czwartek, 30 stycznia 2020

Henrik Olsson & Ola Rubin! About how the guitar and the trombone dance and sing!


Skandynawia wydaje się być naturalnym dostarczycielem ciekawych dźwięków na polu swobodnej improwizacji. Ta hipoteza nie wymaga specjalnie rozbudowanych uzasadnień. A zatem dziś, składająca się z kilku krótkich, żołnierskich słów, recenzencka epistoła, która stanowić może kolejny dowód rzeczowy w sprawie.

Z intrygującym szwedzkim gitarzystą Henrikiem Olssonem, na ogół rezydującym w Kopenhadze, zetknęliśmy już na tych łamach przy okazji świetnej płyty jego tria Hand Of Benediction. Z jego rodakiem, puzonistą Olą Rubinem spotykamy się bezwzględnie po raz pierwszy. Ich duetowy winyl bez tytułu dostarcza duński Barefoot Records. Nagranie z Kopenhagi (Panalama Recording Studio) składa się z 14 miniatur free improv, pozbawionych tytułów, a trwa 37 minut bez kilku sekund. Płyta miała swoją premierę ostatniej jesieni.




Opiłki rytmu na gryfie gitary, zgrzytającej z nadmiaru zasilania i parskający puzon tworzą gęstą sieć dźwięków, które z dynamiczną częstotliwością będą nam towarzyszyć – w swoich przeróżnych mutacjach - przez całe nagranie. Gitara zdaje się być nieustannie plądrowana pokrętną elektroniką, brzmi bardzo szeroką paletą barw i mocą nadkreatywności muzyka. Świetnie radzi sobie także bez syntetycznego wsparcia, wyposażona jedynie w prąd dobrej jakości. Muzycy budują narrację na ogół krótkimi, urywanymi frazami – gitara wypluwa fonię niczym rozgryzione ziarna pieprzu, puzon szumi, nadyma się i parska abstrakcyjnym humorem. Bywa, jak w utworze drugim, że oba instrumenty imitują się na poziomie szumu, bywa, że brzmią, jak zdewastowane zębem czasu, post-akustyczne dęciaki. Narracja pełna jest zaskoczeń, czasami zupełnie nieprzewidywalnych wydarzeń. Oto na scenie dwa stwory, które są zdolne wydać każdy dźwięk.

W tym morzu niemal wyłącznie intrygujących miniatur, utwór trzeci – choćby z racji długości – jawi się niczym grecka epopeja, pogorzelisko antycznej tragedii. Wielka pieczara preparacji, która stęka ledwie tlącym się ogniem. Elektroakustyka stosowana – szumy i zgrzyty, tu każdy dźwięk można śmiało wyposażyć w przedrostek post. Muzycy budują masywną opowieść, nie stroniąc od naszej ulubionej metody swobodnej improwizacji, zwanej call & responce. W czwartym utworze – dla przeciwwagi, żywe instrumenty zdają się dominować w pokoiku studyjnym – kawalkada hałaśliwych parsknięć, zarówno bardzo ekspresyjnych, jak i tych, skupionych na pojedynczym dźwięku. Akcja goni tu akcję, reakcja cierpi na reakcję. W piątej części, to puzon brzmi jak gitara, żywa soczysta magma dźwięków. Oba zresztą instrumenty wydają się tańczyć na swoich przetwornikach. Henrik i Ola – prestigitatorzy tajemniczych fonii.

W szóstym utworze puzon po prostu krzyczy, gitara obudowuje się elektroniką, a po chwili ów niebanalny dialog  przeistacza się w bitwę na post-elektroniczne śnieżki. W siódmym puzon znów krzyczy, ale ma drastycznie zapchaną tubę. Gitara plądruje mikrofrazy na gryfie. Raz grzmi hałas, innym razem brzęczy cisza. W ósmym – gitara znów zaplątana w kable, puzon zaś rwie frazy z pozycji akustycznej. Henrik ma tysiąc pomysłów na sekundę i ocean nadaktywnych pick-up’ów, podczepionych pod schizoidalną gitarę, Ola walczy z puzonem, który nie znajduje umiaru w zakresie preparowania dźwięków.

W trakcie dziewiątego epizodu mamy wrażenie, że słyszymy gołe struny gitary, postawione tuż przed ścianą martwej syntetyki. Obok puzon próbuje wtłoczyć się w wąskie kable. Całość spowija cisza post-elektroniki, która zgrzyta zębami. Fonicznych zaskoczeń ciąg dalszy - muzycy wydają się zapalać i gasić masywne świece olejowe! W dziesiątym – gitara pulsuje żywymi dźwiękami, puzon syczy i prycha na poły melodycznie, a wszystko dzieje się niezłym tempie. W kolejnym – znów prymat żywego nad syntetycznym – małe frazy, mikrodialogi w oślej ławce. W dwunastym – to tu gitara syczy jak spalony dęciak! Obok rży skonfudowany amplifikator. Puzon na boku zgłasza zdanie odrębne, niczym komentator liryczny ironizuje pojedynczymi zadziorami. W trzynastym obaj muzycy giną w otchłani wystudzonej elektroakustyki – żywe fonie klejone drobnymi przepięciami energetycznymi. W czternastym, czyli ostatnim – preparowane, żywe dźwięki, które z niepokojem szukają podłączonych do komputera kabli. Milkną w stadium zaniechania.

What a game!


*****


Henrik Olsson i Ola Rubin zagrają 15 marca 2020 roku w poznańskim klubie Dragon! Koncert odbędzie się w ramach wiosennej edycji Spontaneous Live Series – Live in Dragon 2020.


wtorek, 28 stycznia 2020

José Lencastre Nau Quartet! Live In Moscow!


Po kilku nowościach z szyldem 2020, powracamy do płyt, które ukazały się w roku ubiegłym, ale jeszcze nie zostały przeprowadzone przez ogień recenzenckich metafor Pana Redaktora. Dziś wybieramy nasz ulubiony, iberyjski kierunek i lądujemy w … Moskwie.

Czterech dobrze nam znanych i lubianych portugalskich improwizatorów, o definitywnie jazzowych inklinacjach, pojawiło się we wrześniu 2018 roku w moskiewskim centrum kulturalnym DOM i zagrało tam dwusetowy, interesujący koncert. Po roku z okładem, w ramach labelu Clean Feed, dostajemy 42 minutowy wywar z tamtego spektaklu, podzielony na cztery części. Płyta zwie się – tu bez zaskoczeń – Live in Moscow (CD, 2019), a podmiotem wykonawczy jest Nau Quartet, którego personalnym przewodnikiem jest saksofonista altowy José Lencastre. Obok niego, na perkusji jego brat João Lencastre oraz dwie trzecie słynnego RED Trio - Hernâni Faustino na kontrabasie i Rodrigo Pinheiro na fortepianie. Muzyka zawarta na płycie jest improwizowana (czy w pełni swobodnie, czy jednak wedle pewnych predefinicji, dokładnie nie wiemy – w każdym razie all music by Nau Quartet), samo zaś umieszczanie na każdej płycie (ta jest trzecia) nazwiska saksofonisty przed nazwą własną kwartetu, zdaje się być nieco mylące, albowiem próżno we współczesnym jazzie szukać formacji bardziej demokratycznej w zakresie wspólnego kreowania procesu improwizacji i snucia równoprawnej narracji w formule jak najbardziej open.




Nagranie z Moskwy otwiera solowa introdukcja bardzo łagodnie usposobionego alcisty. Tembr tuby po chwili nabiera pewnej szorstkości, a po niespełna minucie do gry wchodzi reszta muzyków. Narracja przypomina wytrawny cool jazz z delikatnie podchmielonym altem na czele. Fortepian płynie szeroką ławą, a cały kwartet zwinnie nabiera tempa i free jazzowego posmaku. Muzycy bystrze panują nad dramaturgią wydarzeń, świetnie się słuchają, w mgnieniu oka przechodzą ze stanu wzmożonej aktywności ku nostalgicznym tłumieniom. Krok od mainstreamu do free jazzu i z powrotem także nie zajmuje im więcej niż kilka nanosekund. W piątej minucie warto odnotować bardzo jazzowe solo fortepianu, w dziewiątej zaś wyjątkowo urokliwy pasus owej jakże barwnej, stylowej, prawdziwie portugalskiej saudade, nostalgii, która smakuje lizbońską nieoczywistością codziennej egzystencji. W drugiej części pieśni otwarcia, która trwa prawie siedemnaście minut, dużo dobrego robi alt, który snuje się po narracji, co rusz parskając zadziornymi frazami, i jak to zwykle w przypadku tego saksofonisty, wydaje z siebie dokładnie tyle dźwięków, ile wymaga aktualna sytuacja dramaturgiczna. W połowie trzynastej minuty ciekawa, minimalistyczna ekspozycja piana, czyniona na suchej sekcji z niebanalnym progresem. Na finał kwartet bez trudu wpada we free jazzową ekstazę, która zostaje równie efektownie wygaszona.

Druga opowieść, dla odmiany najkrótsza na płycie, stawia na kolektywne preparacje. Małe, zwinne percussion, saksofon i piano w podróży do dna dźwięku, gryf kontrabasu uderzany smyczkiem. Z tych drobin fonii muzycy kleją całkiem zgrabną opowieść. Trzeci odcinek także nie goni za eskalowaniem poziomu dźwięku – zatrwożony smyk kontrabasu, sucha tuba, piano w formule minimalistycznej. Narracja budowana jest z dużą swobodą, wydaje się też być pełna specyficznej łagodności, obycia scenicznego, dźwięków generowanych bez pośpiechu i nerwowych ruchów. Szczypta hippisowskiej zadumy, lekkość ducha – historia, której przewodzi piano, narasta i szuka free jazzu w zakamarkach sceny. Czyni to nad wyraz skutecznie, szybko osiągając aylerowską uczuciowość i coltrane’owską intensywność. Potem już tylko głęboki łyk nostalgii (choć bez utraty dynamicznych parametrów) i krok ku finałowej kipieli.

Czas na finałową partycję – suche dysze saksofonu, białe klawisze w całym spektrum tej barwy, ciche talerze i matowe tomy. Garść kameralistycznej abstrakcji, a potem na znak nieistniejącej batuty, szybki krok ku bardziej zwartej narracji. Świetną zmianę znów daje alt, który wyrywa kwartet na kolejną free jazzową przebieżkę. Każdy z muzyków stara się dokładać swoją złotą cegiełkę do wizerunku całego koncertu, każdy czyni to z dużą swobodą i artystyczną precyzją. Ekstatyczne zwieńczenie, pięknie zgaszone pod rozbudzonym altem.


piątek, 24 stycznia 2020

Dead Neanderthals! Ugory! Transtilla! Baker & Davis! Serries! When the Dark becomes nearly Black!


Czas na mroczną, istotnie depresyjną podróż po zakamarkach post-rocka, dark & black ambientu, zwinną wiwisekcję tego, co wartościowe we współczesnej muzyce, która naprawdę dobrze czuje się na spowitej ciemnościami scenie, w przeklętym miejscu niemal całkowicie pozbawionym dostępu promieni słonecznych. Dzisiejsza opowieść nie będzie traktowała improwizacji, jako głównego narzędzia artystycznej kreacji, baa, czasami ta ostatnia będzie miała śladowy charakter, a sercem narracji stanie się bezgraniczna, czarna meta rzeczywistość, wypełniona prawdziwie frapującymi dźwiękami.

Przegląd nowości tak zorientowanej stylistycznie muzyki zaczynamy od tradycyjnej, sylwestrowej epki naszych ulubionych, holenderskich freaków z Dead Neanderthals. Potem krajowe Ugory, które kolejnym krótkim albumem zgłaszają akces do świata muzycznych wspaniałości, dodatkowo pretendując do miana najlepszego mixera różnych odmian dark and black post-music w naszej części galaktyki. W dalszej kolejności - stuprocentowe odkrycie Trybuny, czyli holenderska Transtilla (cóż za fantastyczna nazwa!), a na koniec nasi świetni znajomi – Aidan Baker i Dirk Serries, skutecznie zanurzeni w oparach chłodnego dark ambientu.




Dead Neanderthals  Mankind (bandcamp, DL 2019)

René Aquarius na perkusji i Otto Kokke na syntezatorze oraz gość - Ethan Bokma na klarnecie. Kolejna sylwestrowa petarda, krótka (niespełna 14 minutowa, studyjna rejestracja), znów estetycznie dosadna, a artystycznie niebywale intrygująca, i jak zawsze, wyposażona w werbalne motto.

Mankind/ Ludzkość. Natura, która rozkwitła pod nieobecność człowieka. Masywny, jednostajny rytm potężnej baterii perkusyjnej, zmutowanego rocka, który dawno już pożarł własny ogon, tu w towarzystwie siarczystego dronu wprost z syntezatora. Narracja pełna egzystencjalnego skowytu pełznie, niczym materia, która definitywnie zagubiła swojego ducha. Pasmo generowane przez Kokke, które zdaje się być modyfikowane mikro zmianami napięcia, z sekundy na sekundę nabiera rockowej ekspresji. W połowie czwartej minuty brzmi, jakby do gry włączyły się gitara i bas elektryczny, wpuszczone w czeluść kabli wyjątkowo dużej mocy. Po szóstej minucie do tej gęstej magmy trafia kolejne pasmo, które wydaje się krzyczeć swoją czerstwą syntetycznością, a wszystko pobrzmiewa, niczym legendarni The Swans w edycji The Day After. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko play loud or go away!

Post-rockowa ściana dźwięku, modulowana zgodnie z przyjętą stylistyką, w połowie dziesiątej minuty wchłania pasmo czystego klarnetu (ten instrument być może jest już z nami od dawna, ale dopiero teraz wydał pierwszy, artykułowany głos). Opowieść smakuje The Eternal, pieśnią Joy Division, którą po czterdziestu latach ktoś przypadkowo podłączył pod wciąż jeszcze żywe jądro elektrowni atomowej w Czarnobylu. Krzyk fonii, który zdaje się wyznaczać kres gatunku ludzkiego, prawdziwie syntetyczna wichura, która wybrzmiewa piskiem rozszarpywanych meta gitar.   




Ugory  Późne Lato  (Koty Records, Cassette/ CD 2019)
Zacznijmy od przedstawienia załogi: Marcel Gawinecki – gitara, syntezator, głos, bas, teksty, człowiek orkiestra, który jako jedyny uczestniczy w każdej z sześciu części Późnego lata, Marcin Haremza - perkusja (utwory 1 i 5), Robert Śliwka – głos i teksty (3,4), Slasia Wilczyńska – lira korbowa i głos (1), Jakub Lemiszewski – syntezator (4), Michał Biel – saksofony (5) i Maciej Maciągowski – syntezator, głos (6). Odsłuch tej niebywałej mieszanki czarnych wątków zaczerpniętych z muzyki post-rockowej, post-elektronicznej i post-ambientowej zajmie nam niespełna 28 minut.

Przygodę z Późnym Latem, po prawdzie także z każdą jej częścią, zaczynamy w zgiełku gitarowych przepięć. Iskry lecą na wszystkie strony, a energia złej kinetyki bije z każdej ołowianej struny. Opowieść, która płonie ogniem zwątpienia w moc ludzkich czynów. Gitarę wspomaga dron syntetycznego basu, a całość sprawia wrażenie doom metalu, który stoi w blokach startowych. Napięcie buduje także krzyk liry korbowej, nadając pieśni industrialny koloryt. Po pewnym czasie kobiecy głos uspokaja narrację, po czym do gry wbija się masywna perkusja i growlowy głos męski, który stawia na baczność wszystkie nasze receptory słuchu. W drugiej części gitara zostaje sama ma rykowisku – krzyczy i sprzęga się niemiłosiernie, buduje dron, który jest zdolny zmiażdżyć wszystko. Po dwóch minutach ciekawie opada w gęsty ambient. Trzecia część pogłębia nasz stan lękowy. Gitara zanurzona w syntetyce i dwa głosy, które smakują czerstwym black metalem. Basowe pasmo kreśli pętlę, całość nabiera harshowej goryczy, a słowa wokalistów giną w ogniu płonącej gitary.

Czwarta opowieść, która staje się Wielkim Obrzydzeniem – krzyk gitary i gardła, czarny jak popiół, tuż obok desperacko piękne, masywne tło syntetyki. Narracja skwierczy dramaturgicznym zaniechaniem, pulsuje, tańczy i bałamuci. Ostatecznym zwycięzcą tej nierównej walki wydają się być syntezatory. Pieśń piąta i dziki ryk saksofonu, który wprowadza nas w nowy wymiar dźwiękowych Ugorów. Po niespełna minucie łapie rytm pod dysze, a do pomocy dana mu jest rozjuszona perkusja, dodatkowo wsparta bystrą syntetyką. Saksofon zdaje się multiplikować, syntezator zaś chlasta nas po twarzy. Po chwili dęciak tak intensywnie śpiewa w rozpaczy, iż momentami smakuje żywym Coltrane’em. Syntetyczny post-free jazz na ostatniej prostej najlepszego fragmentu płyty napotyka na gitarowy zgiełk, bez którego i ta historia nie mogłaby się wydarzyć. Wreszcie finał tej nieustannie zaskakującej płyty – ściana gitarowego noise, upaćkana swobodną syntetyką. Wszystko zdaje się tu skwierczeć, pulsować, żyć sobie tylko znanym życiem – industrial with ambient in the background. Dźwięki gęste jak ciekły ołów, tu przed ostatecznym zastygnięciem.




Transtilla  II (Midira, CD 2019)

Aura tajemniczości zaczyna nas już całkowicie pochłaniać – o wykonawcach kolejnej recenzowanej płyty wiemy tylko tyle, iż nazywają się Transtilla,  personalnie zaś Anne-Chris Bakker i Romke Kleefstra. Nic nie wiemy o użytym instrumentarium (music and images by), wszystkiego będziemy się zatem domyślać w trakcie odsłuchu, który potrwa 45 i pół minuty (cztery części z tytułami).

Z mroczną jak smoła trans-Tarantulą witamy się w okolicznościach szerokopasmowego drona, który budowany jest przez kilka warstw intensywnych, stojących w miejscu fonii. Wszystko drży tu soczystym ambientem, tak w dolnym, jak i górnym paśmie narracji. Opowieść rozwarstwia się, narasta i pęcznieje. Już po paru chwilach nastrój robi się nieco demoniczny i klaustrofobiczny. Monotonia, która kreuje niepokój, mrok i zwątpienie. W połowie czwartej minuty dociekliwy recenzent odnotowuje drobne elementy brudu i śladów prądu na gryfie gitary. Po kilku kolejnych – garść post-gitarowego przesteru. Niektóre pasma dronu pulsują outside/ inside, inne masywnie drepczą w miejscu zdarzenia. Mimo dramaturgicznego status quo, w tej historii dzieje się naprawdę wiele. Przybywa demonów i postaci o dziwnych twarzach, niektóre pasma ambientu wręcz krzyczą. Ta jakże piękna ekspozycja gaśnie z dużą konsekwencją po trzynastej minucie. Druga opowieść budzi się w ciszy, która rży, burczy, rezonuje, pulsuje masą ambientowego basu. Całość zdaje się być na wejściu niezwykle matowa, szorstka, pełna nerwowego spokoju. Po trzeciej minucie natrafiamy na ciekawe, małe pasmo, które repetuje, w połowie zaś szóstej minuty budzi się już prawdziwy demon, którego kaleczą opiłki post-noise. Dolne pasmo fonii stoi w miejscu i złorzeczy. Po dziewiątej minucie nabiera jednak mocy i zdaje się szlifować struny gitary. Finał nagrania jest wyjątkowo urokliwy.

Trzecia opowieść, to drobne półdźwięki z gitary, którym towarzyszą inne, równie filigranowe fonie, trochę jakby tarcie metalu o metal. Rezonująca, żywa struktura materii dźwiękowej. Swoisty półambient, który kreśli pętlę. Przybywa mu elementów składowych. Tło buduje się jakby niezależnie od tego – syntetyczne pasma, które szeleszczą, budują swój własny ambient dalece nieinwazyjnie. Całość z pewnością zasługuje na miano najspokojniejszego fragmentu płyty. Nastrój robi się wręcz oniryczny, a skojarzenie z molekularnym post-techno Jana Jelinka nie jest pozbawione sensu. Na wybrzmieniu … kilka dźwięków żywej gitary! Kończy tę piękną płytę najkrótsza historia, którą inauguruje szum płynącego ambientu, zdobionego wewnętrznym, nerwowym półrytmem. Powrót dominacji syntetyki, która z czasem intensywnie narasta. Opowieść toczy się na stojąco, z głową w nieistniejących chmurach. Pasma, które pulsują i pasma, które wyczekują na moment zgęstnienia. Na ostatniej prostej demony wydają się powracać ze zdwojoną siłą. Światło gaszą post-gitarowe tekstury.




Aidan Baker & Gareth Davis  Invisible Cities II (Karl Records, LP 2020)

W trakcie odsłuchu kolejnego nagrania jeszcze intensywniej zanurzymy się w estetyce dark ambient, a spotykamy się z jedną z ikon gatunku, kanadyjskim gitarzystą Aidanem Bakerem. W ramach przedsięwzięcia Invisible Cities odpływa on w otchłań mrocznego oceanu dźwięków, po części z pewnością … improwizowanego, w towarzystwie belgijskiego klarnecisty Garetha Davisa. Przed nami druga edycja, nagrywana w różnych miejscach, czasie i okolicznościach. Pięć części trwa dokładnie 42 minuty i 24 sekundy.

Szmer świata otaczającego, pulsacja dronowego basu, szum aparatury służącej do wzmacniania dźwięków, mrok i utopia ambientu, który w tym wypadku wydaje się nawet ciemniejszy niż zazwyczaj, dodatkowo wypuszczony w całkowicie otwartą przestrzeń. Drobne, filigranowe dźwięki gitary na pierwszym planie i towarzyszący im masywny, drżący background post-elektroniki, niepozbawiony brudu i przepięć energetycznych. Obok klarnet basowy, który oddycha ciepłym powietrzem inside/ outside. Czternastominutowa pieśń otwarcia mija niemal niepostrzeżenie. Gdy wszystkie źródła dźwięków przygasają, scenę spowija jedynie skowyt białego szumu. Na wejściu w drugą opowieść mamy wrażenie, iż cała czasoprzestrzeń nagrania pulsuje. Klarnet śpiewa małymi frazami, a narracja zdaje się stawać odrobinę bardziej surrealistyczna. Gitara zanurzona w kosmosie odległej galaktyki zwiastuje jednak nadejście niespodziewanego. Klarnet nuci semickie frazy i jest mu z tym wyjątkowo dobrze.

Trzecia bajka, to ambient, który nałykał się siarki i zgrzyta zębami. Gitara grzmi sprzężeniami i plami strumienie rozpływającej się fonii, klarnet basowy też jakby brudził swój czysty, jak dotąd sound. Falowanie i świdrowanie na granicy noise, notuje recenzent słuchający nieco mechanistycznie. Na szczyt góry pierwszy wspina się klarnet, który stroszy pióra pośród matni piekielnej. Czwarta piosenka nie stroni od dramaturgicznej refleksji – budzi się w ciszy abstrakcyjnego ambientu. Wszystko wydaje się ciche i delikatne, nawet klarnet basowy stąpa na palcach. Mrok, ukojenie i dający się akceptować strach. W połowie utworu pulsacja basowych pasm zaczyna siać skromny ferment, ubogacając i tak już intrygującą formę. Zanikająca post-elektronika na sam finał łapie nieco dubowego posmaku. Czas na pieśń zamknięcia – ambientowe pole, pada syntetyczny deszcz, wiatr szumi, przestrzeń błyszczy. Klarnet płynie wysokim wzgórzem, sennie podśpiewując. W tle skwierczą foniczne pozostałości na ciepłych jeszcze kablach. To oczywiste, że za gaszenie światła odpowiada biały szum.




Dirk Serries  Frontier & Epitaph Companion (bandcamp, DL 2020/2019)

W naszej dzisiejszej, dark ambientowej podróży nie może zabraknąć belgijskiego gitarzysty Dirka Serriesa w wersji solowej! Przed nami dwa jego bandcampowe wydawnictwa udostępnione światu na przełomie roku. Pierwsze, to improwizowana kompozycja z roku 2014, teraz po odświeżającym remasterze, drugie zaś, to zbiór utworów, które powstały w trakcie sesji nagraniowej Epitaph w roku 2017, ale nie zmieściły się na … podwójnym kompakcie. Zapraszamy zatem do pięknego, barwnego i nieustająco intrygującego świata pełnokrwistego ambientu, tworzonego za pomocą skromnej gitary elektrycznej i zestawu amplifikatorów. Pierwsza opowieść trwa 60 minut bez paru sekund, druga (w pięciu odcinkach) – parę sekund ponad … 60 minut.

Frontier. Z ciszy wyjątkowo mglistego kosmosu, płyną do nas dwa, trzy, może cztery pasma fonii, nakładające się na siebie, jak plastry miodu. Te najniżej posadowione, delikatnie smakują siarką. Skomponowana improwizacja do wewnątrz i na zewnątrz. Gitara Dirka chwilami brzmi, niczym organy kościelne na masywnym pogłosie, jak pasma syntetycznego dźwięku, oderwanego od swego naturalnego źródła pochodzenia. Narracja o bardzo bogatej fakturze, stabilna, niezmienna, płynna, dostojna, niemalże epicka. Mimo tych atrybutów, w opowieści dzieje się naprawdę wiele. Po trzydziestej minucie mamy wrażenie, jakby najniższe pasma zrobiły mimowolny krok ku górze, dzięki czemu całość zyskała na czystości brzmienia. Poziom naszego akustycznego ukontentowania rośnie, stymulowany kreatywną repetycją. Oto być może the most constant ambient exposition in history of nowadays! Finał trwa długo, muzyka gaśnie przez wiele minut, gdy siła amplifikacji bystrze składa swoje ramiona.




Epitaph Companion. Początek łagodny, niczym śródziemnomorski zefirek. Muzyka rozlewa się leniwie po szyjce kieliszka, niczym wysokogatunkowa whisky. Szeroki strumień czystego płynu, w sam raz do natychmiastowego spożycia. W drugiej części nastrój chwili bałamuci szczypta mroku, sunąca z samego dna narracji. Pogłos rośnie w siłę, gitara rzewnie łka nad losem ludzkości. Flow pulsuje i ciemnieje z każdą upływającą sekundą. Epizod trzeci, niczym mgławy poranek niepozbawiony codziennych wątpliwości. Dźwięki wydają się być wypłaszczone, płyną bardziej leniwie. Wraz z muzykiem dość szybko osiągamy stan full chill-out, delikatnie podszyty wszakże niepokojem. Gaszenie narracji trwa godzinami. Czwarta opowieść znów wydaje się być bardziej mroczna, zatopiona w grozie nieznanych przestrzeni kosmicznych. Z każdej strony wieje transsyberyjskim mrozem. Piąta, ostatnia historia przynosi odrobinę egzystencjalnego ukojenia – krótsze formy, mniejszy rozmach, więcej metafizyki melodii. Odrobina basowych dołów i bystra repetycja dźwięków zaczerpniętych z drugiej części nagrania. Smukła narracja, ciekawie szukająca finałowej ciszy.



poniedziałek, 20 stycznia 2020

Christine Abdelnour & Magda Mayas! The Setting Sun Is Beautiful Because Of All It Makes Us Lose!


Nowości płytowych z czterema tajemniczymi cyframi 2020 ciąg dalszy! Nieobecne od dawien dawna na tych łamach, norweskie wydawnictwo Sofa zaczyna świętowanie swoich 20. urodzin koncertem zarejestrowanym w roku 2018, na Festiwalu Ultima w Oslo. Na ostatni dzień stycznia zaplanowano premierę płyty (w formacie CD) The Setting Sun Is Beautiful Because Of All It Makes Us Lose, za dźwięki której odpowiedzialne są dwie wspaniałe artystki, bezwględnie prawdziwe królowe europejskiej swobodnej improwizacji – saksofonistka Christine Abdelnour i pianistka Magda Mayas. Krążek o wyjątkowo długim tytule, to ich trzecie wspólne nagranie. Składa się ono z jednej improwizacji, którą cisza spowija już po 35 minutach i 10 sekundach.




Sucha tuba, tańczące, nagie struny fortepianu, Panie od pierwszej chwili koncertu czynią z dźwiękami same cuda, bez trudu osiągając stan preparacji permanentnej. Piano Magdy zdaje się brzmieć niczym marimba spoczywająca na dnie oceanu, dla odmiany saksofon altowy Christine oddycha suchym, niemal pustynnym powietrzem. Narracja jest delikatna, krytycznie zmysłowa, na swój sposób kobieca w dotyku. Niemal oniryczna, budowana czasami z pojedynczych dźwięków. Po 5 minucie saksofon nabiera wilgoci, a piano repetuje i rezonuje. Dziewczynom bliżej jest do ciszy, niż jakiekolwiek postaci hałasu, co wcale nie przeszkadza im nabierać mocy drobnymi krokami, kolorować teksturę improwizacji post-industrialnymi bazgrołami, filtrowanymi kobiecą zmysłowością. Nieustannie preparowane dźwięki, generowane przez saksofon i fortepian, chwilami wręcz śpiewają, pełne są wewnętrznej niezgody na jakiekolwiek pójcie na skróty. Niczym średniowieczna mantra zagubionych wędrowców – saksofon brnie ku górze i skowycze, piano brzmi jak zepsuty klawesyn. Palce obu artystek przez chwilę zdają się szybciej poruszać, ale już po chwili tracą ową pozorną dynamikę. Po 20 minucie oba instrumenty zaczynają poszukiwać wzajemnego rezonansu, ślą wypukłe drony, które próbują imitować jeden drugiego. Preparacje pełne opiłków metalu osiadają na skroniach artystek, a bogactwo dźwięków owego rozmazanego obrazu rzeczywistości upiększa narrację w każdym jej momencie. Pochłaniając kolejne sekundy tego smakowitego koncertu, Panie podejmują wyłącznie udane decyzje dramaturgiczne.

Pod koniec tej jakże swobodnej improwizacji, artystki ponownie wchodzą w fazę wzajemnego rezonansu, który pełen jest jednak brudu i zaschniętej krwi. Saksofon znów pnie się ku górze, piano przypomina zegar z kukułką, obok kołyszą się strzępy nierozpoznanych do końca dźwięków (smyczek na strunach piana?). Kolejny krok wydaje się być zdecydowanie bardziej hałaśliwy, jak na reguły tego spektaklu – saksofon bulgocze, piano zgrzyta zębami, a narracja toczy się w tempie intensywnej medytacji. Ostatnie sto sekund – długie, posuwiste frazy siarczystej łagodności, wszystkie dźwięki zaczynają zlewać się w jeden strumień akustycznej … elektroakustyki, który więdnie niczym bukiet pięknych kwiatów.


piątek, 17 stycznia 2020

Kaja Draksler & Terrie Ex! How much they like The Swim!


Choć zostało nam jeszcze sporo płyt z roku 2019 do omówienia (myślę, że ze stosiku wydawnictw z tą datą wygrzebiemy się nie wcześniej niż w drugiej połowie lutego), czas dziś jak najbardziej odpowiedni, by zaprezentować na łamach Trybuny pierwszą płytę wydaną już z kosmiczną datą 2020! Tym bardziej, iż ma ona właśnie swoją światową premierę!

Ona jest wyjątkowo uzdolnioną, młodą, piękną pianistką, on starym, cudownym, jakże kreatywnym punkiem, który zaczynał publicznie szarpać gitarowe struny w czasach, gdy tej pierwszej nie było jeszcze na świecie. Dziś każdy z tych dwojga ma już bogaty dorobek, także w sferze muzyki swobodnie improwizowanej. Do tej pory  – pamięć recenzenta bywa zawodna – nie spotkali się chyba ze sobą na jakimkolwiek wydawnictwie. W roku 2018 z pewnością jednak natknęli się na siebie na niewielkiej scenie londyńskiego Cafe Oto i zagrali intrygujący koncert. Teraz, pod tytułem The Swim, możemy go wspólnie odczytać i odsłuchać (w formacie LP/DL dostarcza go holenderski Terp Records). Dwie improwizacje, 43 minuty, bez 6 sekund.

Panie i Panowie!

Kaja Draksler na fortepianie oraz Terrie Hessels (tu, pod swoim punkowym pseudo – Ex) na gitarze elektrycznej!




Głuche dźwięki strun fortepianu i gitary, jakby czerpane z samego dna ich pudeł rezonansowych, narracja klecona małymi frazami i spiętrzeniami elektrycznej mocy. Być może Kaja ma w ręce gumową piłkę i uderza nią w struny, tworząc efekt intrygującego percussion. Innymi słowy - przedmioty i preparowane dźwięki w spokojnym marszu swobodnej improwizacji. Pierwsze, pojedyncze frazy z klawisza czynią opowieść odrobinę bardziej dynamiczną. Dźwięczność w oparach szumu i elektroakustycznego skwierczenia. W połowie 5 minuty Terrie na chwilę zostaje sam w efektownej meta ciszy. Struny fortepianu zdają się mimowolnie szeleścić. Emocje tlą się po podłodze, powabny, oniryczny nastrój, niczym dym na rockowym koncercie, spowija stopy muzyków. W 10 minucie, kolejny łyk mikrodynamiki – zmutowane ciepłem dłoni klawisze i silnie preparowane struny gitary (ciekawe, jakimż to przedmiotem Terrie je maltretuje). Po kolejnych 150 sekundach koncert znów spowija aura mroku i wyciszenia – Kaja repetuje, Terrie liczy struny, w parze zaś łapią garść zwinnych imitacji, robiąc krok ku bardziej głośnym frazom. Dwa kroki do przodu, dwa kroki w tył – małe piano i struny, które oddychają pod mikroskopem.

Po dwudziestej minucie, nie pierwsza tego dnia, faza doskonałych preparacji na obu instrumentach. Jeśli Kaja stuka, to Terrie rwie struny, ale za moment sytuacja może ulec odwróceniu. Muzycy zdają się mieć wobec siebie mnóstwo respektu, często po krótkotrwałej eskalacji – bez zbędnej zwłoki – szukają w swoich zachowaniach znamion ciszy, każdemu dźwiękowi towarzyszy wtedy separatywna reakcja, a całość narracji budowana jest skupieniem i dbałością o elektroakustyczne niuanse. Bywa też, że niektóre wątki muzycy porzucają jakby przedwcześnie, jakby obawiali się, że za rogiem może czaić się dramaturgiczna pułapka. W połowie 28 minuty kolejna faza intensywnych preparacji, skomentowana słodko-gorzką strugą fonii z czarno-białych klawiszy. Marsz i gitarowe slajsy, czynione na sporej dynamice, wyposażone w odpowiedni ładunek mocy – to kolejna faza tego koncertu. Po 32 minucie, powrót do stonowanej repetycji i gry w pojedyncze dźwięki doprowadza set do końca i sporej porcji oklasków.

Set drugi, a raczej kilkuminutowy encore, rodzi się z preparowanych dźwięków gitary. Fortepian prosi o łyk wody, ktoś gra na grzebieniu, gitara trzeszczy w szwach – bukiet tajemniczych dźwięków o nie do końca rozpoznanym miejscu pochodzenia. Ktoś podśpiewuje pod nosem, ktoś wprawia struny piana w suchy rechot, ktoś rytmicznie czyni na gryfie gitary energetyczne przepływy. Finał stawia na akustyczne niespodzianki – klawisze repetują bukietem contemporary stuff, gitara stempluje znaczki pocztowe pędzlem post-rocka. Gaszenie światłą zdaje się być nad wyraz urokliwe.



wtorek, 14 stycznia 2020

Biliana Voutchkova, Ernesto Rodrigues & Rodrigo Pinheiro! White Bricks And The Wooden Mutes!


Nowy, prawdziwie futurologiczny rok 2020 rozkręca się, ale na łamach Trybuny czeka nas jeszcze trochę zaległości z roku 2019. Na liście 50 płyt wartych zapamiętania z tegoż właśnie roku, sformułowanej wg subiektywnych knowań Pana Redaktora, znalazły się dwa wydawnictwa, które nie były jeszcze przez nas recenzowane. Dziś prezentujemy jedno z nich.

Dwudziesty dzień czerwca 2017 roku, urocza jak najzwyczajniej Lizbona i miejsce zwane O'culto da Ajuda. Na scenie trójka niezwykle skupionych muzyków, przy okazji naszych świetnych znajomych – skrzypaczka Biliana Voutchkova, altowiolista Ernesto Rodrigues i pianista Rodrigo Pinheiro. Zagrają zmysłowy koncert, na który złożą się trzy swobodne improwizacje, czynione w duchu wyzwolonej kameralistyki, sięgające wszakże swymi ponadgatunkowymi mackami do niemal każdego zakątka muzyki współczesnej, to znaczy – muzyki współcześnie tworzonej. Jesienią 2019 roku portugalski label Creative Sources (edycja cyfrowa) umieści tę muzykę w plikach elektronicznych ku radości całego świata, po tytułem White Bricks And The Wooden Mutes. Całość zaś odsłuchu zajmie nam dokładnie 42 minuty i 51 sekund.




The Bridge/ Most. Pojedynczy akord suchego piana, szczebiot strun szykujących się do lotu i cisza otwartej przestrzeni, która drży w oczekiwaniu na rozwój wypadków scenicznych. Skrzypce podśpiewują niczym zagubiony wędrowiec na skraju pustyni, piano rezonuje czarnymi klawiszami – kameralna opowieść palona żarem zachodzącego słońca. W trzeciej minucie bystry recenzent odnotowuje ciekawy dialog skrzypiec i altówki, która brzmi jak piano, czyniony posuwistymi ruchami smyczków po gryfach. Muzycy zdają się szukać pretekstu do tańca, ale ich ruchy krępuje smutek niezdecydowania. Po chwili stawiają jednak na swoim – chamber slow dance! Pierwsza, skromna erupcja scenicznych emocji. Fortepian Rodrigo sieje post-jazzowy ferment, Biliana skrzy się instrumentalną wirtuozerią, Ernesto szuka na skraju altówki rozwiązań minimalistycznych. Opowieść nabiera gęstości w okolicach dziesiątej minuty – skrzypaczka śpiewa tuż nad powierzchnią strun, altowiolista zdaje się stać u progu czegoś hałaśliwego, pianista sugeruje masywny meta rytm wprost z czarnych klawiszy. Po niedługim czasie narracja zostaje błyskotliwie ugaszona, a violin & viola przechodzą do fazy piłowania strun. Piano czyni dokładnie to samo. Cisza wokół nabiera dronowej struktury i wiedzie muzyków na finał tej części koncertu, zdobionego krzykiem pojedynczych strun.

The Key/ Klucz. Urywane, krótkie frazy, akcenty percussion na gryfach, piano kroczące swoim wewnętrznym rytmem, wyposażone w dramaturgiczne zadziory. Po czwartej minucie opowieść zwinnie osiąga stan półgalopu, szybko jednak traci dynamikę i chwilowo wypycha muzyków na scenariuszowe manowce. Ich ruchy noszą znamiona minimalizmu i kameralnej repetycji. Reagują na siebie w estetyce call & responce. Piano jako ostatnie gasi światło.

The Bent/ Zagięcie. Koncert dumnie wkracza w fazę preparacji i wzajemnego rezonowania instrumentów. Pojękiwanie strun, skowyt klawiszy, step by step ku nieznanemu. Biliana zawodzi jak mały tygrys, któremu ktoś okaleczył stopę, altówka skrzypi niczym najstarsze drzwi w tej części świata, a klawisze fortepianu stroszą pióra. W połowie czwartej minuty narracja nabiera szczypty dynamiki. Oba strunowce szorują struny w meta tanecznym rytmie, piano szuka melodii ukrytej głęboko w pudle rezonansowym. Partia improwizacji robi się niespodziewanie głośna. Muzycy brną na sam szczyt i tkają opowieść bardzo gęstym ściegiem. Finał tego niezwykłego koncertu kipi emocjami, lśni post-freejazzowym światłem. Poszukiwanie ostatniego dźwięku urzeka akustyczną urodą – Biliana śle małe drony, Ernesto poleruje struny, a Rodrigo liczy białe i czarne klawisze.

piątek, 10 stycznia 2020

Yoni Kretzmer! The Brooklyn’ Sax Killer and his Mis-Takes!


Stali Czytelnicy tych łamów z pewnością zauważyli, iż nasze recenzenckie macki rzadko sięgają po muzykę zza Wielkiej Wody (w jej jak najbardziej północnym wymiarze). Powodów takiego stanu rzeczy jest wiele, nie są one jedynie natury artystycznej, ale nie świadczą one bynajmniej o tym, iż dźwięków z tamtej części świata w ogóle nie słuchamy. Baa, czynimy to nad wyraz często, na ogół jednak – po odsłuchu - upychając pliki z muzyką w otchłani niezliczonych pamięci zewnętrznych naszych komputerów.

Czas jakiś temu namierzyliśmy wszakże pewnego saksofonistę, rezydenta Brooklyńskiego, pochodzącego z Jerozolimy, któremu zaczęliśmy się bacznie przyglądać. Z płyty na płytę, nasz niekłamany podziw dla jego kunsztu improwizatorskiego rósł, zatem musiał w końcu nadejść moment, w którym muzyk ten trafi na łamy Trybuny, i to od razu w formie małego overview, by nie rzec – fjuczersa!

Panie i Panowie, Yoni Kretzmer!




2Bass Quartet

Przygodę z muzyką tenorzysty z Nowego Jorku zaczynamy od najnowszej płyty jego formacji 2Bass Quartet. Wydawnictwo ubiegłoroczne, choć nagranie pochodzi z roku … 2013. Zgodnie z nazwą, w składzie kwartetu odnajdujemy dwa kontrabasy – w lewym kanale zagra Sean Conly, w prawym zaś niemal legenda tamtejszej sceny free jazzowej - Reuben Radding. Na perkusji odnajdujemy także naszego dobrego znajomego – Marka Pride’a. Ich trzecia płyta zwie się Mis-Take, składa się z siedmiu improwizacji (określonych przez Kretzmera, jako idee kompozytorskie), trwających 44 minuty i 38 sekund. Wydawcą CD jest OutNow Recordings, label z Brooklynu, którym zarządza saksofonista i który dokumentuje niemal wszystkie jego rejestracje.

Mocny tembr saksofonu tenorowego, masywne kontrabasy, posadowione na przeciwległych flankach, które nieustannie sieją ferment, rzadko grając frazy imitacyjne, wreszcie pełna energii, żywa perkusja. Czy świat swobodnego free jazzu potrzebuje czegoś więcej? Jeśli ową sytuację sceniczną uzupełnimy mistrzowskim warsztatem i wysokim poziomem kreatywności muzyków oraz świetnym brzmieniem wszystkich instrumentów, nasze szczęście nie może nie osiągać stanu maksymalnego. I tak dzieje się w przypadku Mis-take! Narracja toczona jest bardzo swobodnie, improwizacja ma, co prawda pewne ramy, ale zdaje się, że predefinicja procesów dźwiękowych ograniczyła tu się jedynie do wykreowania pewnego ładu dramaturgicznego całości spektaklu muzycznego.

Rzućmy uchem i okiem, jak to wygląda w praktyce. Zacznijmy od samego początku: lewy kontrabas pracuje smyczkiem, prawy szarpie struny, środkiem sunie siarczysty saksofon, który zdaje się zwoływać czeredę złoczyńców na rykowisko. O marszowy flow, nieco aylerowski w posmaku, dba trafiająca zawsze w punkt perkusja. Tenor nakręca tu spiralę emocji, razi szczerością i intensywnością przekazu, plami emocjami, pewny każdego zadęcia, idzie po swoje bez najmniejszych skrupułów. Drugi utwór budują riffy kontrabasów, na których ściele się dźwięk sonoryzującego saksofonu, obok błyszczą perkusjonalne ornamenty. Pełen niepokoju, multikreatywny tenor bucha wyobraźnią, szczerzy zęby i gna w najlepsze. Na początku trzeciej części kwartet stawia na ciszę. Kontrabasy plotą balladę, silnie akcentowaną przepięciami perkusyjnymi, tenor śpiewa zmutowany czerstwą współczesnością be-bop. Gdy ten ostatni milknie, basy zaczynają pojękiwać post-barokiem, czyniąc ze smyczków prawdziwe narzędzie zbrodni. Na finał pieśni robi się naprawdę gorąco – afektowany post-blues puka do twoich drzwi. Nie waż się otwierać!

Czwarta idea kompozytorska – lewy kontrabas, wiedziony smyczkiem, sięga niezwykle wysoko, potem maltretuje struny. Saksofon i perkusja od razu wrzucają szósty bieg. Prawy kontrabas szarpie struny, ciągle czegoś szuka. Po 90 sekundach speedowy free jazz jest już udziałem każdego z muzyków. Wszystkie dźwięki wydają się multiplikować – ściana akustycznego noise, to prawdopodobnie jedyna droga ucieczki. Po solówce perkusji, światło gasi smyczek prawego kontrabasu. Piąta historia budzi się przy dźwiękach preparowanych. Wejście w temat jest lekkie, nawet frywolne. Podłączenie się do zabawy przez perkusję buduje nerw wewnętrzny i kieruje całość narracji ku ognistej kipieli. Saksofon szczytuje (na poły cyrkulacyjnym oddechem), kontrabasy maltretują się wzajemnie, a progresywny drumming dopełnia obrazu całości. Szósta część rozgrywa się bez udziału saksofonu. Dwa smyki, gently percussion, ballada post-chamber. Chwila wytchnienia przed finałową rozgrywką. Ta zaczyna się niczym cisza przed burzą – saksofon prycha, oba kontrabasy tkwią w stanie powolnej preparacji, percussion przelewa hektolitry wody. Rezonans talerzy, skupiony flow tenoru – opowieść, która nabiera dynamiki mniej więcej po trzech minutach. Full drums, saksofon, który chrobocze egzystencjalnymi wątpliwościami, rozbujane kontrabasy – oto, jak unaocznia się idea rocka i bluesa w swobodnej, post-jazzowej opowieści. Tenor aż śpiewa, aż grzmi, aż kipi. Pod nim dwa basy i jedna perkusja – prawdziwa autostrada do piekła!




New Dilemma

Pozostajemy w obszarze muzyki jak najbardziej improwizowanej, jakkolwiek element ingerencji kompozytorskiej Kretzmera w przebieg strumieni dźwiękowych zdecydowanie zyska na znaczeniu. Druga płyta formacji New Dilemma, która przy okazji rozrosła się z kwintetu do sekstetu, to przykład predefiniowanej improwizacji w duchu kameralistycznym, pozostającej rzecz jasna pod silnym wpływem free jazzowego temperamentu lidera.  W aspekcie instrumentalnym – swoiste połączenie kwartetu free z instrumentami strunowymi, w aspekcie zaś personalnym - Frantz Loriot (altówka), Christopher Hoffman (wiolonczela), Josh Sinton (klarnet basowy), Pascal Niggenkemper (kontrabas), Flin Van Hemmen (perkusja) oraz nasz bohater (saksofon tenorowy). Dwupłytowy zestaw CD zwie się Months, Weeks and Days, składa się z dziewięciu kompozycji (chyba winniśmy się trzymać tego określenia), a trwa blisko 110 minut. Nagranie studyjne z maja 2016 roku, dostępne na rynku od roku 2018 (OutNow Recordings).

Nie sposób nie nazwać Miesięcy, Tygodni i Dni dziełem epickim, z uwagi na jego rozmach, mnogość pomysłów aranżacyjnych, tygiel nieustających zmian w procesie narracji i całe mnóstwo doskonałych improwizacji, zarówno solowych, jak i kolektywnych. Jednej rzeczy na tej płycie nie uświadczymy wszakże z pewnością, a mianowicie – nudy! Być może niektóre utwory mogłyby być odrobinę krótsze, ale i tak dzieło Kretzmera nie wydaje się przegadane, albo zbyt rozwlekłe. Daleko mu do porażającej epickości czteropaków Anthony’ego Braxtona, tudzież wielodyskowego dzieła Tyshawna Soreya Pillars.

Wejście w dzieło od razu stawia nas na baczność. Blisko 20 minutowa pieśń otwarcia rodzi się w kameralistycznej plątaninie wyłącznie ciekawych dźwięków – rezonujące smyki, liczenie strun, małe percussion i masywny, nisko zawieszony temat podawany przez saksofon i klarnet basowy, powolny i smagły bass drone chamber! Narracja nabiera wiatru w żagle – temat gaśnie na strunach, a dęciaki zaczynają harcować w najlepsze. Free jazzowa kipiel z tenorem w roli wodzireja nie trwa jednak długo. Płomień przygasa przy wtórze strings, a bystre solo czyni klarnet basowy, mając za partnera grzmiący kontrabas i ludzkie gardło – upalone chamber z jazzowym wrzaskiem dętym. Sytuacja dramaturgiczna zmienia się, jak w kalejdoskopie – sporo akcentów kolektywnych, erupcje mocy komentowane stonowanymi pasażami, zapewne po części powodowanymi dyktatem pięciolinii, wreszcie w pełni demokratyczny dostęp do przestrzeni nagrania dla każdego z instrumentów, także w zakresie indywidualnej kreatywności. Od spokoju rozjuszonej kameralistyki po ścianę free jazzowego ognia. Zmiany, zmiany, zmiany…. Drugi utwór otwierają strunowce, posyłając zalążek tematu. Tenor wrzeszczy z desperacji, a klarnet basowy gra marsza. Po chwili jazzowy duet saksofonu i perkusji, który napotyka na agresywną postawę violi i cello, wspieranych zazdrosnym klarnetem basowym. Kolejny doskonały moment, to wspólny, krwisty pasaż dętych w tle niemal tanecznych podrygów reszty sekstetu. Co rusz dynamiczna faza improwizacji natyka się na komentarze czytane z pięciolinii, które na moment gaszą jej ogień lub wkręcają cały zespół w nowy wątek narracji. Początek trzeciej historii, to dramatyczny wrzask klarnetu basowego i temat grany wysoko, głównie przez strings. Perkusja wchodzi po dwóch minutach i zabiera wszystkich na free jazzową galopadę. Po jej wybrzmieniu, głos rozpaczy staje się udziałem altówki i wiolonczeli, po czym zostaje cudownie ugaszony preparacjami kontrabasu i dęciaków. Po chwili wszyscy znów gnają na zatracenie, a światło gasi perkusja. Czwarta część, to moment wytchnienia – piękna introdukcja wiolonczeli, brzmi jak temat wprost z Bacha, z komentarzem cello i percussion. Smukła meta ballada z grzmotami kontrabasu. Piąty utwór, który wieńczy pierwszy dysk – masywne, brudne intro w wykonaniu strunowców, wsparte hałasem talerzy. Saksofon i klarnet basowy po paru chwilach skrzeczą i złorzeczą, kreując molową, nieco histeryczną opowieść, która nie może skończyć się happy endem. Gęsta od potu, masywna narracja bez udziału perkusji, w której to dęciaki grają temat, a strunowce wyją do księżyca i zatracają się w tańcu.

Dysk drugi rozpoczyna także opowieść długometrażowa (ponad 17 minut). Perkusyjne intro, preparacje i grzmoty klarnetu basowego i kontrabasu, obok saksofon wraz z cello, grający temat z pięciolinii. Rwany, niepokojący walczyk dla niegrzecznych chłopców. Z czasem całość nabiera mocy, siłą ekspresji tenoru i ostrym, fermentującym tembrem kontrabasu. Po kolektywnej erupcji, strunowe wyciszenie, a zaraz potem kolejny, zmysłowy pasaż saksofonu z bystrym tłem ze strony pozostałych instrumentów. Znów pomysł goni tu pomysł – jest moment na liczenie strun na gryfie altówki, taniec masywnego smyczka po gryfie kontrabasu, prychy zirytowanego klarnetu basowego. Im bliżej końca, tym ogień narracji narasta - kilka bystrych, wyśmienitych ekspozycji solowych (altówka, klarnet, tenor, perkusja), które upstrzone kameralistycznym komentarzem docierają do ostatniego dźwięku. Temat drugiej opowieści wypływa spod strun, saksofon śpiewa bardzo jazzowo, a wszyscy szukają zwady. Po paru minutach nastaje dobry moment dla strunowców, które wojują z perkusją, a w roli mediatora, smakowity klarnet basowy. Ten ostatni transferuje narrację ku formule free jazzowego kwartetu bez udziału strings. Gdy te powracają, emocje gasną. Trzecia historia to duet saksofonu i perkusji. Bystrze brną w pół galopie, co rusz komentowani przez strunowce, które albo koją zszargane nerwy, albo wręcz dolewają oliwy do ognia. Po chwili mamy tu małą wojnę free jazzu z chamber – kwartet grzmi i skrzeczy, ale viola & cello, choć w mniejszości, nie dają za wygraną. Gdy ostateczne zjednoczenie dokona się na naszych uszach, ognisty finał tryska emocjami. Wreszcie czas na finał wielomiesięcznej epopei – deep drums, nisko zawieszone wiolonczela i klarnet, długie i ponure pasaże drones inside & outside. Tenor prycha suchym powietrzem, strings grają barok, klarnet śpiewa pokrętną kameralistykę. Gdy wszystko wskazuje na to, że meta melodyjny pasus saksofonu wieści koniec płyty, repetujące strunowce, a potem także perkusjonalia, sieją ferment i budzą demona swobodnej kreacji. Pożegnanie nie jest zatem słodkie – całkowicie wyzwolony tenor grzmi na tle opadających, strunowych dźwięków, po czym gasi światło przy blasku rezonujących talerzy.




Trio

Na zakończenie pierwszej bytności *) Yoni Kretzmera na spontanicznych łamach, proponujemy odrobinę wytchnienia przy dalece swobodnych improwizacjach trąbki, kontrabasu i saksofonu tenorowego. Studyjna rejestracja z 2016 roku, ze słynnego studia Systems Two na Brooklynie: Thomas Heberer na trąbce, Christian Weber na kontrabasie i Yoni Kretzmer na saksofonie tenorowym. Ich płyta z roku 2018 zwie się BIG (OutNow Recordings), składa się z sześciu improwizacji (być może poprzedzonych drobnymi ustaleniami scenariuszowymi), trwa zaś 44 minuty i 49 sekund.

Jazzowe intro, klejone ciepłymi frazami, które jednak dość szybko łapią brud i szukają, póki co, incydentalnych preparacji, to sytuacja na wejściu. Trąbka jakby z bajki kameralistycznej, kontrabas z oceanu swobodnej improwizacji, zaś saksofon po kolana zanurzony w dorobku free jazzu. Drugi odcinek, uprzedźmy przebieg wypadków – podobnie jak ostatni, jawi się najciekawszym momentem Dużego. Na początek agresywne preparacje, szorstkie, bezczelnie rwane frazy, smyczek, który goreje i tuba saksofonu, która krzyczy. Rytm, ekspresja, a w drugiej fazie nagrania doskonały deep bowed bass. Trzecia opowieść skrojona chyba w celu przygaszenia entuzjazmu recenzenta – wysoka trąbka, niski saksofon i dudniące pizzicato kontrabasu. Pasywne chamber, budowane bez specjalnej chemii pomiędzy jego twórcami. Na plus ciekawe dialogi trąbki i tenoru w estetyce stevensowskiego Flower.

Czwarta improwizacja stawia na długie pasaże. Smyk, znów osadzony niemal na dnie kontrabasu, czyni tu najwięcej dobrego. Piąta historia, to ciekawy krok w kierunku preparacji i akcentów sonorystycznych. Trąbka dmie po krawędziach, oddycha ciężkim powietrzem, struny kontrabasu rwą się jedna po drugiej, a saksofon szuka intrygujących dźwięków w czwartym wymiarze. Potem wszyscy czynią dwa kroki w kierunku jazzu, ale pomysł zostaje niezwłocznie odwołany, czyniąc finał bardzo udaną preparacją. Ostatni utwór na płycie, jako się rzekło, sporo rekompensuje, nie tylko dlatego, że jest najdłuższy i nieźle upstrzony ciekawymi sytuacjami. Zaczyna go gadulstwo trąbki i zwinne szarpanie strun, które stara się naśladować saksofon. Narracja pachnie jazzem, ale wszystko zdaje się być tu robione z zębem. Saksofon dmie z klasą (choć nie taką, do jakiej przywykliśmy na dwóch poprzednio dziś omawianych płytach), nie skąpi swoim frazom melodyjności. Jeśli partnerzy na moment zaczynają przynudzać, wrzuca wyższy bieg i nie pozwala przygasnąć narracji. Znów kapitalną robotę czyni kontrabas i jego wyjątkowo nisko zawieszony smyczek. Dobre zakończenie płyty zawdzięczamy tenorowi, który brudnym, masywnym flow wieńczy nagranie. Gdy na ostatniej prostej trąbka szumi na potęgę, ten rży i daje do wiwatu.


Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań.


*) wnikliwa analiza śledcza Pana Redaktora wykazała, iż Yoni był – epizodycznie – gościem tych łamów, niemal 4 lata temu, przy okazji krótkiej notki o poprzedniej płycie 2Bass Quartet Book II. Tamże – proroczo – obiecaliśmy śledzić dalsze poczynania Kretzmera! Here We Are!



środa, 8 stycznia 2020

Rdza! Favorite Duets! Mózg Injectors! Muzyka Z Mózgu - Reinkarnacja!


Płyta formacji Arhythmic Brain From The Begining To The End, która ukazała się ponad 16 lat temu, jako numer 7 katalogu Muzyka Z Mózgu, zgodnie ze swoim tytułem zakończyła żywot serii wydawniczej, dokumentującej szaloną muzykę, jaka od mniej więcej połowy lat 90. ubiegłego stulecia powstawa ła w Bydgoszczy, w Klubie Mózg.

Wspomniany w tytule płyty koniec nie okazał się jednak wieczny! Trybuna Muzyki Spontanicznej z radością donosi, iż nieoczekiwany ciąg dalszy właśnie nastąpił! Minionej jesieni ukazały się bowiem trzy płyty Muzyki Z Mózgu pod numerami katalogowymi 8, 9 i 10! Radość nasza jest przeto ogromna, stymulowana dodatkowo jakością muzyki tam zawartej. Z ogromną przyjemnościową zaglądamy do środka każdej z nich.

Zaczniemy od 12-osobowej orkiestry, potem pochylimy się nad siedmioma skromnymi duetami persony z pewnością niezwykle ważnej dla historii opisywanego dziś zjawiska, a na koniec zagościmy na płycie sekstetu złożonego z lokalsów i pewnego zacnego gościa ze Zjednoczonego Królestwa. Dodajmy już teraz, że wszystkie płyty dostępne są na nośnikach CD (trzecia z nich również jako LP), a także w plikach – całość na stosownej stronie bandcampa, której adres znajdziecie na końcu tejże epistoły.




Rdza Yass Improvisation

Nagranie powstałe w nocy z 25 na 26 czerwca 2019 roku w sali koncertowej im. Romana Sucheckiego Akademii Muzycznej w Bydgoszczy. Orkiestra zwie się Rdza, a w jej składzie odnajdujemy następujące imiona i nazwiska: Antonina Nowacka - głos, Mamadou Ba alias GÓO - głos, Piotr Mełech – klarnet, klarnet basowy, Ray Dickaty – saksofon sopranowy, Jan Małkowski – saksofon altowy, Jędrzej Łagodziński – saksofon tenorowy, Maksymilian Gwinciński – flet, dyrygentura, Jakub Królikowski - fortepian, Jarosław Majewski – kontrabas, leader, Sławek Janicki - kontrabas, Dominik Mokrzewski – perkusja, instrumenty perkusyjne, Jacek Buhl - perkusja, instrumenty perkusyjne. Godzinny występ orkiestry składa się z siedmiu części opatrzonych tytułami. Dodajmy, iż wszystkie kompozycje są dziełem uczestniczących w nagraniach muzyków.

Głosy obojga płci, masywny blok pięciu instrumentów dętych, piano i podwójna sekcja rytmiczna – siła rażenia mazowiecko-kujawskiej efemerydy musi być przeogromna, niezależnie od poziomu rdzy na poszczególnych jej elementach składowych. Spektakl zaczyna damskie … jodłowanie po japońsku. Półtorej minuty wstępu, który stawia nas na nogi i w tym stanie pozostawia do ostatniego dźwięku. Masywna orkiestra wchodzi do gry całym arsenałem środków głosowych i instrumentalnych. Krzyki, rwanie strun kontrabasów i ezoteryczne bębnienie. Piękna, jazgotliwa rozgrzewka przed improwizacyjną bitwą. Imponujący, intensywny, intrygujący balans muzycznym ciałem. Nadęte tempo, bystre skoki w bok klarnetu i saksofonów, free jazz godny swych wielkich korzeni (Roots!). Początek trzeciej opowieści tli się na gryfach kontrabasów. Moc perkusjonalnych błyskotek, dęte zaloty z nagrzewających się tub, pomruk męskiego głosu. Hippisowskie rozchełstanie w oczekiwaniu na rajskie gody! Swobodna improwizacja, która szuka inspiracji poza masywem Uralskim, z europejskiej perspektywy patrząc, uroczo narasta, przypomina wielobarwny kalejdoskop, który płonie od spoglądania w kierunku słońca. Czwarta historia powraca do tempa z tej drugiej – masywny drum’n’bass z pianem w tle. Podwójna moc, która nie bierze jeńców. Dęciaki komentują unisono, jakby miały przed sobą instrukcje graficzne. Po paru chwilach fire music skrzy się na całej scenie, choć saksofony mają jeszcze chłodne lonty. W tym tyglu nieoczywistości świetną ekspozycję serwuje saksofon altowy, tuż po nim fortepian. Bystry galop zostaje zwinnie wyhamowany ptasim śpiewem i burczeniem kontrabasów.

Piąta opowieść – głosy śpiewają, drży klarnet basowy i saksofony uczepione jego stóp. Struny i talerze rozmyślają w skupieniu, mężczyzna mantruje, kobieta kwili jak sroczka. Basy przesuwają po podłodze masy ciężkiego powietrza. Heavy chamber as well! Garść perełek z klawiatury fortepianu ogłasza ciszę przed burzą. Tytułowe Yass Improvisation zabiera nas bowiem w ponad dwudziestominutową podróż po szerokiej dolinie open … jazzu. Basy i perkusje stawiają dynamiczny, masywny flow i będą w nim trwać przez cały czas ekspozycji. Rockowa dynamika i jazzowe improwizacje – najpierw sopran, potem klarnet basowy, fortepian, alt, flet, tenor, kontrabasy i perkusje. Każdy ma tu swoje parę sekund, które w pełni wykorzystuje. W ramach interludiów dęciaki grają komentarz, który brzmi jak zapis kompozycji na pięciolinii. Przewrotnie utwór, który ma improwizację w tytule jawi się, jako ten najsilniej … skomponowany, czy zaaranżowany. Siódma historia, krótkie zwieńczenie spektaklu, który wart jest niejednokrotnego powtórzenia. Preparacje kontrabasu, pomruki klarnetu basowego, od ciszy po nieco głośniejsze inkrustacje. Saksofony prychają, basy drżą, smyki jęczą w oczekiwaniu na odpust zupełny. Opowieść narasta i gaśnie w tempie marsza pogrzebowego. W roli niosącego flagę pokoju, klarnet basowy.




Favorite Duets 

Sławek Janicki, kontrabasista, z pewnością jeden z dwóch najbardziej charakterystycznych dla Muzyki Z Mózgu artystów, na krążku o wszystko mówiącym tytule Favorite Duets, prezentuje siedem improwizacji (jedna studyjna, sześć koncertowych), poczynionych w latach 2017-19 z muzykami, których szczególnie ceni i lubi. Po kolei, będą to: David Moss, Nicola Hein, Mark Feldman, Peter Brötzmann, Kazuhisa Uchihashi, Jerzy Mazzoll i Sainkho Namtchylak. Odsłuch całości zajmie nam 44 minuty i 9 sekund.

Zaczynamy od duetu z Davidem Mossem, który używa głosu i perkusjonalii. Masywne pizzicato kontrabasisty i równie wyraziste wyczyny wokalisty, który początkowo wydaje dźwięki scatem lub techniką, która zdaje się być do niego bardzo zbliżona. Na granicy melorecytacji, z całym bagażem historii improwizowanych dźwięków wprost ze strun głosowych Phila Mintona. W dalszej części utworu dostajemy także garść preparacji na strunach kontrabasu (nie bez udziału smyczka) i ekspresyjnych perkusjonalii. Drugi duet z gitarą elektryczną – od startu smyczek, który kaleczy struny i post-elektroniczny pomruk gitary, która szuka sprzężeń i przepięć energetycznych. Posmak zbuntowanego industrialu, wszystko czynione na dużej dynamice. Kontrabas brzmi, jakby łyknął dużą porcję prądu.

Czas na spotkania z legendami! Trzecia historia, najdłuższa, to duet Janickiego z amerykańskim skrzypkiem Markiem Feldmanem. Ten drugi od początku rusza we frywolny, jakże swobodny taniec po gryfie. Melodyjne podrygi, w których zwoje wplata się także lekkie, kontrabasowe pizzicato. Wszystko wszakże znów dzieje się w tempie godnym najlepszych sprinterów. Przed upływem trzeciej minuty do gry wchodzi dobrze naoliwiony smyczek i zaczyna się jazda zasadnicza. Muzycy nie unikają imitacji, skrzypek często sięga po semickie frazy. Kontrabas łapie moc, skrzypce nie gubią taneczności, a całość improwizacji nabiera post-barokowego przepychu. Ostatnie, śpiewne dźwięki odnajdują na gryfach swoich instrumentów. Dwie sekundy przerwy, a na scenie pojawia się sam Peter Brötzmann! Ma w usta saksofon, który po ułamku sekundy brzmi jednak jak … tarogato! Kontrabas podaje adekwatną dynamikę, a dęciak zaczyna słać śpiewne, krzykliwe podmuchy gorącego powietrza, rzeklibyśmy Peter like Peter! Muzycy zdają się być jednak dalecy od rozwiązań, jakich moglibyśmy się spodziewać – bystrze tłumią emocje, szukają chwilowego uspokojenia. Smyczek definitywnie łagodzi obyczaje, a nam nie pozostaje nic innego, jak uznać ten fragment improwizacji za jeden z bardziej spokojnych i wyważonych w wykonaniu Niemca, nawet w ujęciu dalece historycznym. Na finał – żeby nie było! - obaj muzycy pięknie wpadają w rozedrgany emocjonalnie galop. Brawo!

Powracamy do duetu z gitarą pełną prądu, wzmacniaczy i przetworników dźwięku. Masywne pizzicato, które szybko znajduje wsparcie w ołowianym smyczku i gitara, która zdolna jest uczynić tu wszystko. Pulsuje, drży i szeleści. Śle delikatne flażolety i pokrzykuje niczym dęciak. Japończyk po paru minutach brzmi już jak mała orkiestra i wydaje jednocześnie kilka pasm fonii bardzo różnej proweniencji. Posmak post-industrialu, ambientu, zwinnej psychodelii, a wszystko na tle kontrabasu traktowanego smyczkiem, który sieje artystyczne spustoszenie. Tuż potem, u boku Janickiego staje kolejny bohater epoki Muzyki Z Mózgu, Jerzy Mazzoll. Wieczni przyjaciele plotą ciekawą meta balladę, wzbogacaną od czasu do czasu bystrymi okrzykami bardzo swobodnej, acz kontrolowanej improwizacji. Wreszcie finał płyty z głosem kobiecym, jedynym w swoim rodzaju. Piękna klamra spinająca, świetnie skonstruowany dramaturgicznie, zestaw duetów. Sainkho zdaje się być lekka jak puch, acz groźna jak tygrysica. Sławek i jego smyczek - zdystansowani, pewni siebie, melodyczni i punktualni. Zmysłowa rozmowa kobiecego głosu z męskim tembrem kontrabasu - o życiu i innych istotnych zjawiskach wszechświata.




Mózg Injectors Feat. Fred Frith  Sylvan Trail

Koncert zatytułowany Sylvan Trial miał miejsce w klubie Mózg, w czerwcu 2018 roku. Formacja, która na jego potrzeby nazwała się Mózg Injectors (Artur Maćkowiak – gitara, Łukasz Jędrzejczak – elektronika i głos, Sławek Janicki – kontrabas, Mikołaj Zieliński – gitara basowa oraz Qba Janicki - perkusja, instrumenty perkusyjne) spotyka na scenie wybitnego gitarzystę brytyjskiego, dla wielu legendę rockowej improwizacji, Freda Fritha. Muzyka jest nieprzerwanym, blisko 50-minutowym ciągiem dźwięków.

Szmer oczekiwania, pojedyncze dźwięki wyrwane z kontekstu i czasu, innymi słowy - rozgrzewka małej filharmonii, w oczekiwaniu na spóźnionych widzów. Małe plamy z basu i gitary, szelest perkusjonalii, pre-elektroniczne brzęczenie na kablach. Narracja sekstetu systematycznie narasta i łyka wszystkie napotykane dźwięki – gitary, posadowione na przeciwległych flankach, mantrycznie repetują, dzwonki i misy dźwięcznie tańczą na werblu. Małe preparacje, masywne basy i delikatna elektronika. Improwizowany, post-rockowy tygiel nabiera mocy i niezbędnej elektryczności scenicznej. Żwawa, bystra opowieść, pulsująca rytmem, iskrząca się drobinkami psychodelii, z gitarami w roli głównych wichrzycieli. Duża swoboda, moc kreatywnego pomyślunku, demokracja ludowa ze wskazaniem na lewą gitarą, którą niechybnie dzierży w dłoniach nasz gość specjalny.

W 13 minucie krok gitar w wielobarwny ambient wyznacza nowy wymiar spektaklu. Kilka minut zdaje się wystarczać, by ansambl ponownie zebrał się do drogi ku wysokiej górze. Frith zagłębia się w gęstej strukturze ambientu, zaś reszta załogi rozbłyska urodą kreatywnego szaleństwa, tworząc obszerny strumień dźwięków, pełnych emocji i swobody improwizacji. Perkusjonalny kolektywizm, separatywne gitary i bystre preparacje ostro zakończonym smyczkiem - od hałasu do ciszy, od skupienia do rozwichrzenia. Po 30 minucie narracja wydaje się być nad wyraz stabilna. Gitara Fritha bystrze repetuje, sekcja rytmu i życia grzmi i dudni, a perkusjonalne preparacje, smyczek na gryfie kontrabasu i druga gitara szukająca psychodelii, dopełniają obrazu narracji, która upływa w artystycznym umiarkowaniu. Śmiało można ogłosić stan mrocznego spowolnienia, które być może trwa o kilka minut za długo. Szczęśliwie, w połowie 43 minuty, aktywizujący się drumming, czerstwy ambient prawej gitary i basowe pląsy przenoszą flow opowieści w bardziej dynamiczne stadium. Spirala emocji zostaje nakręcona – psycho dynamic dance till the end! Obie gitary dają do wiwatu, sekcja kręci tłusty groove, głos ludzki wyje z zadowolenia. Improwizacja gaśnie przed upływem 50 minuty, głównie na barkach rozpływających się gitar.


Wspomniany na wstępie adres, niezbędny dla odsłuchu i zakupów.

piątek, 3 stycznia 2020

Next Details from Stevens and Gjerstad’ Friendship!


Z historii formacji Detail *) - Grudzień 1981: W Polsce dzieci nie idą do szkoły, bo pan w czarnych okularach ogłasza, że mamy wojnę. A do dalekiego Stavanger, także z perspektywy Londynu, na zaproszenie młodego saksofonisty Frode Gjerstada, przybywa znamienity brytyjski perkusista, kompozytor i improwizator John Stevens. Do lokalnego Jazzklubb zabierają ze sobą keybordzistę Eivina One Pedersena, stałego jazzowego kompana Frode’ego. Grają dynamiczny koncert, który uzupełniony o nagrania odsłuchowe z dnia poprzedniego, Frode wydaje na dwóch kasetach, w swoim raczkującym Circulasione Totale (cztery improwizowane fragmenty, trwające blisko 110 minut, nr katalogowy 004-005), jako Gjerstad/ Pedersen/ Stevens X-mas Cards Vols 1 i 2.




Dziś dostajemy to nagranie ostatecznie w ośmiu częściach (czas trwania, jak wyżej). Surowa, swobodna, free jazzowa opowieść, w trakcie której młodzi Norwegowie tryskają emocjami i kreatywnym pomyślunkiem, a nieco starszy Anglik bystrze ogarnia całość i nadaje nagraniu niezbędnej dynamiki. Gatunkowy rollercaster, niczym film akcji, który nieustannie zaskakuje nas zwrotami narracji, dramaturgicznymi niespodziankami, ciągłymi zmianami instrumentów, a wszystko podszyte zdaje się być niemal egzystencjalnym humorem a’la Quentin Tarantino, wynikającym przede wszystkim z ogromnej radości ze wspólnego grania. Zupełnie nic nie ujmuje tej rejestracji fakt nieco bootlegowego brzmienia i iście punkowej edycji (w prawie każdy utwór wchodzimy już w trakcie jego trwania, często są one na koniec wyciszone). Pierwsze spotkanie muzyków, które zaowocowało powstaniem formacji, która nazwę Detail przyjęła niemal rok później, gdy dołączył do niej Johnny Dyani.

W koncertowo-studyjne nagranie wchodzimy bez pukania do drzwi, w sam środek bardzo energetycznej narracji. Elektryczny instrument klawiszowy, który brzmi niczym upalony Hammond (lewą ręką Pedersen podaje dynamiczną linię basu), mocny, masywny tembr saksofonu tenorowego i wreszcie kompulsywny, obsesyjnie rytmiczny drumming. Akcja goni tu akcję – już w 7 minucie Stevens proponuje bystre solo, po chwili podobnie rzecz się ma z Gjerstadem, po którego małej erupcji, Pedersen przechodzi na fortepian. Ekspresja narracja nie traci wszakże nic ze swojej mocy, co podkreśla solowy, free jazzowy pasus pianisty. Ten ostatni pod koniec pierwszej, ponad 20 minutowej części, w powrotem przenosi się na elektryczny klawisz, co skomentowane zostaje przez … flet Frode’ego i kornet Johna, a sama opowieść na moment staje się delikatnie zadumana. Drugi utwór dla odmiany jest dość krótki, zaczyna się meta lirycznym duetem piana i saksofonu, a kończy free jazzowym galopem tria.

Trzecia część stawia na dynamikę, zadziorne brzmienie Hammonda i saksofonu, a także sporo swingu pod stopami drummera – prawdziwe power trio! Akcja zmienia się jak w kalejdoskopie – emocje free jazzu, garść swobodnej improwizacji (jest Stevens, zatem sięgnięcie po call & responce wydaje się oczywiste), spowolnienie czynione masywnością klarnetu basowego, wzbogacone preparacjami. Po pewnym czasie Pedersen przechodzi na fortepian, a opowieść na poły repetytywna, staje się jednym z najlepszych fragmentów nagrania, szczególnie w wykonaniu Gjerstada. Czwarta część stawia na rezonujące talerze, wytłumiony saksofon i fortepianowe preparacje – wszystko czynione jest tu z niebywałą swobodą, świetnie skomunikowane. Przykład rozchełstanego open jazzu, który na koniec łapie płomień emocji godny Alberta Aylera.

W początek drugiej kasety (trzymajmy się analogowej nomenklatury!) znów wchodzimy na dziko – free jazzowa kipiel z masywnym, nisko osadzonym Hammondem. Po chwili już kolejny trak - perkusyjne intro, wysoki lot saksofonu i piano, które płynie z daleko i jest bardzo stonowane. Mimo, iż perkusja i saksofon dość szybko wchodzą w fazę free jazzowej eskalacji, piano nadal gra swoje zadumane frazy, tworząc bardzo ciekawy dysonans dramaturgiczny.  Z tego mezaliansu, to ostatecznie piano zostaje na czele i toczy dalszą opowieść! Znów warto podkreślić klasę pianisty, którego sceniczne wyczyny zdają się być godne wszelkich mistrzów gatunku. Po 11 minucie do gry wchodzi klarnet basowy, piano repetuje, a drive perkusji ciągnie całość ku górze. Bardzo ekspresyjny moment – Pedersen jakby grał połamany ragtime, a wtóruje mu … kornet Stevensa. Smakowity taniec! Na finał kolejnej bardzo długiej części, dialog fortepianu i klarnetu basowego.

Początek siódmej część i znów słyszymy, że jesteśmy na koncercie – perkusyjne pląsy Johna i Eivina, flet Frode’ego. Ten drugi sięga po piano dopiero po czterech minutach. Opowieść nabiera dynamiki i gęstości na barkach świetnego altu. W dalszej części saksofonista na moment milknie, by dać się wyszaleć partnerom, a gdy powraca, moc znów jest z nimi – power trio again! Na finał całego wydawnictwa dostajemy coś na kształt agresywnego … ragtime’u. Gęste piano, masywny saksofon i perkusja, frazy jakby szyte noise’ rockiem – głośne i repetytywne. Na ostatniej prostej spotkać nas już może tylko jedno – ognisty free jazz!




Z historii formacji Detail - Maj 1989: Detail znów przyjmuje formę kwartetu. Tym razem jednak czwartym muzykiem zostaje skrzypek amerykański, Billy Bang. Na potrzeby radia norweskiego powstaje półgodzinny materiał (w trzech częściach), który trafi potem na kompaktowy krążek Less More (Circulasione Totale, 1991).

… Zaś pierwsze ich wspólne nagranie miało miejsce dokładnie 3 maja (West Audio). Frode przygotował dla nas dwa fragmenty, które trwają łącznie 48 i pół minuty. Zaczynają się one nad wyraz spokojnie – smukłymi, czystymi dźwiękami skrzypiec, smyczkiem zawieszonym na gryfie kontrabasu i małym percussion. Zwinne, kameralistyczne wprowadzenie dość szybko nabiera ognia dzięki zaangażowaniu się w proces saksofonu, który dodaje wszystkiemu bardziej jazzowego smaku. W 7 minucie Bang rozpoczyna pierwszy tego dnia taniec. Kontrabas Kenta Cartera skocznie mu akompaniuje. Po pewnym czasie opowieść nabiera dynamiki, Stevens śle synkopę za synkopą, choć saksofon Gjerstada czai się w kącie i raczej milczy. Gdy wchodzi do gry, do nieba ciągnie go masywny kontrabas. Z kolei po porcji milczenia skrzypiec, w okolicach 16 minuty gra już cały kwartet, co przy okazji czyni ów fragment szczególnie wartościowym. Pod koniec seta Carter zwinnie podaje rytm syczkiem, a całość pięknie gaśnie na talerzach i strunach skrzypiec.

Drugi set także rodzi się w spokoju ducha. Smyczek na kontrabasie, ciepłe skrzypce, równie wyrazisty saksofon i skoczna perkusja. Po upływie 9 minuty narracja tłumi emocje i wchodzi w fazę akustycznych cudów. Małe dialogi na boku, kontrabasowe solo, zwinne i lekkie jak pawie pióro skrzypce. Muzycy przypominają koniki polne, które hasają po zroszonej porannym deszczem łące. Nie brakuje małych preparacji, kornetu Johna. W 18 minucie opowieść, mimo, iż pachnie dobrą kameralistyką, bystrze nabiera wiatru pod żagle. Choć nadal jest lekka i zwinna, zaczyna już zionąć ogniem na prawo i lewo. Stevens dorzuca jazzowe frazy, Frode kąsa zza zasłony, a całość historii kończy się wyjątkowo dobrze.




Z historii formacji Detail - Czerwiec 1993: Na okoliczność występu na żywo w norweskim radiu, Detail formuje się w kwartet (na gitarze elektrycznej Pierre Dorge). Miejsce przechowywania prawie 70-minutowego zapisu koncertu nie jest znane.

… szczęśliwie Frode odnajduje na dnie swojej magicznej szafy ów koncert (który miał miejsce jednak w Klubie studenckim Folken) i prezentuje nam 37-minutowy jego fragment, podzielony na trzy części. Jego start jest nagły i kolektywny, zatem być może słuchamy go nie od pierwszego dźwięku. Filigranowa gitara, repetujący kontrabas (który brzmi jak bas elektryczny), śpiewny saksofon sopranowy i perkusista, który liczy krawędzie werbla – innymi słowy zrównoważony open jazz, który początkowo nie szuka zwady. Po krótkim stoppingu i garści preparacji, kwartet żwawo rusza we free jazzowy galop, który jednak szybko przygasa. Druga historia, to także kolektywnie podawany temat nagrania, mocno jazzowy, głównie z uwagi na frazowanie gitarzysty. Z czasem opowieść zagęszcza się, a muzycy zdecydowanie szukają już wzajemnych zaczepek.

Prawdziwe emocje ogarniają ich jednak dopiero w trzeciej, najdłuższej części koncertu. Zaczyna go rozśpiewany alt, a pozostałe instrumenty zwinnie mu wtórują, wydając dźwięki na sporej dynamice. Muzycy raczej rezygnują z indywidualnych popisów, stawiają na kolektywnie i bardzo swobodne improwizacje. Jeszcze ciekawiej robi się po 7 minucie. Gitarzysta zostawia za sobą jazzowe frazy i wchodzi bystrze do świata pogłosu, psychodelii i mrocznego post-ambientu. Kontrabasista dużo gra smyczkiem, a saksofonista i perkusista nieustannie dodają nowe elementy do tak już bogatej w wydarzenia narracji. W 13 minucie na niemal rockowe solo decyduje się Stevens. Po chwili mocne wejście ma bas, saksofon dla odmiany skupia się na niuansach, a gitara snuje filigranową opowieść. Mamy zejścia w duety, blask talerzy i podmuchy kornetu. Brawo!


Wszystkie nagrania dostępne są do odsłuchu w całości oraz niedrogiego zakupu na stronie:

*) pełny tekst polski i angielski, wraz z komentarzem Gjerstada, znajdziecie dokładnie tutaj: https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2019/01/frode-gjerstad-and-more-details-about.html