czwartek, 22 października 2020

Alex Ward! The three of the perfect pairs!


Brytyjski klarnecista i gitarzysta Alex Ward ma na tych łamach stały abonament, a każda jego płyta jest szczegółowo omawiana i niemal w każdym przypadku kwitowana wytryskiem szczerych zachwytów.

W pandemicznych miesiącach artysta przygotował dla nas trzy nowe ekspozycje – wszystkie duetowe. Każda warta należytej uwagi, trzyma poziom adekwatny dla większości dokonań Alexa, czyli na ogół … kosmiczny. Realia nowej rzeczywistości sprawiają, iż dwie z trzech nowości docierają do nas jedynie w formie plików, ale pierwsza z dziś omawianych – także w formacie CD. Po wszystkie nagrania możecie sięgnąć (i kupić!!!) na stronie bandcampowej artysty. Pamiętajcie, by wspierać muzyków w czasach zarazy!

Najpierw Ward zaprezentuje się w duecie z gitarą (sam zagra tylko na klarnecie), potem w duecie z saksofonem sopranowym lub tenorowym (zagra na klarnecie i gitarze), wreszcie w duecie z saksofonem altowym (zagra tylko na gitarze). Enjoy!

 


(VU) by Pascal Marzan & Alex Ward (CD)

Na początek zapraszamy do londyńskiego Stowaway Studios na odsłuch dwóch sesji nagraniowych – ze stycznia i marca ubiegłego roku. Alex Ward na klarnecie oraz Pascal Marzan na 10-strunowej, mikrotonalnej gitarze akustycznej zagrają dla nas sześć swobodnych improwizacji, które potrwają łącznie niemal pełne 69 minut.

Delikatna gitara, łagodny, ale tajemniczy klarnet, budujący narrację niepozbawioną semickiej nostalgii, to aura otwarcia tej rejestracji. Nerw nadchodzącej dramaturgii wydaje się być jednak zaszyty niezbyt głęboko. Sieć dźwięków pleciona jest bardzo precyzyjnie, a po kilku pętlach nabiera już należytej gęstości. Gitara snuje glissandowe pasaże, klarnet patrzy w niebo i pięknie śpiewa, modulując swój tembr. W okolicach 6 minuty muzycy na chwilę schodzą w obszar ciszy zupełnej, po czym zaczynają kreować nowy wątek improwizacji z drobiazgów i filigranowych ochłapów dźwięku. Całość ma bystrą dramaturgię i wyjątkowo smakowite, akustyczne brzmienie. Na finał części muzycy dorzucają garść ekspresji, dobrego mięcha free impro. Druga historia budzi się do życia przy swawolnych łkaniach obu instrumentów. Flow ciągnie ku górze klarnet, gitara buduje zaś background rytmicznymi frazami … post-flamenco. Dużo powietrza, zadumy i kameralistycznego niepokoju. Na koniec – to już tradycja? – kilka bardziej dynamicznych przebiegów.

Kolejna improwizacja wycieka spod pięknie rozbrzmiewających strun gitary. Klarnet jest tuż obok, wije się wokół nich, niczym jadowity wąż. Ballada, która w połowie 5 minuty nabiera intrygującej dynamiki. Opowieść jest bardzo efektowna pod względem brzmieniowym, stanowczo uwypukla także kosmiczną jakość warsztatu obu muzyków, którzy nawet w galopie nie tracą nic ze swej precyzji. W drugiej części klarnet wpada w czeluść małego drona, preparuje dźwięki, a gitara syczy w tle meta akordami. W czwartej improwizacji muzycy od pierwszej sekundy stawiają na dynamikę i ekspresję. Nie stronią wszakże od drobnych preparacji, które czynione w żwawym tempie wydają się być jeszcze bardziej atrakcyjne dla ucha odbiorcy. W połowie kilkunastominutowej narracji muzycy schodzą w obszar ciszy, ale wcale nie tracą dynamiki (brawo!). Gdy ostatecznie zwolnią, klarnet zaczyna śpiewać, a gitara pulsować echem i pogłosem. Beauty slow motion doczeka się wszakże … dynamicznego zakończenia!

Piąta opowieść stawia na delikatność, przestrzeń, smukłe preparacje, liczenie strun i garść innych, onirycznych, jakże tajemniczych fraz. Muzycy równie szybko wchodzą w tryb dynamiczny, jak i zmysłowo zwalniają. Czasami efekt tłumienia emocji zamienia się w czerstwy szum (brawo!), innym razem kończy się suchym galopem. Zakończenie odcinka – tradycja! – stawia na dynamikę i niemal cyrkowe preparacje ze strony obu instrumentalistów. Wreszcie finałowa improwizacja (jeśli ta doskonała płyta ma jakąś wadę, to jest nią jej długość) – oniryczne, ledwie żywe półfrazy, mikroskopijne dźwięki. Śpiew ptaków i minimalistyczne riffy gitary. Muzycy budują sieć dźwięków, jak dwa zwinne pająki. Opowieść nabiera mocy (repety gitary!), tryska emocjami i na ostatniej prostej – jakaż to tradycja! – kipi dynamiką, imponuje tempem i … zmysłowymi preparacjami!

 


Proper Placement by Alex Ward & Sam Weinberg (DL)

Na osi czasu pozostajemy w marcu roku ubiegłego, ale przenosimy się na Brooklyn, by posłuchać duetu w składzie: Alex Ward na klarnecie i gitarze elektrycznej oraz Sam Weinberg na saksofonie sopranowym i tenorowym. Sześć dalece swobodnych improwizacji, 53 minuty bez paru sekund.

Zaczyna para małych ptaszków – klarnet i saksofon sopranowy, która bardzo efektownie otwiera płytę dwoma improwizacjami. Od startu muzycy plotą bardzo żwawy i niebanalny dialog. Świetnie na siebie reagują, a żadna akcja nie pozostaje bez kreatywnej reakcji. Nie brakuje zwinnych półmelodii, paru zadziorów i kilku kantów, ale narracja prowadzona jest w bardzo zdyscyplinowany sposób. Muzycy mogą pozwolić sobie na wszystko, ich technika użytkowa budzi bowiem respekt od pierwszego dźwięku. Pod koniec pierwszej części stawiają na imitacyjny rezonans, a potem na siebie pokrzykują. Druga opowieść zaczyna się w bardzo kameralistycznej estetyce. Potem tempo rośnie, a następnie spada i muzycy chwytają się dronowej, wytłumionej narracji. Na finał emocje skaczą ku górze – małe dęciaki warczą i skomlą z podkulonymi ogonami.

Trzecia opowieść sięga po duży kaliber – gitara z prądem i saksofon tenorowy! Alex funkuje, Sam podśpiewuje. Wet za wet, niedaleko od hałasu! Po drodze muzycy zanurzają się w małej psychodelii, sięgają po post-jazzowe grepsy. Początkowo nie forsują tempa, potem wręcz przeciwnie - wszak dobrej baletnicy nie przeszkadza jakikolwiek rąbek spódnicy. Gdy zejdą w echo ciszy, endorfiny recenzenta po prostu eksplodują. Gdy tempo rośnie na powrót, wraca też posmak dobrego rocka, trochę imitacji, a także eksperymentów na gitarowych pick-upach. Na finał mała eksplozja psychodelii. W czwartej części powraca duet małych ptaszków. Dialogi na cztery nogi, dynamicznie i nostalgicznie – faza prychania, faza zalotów i faza zadziorów, whatever you want! Kilka fraz metodą call & responce, na finał zaś partia rozchełstanego post-chamber z obłym posmakiem jazzu. Brawo!

W piątej improwizacji kombinacja, której jeszcze nie było - klarnet vs. tenor! Dialog prowadzony na zasadach, jak poprzednio, tyle, że odrobinę niżej, bo masa tenoru nie pozwala na zbyt wysokie skale (obyśmy się nie pomylili, tenże tenor zdolny jest do wszystkiego!). Dancing and singing, but not swinging! Wszystko realizowane tu jest w świetnej komunikacji, na dowód czego wspaniała imitacja na zakończenie traka. W szóstej, ostatniej improwizacji powraca masywny duet z części trzeciej. Otwarcie całkiem jazzowe (zwłaszcza gitary), potem pojawiają się jednak emocje rocka i free jazzu. Tygiel smaków, ocean wrażeń. Emocje małych ekspozycji - jakże efektowne resume doskonałej płyty.

 


Metallurgy by Sarah Manning & Alex Ward (DL)

Na ostatni duet powracamy do Zjednoczonego Królestwa, do świetnie nam znanej Hundred Years Gallery. Koncert zarejestrowano w maju 2017 roku, a głównymi aktorami byli: Sarah Manning na saksofonie altowym oraz Alex Ward na gitarze elektrycznej. Znów sześć improwizacji (!), niewiele ponad trzy kwadranse muzyki.

Saksofon płynie do nas na delikatnym pogłosie, gitara z prądem zdaje się silniej trzymać podłoża. Gra wstępna (to pierwsze spotkanie tych muzyków) na post-jazzową modłę, czyniona wszakże w tempie chamber slow motion. Gitara brnie ku ambientowi, saksofon kreśli dłuższe frazy. Druga improwizacja bardziej rwie dźwięki i od początku wszystko dzieje się tu nieco dynamiczniej. Dobre akcje, jeszcze lepsze reakcje, zadziorne frazy, bez wzajemnego przymilania się. Garść imitacji, a na finał mała kameralistyka z preparacjami.

Trzecia opowieść definitywnie w klimatach call & responce. Rwane frazy, które wręcz przypominają Flower Stevensa i Wattsa. Gitara pcha improwizację ku dynamice, saksofon zdaje się być nieco nieśmiały. Jakkolwiek pasaż szybkich akcji dobrze robi tej narracji. Finałowa, psychodeliczna medytacja, wbrew pozorom – także!  Czwarta część zaczyna się nieco balladowo. Dźwięki nabierają gramatury w jazzowy sposób, ale muzycy zdają się być dalece otwarci na każde rozwiązanie. Saksofon zerka w kierunku free, gitara też popuszcza lejce. Potem jeszcze kilka perełek z gryfu gitary i dalece zbyt łagodne wybrzmienie.

Przedostatnia opowieść wydaje się być dość abstrakcyjna. Spokojne frazy, które zaczynają się jednak zazębiać i bystrze na siebie reagować. Gdy muzycy wejdą w stadium bardziej dynamiczne, ciekawie brną w niebanalne imitacje. Ostatnia część koncertu stawia już na dużą swobodę i definitywny brak pośpiechu. Płynna, na poły ambientowa ekspozycja gitary, lenistwo saksofonu. Razem skomlą, miałczą i rzewnie śpiewają. Na finał garść pocałunków, ale i kilka zdań odrębnych, kreślonych na niezłej dynamice.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz