki uroczo zlewają się do jednego, ambientowego koryta.

Szósta improwizacja, to bodaj szczyt festiwalu fake sounds. Być może grają dla nas dwa saksofony, być może tylko jeden, ale … doposażony w struny. Mgławice echa, niespodzianki, coś huczy, drży i szeleści – dźwiękowe byty pączkujące jeden po drugim. Tu na koniec, jeszcze przed fazą full ambientu, kilka wyjątkowo delikatnych fraz saxellino. W ostatniej improwizacji do garści post-perkusyjnych fraz tuli się saksofon basowy, coś trzeszczy w tle, a gra na małe pola znów dostarcza dźwięków, których pochodzenia nie jesteśmy w stanie wskazać. Uwielbiamy takie sytuacje!

 


Tàlveg  As it fades (Bandcamp’ self-released, Kaseta/ DL 2021)

Trio Tàlveg, to nowa, jakże gorąca nazwa na mapie Barcelony! Za nami płyta debiutancka i dwie ep-ki, powstałe w trakcie jednej sesji, teraz zaś czas na nowy album, nagrany w grudniu ubiegłego roku (W Room Studio, Barcelona). Personalia muzyków znamy świetnie, ale przypomnijmy: Marcel·lí Bayer - saksofon barytonowy i altowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Oriol Roca – perkusja. Sześć improwizacji, trochę mniej niż 40 minut.

Muzyka Tàlveg, jaką znaliśmy dotychczas, bazowała na leniwej, powolnej, choć chwilami niezwykle zadziornej improwizacji. Raczej stawiała na minimalizm niż eksplozje od dawna skrywanych emocji. Nowa płyta nieco łamie owe pryncypia Katalończyków. Otwiera ją bowiem bardzo głośny i ekspresyjny numer, zamyka zaś duo równie czerstwe i nasycone groźnymi frazami. To, co pomiędzy, to już typical Tàlveg – urocze, jakże kreatywne lenistwo i bystre cedzenie dźwięków przez zęby.

Słowo się rzekło, the most noise expose staje przed nami w całej krasie. Szklista, rozbłyskująca fajerwerkami gitara Ferrana, bystry circle drumming Oriola (w nim zawsze jest życie!), a po paru pętlach także baryton Marcelego, rozkołysany, ale dosadny w każdej frazie. Po czasie gitara rozdziera się post-rockową ekspresją, sama zaś narracja gęstnieje do granic. Faza so slowly, so precise zaczyna się małą perkusją, dronem saksofonu i meta ambientem gitary. Rezonanse, pulsacje, akustyczne i elektryczne drobiazgi. Kolejna opowieść pachnie na starcie cool-jazzem na narkotykowym odwyku. Gitara piszczy, skomle, szuka psychodelii. Narrację buduje pewien dysonans – czyste frazy saksofonu lepione w drony vs. nerwowa, jazgotliwa gitara płynąca oczywiście nad wyraz leniwie, tuż nad perkusją, która znów jako jedyna ma w sobie miniaturowy zalążek dynamiki.

Czwarta improwizacja, to pierwszy z duetów na płycie, tu bowiem odpoczywa gitara. Wysoki, melodyjny alt i slow drumming kreują skromną balladę dla nadaktywnych. Siła czupurnego spokoju, którą konstytuuje zmyślna repetycja. Kolejna opowieść zdaje się ginąć w swoim programowym minimalizmie. Gitara pulsuje suchym rezonansem, saksofon kłębi się i nadyma. Mała perkusja budzi się po kilku chwilach, jakby zaskoczona, że koledzy już grają. Narracja nie ma tempa, ponownie buduje ją dysonans czystego dęciaka i brudnych strun gitary. Zdrowych emocji i intensywności z czasem jednak przybywa. Wreszcie finał, zapowiadany już duet - gitary i saksofonu. Ten pierwszy wije się free jazzowym grepsem, ta druga niesie na sobie jarzmo rocka. Znów brak tu tempa, ale skąd ma być, skoro perkusja śpi. Emocje wszakże nieustannie na krzywej wznoszącej. Gęste, zadziorne, intensywnie lane frazy - instrumenty niemal krzyczą na siebie, jakby nie było zgody na to, iż ta fantastyczna podróż dobiega już końca.

 


Àlex Reviriego  The life you save may be your own (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

Na finał katalońskiej mini-sagi, kolejne spotkanie z domowymi miniaturami na kontrabas solo Àlexa Reviriego, tu intrygująco podrasowanymi elektroniką i zmyślną post-produkcją. Wedle opisu płyty:  double bass, devices, digital processing. Remixes and processing of solo double bass compositions (2018-2021). Trzy części, 22 minuty.

Spektakl elektroakustycznego kontrabasu otwiera świst powietrza, który po chwili okazuje się fonicznym efektem tarcia strun wilgotnym smyczkiem. Każdy dźwięk wyłania się tu z mgły, gęstej i nisko osadzonej, a w tle rodzi się nowe, syntetyczne życie, które zdaje się być echem owych żywych dźwięków. Powstający dron ma w sobie wciąż żywe atrybuty, ale nadciągająca powłoka syntetyki nie nadaje nadziei. Narasta pogłos, a pulsujący smyczek z wolna traci życie.

Drugą opowieść już od startu buduje ambient i dźwięki, które z każdą sekundą zaczynają nabierać elektronicznej poświaty. Gęsty potok nieoczywistości, na przekór wszystkim, żyje tu własnym życiem, odmawiając akustycznym dźwiękom prawa do życia. Ostatnia część mini albumu kreowana jest przez repetujące pizzicato kontrabasu. Tło oddycha, a po niedługiej chwili, niczym komputerowy loop, zaczyna opanowywać przestrzeń dźwiękową. Flanki repetują, środkiem płynie zaś strumień pizzicato, który na moment zamiera, jakby chciał zapoczątkować nowy watek. Ostatnie frazy sytuują nas jednak definitywnie w realnej rzeczywistości, płyta umiera bowiem przy dźwiękach szczekającego psa.



wtorek, 13 kwietnia 2021

Anthony Pateras and his Pseudacusis!


Dziś zapraszamy na intrygujący spektakl muzyki współczesnej, cokolwiek rozumiemy pod tym tajemniczym szyldem. Będzie zatem koncept wymagający szczegółowego opisu, będzie coś na kształt prawykonania, i to na zacnym festiwalu, wreszcie moc bardziej niż udanych dźwięków. Będzie oczywiście twórca, kompozytor Anthony Pateras, będzie dzieło pod nazwą Pseudacusis, a także aparat wykonawczy, i to podwójny!

Chronologia wydarzeń jest następująca - najpierw w Australii, w miejscu zwanym niezwykle frapująco (Gold Tony Love’s Audio Hell, Castlemaine), zagrał septet w składzie: Aviva Endean – klarnety, Judith Hamann – wiolonczela, Jonathan Heilbron – kontrabas, Scott McConnachie – saksofony, Maria Moles – instrumenty perkusyjne, Erkki Veltheim – skrzypce oraz Anthony Pateras – elektronika. Jakiś czas później, dokładnie 27 września 2019 roku, na siedemnastej edycji Festiwalu Sacrum Profanum w Krakowie wystąpił kolejny septet: Lucio Capece – klarnet basowy i saksofon sopranowy, Krzysztof Guńka – saksofony, Riccardo La Foresta – instrumenty perkusyjne, Mike Majkowski – kontrabas, Anthony Pateras – fortepian, Deborah Walker - wiolonczela oraz Lizzy Welsh – skrzypce. Wedle wszelkich znaków na niebie, ziemi i w piekle, muzycy w Krakowie grali na żywo do nagrań pierwszego septetu, którego australijski strumień dźwięków słyszeli z taśmy. W opisie całego procesu nie padło słowo dyrygent, a jedynie kompozycja, zatem można przypuszczać, iż septet na żywo improwizował (według jakiegoś scenariusza?) do nagrań septetu z taśmy. Zwał, jak zwał – siedem części trwa na nośniku CD (Bocian Records, 2021) dokładnie 49 minut i 17 sekund. Poniżej relacja recenzenta, na poły zachwyconego słuchanymi dźwiękami, na poły istotnie skonfundowanego poznawczo.

 


Początek koncertu zdaje się być wyjątkowo delikatny, jakby artyści chcieli obiecać nam kameralną podróż po bezdrożach elektroakustyki. Przyszłość wszakże pokaże, iż nie jest to trop właściwy. Minimalizm, repetycja, bystry suspens, nieoczywiste frazy i pełna gotowość podwójnego aparatu wykonawczego, by zaskakiwać, to atrybuty tej części koncertu. Narracja sprawia wrażenie bardzo płynnej, przypomina rozhuśtaną mgławicę dźwięków, na ogół niedających się przypisać ani do akustycznych instrumentów, ani do ich post-elektronicznej postaci. Z każdą sekundą dość wszakże spokojnej opowieści rośnie wrażenie, iż dźwięk z taśmy stara się dominować na frazami, granymi przez żywe instrumenty. Pierwsza część koncertu urywa się bardzo gwałtownie i po chwili ciszy zostajemy wtłoczeni na dłużej w jeden strumień dźwiękowy, który jedynie od czasu do czasu przerywany będzie nanosekundami ciszy. Nerwowy post-chamber, zakleszczony w zbutwiałych kablach, zaczyna nas oplatać bardzo systematycznie, ale bez nadmiernego pośpiechu. Małe piano, które lubi powtarzać frazy, by po czasie stać się już dużym fortepianem, odgłosy nieistniejących piosenek, które ktoś nuci pod nosem, plamy mrocznych dźwięków i dęte westchnienia pełne obaw, co przyniesie kolejny krok. Recenzent postanawia wszakże przestać skupiać się na tym, co tu jest żywe, a co nagrane, tudzież syntetyczne. I dobrze to robi jego procesowi poznawczemu.

W trakcie trzeciej części instrumenty strunowe, te żywe i pewnie także te z taśmy, zaczynają intrygująco lepić post-ambientowy strumień dźwięków. Flow gęstnieje, zaczyna się zmysłowo syntetyzować i po czasie przeformatowywać w zwalisty dron. Na początku kolejnej części elektronika bierze sprawy w swoje zapocone dłonie i daje do wiwatu. Masywna, zwalista, chwilami silnie usterkująca syntetyka drąży skałę. Szczęśliwe kolejna partycja kompozycji daje jakby nowe życie akustycznym dźwiękom. Opowieść nabiera rozmachu każdym swoim elementem składowym. Słyszymy akcenty percussion, dęte podmuchy i szarpane struny. Mimo przewagi mocy nad fonicznymi subtelnościami, bez trudu przedostajemy się do części szóstej koncertu.

Tu koncepcja Paterasa stawia na intensywność – basowe plamy, wyjątkowo wzdęte saksofony i klarnety, pobłyskujące perkusjonalia, wreszcie mnogość akustycznych fraz, która zostaje natychmiast dekonstruowana strumieniem elektroniki. Monumentalność narracyjna godna pochwały, acz znacząco determinująca możliwości poznawcze odbiorcy. Wojna świata żywych i syntetycznych zdaje się nie mieć tu końca, a uporczywa repeta piana jeszcze dolewa oliwy do ognia. Ten fragment koncertu kończymy definitywnie w ciszy, pozwalającej na wzięcie oddechu przed finałem koncertu. Zaczyna go nieco oniryczna post-elektronika, smukłe piano, plamy strunowych dźwięków, saksofonowe podrygi - wszystko podszyte tajemniczym pulsem. Oto konglomerat żywej akustyki zmiksowanej z nagraną akustyką, podlany gęstym sosem usterkowej, chwilami wręcz plądrofonicznej elektroniki. Im dalej brniemy w tę dźwiękową otchłań, tym bardziej mamy wrażenie, że arsenał dostępnych środków jest tu tak duży, iż mag kompozytor, mag nieistniejący dyrygent nie może zapanować na emocjami swojej nadkreacji. Wielka orkiestra pod batutą brnie aż do samego końca, a recenzent notuje w swym wygniecionym kajeciku, iż najbardziej podobał mu się pierwszy kwadrans koncertu w Krakowie.

 

 

czwartek, 8 kwietnia 2021

Ivo Perelman London String Project! Strung Out Threads!


O pracowitości brazylijskiego saksofonisty Ivo Perelmana powiedzieliśmy na tych łamach już niemal wszystko. Nagrań przybywa w tempie geometrycznym, ale w przypadku tego artysty, nie wiązalibyśmy owego faktu z typową dla czasów pandemii nadprodukcją dźwięków. Po prostu nowojorski rezydent mieszka w studiu nagraniowym!

Ostatnim czasy Trybuna zachwyca się na ogół dokonaniami Perelmana czynionymi w towarzystwie Nate’a Wooleya, ale równie skrupulatnie śledzi muzyczne przygody jego saksofonu z instrumentami strunowymi. Poza serią nagrań Strings (także z udziałem nowojorskiego trębacza) oraz smakowitym nagraniem z Arcado Strings Trio, Perelman poczynił również kilka strunowych rejestracji w Londynie (dokładnie pod koniec stycznia 2020). O nagranym wówczas duecie z francuskim gitarzystą Pascalem Marzanem (CD Dust Of Light/ Ears Drawing Sounds) pisaliśmy całkiem niedawno.

Dziś proponujemy nagranie z tej samej sesji nagraniowej. Tym razem do duetu saksofonu i gitary podłączają się trzy inne instrumenty strunowe, tworząc ekscytujący personalnie skład, który nazwano London Strings Project. A zatem: Ivo Perelman – saksofon tenorowy, Phil Wachsmann - skrzypce, Benedict Taylor - altówka, Marcio Mattos – wiolonczela oraz Pascal Marzan - dziesięciostrunowa gitara akustyczna. Muzycy przygotowali dla nas dwanaście swobodnych improwizacji, które trwają łącznie prawie 95 minut (uwaga: spis utworów zawiera błędy, proszę się nim zatem nie sugerować, jeśli będziecie poznawać tę muzykę bezpośrednio z nośnika CD). Wydawcą jest włoski label Setola Di Maiale (premiera miała miejsce pod koniec minionego roku).

 


Na początek pierwszego dysku (dodajmy, znacznie krótszego niż drugi) muzycy proponują nam dwie zwarte, dynamiczne i krótkie improwizacje, coś na kształt efektownej rozgrzewki. Płyną do nas kolektywnym strumieniem dźwięków, pełnym kantów, zadziornych fraz, granych nisko lub wysoko, raczej głośno niż cicho, częściej w formie okrzyków niż słów cedzonych przez zęby. Dobre pytania, cięte riposty, zgrzytliwe preparacje, garść melodii i szczypta dąsów. Opowieść jest gęsto usiana dźwiękami, podawana w dobrym tempie, z przytupem i artystyczną bezczelnością.

Kolejne improwizacje mają już bardziej rozbudowaną strukturę, choć nie przekraczają 10 minut. W trzeciej na małych strunach pojawia się więcej melodii, do których szczególnie chętnie lepią się saksofonowe podmuchy. Cello płynie dołem i trzyma kontakt z podłożem, gitara - dla odmiany - śle pozdrowienia wysokim wzgórzem. W dalszej fazie nagrania muzycy po raz pierwszy wyraźnie zwalniają. Dostajemy frazy grane pizzicato, a całość improwizacji przyjmuje formę rozkołysanych przyśpiewek, czynionych wszakże z łobuzerskim zębem. Kolejną część otwiera wysoko podwieszona altówka, której wtórują gitara i skrzypce. Saksofon wchodzi po kilku pętlach i w pełni rozochocony zabiera wszystkich na zmysłowy trip. Muzycy niczym stado gołębi, równie ochoczo wpadają sobie w ramiona, jak i skaczą do gardeł. Nadal wszystko czynią kolektywnie, nabierają tempa, emocji, a na koniec gasną w strugach westchnień i gorzkich żali.

Piątą improwizację kreuje saksofon, który zdaje się rzucać myśl i czekać na reakcje strunowców. Te ślą mu smakowite short-cuts, ale i dłuższe wypowiedzi. Opowieść z pozoru toczy się w nostalgicznym klimacie, ale w obrębie London String Project jedna fraza zdolna jest zradykalizować pracę wszystkich instrumentów, z kolei smukła, pojedyncza riposta smyczka jest w stanie zepchnąć narrację na samo dno. Na finał tej części bryluje gitara, która buduje piękną, filigranową i dość abstrakcyjną opowieść. Ostatni akt pierwszego dysku początkowo znów stawia na zadumane i niemal relaksacyjne frazy. Ciepły saksofon, delikatnie szarpane struny i kolejna niespodzianka brzmieniowa ze strony gitary. Plejada zwinnych akcji i bystrych reakcji, tudzież subtelnych zadziorów, zagęszcza jednak flow – tu bowiem każdy chce być częścią każdej sekundy tego nagrania!

Drugi dysk (trwający 55 minut) zaprasza nas na dłuższe improwizacje, zwłaszcza trzy pierwsze w zestawie. Otwarcie przypada w udziale wiolonczeli i gitarze. Saksofon budzi się po minucie, a małe strunowce po kolejnej. Dęciak pląsa łagodnym tembrem, strings wręcz przeciwnie – zadziorne, rozhuśtane, niesforne. Narracja ma kilka faz, także tę uroczą, powolną z mikropreparacjami. Saksofon zdaje się wychodzić ze skóry, by stawiać strunowcom coraz wyższe wymagania, czasem śpiewa niemal kobiecym głosem. Flow pełen jest subtelności i niuansów, ale także dramaturgicznego napięcia. W kolejnej części saksofon przypomina sobie, iż lubi jazz. Początkowo samotnie, potem z altówką i gitarą buduje opowieść pełną gwizdów i frywolnych salw - prawdziwy ptasi pomiot w zalotach! Po czasie wszystkie instrumenty zaczynają mantrycznie zawodzić. Gitara trzyma swoją stronę, zdaje się być zdolna do wszystkiego. Na finał wszyscy popadają w niemałą histerię.

Trzecia improwizacja sięga po bardziej kameralne akcesoria. Nastrój robi się posępny – cello tyczy szlak, skrzypce i altówka łkają, gitara znów plecie swoje, a sytuację sceniczną stara się porządkować saksofon. Delikatnie przegadana opowieść na koniec kipi jednak dobrymi emocjami. Tuż potem improwizacja, która stawia niemal same stemple jakości – gęsty, czupurny flow, strunowe pulsacje i gitarowe mikroeksplozje. Tym razem saksofon ze zdaniem odrębnym, kąsa ciepłym tembrem. Muzycy zdają się docierać do granic szaleństwa. Saksofon piszczy jak kot, by po kilku sekundach siedzieć cicho, jak mysz pod miotłą. Każdy dodaje tu jakiś nowy pomysł, jakby długość improwizacji była z gumy!

Dwa ostatnie utwory winny nas już kołysać do snu, ale … wszystko po kolei. Najpierw trochę strunowego riffowania i saksofon wspinający się na palce, prężący tors w oczekiwaniu na uwielbienie. Cello znów li.. podłogę, gitara i skrzypce stroszą piórka. Na gryfie altówki tli się kilka akustycznych perełek, do których mizdrzy się roześmiany saksofon! Tańce i swawole, przeciąganie liny i inne sporty walki! Wreszcie finał, budowany od samego dołu – molowe frazy, smutne pomruki, akcenty percussion. Muzycy zdają się balansować na linie, sam saksofon skomle jak ranne zwierzę. Strunowce krokiem pizzicato budują dodatkowy suspens. Małe wichry namiętności gasną jednak snem sprawiedliwych.

 

 

wtorek, 6 kwietnia 2021

Marta Warelis, Carlos Zíngaro, Helena Espvall and Marcelo dos Reis in Turquoise Dream!


Świat muzyki improwizowanej jest jeden! Wiemy o tym doskonale, ale cieszymy się każdym dowodem w sprawie!

Portugalski label JACC Records po pewnym drobnym, edytorskim przestoju, od wielu miesięcy dostarcza nam same smakowitości. Nie dalej, jak w ubiegłym miesiącu zachwycaliśmy się na tych łamach kwintetem Fail Better! Dziś nasze ucho i oko pochylamy nad kwartetem bez nazwy, który wspaniale dowodzi tezy zainicjowanej w pierwszym zdaniu tego tekstu. Oto bowiem w jego składzie odnajdujemy Polkę od lat rezydującą w Holandii, Szwedkę z amerykańskim paszportem, ostatnio skoncentrowaną na nagrywaniu w Lizbonie, wreszcie dwóch Portugalczyków, których pokoleniowo dzieli niemal wszystko, zaś artystycznie prawie nic – obaj są wyśmienitymi improwizatorami. To samo, co oczywiste, powiedzieć możemy także o towarzyszących im Paniach.

Nagranie o uroczym tytule Turquoise Dream stworzyli dla nas: Marta Warelis na fortepianie, Helena Espvall na wiolonczeli (nie bez tzw. efektów), Carlos “Zíngaro” na skrzypcach (jego second name bywa brany w cudzysłów, albowiem, to jego pseudonim artystyczny), wreszcie Marcelo dos Reis na gitarze akustycznej, muzyk, który fantastycznie spaja pod względem personalnym dwie tegoroczne nowości JACC Records. Płyta (wydana na CD) nagrana została w październiku 2019 roku w trakcie festiwalu Jazz ao Centro, składa się z pięciu swobodnych improwizacji, trwa zaś niewiele ponad 40 minut. Zapraszamy na wyjątkowy spektakl zmysłowej, wyzwolonej i bezczelnie piękniej kameralistyki!

 


Koncert rozpoczynają drobne dźwięki strunowe, które zdają się nieść za sobą obłok amplifikacji (z wiolonczeli?). Towarzyszy im kilka fraz z klawiatury i delikatnie szarpane struny skrzypiec i gitary. Muzycy prowadzą bardzo rozważną grę wstępną, kontrapunktowaną popiskującymi skrzypcami. Oto delikatnie rozdygotane, emocjonalne chamber, kreowane molekularnymi frazami. Małe strunowce śpiewają, gitara, posadowiona centralnie i na ogół odpowiadająca za dramaturgię, kreuje coś na kształt rytmu, a klawisze piana wtórują jej nad wyraz konsekwentnie. Na finał pieśni otwarcia wszystkie instrumenty plotą frazy w trybie pizzicato (preparowane piano chyba też!). Druga opowieść budowana jest jeszcze delikatniej. Być może każdy z muzyków ma teraz w rękach smyczek! Beauty dark chamber, rezonujące każdym przedmiotem, jaki znajduje się na scenie, malowane jest tu wyjątkowo małym pędzlem, ale dość gęstą farbą. Każdy z muzyków szoruje po strunach, niczym czarnoksiężnik w miłosnych zalotach! W połowie improwizacji gitara i cello zmieniają technikę gry. Strunowce snują meta melodyjne frazy, ale z dna fortepianu zaczynają docierać do nas bardzo tajemnicze odgłosy. Źródła niektórych dźwięków nie jesteśmy w stanie precyzyjnie wskazać, w zasadzie pewni możemy być jedynie tego, co czyni gitarzysta. Na zakończenie najdłuższej części muzycy zmysłowo bawią się z ciszą. Gitara śle minimalistyczne grepsy, część dźwięków popada w imitację, inne stanowią bystre riposty.

Trzecią część koncertu otwiera gitara, która szyje flow dość dynamicznymi frazami. Piano z klawisza, ale nie bez preparacji i nastawione post-barokowo cello też budują nerwowy strumień dźwiękowy, zapowiadający burzę z piorunami. Opowieść stawia na intensywność, a nawet pewien rodzaj hałasu. Gitara wpada w wir akcentów post-flamenco, a wyjątkowo roztańczone skrzypce kreują dość intrygujący dysonans. Muzyka pnie się ku górze, każdy z muzyków zdaje się pracować swoim tempem, budować własne emocje, ale całość ekspozycji świetnie się zazębia. Improwizacja gaśnie całkiem naturalnie, ale w kilku etapach, jakby muzycy nie chcieli tego wątku koncertu w ogóle sfinalizować. Czwartą część otwiera drobiazgowa i delikatna ekspozycja skrzypiec. Pozostałe instrumenty systematycznie podłączają się do gry, a każdy z nich śle małe plejady short-cuts, które efektownie korelują ze sobą. Pojawiają się akcenty percussion, zarówno ze strony gitary, jak i piana. Mnóstwo drobnych dźwięków zdaje się pozostawać w nieustannym ruchu, krążyć jak wolne elektrony wokół jądra atomu. Z czasem opowieść porządkuje repetująca gitara. Ostatnie dźwięki, to mały festiwal imitacji - wszyscy szemrają po kątach bliźniaczymi frazami.

Początek ostatniej części tego niezwykłego koncertu spowija mrok tajemniczych fonii. Struny jęczą, czarne klawisze piana stawiają zagadkowe stemple, gitara cedzi dźwięki przez zęby. Narracja właściwa powstaje tu pod delikatnym dyktatem pianistki. Emocje rosną, a całość zdaje się skrzyć post-romantycznymi plamami dźwięków. Jakby wszyscy śpiewali piosenkę w molowej tonacji. Opowieść z czasem zaczyna szukać swojego końca, ale gitara zgłasza zdanie odrębne. Mąci flow, jakby chciała zasiać ziarno nowej intrygi. Tuż przez końcem koncertu, improwizacja niespodziewanie nabiera post-klasycznego posmaku. Wyjątkowo uporządkowana gitara napotyka tu na źdźbła dźwięków z piana i czyste półfrazy małych strunowców. Flow gaśnie bardzo spokojnie, ale emocje towarzyszą nam aż do momentu nastania całkowitej ciszy.

 

 

niedziela, 4 kwietnia 2021

Dwie portugalskie nowości iberyjskiej serii Multikulti i Trybuny Muzyki Spontanicznej – Light Machina i Ikizukuri + Susana Santos Silva!


(Informacja prasowa)

 

Iberyjska seria wydawnicza z muzyką improwizowaną, prowadzona przez oficynę Multikulti Project i Trybunę Muzyki Spontanicznej, rozpoczęła właśnie piąty rok życia. Dodajmy, iż samo Multikulti Project kończy w tym roku 25 lat, a jego założyciel Tomasz Konwent całkiem niedawno obchodził bardzo okrągłe urodziny. Najlepszym sposobem, by należycie uczcić każdą z tych okoliczności, z pewnością mogą być nowe wydawnictwa płytowe.

Dokładnie na dzień 2 kwietnia 2021 roku zaplanowana jest światowa premiera dwóch płyt z muzyką powstałą na Półwyspie Iberyjskim, tym razem, w obu przypadkach w Portugalii – pierwsza w Coimbrze, druga w Porto.

 


Pod pozycją katalogową 023 poznańska inicjatywa wydawnicza proponuje nowy kwartet Light Machina, w którego szeregach odnajdujemy dwa doskonale rozpoznawalne nazwiska na europejskiej scenie muzyki improwizowanej – portugalskiego trębacza Luisa Vicente i jego rodaka, gitarzystę Marcelo Dos Reisa. Dla pierwszego z nich to już szósta obecność w Spontaneous Music Tribune Series, dla tego drugiego – dokładnie … druga. Obaj muzycy grali tu choćby w świetnie przyjętym przez krytyków i publiczność kwartecie Points. Czteroosobowy skład Light Machina uzupełniają bardzo młodzi, ale już rozchwytywani przez starszych muzyków, adepci swobodnej improwizacji – włoski puzonista Salvoandrea Lucifora oraz portugalski perkusista João Valinho. Na krążku bez tytułu muzycy proponują nam trzy chwilami niezwykle transowe, ale wyważone przez względem ekspresji improwizacje, dla których precyzyjne określenie konotacji gatunkowych zdaje się czynnością niewykonalną. Być może odnajdujemy tu więcej post-rockowych emocji niż free jazzowych grepsów, jakiekolwiek fani obu stylistyk winni w Light Machina dostrzec ważny przedmiot swoich zainteresowań. Nagranie zarejestrowano w trakcie koncertu, jaki miał miejsce trzynaście miesięcy temu w jednym z najważniejszych miejsc na mapie portugalskiej muzyki - Salão Brazil w Coimbrze.

W liner notes, napisanym przez António Branco, czytamy m.in.:

„(…) Słyszymy tu twórcze interakcje pomiędzy różnymi osobowościami muzycznymi, które dążą do wspólnego celu, bez narzucania się, ale i jakiegokolwiek osłabiania swojej pozycji. Czterej muzycy (plus cisza) oddają się krzyżowemu ogniu bodźców, akcji i reakcji, równoważąc dotychczasowe współsprawstwo ekscytacją związaną z budowaniem nowych relacji.  (…) W celu poszerzania możliwości instrumentów muzycy stosują różne techniki, które nie są celem samym w sobie, ale narzędziem do budowania dynamiki i atmosfery. Rezultatem jest ciągłe odkrywanie nowego i „coś”, czego na szczęście nie da się sklasyfikować, ani opisać słowami”.

https://multikultiproject.bandcamp.com/album/light-machina

 


Jeśli w przypadku Light Machina wspominaliśmy o post-rockowych emocjach i braku gatunkowych punktów odniesienia, to cóż można rzec o formacji Ikizukuri??? Post-punkowa, wulgarna gitara basowa w rękach Portugalczyka Gonçalo Almeidy (jeśli pamiętamy Low Vertigo, świetnie wiemy, co nam grozi!), rockowa, ekspresyjna perkusja we władaniu kolejnego Portugalczyka Gustavo Costy (muzyk wrzuca do tygla emocjonujących zdarzeń także akcenty elektronicznej post-produkcji, a nawet strzępy plądrofonii!), wreszcie para rozgadanych instrumentów dętych, siejących popłoch potokami psychodelii, tu w rękach fachowców najwyższej klasy – niemieckiego saksofonisty Juliusa Gabriela (którego znamy choćby z dużych składów Barry’ego Guya, ale tu prezentującego bardzo odmienne oblicze) i portugalskiej trębaczki Susany Santos Silvy, która na fantastycznie zatytułowanej płycie „Suicide Underground Orchid” pełni rolę gościa na pełnych prawach wykonawczych.

Muzyka Ikizukuri stawia na emocje, buduje narrację opartą na rockowej pracy basu i perkusji oraz na paradygmacie permanentnej improwizacji saksofonu sopranowego i trąbki. Kreuje opowieść, która uzbrojona w post-elektroniczną poświatę, niespodziewanie prowadzi nas także na spotkanie z fussion jazzem, przywołując skojarzenia z muzyką, jaką Miles Davis grywał w pierwszej połowie lat 70. ubiegłego stulecia. Zresztą w tym potoku szalonych dźwięków każdy odnajdzie coś dla siebie. Dodajmy, iż nagrania powstały w roku ubiegłym w Porto, w klubie Sonoscopia.

W liner notes napisanym przez Margaridę Azevedo czytamy m.in. :

„Urodzona i wyhodowana w podziemiu - to główne cechy rzadkiej rośliny zwanej Suicide Underground Orchid, zupełnie takiej samej, jak to nagranie. Ikizukuri wnosi do tej płyty różnorodne nastroje: improwizację, free jazz, rock i metal. Susana Santos Silva stanowi zaś nowy składnik odżywczy, który karmi i rozwija potencjał tej samobójczej, podziemnej orchidei (…). Błędnym jest myślenie, iż w 2020 roku byliśmy tylko świadkami globalnego chaosu. Z przypadkowego spotkania narodziła się też ta płyta. Muzycy prowadzą tu płynny dialog, rozmawiają własny językiem, generują dźwięki, który obudzą nasze zmysły w 2021 roku.”

https://multikultiproject.bandcamp.com/album/suicide-underground-orchid