wtorek, 19 października 2021

Malignae! Cryptae! Dead Neanderthals! Hellish Form! Sly and The Family Drone! Sune Soundtracks! The bloodyhell round-up with bad taste!


W naszej pokrętnej rzeczywistości dnia codziennego bywają momenty, gdy ma się ochotę kopnąć owo tu i teraz w cztery litery, okręcić wokół własnej osi i wydać przeciągły okrzyk! Cokolwiek by o takiej ewentualności nie mówić, definitywnie warto rozładowywać emocje, zwłaszcza te złe, każdą dostępną metodą (oczywiście, dozwoloną zasadami życia społecznego).

Do takich działań warto mieć dobrą … ścieżkę dźwiękową, specjalną play-listę, która pozwala bez szwanku na umyśle, czynić porządek z wybuchającymi raz za razem emocjami. Trybuna Muzyki Spontanicznej dziś taki soundtrack dla Was przygotowała.

Sześć mocnych, mrocznych i bardzo emocjonalnych nagrań! Dźwięków, które potrafią boleśnie ranić, ale i rozbujać steraną wyobraźnię. Mniej w nich będzie tym razem improwizacji, więcej post-rockowych, wręcz black-metalowych doznań! Po świecie tego muzycznego szaleństwa oprowadzą nas wszakże nasi dobrzy znajomi z bezgranicznej planety improwizacji – Diego Caicedo, Rene Aquarius, czy Matt Cargill! Wrócimy do pewnego kalifornijskiego doom duetu, którym zachwycaliśmy się wiosną tego roku. Będzie głośno, czasami drapieżnie, czasami bardzo swobodnie i psychodelicznie. A zakończymy ten ultra trip w obłokach post-elektroniki, której zadaniem nie będzie jednak koić naszych zszarganych nerwów! Oj, nie!

 


Malignae  Enemigo Vital (Diego Caicedo’ bandcamp, DL 2021)

Debiut Maligny był niczym choroba dwubiegunowa, z jednej strony zawierał psychodeliczne, mroczne improwizacje na kilka kontrabasów, z drugiej black-metalowe mięcho, podane z gracją baletnicy! Na drugiej swej odsłonie załoga Diego Caicedo (gitara, kompozycje) mówi już do nas prosto z mostu – siłą rażenia, prostolinijnością artystycznego przekazu, dziką bezpretensjonalnością rockowej kapeli. Naszego ulubionego gitarzystę z Barcelony wspierają tu: Carlos Jorge – głos, Javi Garrabella – gitara basowa oraz Cristian Sarmiento – perkusja. Całość, to pięć utworów, które trwają 37 minut z sekundami. Dodajmy, iż płyta nagrana została po rockowemu – każda ścieżka osobno, a gałki potencjometrów znalazły się w rękach różnych producentów.

Kompozycje zawarte na płycie Enemigo Vital mają chwilami epicką wręcz rozpiętość, trwają nawet osiem czy dziewięć minut. Bazują na dynamicznym wstępie z riffami gitary, godnymi nie tyle klasyków ciężkiego metalu, ale raczej grunge’u, a nawet noise rocka, zwinnym rozwinięciu i niemal w każdym przypadku efektownym interludium, które przekierowuje narrację w otchłań mrocznego, gitarowego dark-ambientu, tak charakterystycznego dla solowych płyt Caicedo. W podobnym klimacie następuje zwieńczenie każdego z utworów, które potrafi trwać nawet kilkadziesiąt sekund. Narracja rockowego bandu zdobiona jest tu wokalem w estetyce black metalu, po części growlem, ale na tyle wyraźnie artykułowanym, iż zdecydowanie słyszymy, iż tekst został napisany w konkretnym języku (zapewne katalońskim).

Caicedo prowadzi band twardą ręką, ale nie komplikuje zadania sobie, ani partnerom. Po typową heavy rockową solówkę sięga bodaj tylko raz. Intrygująco frazuje w trzecim utworze, gdy w jego grze słychać echa prog-rocka, a nawet riffy przypominające najlepsze momenty kanadyjskiej grupy Rush. Tempo dyktuje tu prosty, ale bardziej punkowy niż metalowy drumming. Świetnie kreuje on zmienność akcji w utworze numer cztery, w którym także gitara zdaje się pokazywać więcej niż jedną twarz. Z kolei wyjątkowo intrygująco rozpoczyna się ostatnia kompozycja - gęsta magma progresywnej perkusji, która sunie na dużej prędkości, ciężki riff gitary godny najlepszych chwil Black Sabbath i milion rockowych pętli narracyjnych. Po zaskakującym stoppingu opowieść nabiera punkowego przyspieszenia. Flow gitary brudzi się, opowieść na moment staje w cmentarnej mgle, po czym rusza na finałowe złamanie karku! Co za emocje!

 


Cryptae  Decrepit Collection (Cryptae’ bandcamp, LP/DL 2021)

Czas na dwa spotkania z naszym kolejnym, stałym już przewodnikiem po świecie mrocznych, brudnych i zapalczywych dźwięków – perkusistą René Aquariusem. Najpierw duet z Keesem Peerdermanem (gitara, bas, syntezator?). W ramach pierwszego kontaktu z muzyką Cryptae proponujemy Nieudolną Kolekcję, reedycję dwóch pierwszych mini albumów, nagranych w latach 2017 i 2019. Muzycy przygotowali dla nas pięć meta rockowych petard, z których ta ostatnia trwa dłużej niż cztery poprzednie razem wzięte (całość, to niewiele ponad dwa kwadranse).

Model stylistyczny Cryptae, to motoryczna, prosta, punkowa perkusja i definitywnie szalona, kwaśna, ekstremalnie sfuzzowana gitara, która wraz z basem tworzy jeden strumień harsh-post-rocka. W ramach wisienki na torcie zmutowany kolejnym fuzzem (?) wrzask, który jako jedyny wskazuje na black metalowe inklinacje duetu. Jeśli w grze gitary chcielibyśmy dopatrzeć się bardziej oczywistych tropów stylistycznych, to kierunek naszych poszukiwań winien być definitywnie amerykański – dekady temu, w ramach szeroko rozumianego noise rocka, brzmienia bandów związanych choćby z Amphetamine Reptile, takie jak Tar (tu bardzo zagęszczony), prostolinijny, ale silnie zmutowany Guzzard, wreszcie wczesny, jakże surowy, na poły metaliczny Helmet.

Pierwsze dwa utwory mają dość rozbudowaną formę, trwają łącznie prawie 10 minut. Tempa, na ogół zróżnicowane dyktuje drummer, gitara zaś hasa do lewej do prawej i zdaje się nie mieć jakichkolwiek zahamowań. Rży jak koń, rzęzi jak gruźlik, pakuje w nas tony emocji w estetyce black & punky. Dwie kolejne petardy, choć krótsze w formie, zdają się do tego tygla zła wlewać nieco urozmaicenia. Choćby kwaśne frazy, ale i szczyptę melodii ukrytą za ścianą sfuzzowanej gitary. Ów chocholi taniec nad grobem rocka zdaje się być efektownym festynem, pełnym fajerwerków. Ostatni utwór, trwający prawie 19 minut, to już prawdziwie eksplozywna psycho-drama. Duża zmienność akcji, punkowe przyspieszenia, wokalne strumienie wymiocin, ale i pasma post-rockowych znaków zapytania, incydentalnych spowolnień i piekielnych autorefleksji. Pojawiają się pasma suchego, czysto brzmiącego syntezatora. Te ostatnie wieńczą zresztą cały utwór. Jako pierwszy gaśnie gitarowy fuzz, dzięki czemu usłyszeć możemy melodyjną gitarę, takiż bas, no i perkusję, która bije żwawy rytm do samego końca. Ostatecznie opowieść umiera na tle zawieszonej plamy syntezatora.

 


Dead Neanderthals  Rat Licker (wielu wydawców, 7” EP 2021)

Idziemy za ciosem! René Aquarius na perkusji oraz Otto Kokke na saksofonie – ten kompulsywny, ale dalece konceptualny duet znamy na tych łamach dokładnie z każdego nagrania, jakie poczynił przez jedenaście lat swojego istnienia. Ich niebywała przygoda muzyczna startowała od mini albumów, które mieściły w sobie po kilkanaście ledwie minutowych wyziewów punkrockowej nadekspresji, granych w jakże … free jazzowym składzie. Teraz Dead Neanderthals proponują nam śmiały powrót do przeszłości. Na siedmiocalowej płycie mają dla nas … 12 petard o horrendalnej mocy. Co ciekawe, w ramach wspierania umierających wydawców muzyki niepokornej, płyta udostępniana jest przez muzyków jednocześnie na bandcampach kilku labeli. Uwaga, całość tej szalonej historii, to ledwie 9 minut muzyki, nagranej tradycyjnie w White Noise Studio.

Punkowy, prosty jak tylko się da, motoryczny drumming i rozwrzeszczany saksofon, sfuzzowany niczym outsiderska gitara, siarczyście brzmiąca i kąsająca złą energią, to baza tej fantastycznej eksplozji heavy jazzu (tak onegdaj DN się samookreślali!). Tempa różne, na ogół szybkie, nanosekundowe chwile zawahania i całe kilometry jazdy na dramaturgicznym wydechu. W wielu momentach saksofon brzmi tu w kilku płaszczyznach, czasami przypomina nisko zawieszony, czerstwy syntezator, który znamy z wielu nagrań DN (credits o tym ostatnim nie wspominają).

Szczególnie wyraziste zdają się być ultrakrótkie parsknięcia dźwiękowe. Czwarty numer trwa 11 sekund, piąty 21, z kolei ósmy 25, a dziewiąty całe 18 sekund. Emocje, co chwila sięgają tu zenitu, a Rene i Otto, jak zawsze konsekwentni artystycznie, nie pozostawiają nam czasu na głębszą refleksję. Ostatni numer, choć nie trwa nawet minuty stanowi jakby stylistyczne resume tej płyty. Ostre frazy, efektowne zwolnienia, rockowe przełomy i post-gitarowe sprzężenia! Kochamy Dead Neanderthals lub … nienawidzimy. To równie gorące uczucia!

 


Hellish Form  Remains (Hellish Form’ bandcamp, CD/LP 2021)

Na ubiegłorocznej, pierwszej płycie kalifornijski duet zabrał nas swym niebywałym doom metalowym walcem (ostatnie słowo ma tu chyba podwójne znaczenie!) nie tyle do piekła, co do muzycznego nieba. Ich druga płyta delikatnie nasz entuzjazm dla ich dokonań temperuje, ale Hellish Form pozostaje jednym z najciekawszych nowych głosów w gatunku. Za dźwięki odpowiadają tu: Willow Ryan – gitara, syntezator, głos i teksty oraz Jacob Lee – gitara, bas i głos. Jak widać, płytowe credits nie wymienia perkusji, która zdaje się być niezwykle ważnym medium tego muzycznego szaleństwa (czyżby ów doom walec grany był metodami syntetycznymi?). Remains składa się z czterech części i trwa 44 minuty. Muzyka powstała wiosną ubiegłego roku.

Początek płyty buduje typowy dla tej formacji klimat – silnie sfuzzowany riff gitarowy, świetnie korelujący z wczesnymi dokonaniami Black Sabbath i pracująca step by step perkusja, która ryje doom bruzdę w ziemi. Narracja gęsta, ale z oddechem egzystencjalnej refleksji, jakże typowej dla dobrego black metalu. Głos szyje desperackim ściegiem, ale śle nam teksty, które przy odrobinie skupienia dają się sklecić w zdania mające sens logiczny. W dalszej części pierwszego utworu pojawia się pasmo syntezatorowe, które istotnie łagodzi ów fantastyczny do tej pory klimat trwogi. W ramach kolejnych dodatków, które zdobią narrację pozostającą w stanie wiecznej repryzy, nieco bardziej melodyjne frazy gitary i ponownie pasmo syntezatorowe. Druga opowieść delikatnie zwalnia (o ile to w ogóle możliwe!), znów stawia na delikatniejsze frazy gitary (oczywiście główny wątek gitarowy na mocnym fuzzie pracuje w sposób niezakłócony). Najpierw flow gęstnieje, po czym opada niemal na dno i z mozołem wstaje w formie syntezatorowego pasma, wyjętego z dumnej historii … new romantic from the 80’s.

Trzeci odcinek ponawia żmudną drogę przed siebie, jak zwykle bez jasno nakreślonego celu, gdzie nieustanne powtarzanie frazy jest naczelną konstytucją. Kolejne wejścia syntezatora niosą tym razem na swych barkach sporo mrocznych, definitywnie post-romantycznych skojarzeń. Muzyka zdaje się na tym etapie albumu nabierać chłodu, pewnej zimnofalowej (znów sięgamy do nomenklatury lat 80.) ornamentyki. Oto post-doom w nowej, jakże piekielnej formie. Ostatnią kompozycję kreują na wstępie liderujący fuzz gitary i nieco skonfundowane frazy syntezatora. Elementem porządkującym ów pozorny chaos zdaje się być wiecznie żywe doom drums. W ramach kolejnego urozmaicenia pojawia się tu pasmo gitarowe, które brzmi wręcz avant-popowo. Jedno z pasm syntezatora czyni równie istotne, stylistyczne spustoszenie. W połowie najdłuższej części płyty nasz walcowy doom niespodziewanie przyspiesza. Na samo zakończenie narracja znów równa krok do szyku podstawowego, a opowieść rozlewa się bardzo łagodnym, ale szerokim korytem dźwięków gitary i perkusji.

 


Sly & The Family Drone  Jamaica​!​! Meets Sly - Celebrating The End Together In The Good Time Swamp (Sly’ bandcamp, Cassette 2021)

Pozostajemy w kręgu muzyki definitywnie szalonej! Tym razem Matt Cargill i jego ponadgatunkowa załoga o przeuroczej nazwie Sly & The Family Drone (James Allsopp, Callum Buckland, Matt Cargill, Ed Dudley, w roli gościa Alan Courtis). Zwariowani Anglicy spotykają na swej drodze inną, równie zwariowaną załogę o nazwie Jamaica!! (Leon, Roberto, Mary, Josh, Richie, John, Jason, Duane, Eddy, Darren, Sebastian) i postanawiają wspólnie pocelebrować koniec. Nie wiadomo jedynie - ich, czy kogoś innego. Prawdziwa post-post jazda składa się tu z dwóch rozbudowanych meta improwizacji, które trwają łącznie niemal pełne 44 minuty. Nagranie nosi znamiona wstępu live.

Początek owego tajemniczego koncertu rozsyła błędne tropy. Łagodne, akustyczne dźwięki, które giną w głuchej przestrzeni pracującego wytrwale echa. Słychać odgłosy uśpionego miasta, pierwsze frazy perkusji i elektroakustycznego backgroundu. Powstaje nerwowy flow, który dramaturgicznie bazuje na powtórzeniach. Z martwych wstaje także saksofon, który śle roztańczone frazy, ale głęboko zanurzone w półmrocznym ambiencie. Narracja snuje się jak poranny deliryk, którego spacer po pustych ulicach zdobią jedynie incydentalne wybuchy żywej perkusji. Mniej więcej w połowie nagrania beat tej mocnej maszyny stabilizuje swój marszowy krok w nieznane. Oto sytuacyjny chaos, który jest w stanie zaskoczyć nas w każdej sekundzie swojego istnienia.

Początek drugiej części sprawia wrażenie, jakby był popromienną mutacją pierwszej. Post-psychodelia meta rockowych popłuczyn szuka dramaturgicznego punktu zaczepienia. Beat perkusji przypomina dobre, trip-hopowe wzorce sprzed trzech dekad. Napięcie rośnie, nie wiadomo jedynie, w którym kierunku. Pojawia się hiphopowy MC, który stara się budować flow, ale jego próby toną w hałasie przetworników gitarowych, pogłosie i delayach. Narracja staje w miejscu, po czym rusza od nowa i buduje kolejny, chaotyczny wątek, który prowadzi donikąd. Nie brakuje atrybutów rockowych, jest bas, zmutowana gitara (?), na powrót pijany saksofon i cudownie odnaleziony MC. Kwaśne frazy, efektowny rozgardiasz, podróż bez jakichkolwiek drogowskazów - aż trudno uwierzyć, jak dobrze można czuć się przy akompaniamencie takiego soundtracku! Docieramy zatem do mety cali i zdrowi.

 


Sune Soundtracks  Rituals (Głowa Konia Nagrania, DL 2021)

Na finał naszej dzisiejszej autodestrukcyjnej play-listy garść post-elektroniki, jaką proponuje nam Paweł Nałysnik. Swój gęsty, zaborczy meta ambient produkuje przy wykorzystaniu gitary, basu, organów i całej masy efektownych … efektów. Muzyka nagrana tego lata, składa się z sześciu części i trwa 37 minut.

Muzyk buduje napięcie bardzo stopniowo i z rozwagą sięga po kolejne narzędzia tortur. Najpierw wypuszcza dronowy passus, który brzmi definitywnie syntetycznie. Coś w nim pulsuje, coś żyje, coś próbuje oddychać. W kolejnej części pojawia się brud. Wgryza się w każdy dźwięk, repetuje, jak zepsuta prasa hydrauliczna, zanurzona w mrocznym pogłosie. Flow zdaje się już teraz posiadać bardzo bogate życie wewnętrzne. W kolejnej części zdaje się, że słyszymy pracę silnika wysokoprężnego, którego otacza mgła na poły harmonijnej pracy syntezatora. A może gitary? Coś zaczyna melodyjnie seplenić w czeluści tej elektromechaniki.

Najciekawsze na tej płycie zaczyna się wraz z utworem czwartym. Pulsujące echo post-techno daje tu rytm, plamy gitarowej syntetyki sycą zaś przestrzeń pewną równowagą emocjonalną, nieco czerstwą, ale dalece zmysłową.  Dancing ambient in the blue dark. Zaraz potem dostajemy się w chroboczącą przestrzeń, która zdaje się nie mieć końca. Ambient otacza nas z każdej strony, pulsuje pasmo basu, a całość nabiera charakteru otrzeźwiającej medytacji. Finałową ekspozycję otwiera wysoko zawieszony, syntetyczny dron. Jego sound znów pachnie siarką, on sam rezonuje niczym pijany robotnik przy pasie transmisyjnym. Nerwowa, gęsta końcówka dodatkowo buduje jakość całej płyty. Czekamy na followerów!

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz