sobota, 8 lutego 2020

Keune, Russell, Schneider & Lovens! Nothing Particularly Horrible but strictly beauty!


Historia muzyki swobodnie improwizowanej usiana jest tajemnicami, nieodkrytymi lądami, a także niewyczerpanymi zasobami nieopublikowanych nagrań koncertowych (wszak każdy dobry koncert free impro stanowi wystarczający powód, by wydać płytę). Ocean rejestracji dźwiękowych, które pokrywają się kurzem na zdezelowanych twardych dyskach dawno nieczynnych komputerów i wciąż czekają na swoje pięć minut.  Co gorsza, nikt jeszcze o nich nie napisał pracy naukowej, choćby po części równie dociekliwej, jak opowieść o historii … norweskiego black metalu. Tytuł tej ostatniej książki pasowałby zresztą do swobodnej improwizacji jak ulał – Władcy Chaosu!

Dwadzieścia sześć lat temu, na Ruhr Jazz Festival w niemieckim Bochum, miał miejsce koncert pewnego kwartetu. Trzy - już wtedy - niemal pół legendy gatunku i skromny młodziak, jeszcze przed trzydziestymi urodzinami. Uprzedźmy przebieg wypadków – zagrali fantastyczny koncert, który został zarejestrowany w jakości absolutnie topowej, po czym … zaległ gdzieś na prawie trzy dekady.

Szczęśliwie dziś, a dokładnie od grudnia ubiegłego roku, możemy delektować się dźwiękami wtedy powstałymi. Wszystko dzięki FMR Records i dyskowi o zabawnym tytule Nothing Particularly Horrible (Live in Bochum’93). Cztery epizody (jeden długi, trzy krótkie), w formie skomponowanej swobodnej improwizacji (koniec cytatu) trwają trzy kwadranse bez kilkudziesięciu sekund!




Ladies and Gentlemen!

Stefan Keune na saksofonie sopranino i tenorowym (rzeczony wówczas młodziak!), John Russell na gitarze akustycznej, Hans Schneider na kontrabasie oraz Paul Lovens na perkusji i perkusjonaliach (te jego słynne talerze!). Zwieramy pośladki i zanurzamy się w dźwiękach!

Przywilej otwarcia improwizacji nie mógł nie przypaść maestro Lovensowi! Rozkołysane ma werblu talerze wpadające w metaliczny rezonans, obok suche struny gitary bez prądu i kontrabasu, także urywane, ulotne frazy sopranino – błyszcząca fonia permanentnie otwartej zabawy w dźwięki.  Wszystko dzieje się w rozległym pomieszczeniu, czuć rozbujane plamy nadakustyki. Narracja toczy się leniwe, ale kolektywnie i bez pustych przebiegów. Sopranino pachnie wonią saksofonowych podmuchów Trevora Wattsa, tych prawdziwie molekularnych, czynionych onegdaj w jakże kreatywnym towarzystwie Johna Stevensa. W połowie czwartej minuty pierwsza, krótka porcja dźwiękowej eskalacji, w estetyce swobodnej kameralistyki. Moc skupienia i mikro frazy ciszy pomiędzy dźwiękami, wszystko jednak o pół kroku od gęstych, chwilami zadziornych interakcji, szczególnie na linii gitara-saksofon. Także pełne garście zmysłowego, niemal barokowego smyczka na strunach kontrabasu, wreszcie the one and only Lovens i jego czereda samorezonujących przedmiotów. Od ciszy do hałasu, z dramaturgiczną wszakże przewagą zadumy nad losem pojedynczego dźwięku. Tuż po upływie dwunastej minuty, znów krótka, ale dosadna eskalacja, czyniona wysokim, ptasim zaśpiewem, nie tylko drobnego z natury sopranino. Kolejną fazą długiego, ponad 23-minutowego seta otwarcia jest batalia na zgrzyty i przydechy, której barw dodaje wyjątkowo ognisty w tym akurat momencie Lovens. Beauty and bloody four masters’ democration! Wybicie dwudziestej minuty redukuje na moment opowieść do duetu gitary i kontrabasu traktowanego równocześnie … pizzicato i arco. Sopranino komentuje, a percussion eskaluje! Niezobowiązujący galop ze stemplem doskonałości saksofonu wieńczy pierwszy fragment koncertu.

Cichy smyczek, pojedyncze frazy suchej gitary, rezonujące w wąskiej tubie dźwięki sopranino, delikatność no drumming percussion – przykład pulsującej meta kameralistyki. W piątej minucie na scenie wykluwa się coś, co moglibyśmy nazwać dźwiękiem elektrycznym. Recenzent nie ma pomysłu, co lub kto mógłby być źródłem owej tajemniczej fonii (rezonans magnetyczny kontrabasu? dziwny przedmiot w rękach Lovensa?). Oniryczna pół psychodelia.  

Na trzecią podróż Keune zabiera saksofon tenorowy. Narracja nabiera zadziorności nie tylko z tego powodu. Najbardziej czupurny fragment koncertu, kreowany podmuchami saksofonu, czynionymi z intensywnością godną wczesnego Evana Parkera! Cios za cios! Nerwem narracji zdaje się być jednak metaliczny smyczek, targający rozszalałym włosiem gryf kontrabasu. Ogień tli się w każdej części sceny, choć najmniej zdaje się go być w okolicach gitarzysty. Ten wszakże, na sam już finał, bystrze akcentuje swoją obecność.

Epizod zamknięcia – rezonans talerzy, który wydaje się nie mieć końca, zgrzyty na strunach, podmuchy siarczystego kontrabasu, wilgoć na ustniku sopranino, który powrócił właśnie do gry. Faza gigantycznej preparacji pcha opowieść ku świetlistemu zakończeniu. Czerstwa, gęsta akustyka, w powietrzu fruwają drobinki prądu. Kontrabas biegnie wysokim wzgórzem, stawiając stemple piękna nie gorzej niż barokowy strój instrumentu Barry’ego Guya. Jest filigranowa gitara, jest strzeliste sopranino, jest i subtelny kontrabas, także metaliczna precyzja percussion. Koncert cudownie gaśnie na wystudzonym smyczku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz