piątek, 21 sierpnia 2020

Anton Ponomarev, Dmitry Lapshin & P.O. Jørgens! Dødsdromen!


Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana.

 

Rosyjski kwartet Brom, sytuujący swoje muzyczne zainteresowania na linii przecięcia free jazzu, punk rocka i elektronicznych eksperymentów, zyskuje w Europie coraz większą renomę. Duński perkusista Peter Ole Jørgensen jest zaś dla odmiany uznaną postacią sceny free jazz/ free improv (równie przekonujący w swobodnej improwizacji, jak i masywnym, zwalistym jazzie i rocku), zapewne od czasów, gdy Rosjanie chodzili jeszcze do szkoły podstawowej. Spotkanie połowy bromowego kwartetu i rzeczonego Duńczyka nie mogło zatem nie być czymś wyjątkowym.

Krzykliwy saksofon altowy, który od smugi post-punkowego popiołu, może w ułamku sekundy przejść do bystrego swingowania (Anton Ponomarev), gitara basowa pełna pickup-owych efektów, która zdaje się znać całą historię zarówno jazzu, jak i najmocniejszych odmian rocka (Dmitry Lapshin), wreszcie, jakby stworzony do zadanej sytuacji scenicznej power drumming (P.O. Jørgens), to zestaw przedmiotowo-podmiotowy, który zaprasza nas na 33-minutową przebieżkę skrajem free-jazz-rockowego wzgórza o nazwie Dødsdromen (Fundacja Słuchaj!, CD 2020 – nagranie studyjne z Moskwie, luty 2017 roku).

 


Muzycy od pierwszej sekundy ustalają zasady tej gry – środkiem pędzi masywny, progresywny drumming, prawą stronę zawłaszcza sfuzzowany bas, który rzeźbi głębokie bruzdy w ziemi, brzmi niczym psycho-guitar, lewą stronę opanowuje zaś skrzeczący, tryskający strumieniami ekspresji saksofon altowy. Narracja przypomina kształtem walec drogowy. Brudne brzmienie na granicy przesteru i mocne tempo, które rośnie w trakcie nagrania. Kolektywna demokracja, rockowy sznyt i emocje free jazzu, wreszcie moc kreacji w głowie każdego z muzyków. W drugim utworze saksofon postanawia nieco pośpiewać, bas schodzi bardzo nisko na nogach i sieje improwizowany ferment. Jazz-rockowa perkusja dopełnia dzieła zniszczenia.

Trzecia historia przypomina nieco wystudzoną balladę dla udręczonych hałasem. Walec toczy się jednak po równi pochyłej, a emocje rosną. Tu w roli naczelnego melodyka pokazuje się bas, który przez ułamek sekundy wydaje się lżejszy niż powietrze. Otwarcie czwartej części i znów basówka w roli głównej – elektroakustyczne sprzężenia mocy, charkot amplifikacji i gitarowych przystawek. Wszystko drży i burczy. Saksofon wypuszcza kilka dronów, perkusja precyzyjnie kreśli ramy narracji. Gęsty ołów, zastygająca lawa – metafory recenzenta grzęzną w błocie. Alt zachowuje się, jakby był zupełnie pijany, bas tryska emocjami, niczym wulkan, a perkusji – cóż ma czynić – pozostaje rola rozjemcy.

Piąta opowieść pachnie dobrym jazzem. Rosjanie wydają się tajemniczo spokojni, Duńczyk liczy krawędzie werbla i tomów. Saksofon śpiewa niczym Charlie Parker na sterydach. Bas i perkusja bawią się w improwizację bez czytelnych konotacji gatunkowych. Najdłuższa historia nabiera jednak rumieńców. Najpierw bystry pasaż w duecie (bez altu), a gdy ten powróci, emocje sięgną zenitu – doskonałe solo Antona! Szósta historia czerpie ponownie z estetyki groźnego rocka, a nawet post-funku. Rozbujany do czerwoności saksofon tyczy szlak kolektywnego biegu po zdrowie. Oj, zdaje się, że Brom doczekał się lepszej, alternatywnej wersji! Muzycy sięgają po prog-rockowe grepsy, a na sam finał wpadają w cudowny chaos twórczego niezdecydowania.

Siódma pieczęć! Saksofon jęczy, jak kotka w cieczce. Szczoteczki robią porządki na werblu. Elektryczne flażolety basu, niczym pijane skowronki w locie opadającym. Po chwili wątpliwości następuje atak – alt tonie we free jazzowej ekspresji, bas eksploduje brudem, perkusja uwija się jak w ukropie. Krzyki, wrzaski, pot i krew! Po chwili jednak spowolnienie – muzycy zaczynają melodyjnie podrygiwać kolanami, to prawie walczyk!  Ostatnia pieśń, niczym stempel władzy! Heart attack! Powraca moc i energia pierwszego utworu, tylko w jeszcze szybszym tempie! Power trio in post-nuclear disaster! Krwawa jatka na całego! Perkusja łapie niemal speed-punkowe tempo, bas śpiewa z pełnymi ustami, saksofon gdera i gdacze. Tym razem spowolnienie jest niemal niedostrzegalne – gaz bojowy pcha artystów ku finałowej przepaści. Opary psychodelii, gęste chaszcze kwasu, prawdziwa eksplozja! Fire!

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz