piątek, 1 października 2021

Spontaneous Live Series and its new stories: 006, 007 & 008!


Niejako przy okazji, a być może właśnie w pełnym blasku piątej edycji Spontaneous Music Festival 2021, który rozpoczyna się dokładnie dziś (!!!), swe światowe premiery mają trzy kolejne płyty serii wydawniczej Trybuny Muzyki Spontanicznej, zatytułowanej Spontaneous Live Series.

Przypomnijmy, iż w ramach tej inicjatywy fonograficznej ukazują się nagrania koncertowe, zarejestrowane w poznańskim Dragon Social Club przy okazji kolejnych edycji Spontanicznego Festiwalu. Do tej pory ukazało się pięć płyt, a swych swobodnie improwizowanych dźwięków użyczali na ich srebrnych dyskach m.in. Luis Vicente, Vasco Trilla, Yedo Gibson, Vasco Furtado, Colin Webster, Andrew Lisle, Dirk Serries, Roger Turner, Witold Oleszak, Paweł Doskocz, czy Michał Dymny.

Zapowiadane na dzień 1 października br. nowości, to nagrania w całości zarejestrowane w trakcie ubiegłorocznej, czwartej edycji Spontaneous Music Festival, którą zdobił epitet Degenerative. Dwa z ich, to efekt specjalnych zamówień festiwalowych, których realizacji podjął się wenezuelski saksofonista, kompozytor i dyrygent El Pricto. Ta trzecia, to dźwiękowy skutek obecności na festiwalu niemieckiego puzonisty Matthiasa Müllera, który zaprezentował się w dwóch tzw. składach ad hoc, a zatem złożonych z muzyków, którzy w danej konfiguracji personalnej (tu kwartet i trio) grali ze sobą po raz pierwszy. Poniżej prezentujemy garść impresji Pana Redaktora po odsłuchu koncertów już bezpośrednio z płyt kompaktowych.

 


Spontaneous Live Series 006: Matthias Müller (puzon, utwory 1-4), El Pricto (saksofon altowy, 1-3), Vasco Trilla (perkusja, 1-3), Wojtek Kurek (perkusja, 1-3), Witold Oleszak (fortepian preparowany, 4), Jasper Stadhouders (gitara akustyczna i mandolina, 4). Nagrane w trakcie Degenerative 4.Spontaneous Music Festival, 10-11 października 2020, Dragon Social Club. Cztery improwizacje, łączny czas: 58:53.

Set kwartetowy podzielony został na dysku na trzy części. Początek ceremonii kreuje jeden z perkusistów, który szeleści chmurą akustycznych dźwięków. Dęte instrumenty burczą i szumią. Przyczajone tygrysy, ukryte smoki z czasem nabierają mocy i brzmią niczym zdezelowane sprężarki powietrza. Wszystko zdaje się drżeć do momentu, gdy swoje dziewicze frazy wyda drugi z perkusistów. Flow wówczas gęstnieje i obiera kierunek kompulsywnego free. Puzon i saksofon prowadzą swój permanentny dialog, dwie perkusje brną w metafizyczny swing. Drugi epizod otwiera puzon, który preparuje wyjątkowe danie! Perkusje rysują kolorowe smugi dźwięków, a saksofon syczy, niczym pijany we mgle. Akustyka chwila eksploduje urodą, ale nie ekspresją. Nabiera gęstości, ale nie tempa. Smakuje kwasowym post-industrialem, budowanym dętymi frazami i smolistymi deep drums. Finałową część seta otwiera gong, który długo wybrzmiewa. Puzon szumi, spoglądając na resztę kwartetu, która milczy złowrogo. Płaskie powierzchnie rezonują, te obłe drżą i szeleszczą. Misterium suspensu, w oczekiwaniu na głos milczących. Gdy w końcu do zabawy podłączą się już wszyscy, nieznany glos, recytując tekst w nieznanym języku, daje kwartetowi zastrzyk energii, który doprowadza go pod ścianę spazmatycznych oklasków.

Set trzyosobowy toczy się na srebrnym dysku bez jakichkolwiek przerw. Z miejsca artyści zapraszają nas do wielkiej krainy fake sounds. Tym, który wydaje na wejściu dźwięki perkusyjne jest … gitarzysta (choć mający, póki co, w ręku mandolinę), tym, który ugniata niezidentyfikowane obiekty jest pianista, a jedynie puzonista zdaje się frazować w sposób, który może być kojarzony z brzmieniem jego narzędzia pracy. Kolejne minuty seta kreowane są pewnym intrygującym dysonansem – preparowane piano i puzon grzmią niemal industrialnie, podczas gdy gitara naprzemiennie z mandoliną bawią się w post-gotyk. Wszystko wszakże, co generują artyści zaskakująco dobrze ze sobą koreluje, łączy się w imitacyjne duety, albo kompulsywne okrzyki całego tria. Narracja jest wartka, rzadko pojawia się w okolicach ciszy. Bywa jednak delikatna, niemal neoklasyczna, bywa też zadziorna i po prawdzie niebezpieczna. W drugiej części seta duży zastrzyk energii płynie z okazjonalnego duetu masywnego puzonu i piana, które szuka dynamiki. Powrót mandoliny tłumi emocje, ale zdaje się generować jeszcze więcej wrażeń czysto estetycznych. Docieramy nawet do momentu, gdy puzon po prostu śpiewa, a mandolina frazuje niczym tancerka w operetce wiedeńskich klasyków. Dla kontrastu zaraz potem ta ostatnia zamienia się ponownie w instrument perkusyjny. Czeka na nas jeszcze solowy incydent puzonu, wreszcie finałowe przyspieszenie kreowane już przez wszystkich muzyków. Flow ciągnie na szczyt nade wszystko roztańczony puzon, piano robi tu swoje, a gitarzysta – w ramach rekontry - urokliwie bawi się jakimś grzechoczącym przedmiotem. Opowieść gaśnie na raz, z mocy nieistniejącego ośrodka dowodzenia.

 


Spontaneous Live Series 007: El Pricto Electric Guitar Quintet (version 2020). El Pricto (kompozycja i dyrygentura) oraz Jasper Stadhouders, Diego Caicedo, Hubert Kostkiewicz, Michał Sember i Paweł Doskocz – gitary elektryczne. Nagrane w trakcie Degenerative 4.Spontaneous Music Festival, 10 października 2020, Dragon Social Club. Cztery utwory, łączny czas: 41:05.

Gitarowe rozbłyski na mrocznym niebie! Każdy z muzyków frazuje nieco inaczej – posadowiony centralnie Caicedo grzmi i cedzi połamane riffy, gitarzyści posadowieni na flankach ripostują post-ambientem. Narracja toczy się od fali mocy po fale subtelności, od uderzenia w krwiste struny po kojące ornamenty pick-upów. Jakbyśmy zostali zaproszeni na prelekcję dotyczącą historii szalonych odmian muzyki rockowej – od krautrocka, przez psychodelię, aż po obrzeża jego progresywnych estetyk. Nie bez hard-rockowych kulminacji, kłębiastych spiętrzeń i drobnych wybuchów niekontrolowanych emocji. Druga kompozycja zaczyna się od matowych preparacji, mrocznych plam i dramaturgicznych znaków zapytania. Gitary łączą w małe konstelacje, atakują lotem oskrzydlającym, kontrapunktują szykiem diagonalnym. Pięć gitar w nieustannym ruchu, nerwowych oddechach, kompulsywnych westchnieniach. Narracja staje się tu bogatsza z każdą sekundą swojego życia. Akcja goni akcję, a faza stand by dawno już przyjęła wartości zerowe. Nad tą hordą szaleńców czuwa Pricto – podpowiada, stymuluje, kreśli ramy swobodnej improwizacji dla każdego muzyka w ramach zadanej sekwencji dźwięków i upływającego czasu. Artyści kleją się w pary, tria, ale jeśli fermentują kreatywnością, czynią to na ogół w trybie indywidualnym. Na koniec bawią się w parateatralne figury.

Trzecia kompozycja dedykowana jest Eddiemu Van Halen, co słychać zarówno na etapie zapowiedzi utworu, jak i w trakcie samej rozgrywki. Opowieść rodzi się w chmurze gitarowych szmerów i małych przesterów. Narracja tli się śpiewnymi, ale mrocznymi frazami, potem stawia na rockowe przełomy, wreszcie dociera do fazy ambientowych przepychanek i gitarowych preparacji. Wybrzmiewa zaś nutami dalece minimalistycznymi. Finałowa kompozycja już definitywnie stawia na duże emocje! Środek sceny uderza z całej siły, na flankach stawiane są zasieki. Suspens niemal post-metalowy budzi grozę. Po chwili, jakby dla kontrastu, cały arsenał gitar schodzi na poziom wytłumionych, post-rockowych powtórzeń. Pojawia się nawet melodia, która złowieszczo charczy. Garść przepychanek, tupania nogą i pokrzykiwania zdobi kolejne pętle narracji. Last minute błyszczy zaś szalonym tripem psychodelicznego rozchełstania, czynionym w całkiem żwawym tempie.

 


Spontaneous Live Series 008: El Pricto & Degenerative Spontaneous Orchestra. El Pricto (prowadzona w czasie rzeczywistym transkrypcja oryginalnych partytur Karola Szymanowskiego, Fryderyka Chopina i Mieczysława Karłowicza na język improwizacji oraz dyrygentura) oraz Paweł Doskocz i Diego Caicedo (gitary elektryczne), Ostap Mańko (skrzypce), Witold Oleszak (fortepian), Michał Giżycki (klarnet basowy), Matthias Müller (puzon), Vasco Trilla (perkusja), Paweł Sokołowski (sopranino), Jasper Stadhouders (mandolina, ostatni utwór). Nagrane w trakcie Degenerative 4.Spontaneous Music Festival, 11 października 2020, Dragon Social Club. Cztery utwory, łączny czas: 35:34.

Na pierwszy ogień idzie Szymanowski! Piano i perkusja budują skromny rytm, po którym ślizgają się pozostałe instrumenty, ze skrzypcami na czele. Akustyczny marszobieg z pieśniami żałobnymi na roześmianych ustach inkrustowany jest subtelnymi kontrapunktami całej orkiestry. Niedługo potem o swoim życiu przypominają gitarowi wichrzyciele, tu posadowieni na przeciwległych krańcach sceny. Flow ciągną skrzypce, reszta lepi się do nich i wspina na pierwszy szczyt, po czym spada z niego wprost w kameralne lamenty. Niedługo potem muzycy fundują nam jakby restart narracji – piano & drums, jątrzące gitary, złorzeczący i grzmiący klarnet do pary z puzonem, łkające skrzypce. Znów brną przez efektowne wzniesienie po skraj rozległej doliny. Teraz Chopin! Kolektywne, głośne, gitarowe otwarcie, lekko rozjechane temperamentem artystów. Na front sforuje się teraz puzon, dobrze wspierany deep drummingiem. We wspólną podroż udają się także skrzypce i klarnet. W tle artyści szyją całkiem epickie przełomy, nie bez muskularnych spiętrzeń i fortepianowych interludiów. Gdy wataha muzykantów dociera w końcu na szczyt, piękne expo prezentują skrzypce. Chopin umiera w całkiem dynamicznej sytuacji scenicznej.

Teraz Karłowicz! Zaczynamy spokojnymi preparacjami skrzypiec, rozsianym na dętych polu drobnych fonii. Narracja gra ciszą, wytłumionymi gitarami, stemplami perkusji i humorem skrzypiec. Leniwy krok sprzyja drobnej eskalacji ostatniego z instrumentów. Po kilku dętych kontrapunktach i post-jazzowych frazach gitary, swoje trzy efektywne grosze dokłada samotne sopranino. Narracja gęstnieje rytmem, który szyją perkusja i gitara. Opowieść zaczyna przypominać nieco ślamazarny marsz wygłodniałych krwiopijców. Tymczasem akcja goni tu akcję, a każdy z muzyków dostaje swoje małe poletko do swobodnej improwizacji. Zakończenie skrzy się emocjami i zmyślnymi przełomami dramaturgicznymi. Na finał tego szalonego koncertu znów Szymanowski, tu zdegenerowany do postaci koncertu mandolinowego. Mała gitara zatem w roli głównej, ale reszta orkiestry bynajmniej nie ułatwia jej zadania. Utwór kipi od emocji, tak złych, jak i dobrych, ale dzielna mandolina nie daje za wygraną. Śpiewy, salwy mocy i krwiste kontrapunkty. Kilka dobrych dialogów w podgrupach, kilka drummerskich stempli i druzgocących przełomów. Ale mandolina, i tak pozostaje wiecznie żywa!

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz