Matthias Müller, niemiecki puzonista, dojrzały wiek średni,
czyli 45 lat, był do niedawna dość rzadkim gościem w rozlicznych odtwarzaczach
redakcji. Powody tego stanu rzeczy nie są w tym miejscu istotne, jakkolwiek nie
sposób nie zauważyć, iż dyskografia muzyka nie jest nadmiernie rozbudowana.
Po prawdzie, jak dotąd ledwie jedna płyta z udziałem tego
muzyka skutecznie zagościła na mojej półce z płytami. Myślę tu o doskonałym trio
Astronomical Unit, które w doczekało się dwóch wydawnictw – Relativity (Jazzwerkstatt, 2009) i Super Earth (gligg Records, 2013).
Miałem przyjemność poznać pierwszą z nich. Obok kontrabasisty Claytona Thomasa,
w tej trzyosobowej efemerydzie free
improv muzykowali także Christian Marien na perkusji i Matthias Müller na
puzonie.
Szczęśliwie w roku bieżącym Matthias nagrał swoją pierwszą
solową płytę, a dalszy splot przyjaznych okoliczności sprawił, iż trafiła ona
do mnie. Tuż po niej duetowo-trzyosobowa edycja dla Creative Sources, a potem
cztery inne, nieco starsze płyty dwóch duetów i jednego kwartetu. Innymi słowy
- słuchanie muzyki puzonisty stało się w ostatnich tygodniach niemal codzienną
powinnością Pana Redaktora. A refleksja post factum mogła być tylko jedna - ile wspaniałej muzyki krąży samotnie po
świecie i nie jest do końca poznana, ani tym bardziej, artystycznie zdiagnozowana.
Zgodnie zatem z zasadą lepiej
późno niż wcale, czym prędzej przystępujemy do szybkiej rozprawki, której
naczelnym zadaniem będzie udowodnienie tezy, iż Matthias Müller to doprawdy
wyśmienity muzyk.
Dowód pierwszy. Solo Trombone
Latem ubiegłego roku w rodzinnych stronach, na niemieckiej
prowincji (Kirchtimke), puzonista rejestruje niedługi materiał, który następnie
wydaje własnym sumptem pod precyzyjnym i niebudzącym wątpliwości tytułem Solo Trombone (MaMü Music, 2017). Trzy
swobodne improwizacje z tytułami trwają niespełna 40 minut.
Bell czyli dzwon.
Głębokie, krystalicznie czyste drobinki dźwięków, niczym biały szum akustyczny
szczelnie wypełniają receptory słuchu recenzenta. Krople wirtualnej wody w
tubie, post-elektronika bez bajtu
pamięci. Dynamizm, zapalczywość, konsekwencja w dbaniu o niuanse brzmieniowe.
Prawdziwe piękno najgłębszych zakamarków dużego instrumentu dętego, blaszanego.
Potok dźwiękowej świadomości, literatura faktu. Akustyczny dron ze skromnymi
modyfikacjami natężenia fonii. Jako kontrapunkt, szmery z zapoconej wajchy i przedechy o walorach
perkusyjnych. O stosowanych metodach artykulacji muzyka możnaby książkę
wielotomową popełnić. Barokowy przepych. I to na tak trudnym, bywa, że uciążliwym
instrumencie, jak puzon… Armia jakże muzycznych narzędzi w użyciu – wiertarka, szlifierka, tokarka. Iście diabelski
dobosz! Około 12 minuty opary akustycznego dark
ambient. Blaszakowy hymn dla
nieopornych. Szorstka, ale wciąż bogata w fajerwerki narracja. Jeden utwór, a
to bodaj szósta, czy siódma zmiana kierunku improwizacji. Z kajetu recenzenta:
napisać, że muzyk jest bardzo zaawansowany technicznie, to jakby nic nie
napisać.
Valve czyli zawór. Rodzaj melodii? Pieśń dla
potępionych w nieistniejącej wojnie światów. Czyste, niepreparowane dźwięki
nawet przez kilka minut. Niczym frachtowiec dobijający do portu. Piękny sound, który ulega systematycznemu
zabrudzaniu się. Bezczelnie konkretna
sonorystyka. Wydechy przechodzące w drżenie.
Slide czyli ślizg.
Plumkanie na temat, brzmienie w
estetyce najlepszej filharmonii świata. Dźwięki znów chcą się lepić w dron,
który przerywany bywa jedynie na ułamki sekund, by złapać oddech (z kajetu
recenzenta: na puzonie można grać przy użyciu oddechu cyrkulacyjnego?). Zdaje się, że Matthias daje radę!
Szalony muzyk! No… prawie daje
radę. Narracja toczy się teraz w wąskim paśmie, ale jest niezwykle intensywna.
Bardzo wyjątkowy ten ślizg! - dodaje
z uznaniem recenzent. Jeśli Bell był
barokowo bogaty, to Slide jest
stylistycznie jednorodny, wręcz purytańsko jednorodny. W drugiej części
improwizacji dynamika hamuje – czas to odpowiedni na sonorystyczne popisy, w
trochę minimalistycznej konwencji. Ale jakby… dwa puzony tu grały (i to, jak
pięknie!). Znów sound puzonu, wraz z
upływem czasu, intrygująco się zabrudza. Na finał próba quasi dronu, który wyrusza w podróż dokądkolwiek, bez biletu
powrotnego. Biały szum z czerwonymi wypustkami. Chropowata semantyka czystego
dźwięku puzonu. Craziness!
Dowód drugi. Quiet Notes And The Fascination Of What's Complex
Pozostajemy na półce ze świeżymi, tegorocznymi
wydawnictwami. Dwa koncerty, jakie miały miejsce dzień po dniu, pod koniec maja
2015r. Jesteśmy w Monachium, imprezy kulturalno-oświatowe są dwie, a materiał
zarejestrowany w ich trakcie trafi na dwa dyski jednego wydawnictwa, które
nazwane zostaną Quiet Notes And The
Fascination Of What's Complex (Creative Sources, 2017). 29 maja Matthias
gra w trio, dzień później w duecie. Na płycie muzykę z tych incydentów
zaprezentowano w odwróconej kolejności. Wnikliwa analiza Pana Redaktora
dowodzi, iż uczyniono słusznie, umieszczając na dysku pierwszym materiał
nieporównywalnie ciekawszy artystycznie.
Zacznijmy od Cichych
Notatek. Na scenie jesteśmy zatem dzień
później, a wraz z nami Matthias Müller na puzonie oraz Udo Schindler na
klarnecie basowym i saksofonie sopranowym. Panowie będą swobodnie improwizować
(choć epitet muzyka skomponowana
pojawia się pismem drukowanym) w trzech odcinkach, oznaczonych zmyślnymi
tytułami, których odsłuch nie zajmie nam więcej niż 39 minut.
Pierwszy. Na
początek bardzo rozdyskutowana, ale spokojna narracja dwóch skorych do
kompromisów dęciaków. Muzycy podążają
w dość rytmicznym szyku, pozostając na skraju sonorystycznych incydentów. Idea
tego przedsięwzięcia była chyba odrobinę przegadana
przed występem (takie przynajmniej wrażenie odnosi recenzent). Po stylowej
introdukcji, puzon tętni na sucho,
czemu towarzyszą drobne, imitacyjne zachowania klarnetu basowego (ale iskry
lecą!). Pojękiwania i techniczne fajerwerki są udziałem głównie Matthiasa, ale
Udo też nie chce być mniej wyrazisty w tej kwestii. Puzon intonuje burzę
piaskową. Muzycy brną przez improwizację bez specjalnych eskalacji napięcia.
Estetycznie bliżej im nawet do ciszy i ekstremalnego skupienia. Drugi. Puzon atakuje wysokim dźwiękiem
(jakaś przystawka, a może czegoś brak?), by za moment przejść do strefy szmerów
i korpulentnych przedechów. Saksofon sopranowy kwili nieco przepraszającym tonem, ale jest precyzyjny i
akustycznie adekwatny. Puzon potrafi imitować szczoteczki drummera. Sopran w tej kwestii nie ma zdania. Narracja znów wchodzi
w stadium ożywionej dyskusji, niebanalnej wymiany zdań na dowolne tematy.
Erudyci! Tu każde słowo ma trochę
inny smak, a każdy dźwięk zdaje się być artystycznym argumentem nie do
odparcia. Im bardziej muzycy stają się spokojni, tym bardziej poziom entuzjazmu
recenzenta rośnie. Trzeci. Powraca klarnet
basowy. Udo i Matthias prowadzą nieco niedźwiedzią
pogawędkę. Dmą, burczą i klekoczą. Ten
pierwszy pokazuje, że i on podręcznik technik artykulacyjnych przeczytał ze
zrozumieniem (sonorystyka kropelkowa).
Nie brakuje drobnych repetycji i chwil zadumy. Puzon ponownie jest suchy jak osiemnastowieczny parowóz.
Znów krok w kierunku ciszy zdaje się być mistrzowskim posunięciem muzyków. Dwa akustycznie
subtelne kocury na niezobowiązującym polowaniu. Gdy odzywają się głośniej,
każdy z nich ma własny punkt widzenia (odrębna polityka brzmienia!) i nie
zawsze kompromis jest jedynym rozwiązaniem. Gdy sytuacja sceniczna tego wymaga,
potrafią wszakże w mgnieniu oka łapać wspólny język. Jeśli klarnet basowy
proponuje głęboko zaszytą melodykę, puzon - w komentarzu - ucieka w skowyt,
wieńczony akustycznym dygotem. Finałowa dynamizacja dodatkowo uwypukla jakość
tego duetu. Matthias wręcz płonie z emocji (what
a game!).
Teraz cofamy się w czasie o 24 godziny. Fascynacja Skomplikowanym. To tytuł spotkania. Do Matthiasa i Udo
(ten chwyci także za kornet) dołącza Gunnar Geisse na laptopowej gitarze (cytuję za okładką). Panowie zagrają bardzo
swobodną improwizację w jednym ciągu dźwiękowym, która potrwa 55 minut.
Gitara, wetknięta do
laptopa od pierwszej sekundy tego koncertu, zawłaszcza lwią część
przestrzeni akustycznej. Absorbuje uwagę, ale czy sprawia radość? Dęciaki okopane na przeciwległych
flankach, zmuszone są do walki o przetrwanie i ustawicznie przypominanie o
swoim istnieniu. Ich incydenty sonorystyczne giną w sosie elektroakustycznym,
generowanym przez gitarzystę. Jeśli celem tego ostatniego jest psychodeliczny zaśpiew, puzon i kornet mają parę chwil
dla siebie i pięknie kooperują. Gdy rockowe ornamenty i niekontrolowane przestery (w odczuciu nieco
skonfudowanego recenzenta) biorą górę, dęciakom
pozostaje taplać się w ciszy. Choć z
drugiej strony, w momentach eskalacji natężenia dźwięków, jeśli pojawia się
choćby odrobina kooperacji na linii skrzydła - centrum, muzyka znacznie zyskuje
na wartości. Gdy jednak hardelectronic
zaczyna dominować, Geisse zostaje na scenie sam, w obliczu osobistego przerostu
kreacji. Jeśli tylko dęciaki zyskają
nieco przestrzeni, płyną uroczo i zdolne są do podejmowania prób nawiązania dialogu z gitarą (niestety bez wzajemności). Tak dzieje się, choćby w środkowej
części tej zbyt długiej improwizacji (z kajetu recenzenta: puzon i saksofon
uwolnione ze szponów gitary i laptopa, dzień później dadzą wyśmienity koncert –
ale o tym czytaliście już dwa akapity wyżej). Po 45 minucie muzyka trzech
instrumentalistów delikatnie zaczyna się zazębiać, ale to znów skrzydła
dostosowują się do dyrektyw z centrum. Następujące tuż potem eksperymenty w
estetyce drum&bass recenzent
pozostawia bez komentarza. Podobnie, jak finalizujące tę płyty sample z laptopa,
które przypominają przegląd zawartości twardego dysku zagubionego artystycznie
gitarzysty. Im bardziej recenzent zagłębia się w niuanse tego fragmentu
dwupłytowego wydawnictwa, tym bardziej docenia i tęskni za krążkiem numer
jeden.
Dowód trzeci. Superimpose
Personalia niezwykle kreatywnego emancypatora prostego
zestawu perkusyjnego, Christiana Mariena, padły już w trakcie dzisiejszej
rozprawki, przy okazji wspominania tria Astronomical Unit. W tym zaś momencie, jego
grze do pary z Matthiasem Müllerem, przy okazji dwóch jakże szczególnych
wydawnictw płytowych, będziemy przypatrywać się znacznie intensywniej.
Panowie funkcjonują artystycznie pod szyldem Superimpose
(uwaga, słowo to w języku Szekspira nie oznacza wcale superimponujący; tu chodzi o czasownik nakładać się lub rzeczownik nakładka).
Start duetu miał miejsce w roku 2007 na płycie wydanej przez Creative Sources, a zatytułowanej
właśnie Superimpose. Kolejne dwa
spotkania, to krążek Talk Talk dla
Leo Records (2010) oraz winyl Edinburgh
dla Wide Era Records (2014).
Płyta Talk Talk (Gadu, Gadu) zarejestrowana została w
Wiedniu, w okolicznościach studyjnych, pod koniec listopada 2008 roku. Zawiera
sześć pasjonujących rozmów na
akustyczny puzon i takiż zestaw perkusyjny. Trwa 42 minuty.
Pierwszy.
Dynamiczny, nadaktywny, niezwykle kreatywny drumming,
któremu wtóruje szaleńczy, groźny puzon na rykowisku. Drugi. W ustach puzonu muzyk zakleszcza jurny tłumik i rusza w
swawolną galopadę. Perkusja dudni i dzwoni złowieszczo. Przebieg improwizacji
(status: music composed by the musicians)
jest intensywny, dźwięki siane są gęsto, ale cała narracja jest zwinna, jak
młody kocur i skacze z płotu na płot. Muzycy tańczą na rozgrzanym palenisku,
ale nie parzą sobie stóp, ani dłoni. Są niezwykle kreatywni i zawadiaccy w zachowaniu.
Trochę na siebie pokrzykują, nieco wzajemnie opukują, ale kierunek ich eskapady jest wspólny i jasno określony.
Lubią się tulić do siebie i ocierać łokciem o łokieć. Matthias gra szaleńczo, a
Christian dorównuje mu intensywnością przekazu. Trzeci. Jak się okazuje, drummer zdolny jest do sonoryzowania na
potęgę i komentowania każdego ruchu puzonisty. Ten snuje swoje imaginacje w
tempie karabinu maszynowego. Ma zdanie w każdym temacie, jakże uroczy gaduła. Cztery. Sposób improwizacji i stosowane przez muzyków techniki
artykulacyjne są stosunkowo jednorodne, ale ilość akustycznych zdarzeń w
jednostce czasu jest superimponująca!
Piękno brzmienia puzonu w pełnej krasie! Marien jest kompulsywny i urokliwy,
stuprocentowy perkusyjny adhd-owiec,
co nie przeszkadza jednak, by sound
jego instrumentu był subtelny, a interakcje soczyste i pełnowymiarowe. W tej
eskalacji nie brakuje również dźwięków wydawanych otworem gębowym. Ale emocje! Piąty. Zdaje sie, że puzon wraz z perkusją stworzone zostały
do pracy w duecie. Ten pierwszy znów zachwyca, gada jak żywy człowiek, nieco skonfudowany, jakby się tłumaczył,
jakby przepraszał (z kajetu recenzenta: Matthias, jesteś wielki! zdaje się, że
nie ma dźwięku, którego nie byłbyś w stanie wydobyć ze swego blaszaka!). Akurat ten fragment
improwizacji, z uwagi na swą dynamikę, ma silny sznyt freejazzowy. Sześć. Szybkie tempo na finał. Jakie zwinne drapieżniki!
Jak Tom i Jerry w kreskówkach
Disneya! Tu każda sytuacja jest możliwa, każde zachowanie w pełni akceptowalne.
Muzycy jakby mieli kilka żyć do wykorzystania. Umierają i rodzą się ponownie.
Muzyka, nie dość, że piękna, jest także niebywale lekka, swobodna, bardzo przyswajalna nawet dla mniej obytych w
gatunku. Cyrkowa zwinność, inteligencja i przebiegłość. Brak schematów wpisany
w DNA każdego z muzyków. Koniec płyty zastaje nas całkowicie upoconych z
emocji. What a game!
Czas na wydawnictwo Edinburgh,
czas na koncert! Prawie pięć lat później - marzec 2013. Dwa epizody, każdy trwa
18 minut. Part one. O ile gadana płyta była intensywna i
dynamiczna, o tyle koncert toczyć się będzie o tempo wolniej, jakby wyższe
stadium wtajemniczenia w duetowy incydent improwizowany. Z otchłani ciszy
dociera mikroprychanie puzonu, jakby
w opozycji do dudniącej perkusji – talerz i werbel w stanie drgania, rżenia i
tętnienia (z kajetu recenzenta: już w piątej minucie akustyczny orgazm!). Gęsta
narracja, instrumenty na styku.
Puzon, niczym pompa ssąco-tłocząca. Perkusja – stado koni w galopie.
Improwizacja pięknie się dynamizuje, a eskalacje obu instrumentalistów są pieczołowicie
kompatybilne i estetycznie zbieżne. Masywna pulsacja dwóch akustycznych
ośrodków zapalnych. Wyciszenie w okolicach 8 minuty, to majstersztyk
dramaturgiczny! Czas zatem na wytrawne sonore.
Onirycznie, zmysłowo – Christian rezonuje, Matthias sygnalizuje chęć wydawania
czystych dźwięków. Piękna
fonicznie post-elektronika. Crazy game! Nieco ambientowa, dronowa,
kompulsywna narracja, zupełnie pozbawiona jazzowych naleciałości. Puzonista
drży i nadyma się, jak purchawka, w imponującym wszak tempie. Drummer szczotkuje grzbiet rumaka,
ogiera monstrualnych rozmiarów. Finał fragmentu perfekcyjnie urwany. Part Two. Szum zatrutego ropą oceanu. Statki
i tankowce osiadają na dnie. Narasta
akustyczny dron, który nie weźmie jeńców. Solid
rock! Sonorystyka Matthiasa wchodzi na szczyt. Recenzentowi aż trudno
uwierzyć, że po drugiej stronie sceny dokują
jedynie dwa instrumenty bez jakichkolwiek amplifikacji. Dron wybrzmiewa
boleśnie i przekształca się w mikroincydenty, kreowane przez obu muzyków. Po
chwili znów lepią się do siebie i kompulsywnie kopulują! Zwarta, gęsta od potu,
mroczna i tłusta rozmowa dwóch niedźwiedzi w cieczce. Jak oni to grają… aż
chciałoby się zobaczyć, jakimi metodami osiągają takie efekty foniczne! Dmą i
dudnią na potęgę, bo niechybnie czas na finał koncertu. Improwizatorska,
istotnie niemiecka dyscyplina święci triumf! Perfectly! Splendidly!
Dowód czwarty. Sesja krzyżowa
Za nami muzyka na puzon solo, na puzon w duetach i trio z
innymi instrumentami. Czas zatem najwyższy na … dwa puzony! Towarzyszem tej
akurat podróży naszego bohatera będzie inny Matthias, o nazwisku… Muche.
Nagranie, które powstało kiedyś i w jakimś miejscu (brak danych w bazie
redakcji), wydane zostało całkiem niedawno przez Creative Sources, a zwie się –
co oczywiste - MM Squared Session (2015).
Cztery fragmenty z tajemniczymi tytułami, niespełna 32 minuty.
Mü. Dwie puzonowe
kanonady, każda równie zwarta, jak intensywna. Prawdziwe królestwo niebieskie puzonu! Niemal wniebowstąpienie. Pociski o
porównywalnych parabolach lotu i użytych środkach wyrazu. Mu. Oniryczne, plastyczne dźwięki trwające. Naprzemiennie, jeśli jeden stuka, to drugi plami
przestrzeń akustyczną tego spotkania. Zaczynają na siebie pokrzykiwać, ale
widać, że to przyjaciele z podwórka, niemal rówieśnicy. Wykastrowana melodyka
tego fragmentu bije swą wyuzdaną urodą wprost w nos recenzenta! Ma. Czas na dobrze opieczone sonore. Szum w opozycji do pikowania
utrąconego na niebie messerschmitta.
Jakim kolorem szumi puzon po prawej? – pyta roztargniony recenzent. W
odpowiedzi intensywna puzonowa orgia bez niuansów gry wstępnej. Dynamika! Emocje! Zwarcie w
półdystansie! Noise! Dwa
rozbrojone kałachy walą się po
pyskach! Tti. Cisza po burzy, jakże
mogłoby być inaczej. Niedźwiedzie zaloty w ramach zabijania czasu. Muzycy lubią
się naśladować. Zasada imitacji działa perfekcyjnie, po niemiecku. Dwa samce na
pogorzelisku oczekiwań niewprawnego słuchacza, który liczył na tradycyjnie
brzmiące puzony. Genialny sound! A
który z muzyków, którą flankę nagrania obstawił, niech pozostanie pytaniem
retorycznym. Królowie puzonu – gwizd i miałczenie kocurów o lwich pazurach. Z
kajetu recenzenta w cieczce
entuzjazmu: jakże błyskotliwa i energetyczna może być improwizacja muzyków,
którzy nie wyssali jazzu z mlekiem matki! Eskalacja na finał i intensywne wybrzmienie.
Dowód piąty. Kwartet Foils
Na ekskluzywny finał tej dość skromnej prezentacji
muzycznych dokonań Matthiasa Müllera, prawdziwa energetyczna petarda, skumulowana w czterech głowach
i czterech akustycznych instrumentach, o charakterystykach w pełni atomowych. Czyli Foils Quartet!
Z intrygującym niemieckim saksofonistą Frankiem Paulem Schubertem (nie mylić z
Matthiasem Schubertem, równie wyrazistym saksofonistą), nasz bohater zwykł
pogrywać głównie w duecie (choćby album Foils,
FMR Records, 2010). W trakcie jednej ze swych wspólnych muzycznych podróży,
trafili oni do angielskiego Birmingham. Tam, na scenie Lily Langtry Room, 2 kwietnia 2013 roku, spotkali silnie
zrelaksowaną, lokalną sekcję rytmiczną, w osobach… Johna Edwardsa i Marka
Sandersa. No i się zadziało! Dokument fonograficzny zwie się The Jersey Lily (Creative Sources, 2014)
Pięć kwadransów niebywałej, free jazzowej erupcji muzycznych
emocji! Dwa traki i pięć milionów
wrażeń w wymiętolonym kajecie recenzenta. Free jazz z inklinacjami do
współczesnej sonorystyki, a nawet nieco wulgarnie pojmowanej kameralistyki.
Puzon i saksofon sopranowy w zderzeniu z sekcją, która gotowa jest na każdy
przebieg zdarzeń. Dęciaki, mieniące
się wszelkimi barwami współczesnej muzyki improwizowanej, są tu eksplozywnie
korpulentne i dosadne, tak w działaniu, jak i brzmieniu. Potrafią także
przyjmować pozy uroczych nastolatek, buszujących
w zbożu i gotowych na każdą ewentualność. Ich niebywała wszechstronność,
tak gatunkowa, jak i instrumentalna, prowokuje niezliczone zaskoczenia
dramaturgiczne, w których jednak fenomenalnie odnajduje się angielska sekcja
rytmiczna. Gra Schuberta godna jest muzyków, którzy także nosili i noszą takie
nazwisko. Ciekawie w tym wrzącym tyglu wyzwolonych emocji, odnaleźć można
poczynania Müllera. Znów niełatwy w użyciu, duży instrument blaszany jest w
jego rękach zwinny i przebiegły, zdolny do generowania każdej dźwiękowej
układanki. Sam muzyk świetnie wyczuwa działania partnerów, wchodzi w intrygujące
dialogi i zawsze ma pomysł na interakcję. Zresztą te cechy charakteryzują
każdego z członków tego – zapewne – jednorazowego kwartetu. Oni grają tak,
jakby całe życie muzykowali tylko w tym układzie personalnym. Symbioza ta jest
molekularna, pełnowartościowa i trwała. To niechybnie cecha muzyków wybitnych.
Gwoździem programu tej doskonałej płyty są epizody puzonisty
w parze z niebywałym Johnem Edwardsem. W każdej części płyty jest jeden taki duetowy
popis (choćby okolice 25 minuty Part One).
Warta podkreślenia jest także sama produkcja koncertu. Nawet w ekstremalnym
nawałnicach free, brzmienie
instrumentu każdego z muzyków jest czyste i selektywne, co dodaje nagraniu
kolejnego mega splendoru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz