wtorek, 4 sierpnia 2020

Biliana Voutchkova plays Stiebler and another … Another Timbre’ New Pearls in the Crown!


Jak czytamy na bandcampowej stronie wydawnictwa, brytyjski Another Timbre, prowadzony od kilkunastu lat przez Simona Reynella, koncentruje się na wysokiej jakości muzyce eksperymentalnej – skomponowanej, improwizowanej i wszelkich odcieni zawartych pomiędzy nimi. Dziś zapraszamy właśnie do owych odcieni, to every shade between!

Czeka nas podróż po zakamarkach kameralistycznej awangardy, podczas której często goszczące na tych łamach wodotryski emocji zastąpione zostaną przez subtelne dźwięki cedzone przez zęby. Pisząc onegdaj o nagraniach AT użyłem określenia, iż czasami są to samotne podróże w poszukiwaniu utraconego dźwięku.

Dzisiejsza wycieczka stawiać będzie nade wszystko na eksplorację piękna dźwięków (chwilami szczęśliwie bardzo pokracznego!), a w jednej z głównych ról wystąpi nasza ulubiona skrzypaczka Biliana Voutchkova! Posłuchamy ją w samotnej interpretacji muzyki skomponowanej przez Ernstalbrechta Stieblera, jak i w strunowym trio i duo. W uzupełnieniu dania głównego, dwa intrygujące dodatki, które dotarły do odtwarzaczy redakcji dzięki uprzejmości wydawcy. Oba skoncentrowane na improwizowanej stronie życia wydawniczego AT, a zatem szczególnie nas interesujące. Co ciekawe, na listach wykonawców znajdziemy kilku naprawdę dobrych znajomych ze świata muzyki dalece swobodniej improwizowanej. Dodajmy, iż wszystkie omawiane dziś płyty są dostępne w wersji CD, a swoją światową premierę miały w maju br.




Für Biliana by Ernstalbrecht Stiebler

Na początek Ernstalbrecht Stiebler i jego cztery chamber works for strings - trzy utwory skomponowane całkiem współcześnie (w tym jedna dedykowana głównej wykonawczyni), zaś ten czwarty pochodzący z epoki kamienia łupanego, z czasów, gdy na świecie nie było nawet Pana Redaktora (tj. z 1963 roku). W roli naczelnego aparatu wykonawczego Biliana Voutchkova (skrzypce), która dwie pierwsze kompozycje wykona samotnie, w rzeczonej, najstarszej kompozycji wspomagać ją będą Michael Rauter (wiolonczela) i Nurit Stark (altówka), zaś w ostatnim, najdłuższym utworze - jedynie Rauter. Nagrania zarejestrowano w bułgarskim radio, w lipcu ubiegłego roku. Całość odsłuchu zajmie nam 55 minut i kilkanaście sekund.

Zaczynamy od tytułowej kompozycji Für Biliana! Narracja przypomina żałobny śpiew o dżdżystym poranku. Suchy smyczek rysuje małe pętle na szorstkich strunach. Sekwencja dźwięków zdaje się być dość rozbudowana, a powtarzające się frazy, from time to time, wzbogacane o kolejne, równie urokliwie brzmiące elementy. Rzewna, soczysta, jakże molowa opowieść o nieznanym. W dalszej części nagrania w strumieniu skrzypcowych dźwięków pojawiają się drobne zgrzyty, jakby świadomie zafałszowane frazy, siejące dramaturgiczny niepokój. Druga solowa ekspozycja na skrzypce zwie się Glissando i samą swą nazwą mówi nam wiele o prawdopodobnym scenariuszu wydarzeń. Zmysłowa melodyka z poprzedniego epizodu odchodzi w niepamięć. Skrzypce zawodzą, przypominają syrenę alarmową, który budzi strach. Opowieść skacze ku górze, by po chwili zjechać na sam dół. Dźwięki zdają się być powykrzywiane, kanciaste, żylaste, innym słowy – boleśnie piękne! Na finał Biliana serwuje nam nieco dłuższe frazy, które wieńczą ową karkołomną podróż.

Do opowieści kreowanej przez trzy strunowce wchodzimy przez wąsko uchylone drzwi, na palcach, pełni skupienia i dramaturgicznej trwogi. Szelest dźwięków płynnych kontrastuje tu z drżeniem fraz urywanych. Niektóre są ostre jak brzytwa, inne suche na wiór. Surowy strach stąpania po polu minowym bez wyznaczonej trajektorii. Muzyka sprawia wrażenie improwizacji, której przebiegu pilnuje tajemniczy demiurg. Dużo suspensu, plamy ciszy - strategia zaniechania, która skrywa nierozpoznane emocje. Chwile piękna, małe eksplozje dźwiękowe. Zmiany dramaturgiczne w przebiegu narracji wydają się być śladowe, choć z perspektywy całego, blisko dziewiętnastominutowego utworu, dzieje się naprawdę sporo. Choćby szczypta głośniejszych fraz w okolicach dwunastej minuty, następująca tuż po niej faza dłuższych pasaży dźwiękowych, potem krótka strefa zadziornych akcji i bystrych reakcji, pełna świszczących smyków, wreszcie pełny zwrot niemal do poziomu ciszy, a pod sam koniec utworu bystra wymiana zdań w konwencji pizzicato vs. arco. Muzycy brną w estetyce pokruszonego baroku, co rusz zerkając w kierunku dawno już roztrzaskanego średniowiecza.

Finałowy duet budują skrzypce, które zdają się piąć ku górze i wiolonczela, która pokonuje trasę odwrotną. Dominują długie frazy, incydentalnie lepiące się w jeden strumień dźwięków. Biliana używa także własnego głosu, ale czyni to na tyle subtelnie, iż być może to tylko złudzenie foniczne. Wraz z rozwojem dramaturgii utworu oba strunowce zaczynają jednak schodzić coraz niżej, by w połowie opowieści przywitać się z ciszą. Klimat robi się odrobinę dark ambientowy. Flow skrzypiec zdaje się rozlewać bardzo szeroko, cello wręcz przeciwnie. Każdy krok stawiany jest z coraz większą rozwagą, a może i niepokojem. Na zakończenie mamy wrażanie, jakby muzycy definitywnie zeszli już do grobu. Ostatnie dźwięki, to tylko suchy, bezdźwięczny świst smyczków po martwych strunach.




Let Pass My Weary Guiltless Ghost by Magnus Granberg & Skogen

Czas na blisko godziną kompozycję autorstwa Magnusa Granberga. Podmiotem wykonawczym będzie on sam (piano preparowane!) oraz formacja Skogen w składzie (dodajmy, dalece intrygującym!): Anna Lindal (skrzypce), Rhodri Davies (harfa), Toshimaru Nakamura (no-input mixing board), Petter Wastberg (elektronika), Ko Ishikawa (sho), Leo Svensson Sander (wiolonczela), Simon Allen (wibrafon i amplifikowane struny), Henrik Olsson (obiekty) oraz Erik Carlsson (instrumenty perkusyjne). Nagrania powstały w Berlinie, w listopadzie 2019 roku.

Cisza skupienia, jakże charakterystyczna dla poszukującej muzyki współczesnej, zwłaszcza tej, która nie stroni od improwizacji, jest naszym udziałem na początku także tego nagrania. Muzycy w liczbie aż dziesięciu dają życie krótkim, urywanym frazom, a jeden z nich – kompozytor i pianista – kilkoma uderzeniami w klawiaturę swego instrumentu tyczy szlak narracji i ze skończoną liczbą przypadków w zakresie odstęp od tej zasady, czynił tak będzie po niemal ostatni dźwięk tej niekrótkiej opowieści. Swoboda, łagodność, swoista powolność ruchów, wreszcie dobry sojusz żywych i syntetycznych dźwięków, to kolejne drogowskazy dla tej podróży. Chamber dekonstruowane elektroniką, dość abstrakcyjne i intrygująco brzmiące, toczy się nad wyraz konsekwentnie, choć po pewnym czasie można odnieść wrażenia, że dźwięki delikatnie rozmazują się na ekranie, jakby ktoś polewał je wodą. Narracja pachnie swobodną improwizacją, ale jesteśmy pewni, że ktoś skrupulatnie czuwa nad jej przebiegiem. Proces dekonstrukcji akustycznych dźwięków w nurt medytacyjnej elektroakustyki trwa tu w najlepsze i jako zjawisko samo w sobie, należy zapisać je po stronie niewątpliwych atutów nagrania.

Po upływie kwadransa doświadczamy pierwszego momentu pewnej zmiany. Piano na kilka chwil zostaje niemalże same, a reszta instrumentów bierze głębszy oddech, po czym powraca, ale raczej w indywidualnie wybranych momentach. Flow staje się bardziej minimalistyczny, po części bardzo repetytywny, a my znów musimy podkreślić udane współistnienie żywego i syntetycznego, mimo, iż w wielu momentach ta druga opcja zdaje się być w przewadze liczebnej. Kolejne stadium opowieści stawia prawie wyłącznie na akustykę – siła spokoju i medytacji w wirze dobrych, abstrakcyjnych skojarzeń dramaturgicznych. Chwilowy, jakże uroczy stan meta chaosu, po upływie 24 minuty zdaje się porządkować pianista. Syntetyka brzmi w gęstym tle, pojawiają się akcenty perkusjonalne, drżące smyki i coś, co brzmi, niczym prosta elektryka urządzeń analogowych. Po upływie dwóch kwadransów obie frakcje zdają się płynąć nieco separatywnymi korytami – akustyka definitywnie medytuje, syntetyka grymasi i łobuzuje. Z czasem owa dychotomia przypadku zdaje się powodować, iż cały flow nabiera mocy i dobrej gęstości. Po 40 minucie mamy krótki spektakl dominacji dźwięków preparowanych i dekonstruowanych do stadium syntetycznego. Piano, oczywiście, robi swoje, uparcie tyczy szlak i sprawia, iż całość może zdać się chwilami zbyt monotonna (lub po prostu zbyt długa; wszak ze świata free impro wiemy, iż najlepsze płyty kończą się po wybiciu niepełnych trzech kwadransów). Finał nagrania cieszy nasze uszy, niezależnie od wskazanych przed momentem ambiwalencji – akustyka piana wybrzmiewa zmysłowo, małe struny drżą i tańczą, a w tle ślimaczą się dźwięki przypominające harmonium, którego nie ma przecież na scenie. Ów subtelny dysonans poznawczy miło doprowadza nas do ostatnich dźwięków, które ustanawia szumiąca elektroakustyka ciszy.




unfurling by Angharad Davies/ Klaus Lang/ Anton Lukoszevieze

Ostatnia dziś perełka, to 52-minutowy utwór wspólnie skomponowany i wykonany (improwizowany?) przez trio w składzie: Angharad Davies – skrzypce, Klaus Lang – harmonium oraz Anton Lukoszevieze – wiolonczela. Nagranie zarejestrowana w marcu br., w trakcie rezydencji muzyków w angielskim Huddersfield, w miejscu zwanym Dai Hall.

unfurling, to jeden, nieprzerwany strumień dźwiękowych improwizacji (zasięg predefinicji procesu nieznany), który składa się jakby z trzech osobnych wątków. Każdy z nich ma swoje otwarcie, rozwinięcie i emocjonalne wygaszenie. Każdy zdaje się mieć inną myśl przewodnią, rodzącą się wszakże w trakcie bystrej i chwilami nad wyraz swobodnej improwizacji.

Pierwszą opowieść zaczynają rezonujące struny, które choć pozornie spokojnie, kryją w sobie spory potencjał do hałasowania. Smyki uderzają po gryfach, a posadowione na samym środku sceny harmonium zaczyna budować swój quasi elektroakustyczny dron. Wszystkim zjawiskom fonicznym towarzyszą trzaski, zgrzyty, tarcia i para-mechaniczne odgłosy. Harmonium definitywnie przejmuje władanie strumieniem narracji po upływie 4 minuty. Molowy, mroczny flow, który trzyma nas w silnym uścisku upoconych ramion. Oba strunowce także płyną nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, zatem rzeczony dron ma już trzy elementy składowe. Po czasie zaczyna pulsować i modulować swoje natężenie. W okolicach 13 minuty wyższe dźwięki skrzypiec i wiolonczeli popadają w delikatny skowyt. Masywna opowieść gaśnie nagle, tuż po upływie kwadransa. Scenę spowija cisza, szmery i szelesty, oddech powietrza, myśli muzyków. Smyczki stoją w blokach startowych pełne niepokoju o swój los. Cello plami ścieg narracji brudnymi frazami, skrzypce jęczą, a harmonium głęboko oddycha, pozostając w fazie przed-dźwięku. Ten ostatni instrument swoją nową ekspozycję dronową rozpoczyna po wybiciu 20 minuty. Tym razem stojący, gęsty flow zdaje się być nieco wyżej zawieszony, przez to jednak bardziej niepokojący. Muzycy potrzebują ledwie kilka chwil, by znów zlepić się w jedno, ciemne, mroczne i nerwowe ciało. Wiolonczela dba o dół, skrzypce o górę, a cała reszta drży masywnym harmonium. Trójdron zapowiedzianej śmierci dzieje się w naszych uszach!

Po 31 minucie aktywniejsze na flankach strings zdają się rozrywać strukturę opowieści. Wątek główny gaśnie, struny zawodzą i rezonują. Opowieść nie schodzi tym razem do poziomu ciszy, ale w pięknym chaosie sytuacyjnym, generowanym przez instrumenty, które drżą akcentami para-perkusjonalnymi, rodzi się nowy wątek jakże stylowego free chamber. Harmonium w wersji dronowej powraca w 37 minucie. Tym razem każdy z muzyków zdaje się wnosić do strumienia dźwiękowego drobinki melodii, pewien rodzaj wewnętrznej śpiewności. Niespodziewanie opowieść nabiera pięknego, rzewnego posmaku post-barokowego. Frazy pełne niepokoju i bólu egzystencji aż proszą, by je … delikatnie zanucić. Cello znów pcha opowieść ku sferom bliskim podłogi, skrzypce zaś stają na rozdrożu. Ów intrygujący deep barok wpada w dron i zdaje się kierować opowieść ku zmysłowemu zakończeniu. W trakcie tego żmudnego procesu w głowach muzyków, a może także w powietrzu przestrzeni koncertowej, rodzi się kolejny szalony pomysł. Narracja miast gasnąć, budzi się do prawdziwej rewolucji. Struny trzeszczą, gryfy drżą, harmonium wije się w konwulsjach. Chocholi taniec nad przepaścią trwa w najlepsze! Eksplodują kolejne ośrodki ekspresji, a dźwięki bawią się w wielki konkurs piękności. Finał nagrania przypomina niedogaszony żar, które wznieca nowy płomień. Akustyczny, piękny galimatias! Nerwy, kły, złote pierścienie! Brawo!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz