piątek, 22 września 2017

Daelman! Serries! Troch! – Two hours (+ extra time) of living death! … for rotting vegetables, of course!*)


What a game! - należałoby krzyknąć i bez zbytniej zwłoki przejść do ponownego odsłuchu niezwykłego wydawnictwa, firmowanego przez trzech muzyków z Belgii.

Jego niezwykłość ma podwójny wymiar – po pierwsze to muzyka, która rwie trzewia recenzenta zdecydowanie ponadnormatywnie. Decyduje o tym jakość, świeżość i artystyczna nieprzewidywalność dźwięków tu zamieszczonych. Po drugie – bo dostajemy je w formie podwójnego zestawu … kaset magnetofonowych w nakładzie… 37 sztuk! **)

Aktorzy tego muzycznego spektaklu są następujący: Jan Daelman - multiinstrumentalista, tu tenorzysta, flecista i … skrzypek (baby violin), Thijs Troch – pianista, no i ten trzeci, bez dwóch zdań najważniejszy, Dirk Serries na gitarze elektrycznej. To ostatnie nazwisko pada tego roku na Trybunie na tyle często, że nawet mniej bystrzy Czytelnicy winni je kojarzyć. Choćby z rozbudowanej epistoły o inicjatywie A New Wave Of Jazz, opublikowanej ostatniego dnia sierpnia br.

Podwójna kaseta bez tytułu składa się z czterech separatywnych opowieści. Kaseta pierwsza zawiera dwie sesje studyjne, poczynione w duetach (Sunny Side, Anderlecht, Bruksela), zaś kaseta druga - koncert tria zrealizowany w belgijskim klubie De Singer oraz post-produkcyjne, recyklingowe dzieło niejakiego Fear Falls Burninga (znawcy historii europejskiego ambientu wiedzą doskonale, iż pod tą nazwą ukrywa się od wielu już lat…Dirk Serries). Wszystkie nagrania zostały zarejestrowane prawdopodobnie w roku 2015 (opis wydawnictwa tego nie precyzuje). Edytorsko dostępne są od ostatniego dnia października 2016 roku, dzięki doskonale nam już znanemu labelowi z Manchesteru - Tombed Visions.

Za moment prześledzimy, minuta po minucie, zawartość obu kaset. Na tę czynność potrzebować będziemy dwóch godzin zegarowych. Potem – w ramach dodatkowej porcji przyjemności (ów extra time w tytule!) - sprawdzimy, cóż wydarzyło się w trakcie 35 minutowego koncertu tego samego tria, już w roku bieżącym (tym razem dzięki operatywności wydawnictwa Nachtstuck Records - premiera 17 lipca br.).




Anderlecht Session II. Duet Daelman & Serries już stoi w blokach startowych. Od pierwszej sekundy na ostro, z maksymalną drapieżnością, dwa instrumenty w stanie nieustannej pyskówki. Saksofon tenorowy, jak ostrze brzytwy, tnie niezwykle precyzyjnie. Gitara elektryczna zapętlająca się i zgrzytająca, w stanie permanentnego, dynamicznego sprzężenia. Psychedelic knives! Narracja jest stała, zawieszona niczym wielka pętla na szyi niewinnego skazańca, być może na całe 36 minut. Eksplozywnie, kompulsywnie, śmiertelnie! Szorstkie, punkowe, wręcz noise’owe brzmienie obu instrumentów. Po 15 minucie Serries zmienia nieco strategię działania. Nie eskaluje hałasu w pełnym zwarciu, raczej wycofuje się i przyjmuje rolę komentującego recenzenta. Snuje delikatnie synkopowaną opowieść, jest o pół tonu spokojniejszy i dzięki temu akustycznie bardziej wyrazisty. Daelman idzie w zaparte, jest konsekwentny i zabójczo precyzyjny. Atonalny wulkan energii! On także potrafi zmieniać metody frazowania, bardziej wnikliwie wgryzać się w przebieg duetowej improwizacji. Obaj muzycy świetnie się słuchają, intensywnie reagują i wchodzą w eskalujące się interakcje. Niespodziewanie do gry wchodzi flet! Być może wymiana instrumentu odbyła się on-line (co za tempo!), być może mamy do czynienia z klejeniem poszczególnych części nagrania (sesja jest jednym trakiem, jedną stroną kasety, ale prawdopodobnie nie jednym ciągiem dźwiękowym). Doom-heavy-flute! Dirk gra teraz nieco inaczej, mniej sonicznie, stara się pozostawiać więcej przestrzeni słabszemu fizycznie dęciakowi. Ucieka w dość wysoki rejestr. Przypomina upaloną wiolonczelę? Nie, to jednak kolejna zmiana instrumentu. W rękach Jana lądują dziecięce skrzypce! Soczysta sonorystyka, gwałtowne zmiany tempa. Galopada na całego! Ciarki na plecach recenzenta! Radykalna zmiana klimatu, tempa narracji następuje całkowicie niespodziewanie (znów klejenie traków?). Powrót do fletu, który brzmi wręcz barokowo. W tle oniryczna waltornia, która jest oczywiście tylko gitarą elektryczną Dirka. Muzycy w trakcie tej sesji zdają się być gotowi na każde rozwiązanie dramaturgiczne! To samo proponują słuchaczowi. Wybrzmienie tej jakże noise’owej ekspozycji duetu jest ewidentnie true-ambient. A umiejętność przechodzenia z fazy a do fazy b każdej narracji budzi prawdziwy respekt – wszystko odbywa się tu z kocią zręcznością (nawet abstrahując od post-produkcyjnego klejenia). Flet potrafi tak szybko stawać się skrzypcami, że już w oparach ciszy po tym niesamowitym secie, mamy wrażenie, że to jest jednak jeden i ten sam instrument.




Anderlecht Session I. Czas na duet Serries & Troch! Akordy piana, z dna instrumentu, szelest pojedynczych dźwięków na strunie gitary, którą stać na każdy kaprys narracyjny. Cisza i spokój godny wirtuozerskiej eskalacji na poprzedniej stronie tej kasety. Precyzja, skupienie, ale i tak jest gęsto, i tak tłusto. Ta sesja także składa się z kilku części, tu jednak odseparowane są one sekundowymi spacjami ciszy. Inwazyjna, plamista gitara w opozycji do coraz silniej preparującego fortepianu. Muzycy depczą sobie po piętach, są jednak ekstremalnie wiarygodni w tym, co sobie czynią. Serries szaleje na gryfie, niemal na nim leży i skowycze. Nie inaczej czyni Troch, siedząc w piekielnej otchłani swojego wielkiego instrumentu. Gdy gitara idzie w hałas, piano komentuje z klawiatury, z dużą dawką zadziorności i to też ma niebywały urok. Ciało w ciało, sound by sound! Ile tu historii, ile zwrotów dramaturgicznych. Cała współczesna literatura faktu. Od 13 minuty zaczyna się główny fragment tej sesji, który zawładnie naszymi receptorami słuchu na blisko kwadrans. Narracja jest skupiona, intensywnie wyciszona. Oniryzm i psychodelia w służbie improwizacji. Gitara ucieka w swój świat. Daje nura w ocean ambientu. Światła zostają wygaszone, uciekamy od rzeczywistości i budujemy kosmiczną drogę mleczną. Delikatne głaskanie strun fortepianu i smak gitarowego drona, który zagłębia się w sobie, owija się wokół własnej osi. Tu, na najcichszym padole tego wydawnictwa, muzycy zdają się być ujmująco wyraziści i niebanalnie piękni. Czynią to na minimalistyczną modłę, bo ta metoda kreacji jest tu najbardziej właściwa. Ten pasus dźwięków snuje się i zdaje się nie mieć końca. Pachnie dobrym Yodok III! Ambient Serriesa jest wielobarwny aż po granice impresjonistycznego kiczu. Drży i płacze, rwie się do lotu i krzyczy. What ever you want! Ostatnie dziesięć minut sesji, to kolejne perły w formule 2-3 minutowych epizodów. Hałas i zgrzyt świetnie konweniują tu z kontemplacją i mantrycznym zaśpiewem. Finał znów przywołuje oniryczne klimaty kute w skale. Piano czyni delikatne kontrapunkty klawiszowymi akordami, bądź szeleści strunami w pudle rezonansowym. Gitara szuka dna i jest nieprzejednana w swojej postawie. Ciekawy dysonans akustyczny – odkrywcza gitara i tradycyjne piano. Cóżby jednak muzycy nie czynili, w złoto zamieniają!




Live at De Singer. Na koncercie stawia się już cała trójka naszych dzisiejszych bohaterów. Jedno wszakże zastrzeżenie – Jan Daelman na koncert zabiera jedynie flet. I to on, spokojnym tembrem, wprowadza nas w nastrój wydarzenia koncertowego. W tle brzęczą przetworniki gitarowe, blat fortepianu (piana) delikatnie rezonuje, zaś sam muzyk ostrzy struny wewnątrz instrumentu. Muzyka wykluwa się, niczym pisklę z wyjątkowo twardej skorupki. Szczypta mikroeskalacji na pograniczu ciszy. Minimalistyczne dyskusje o bladym świcie. Współczesna kameralistyka zbuntowanej, acz ugrzecznionej młodzieży (liczę, że Dirk wybaczy mi ten epitet pokoleniowy). Molekularna, kropelkowa improwizacja. Gitarzysta pozostaje na razie w cieniu, poleruje struny i czeka, co zrobią koledzy. Flet trzyma się roli tytułowej, piano młoteczkuje. Niechybnie Panowie ze współczesnej edycji AMM przechodzili gdzieś obok i pozostawili mokre ślady. Narracja nieznacznie nawarstwia się dopiero przed upływem kwadransa. Aż trudno sobie wyobrazić, że ci sami muzycy, w dwóch separatywnych duetach, narobili tyle hałasu na pierwszej kasecie tego zestawu. Z kolei, to być może kolejny dowód na to, że tych doskonałych muzyków stać na mezalians z każdym gatunkiem. Po 18 minucie działania twórcze naszej trójki zaczynają się intensyfikować. Dźwięk goni dźwięk, choć nadal na scenie jest dość spokojnie, jak na kanony tego wydawnictwa. Muzycy trochę droczą się na siebie, trochę do siebie tulą. Zwinna solówka Dirka, cicha, niezwykle wyrazista (21 minuta). Potem dwa, trzy słowa od pianisty, bardzo kameralne i dramaturgicznie odpowiedzialne. Niezbędny komentarz ze strony gitary i fletu, zdaje się tu koniecznością, a przy okazji finałem koncertu.

Live at De Singer (remix). Oto i jakże dostojny, zrównoważony emocjonalnie set trzech gentlemanów sprzed chwili, zostanie teraz elektronicznie zdewastowany przez Fear Falls Burninga. Ostry atak gitary, kosmicznie zmutowanej! Brutal ambient! Jakże uroczy dysonans w stosunku do pierwszej strony drugiej kasety. Tłumione na koncercie emocje gitarzysty, tu w zwojach kabli, wprost eksplodują. W tle soczyste drony, plamiste pasaże w pełnym dygocie egzystencjalnym. Ciekawy metadźwięk klawisza. Jakby ekstremalnie upalone piano Fendera. Dirk! Prawdziwy król Midas! Master of non-reality! Krążymy wokół gitarowego sprzężenia i jest nam z tym wyjątkowo dobrze. I wciąż ten urokliwy tembr Fendera, jakby z tył głowy. Drony gęstnieją, nakładają się na siebie – perfekcyjna symbioza wielu artystycznych punktów widzenia.




Live At Koffie & Ambacht. Czas na zapowiadaną dogrywkę. Jesteśmy w Rotterdamie. Tym razem znamy datę – jest 3 czerwca br. Trio Daelman, Serries i Troch przyjmuje dość oczywistą nazwę DST Trio. Od razu spoglądamy na okładkę wydawnictwa, które zwie się, jak tytuł tego akapitu. Żadnych postaci, jedynie same instrumenty. Pianino, nie fortepian! Zestaw fletów, także małych, prostych. Tenor. Skrzypce, także dziecięce. Gitara i przetworniki oraz talerz! Możemy startować w 35 minutową podróż. Podobnie jak na koncercie z kasety, znów wchodzimy w klimaty AMM, może jednak nieco mniej geriatryczne. Talerz w natarciu (w rękach Jana!). Wykwintne, repetytywne piano. Dirk milczy. Zwinna eskalacja w wysokim rejestrze, szaleństwa na talerzu (Eddie Prevost może być dumny z poziomu inspiracji). Serries wyłania się niezwykle powoli, ale wciąż jest na trzecim planie. Muzycy znów wolą ciszę i skupienie niż hałas i nadmiar ekspresji. Pląsy na baby violin (okazuje się, że ma dość solidne struny!). W tym akurat momencie wszyscy zdają się być dość perkusjonalni. Skromny rytm, który kodyfikuje standard improwizacji. Onirycznie, ale bez zbytniej psychodelii. Muzycy sprytnie wiją się w zeznaniach i szukają odrobiny transu (zwłaszcza Troch). Flet zaburza ten ciąg przyczynowo-skutkowy i szuka zwady. W okolicach 18 minuty Serries zaczyna wreszcie zaznaczać swoją obecność na scenie. Rodzaj deep ambient, który narasta i opada. Duch wielu pokoleń muzycznych minimalistów unosi się nad naszą trójką improwizatorów (Le Monte Young wręcz klaszcze w dłonie!). Może i serialistów… - suponuje niedouczony recenzent. A Dirk znowu idzie na kawę…  Flet kwili, piano akorduje, repetycja w ślad za repetycją. Gitara… to już chyba czwarty plan. Coś trzeszczy wyjątkowo delikatnie na suchych strunach (AMM?). Na finał Jan bierze do ust saksofon. Dmie po dyszach. Szumi i wzdycha. Drży i szeleści. Minimal będzie z nami do końca. Saksofonista stara się bardzo, pianista gra melodię, a gitarzysta ledwie dotyka strun i rezonuje. Jest eskalacja, mikroszczypta emocji na samo zakończenie. Źdźbło hałasu. Być może o parę minut za późno. Daelman ma sekundę na erupcję i wykorzystuje ją skrupulatnie. Stempel z gorącej spermy. Ostatnie 180 sekund koncertu, to czas na wybrzmiewanie piana i gitary, a może tylko piana.


*) ang. Dwie godziny (plus dogrywka) żywej śmiercidla zgniłych warzyw, rzecz jasna!

**) Muzyka jest oczywiście dostępna w formie plików elektronicznych, w tym miejscu   oraz  w tym także miejscu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz