Imago Verbis - Świat według mnie (Matka Joanna Od Aniołów)



KRÓLOWA


Jakaś królowa biega po mieście!? Ja też cokolwiek w biegu, choć bez fanfarów, koniuszego i prezydenta absurdem przybranego albo innego premiera rządu dolnej srylanki, czy górnej rewolty. Jest wtorek, wreszcie się wiosną krajobraz przyoblekł, a  tego białego i chłodnego jakby mniej na ulicach. Żaby co prawda jeszcze nie kumkają, ale i tak jest tak zwany git, i cieplucha na niebie.
No, a ta królowa ciągle na mieście. Wiadomo - brytyjska, bo któżby za duńską albo czeczeńską z chorągiewkami zasuwał. Tłok w centrum, hałas jak makiem zasiał, a ja, jak to ja, że wtorek, to do Hybryd lecę, może płytkę ciekawą zaliczę za friko niemal, za dwadzieścia lub trzydzieści nowych licząc, no i Broka tam ostatnio  z beczki leją, więc będzie na pewno nie nudno. W środku tłum jak zawsze, smród typowo warszawski, namierzam gościa z ciekawą aktówą, pod krawatem, niezłe glany i kurtka ze skóry, niedźwiedzia pewnie. No i klient zamiast Madonną albo innym Jacksonem walić w potencjalnych kupowaczy, to on Soniki, Tad i jeszcze na dokładkę Tar i Chokebore. Ostra jazda! Ale to jeszcze nic - jakie ceny!?, grubo poniżej trzydziechy!?, piractwo independentne?, nie wiem, jak słowo daję i mordę przymykam. Notuję gościa wzrokowo i daję cynka kolesiom z Poznania, którzy wiedzą za ile powinny takie cedy chodzić. Przy drugim Broku robi mi się dobrze całkiem, wzrok się niepostrzeżenie wyostrza, aż człowieka dostrzegam, tego co go szukałem tygodni kilka. Trzy małe kartoniki z lubieżnym napisem "Jazz", merdam mu w środku i znajduję!!! Studyjny Lounge Lizards, jeszcze ciepły, to znaczy z osiemdziesiątego siódmego, ale ciepły. Miód! Zostawiam trzydzieści złotych i umykam przed siebie.

/Miasto w szerokiej perspektywie. Inkryminowana płyta snuje się za każdym zaułkiem, chodzi o "No Pain For Cakes"./

W gardle mokro od Broka, ale brzuszek niewymownie pusty. Tu obok, nieopodal, opodal, za rogiem, za światem, mała i przytulna pizzeria, biorę jaroszną, kukurydza, papryka, pieczary i coś tam dla radości ducha na dodatek. Siadam w rogu, najpierw żywczyk, chłodny jak jądra byka przed kryciem samicy, i tak sobie myślę, że głowę to mam niewąską, ale chyba coś odgrywam, jakaś scena, jakiś gest, usta, dłoń, kawałek pizzy oblanej obficie sosem dobrym całkiem, gdy karmię cię jak prosiaka, kapie sukinkot po brodzie, po serwecie. Wciskam Lizardów do małego pudełka, słuchawy na spłoszone uszęta i muza się wali po mnie z siłą wodospadu, gibkością kremu do nóg albo warg sromowych. Wsiadam na Świętokrzyskiej w jeden-siedem-cztery i ku północy! Powinno być - dojść do Nowego Światu na wysokości Chmielnej i do jeden-jeden-sześć. Ale teraz jest marzec i Nowy zamknięty już od wielu tygodni. Wysiadam, wiadomo, przy Zamkowym i w dół, ku Wiśle, ku sobie i tobie, ku tak zwanemu dołowi, wzdłuż muru, po którym zawsze chciałaś biegać, ale czekać na odwilż postanowiliśmy, bo to śnieg, to lód i w ogóle, zabić by się można, śmiertelnie nawet. Dziś na Mariensztacie śniegu już nie ma, tylko lodu trochę zwietrzałego pozostało na krawędziach chodnika, na obrzeżach balustrady. Wpadam do środka lokaliku, trochę jak wilk po niestrawnościach czerwono-kapturkowych, trochę jak ja sam, jak moja głowa, mój tułów, moje ręce, nogi i myśli. Sam jak sam. I dziób komponuję w chłodny browar, a palce w tlącego się sobieskiego. Wzrokiem baraszkuję po sobie i ryjkach wokół, ale ich nie za wiele na szczęście. Część południowa, stolik pierwszy, "paryż, teksas, czy tam będziemy?" - pytam bom ciekaw, bo nie wiem, dlaczego akurat tam, ptaki tam nie za wysoko latają, czy co?, ty kwilisz, literki produkujesz - " bo tak i koniec dyskusji", dalsze pytania niczego nie rozwiążą, nikomu nie posłużą, więc usta do grobu wkładam, a i wiary w ten kosmos nie mam za grosz, od początku samego. Stoliki prostopadłe do drzwi - mejker czytany po polsku, chłodno i gorąco, "szkoda że nie zobaczysz moich rozjaśnionych włosów",  uśmiech w kierunku kelnera, ciekawe czy to on kablował?, milion piw i ćwierć miliona herbat, zawsze z cytryną. Sala północna - pod ścianą, szary sweter ci spod karku wypływa, piersi kryjąc i rąk szczebiot, rozbiegane oczy ankieterki szpiegują przebiegle - "czy państwo jesteście małżeństwem?, niestety, jeszcze nie...". Potem swetrem czarnym, rozpinanym obleczona, jak indianin pióropuszem, jesteś tuż obok w sposób oczywisty, kardynalny, bo tak świat ułożony, i twoje pląsy słowne - "nie jestem dobrą kobietą, jak on - ten potwór, a przecież kochałam go kiedyś - zostawił mnie, to wtedy gość z pociągu, dobrze, że on, ale i inny nie byłby zły, nawet było nam wtedy dobrze, żadnej poezji, seks i mycie zębów", a ja - "bałem się, że nie przyjdziesz, teraz ta ulga granicząca z wyzwoleniem Wyspiańskiego, przytul się do mnie mocniej". Stolik w rogu przy wejściu - chłód wgryzający się w palce nie tylko u nóg, dwa razy kilka lat świetlnych, ręka w spodniach, tyle że nie moich, ucho ubrane ciepłem wilgotnego języka, akurat moje, opowieści znad krawędzi stołu, nowe cedy, Lungfish i Free Kitten.
Uciekam, bo czuję, że znów igram z sobą.
I nagle już w domu jestem. Zdzieram buty z nóg, kurtałkę z karku, szal z szyi - tylko wisiał na niej, bo ciepło dzisiaj przemożne i zima jak strup z rany odpadła. Akt pierwszy, scena pierwsza odegrana jak wtedy - dwunastego grudnia, tylko finału braknie. Mogę sobie Free Kitten w sypialni zapuścić i spróbować poczuć, że jesteś obok, a nawet pode mną. Masz ciepłe piersi i dotykasz mnie szczerze pod pachami, a usta - gadatliwe stwory - plotą opowieści wesołego grajka. Tylko, że jutro nie zadzwonisz i nie powiesz, że wieczorem w trakcie kąpieli, trochę mnie w tobie pozostało, i że to piękne doprawdy. A ja potem nie napiszę o tym paru słów wierszem.
     
       Byłem wczoraj u ciebie
       może ty
       trochę u mnie
       ciepło nam było
       ciepliście
       opadały już faliście
       twarze kwiatów
       dni się kurczyły
       a sny nabierały koloru
       truskawkowego
       i wieczorem
       w twojej wannie
       trochę mnie

To nic, świat i tak nam już uciekł. Zatopił się w strumieniu wiosennej odwilży, ukrył za kotarą wiecznego teatru uczuć i pragnień.

/Rozpływająca się w cieple słonecznym czekolada orzechowa, zza kamery męska dłoń sięga po nią./

Odstawiam piwo - na Mariensztacie jestem?, to się Baryłka nazywa?, gdzie zachód?, gdzie wschód?, o południe pytać nie wypada? - gaszę papierocha gwałtem na brązowej popielniczce i zaraz następną cygaretę rozpalam płomieniem bordowym, potem jeszcze jeden zamach na zdrowie; wszystko oczywiście przez ciebie, te nerwy, te serce kołaczące, nóg pocenie, pod pachami nie lepiej, drgania przepony nabrzmiałej nadmierną częstotliwością oddechu, zespół depresyjno-maniakalny, barokowe koincydencje, gdzie zaczyna się początek tej wiecznej udręki?, kiedy jej koniec?, pałace pełne bujnej roślinności, taniec różowych słoni na parapecie, ilu dni potrzebują by zagłaskać mnie na śmierć?, łaskotanie średnim palcem prawej nogi w lewym uchu, skrobanie sufitu oplombowanymi siekaczami, głowa jak planeta krąży wokół świecy, woskiem zalepiając spocone powieki. Tyle zyskałem - wzrokiem błądzę po leniwej glazurze przeciwległej ściany, potem ścinam do lewej i zagłębiam prawy oczodół w popielatych skarpetach, wyżej oczu nie śmiem zawiesić -  a całą resztę straciłem. Nosem stukam o podłogę nieba, gwiazdy w orszaku jak stado wygłodniałych wilków, pędzą przez potylicę, warcząc kilka pierwszych taktów z "My Funny Valentine", oczy wirują, jakby w cyrku na trampolinie skok śmierci przed sobą miały. Przymykam chłopaków i znów tu jesteś, panna dzika, kobietka mądra, nieprzebiegła, ja to dla ciebie jak okręt jestem, co po morzach dalekich bezczelnie dryfuje, kartki świąteczne bez ustanku śląc, ty - ewolucji kwiecie - granatowa w swej obecności, zielona w swej nieodwołalnej konieczności istnienia, popielata - gdy sensu słów moich przy tobie doszukiwać się, radosna jak płacz armii aniołów, ale to nic, to już mamy w sobie, te chorobliwe sceny metafizycznej chuci, zazdrość to kulawy pies ogrodnika, kosmos starczy, by ciała spłoszone uchronić.

/Nieźle nagrzany facecik próbuje wyjść przez podwyższony próg knajpy, upada przynajmniej czterokrotnie, w podkładzie salwy śmiechu i "Dang" The Jon Spencer Blues Explosion./

Przez próg knajpy cię nie wynoszę, mięśnie od zimy zapleśniałe, sportów od ostatniej, piłkarskiej kontuzji nie uprawiam, czas to jednak stosowny, by nowe wartości w wir wszechświata rzucić, więc na zewnątrz - w kierunku właściwym - taszczymy nasze znoszone dusze i pleśniejące ciała. Pędzimy Wisłostradą po nadzieje i krew. W sklepie łykamy browarki i żubrowatą, jakby się zrodziła jakaś świecka tradycja - płacę ziarnami pszenicy. Wykluwa się wieczór, za rogiem noc już błyszczy, sny są różowe, na obrzeżach lekko sine, w domu - cztery ściany, łóżko i poduszka - jestem tak prawie, że nie wiem, czy lewą nogą, czy prawą próg pokonać, czy ty pod lewą, czy prawą pachą przemycana być musisz, by transcendencji nie spłoszyć. Browarki łykam, w seriach po sto, ty nogi w wodzie święconej moczysz, za oknem mróz śpiewa solo przy akompaniamencie waltorni i chóru puzonów.

/W tle panuje absolutna cisza/.

Sen to czy jawa? - pyta trywialnie poeta, ale prozaik chlaszcze go w mordę i do izby wytrzeźwień zawieść każe.

/Kręcone z drżącej ręki, operator-alkoholik na głodzie; tło niebieskie, wazon z suszonką przewrócony, kwiaty na białym dywanie rozsiane./

Chwytam twe puszyste piersi w moje pięciopalczaste dłonie, wielkie jak łopaty, choć ja tu nie koszykarz, zdzieram resztę bluzki, stanik zębami trzonowymi rozrywam i przełykam, śliną drobną obtoczywszy. Gdy językiem czyszczę twoje uszy do błysku, pozbawiasz mnie spodni, jak drwal korę od drzewa odczepia. Zbiegają się marszruty naszych warg, twoje usta, kałasznikow, armata, zbrodnia nieunikniona, premedytacja, zero afektu, gorące i niecierpliwe dłonie, siermiężne kwilenia skowronka, jak pies i suczka, jak Apollo i Wenera, może to dla ciebie ten wiersz wysmyczyłem sto lat temu?, obiegam cię jak żółw, stanowczo domagam się posłusznych reakcji, moja skóra spopielona, wdziera się pomiędzy ciebie, nogi napięte w suplesie toczą nas wzdłuż ściany nośnej, tańczą nasze języki, to walc?, fokstrot?, pogo?, potem, za chwilę, już teraz - połykasz mnie kolanami i natychmiast, gdy horyzont nam nad głowami przebiegle świszcze, nabijam cię na twardego węża i drewnem łydek wirujemy po suficie aż do momentu eksplozji. Tuż po niej - żeby ciała wystygnąć nie zdołały - wywracam cię, a światu - lustrami piekieł - ukazuje się twoja radosna kuciapa, ocean, poezja, tenor Coltrane'a, czy bóg potrafiłby stworzyć coś bardziej gotyckiego?, wiosna ludów, orgazm to światło, ona to latarnia, pełna myśli najlepszych, chwalebnych i wielkich postanowień, traktuję ją jak skarb, jak świętość - wargami, językiem, przełykiem - obmywam ciepłem mojego wytrawnego ślinotoku i huczeć zaczyna twa klezmerska kobiecość, chór grecki, mezzosopran, i psy z podwórza szczekać już specjalnie nie muszą. Potem jeszcze w brodę obrywam kością miedniczną, i tyle, i stało się. I git.

/Stado głodnych ptaków, skojarzenie z Hitchcokiem uzasadnione, osiada na framudze lustra./

A na mieście ciągle ta królowa.





WARSZAWA,
TO NIE BROOKLYN


"To jest historia faceta, dla którego głupota jest równie silnym bodźcem do działania, jak jego histeryczna zdolność do tworzenia nikomu niepotrzebnej kawalkady słów" - mówi gęba przede mną, dusząc trzy-i-półcalową dyskietkę między palcem wskazującym a serdecznym prawej ręki, twarzyczka bez cienia sentymentalizmu, oczy silnie osadzone, brew drastycznie szczera, czoło wysokie liściem jesieni ozdobione, włosy - horyzont myśli - wraz z cebulkami z tego balu wypraszane permanentnie. Nic mu nie odpowiadam, bo i po co, skoro lepiej wie, głosem sprzeciwu nie znoszącym wali mi w twarz, na odlew, aż warga mi puchnie z lewa,  a powieka z prawa. "Irracjonalna głupota..." - dodaje i do ucha szemra jeszcze - "Ale smaruj, klienciku, jak ci wygodnie, historia ci tego nie zapomni...".Wkurza mnie gość, więc teraz to ja go na odlew z piąchy sierpem lewym traktuję, wprost w czoło...

/hałas tłuczonego szkła/

... człowiek spływa ze ściany, jak mocz żaby po owulacji. I cicho nagle się robi,  spokojnie, sentymentalnie, Sęp-Szarzyński, poezji oddać by się można przy dźwiękach Chopina, przy świergocie niezmutowanego motylka. W kompakcie zapierdala jednak - życie to nie teatr - Stefuś Coleman i Jego Pięciu Kutasów. "Parszywiec do pieca!" - rzucam i myśli do snu układam. Za oknem pogoda umarła właśnie, gdzie słońce?, gdzie cieplucha?, wrzesień to jednak kurewski miesiąc, który to już raz???, nie mam ochoty na meteorologiczne peregrynacje, spać idę, ząbki, nóżki, pupcia, piżamka, siusiu finalne. Wyruszam w kolejną podróż, zabieram trochę ciebie, trochę mnie, garść czyściochy, parę cedów - Stefusie dwa, Lost Tribe'y, jakiś rapik, na bezludną taszczyłbym jeszcze ze dwa Irvingi i swoją debiutancką. Oczy zamykam, wszak bez tego spać się nie da.
Na łóżku siedzi facecik, wzrost ponadprzeciętny, ale w koszu jedynka w razie najlepszym, gumę żuje jak życie bez sensu, wulgarnie balony klei, na nosie osadza, esteta średniowieczny, łgać wprost w kamerę zaczyna, bo pamięć to pieczara pełna wygłodniałych nietoperzy, alkoholem spojonych, a prawda to resztki, nieświeże zazwyczaj..

/Piękna, utleniona i chuda blondynka, spodnie stosunkowo obcisłe, wkłada rękę w majtki, grzebie w środku kilka sekund, wije się drapieżnie, ślina w kąciku ust; po chwili wyjmuje kasetę, którą natychmiast wkłada do magnetofonu - słyszymy Ice T, numer tytułowy z ostatniej płyty "VI: Return Of The Real"./

Wyostrzam źrenice pamięci, palcami wdzieram się w kocioł intelektu, na igły mózgu nawlekam komórki pełne zdolności do kojarzenia nawet najbardziej absurdalnych i nie przystających do siebie zjawisk. Efekt leje mi się na kartkę, jak słońce wiosną przez otwarte okno.
Już dokładnie nie pamiętam kiedy to było, i czy w ogóle było. Myślę, że jakkolwiek by nie było, to jednak było. Tak, to było siódmego dnia sierpnia, tak, na pewno, chyba środa, chyba tu, chyba tego roku, chyba ten kosmos. Idę, jak ćpun jakiś albo rumun absolutny, tą piekielną Marszałkowską i dumam nad losem ludzkości, że to absurd, że pod koniec dwudziestego stulecia człowiekowi ani trochę lepiej, ani trochę spokojniej... Po kinie jestem, więc mi na duszy jednak fajnie i lekutko. W Bajce uroczego Andy'ego Garcie oglądałem, jak Denver zabić próbował, a w finale tylko siebie uśmiercić zdołał. Ale że wszystko z dużym smakiem mi w tym filmidle podali, i klimat i dekadencji szczypta, to nie mogło mi się nie podobać, nie mogło... Po tym kinie, urodzony jakby na powrót, zaistniałem na krawędzi przyjemności, na skraju pragnienia, na owalu lżej pojmowanej niestrawności życia. Na Marszałkowskiej mogłem rzecz tylko jedną zrobić, to i zrobiłem. W prawo pod filary, potem raz jeszcze na prawo, przez drzwi, schodami w dół i znów lekko w prawo; oczy wytrzeszczam, bo widzę kształty cokolwiek dziwnie, a ja tu przecież  tylko na mały zmrożony i nic ponadto, jedynie miejsca przytulnego na ułamek sekundy zapragnąłem; kubły farbą szarą i białą upstrzone, papierzyska na podłodze, smród chemikalii, nawet poeta nic tu dla siebie nie znajdzie. Zmykam więc, nic tu po mnie, tym bardziej po nas, po serduszku żal mi się przelewa, jak piana z dobrego browaru po krawędzi kufla, bo ja chciałem tu tylko na chwilę przysiąść, na moment dumaniu się oddać, nawet nie po to, by o tobie myślami baraszkować, ale żeby tak trochę cieplej w duszyczce było, by klimacik tam weselszy zapanować mógł.
Byłem w tym miejscu także wiosną, gdy myśl o tobie ciepła była i tak wielka jak ocean, albo trzy morza bałtyckie do siódmej potęgi podniesione. To było dwudziestego siódmego, w marcu, teraz, jak wczoraj prawie. Usiadłem na wprost baru, w tym miejscu, gdzie siedziałaś pewnego grudniowego piątku i patrzyłaś na mnie, na mój ból niemożności, na mój krzyk wątpliwości, na moje "dlaczego tu jestem, czyim głosem się kieruję?",  słuchałaś mojego "przepraszam, miałem fatalny dzień, kłóciłem się z szefem"; ale i ty, i ja wiedzieliśmy wtedy, że to nie o szefa chodziło, a tylko o to, że każdy może mieć wątpliwości, że każdy niszcząc coś i budując nowe nie wie do końca, czy ta bajka jest akurat dla niego. Wypiłem w tym marcu ze cztery browary, spaliłem sześć papierochów, w głowie pisałem sceny do mojej drugiej powieści, ale że kartki papieru i pióra ptasiego nie uświadczyłem w kieszeni, to mi się te pomysły w alkoholu nieco podtopiły, nie wysuszone odpowiednio wcześnie - lekko fermentem zaszły. Co by oczu na monotonię widoku schłodzonej szklanki nie narażać bez przyczyny, miejscom znajomym przyglądać się intensywnie zacząłem, cyfrowo niemal, w pamięci zapisać, znaczy historię nową tworzyć, nikt bowiem nie wie, czy kiedykolwiek w ten sposób, tak pięknie, tak skutecznie zatracić się jeszcze zdołam.

/Facet w ciemnych okularach, wygląda trochę jak Cybulski, wyjmuje ceda z owijki i zanurza w kompakcie - z głośników sączy się Waits z "Swordfishtrombones", kawałek "Down, Down, Down"./

Zacznijmy od sali głównej i pierwszyzny naszej, tego października już wtedy zimnego, że nową kurtałkę zimową wytaszczyć z domu musiałem, a ty od progu cytujesz mnie, boś fragmenty dopiero co powstającej powieści przeczytała, i słowa mi na policzku, zamiast ust układasz - "a jej koczek zajął mój wzrok chwil kilka"; siedzisz na moich kolanach, tak mocno się w nie wbijasz, że biodra moich nóg piją krawędzią stołu z jednej, powierzchnią oparcia z drugiej strony. Potem bawimy się w handlowców i imiona nadajemy miejscom na podwyższeniu - sklep duży, sklep mały. Najpierw ten większy i przeto lubieżny bardziej - pamiętasz? - jestem pierwszym gościem, niedziela tuż przed szesnastą, czekam na ciebie, przychodzisz minutę po, w tej kurtce co od małżonka do czasu pewnego pożyczałaś, rozbieram cię z niej delikatnymi klaśnięciami palców, potem tulę jak rybę właśnie co złowioną i mówię wprost do ucha - "myślałem, że nie przyjdziesz, byłem tego pewien, nie pisz mi więcej takich bzdur na kartkach, bo je i tak zawsze spalę; choć passus o historii, która jak śmietnik łyka całe gówno świata przemawia do mnie"; siadamy - jak zawsze herbata z cytryną i browar - paplamy jakby słów mało dotąd było, opowiadasz o wiejskich klimatach, o  lasach pełnych dzikich konwalii i przerośniętych świerków, o domu na wzgórzu, filmowo nam się robi, zdań parę trwonisz na konstatację, że tylko tam mogłabyś być sobą i może nawet nie tak bardzo nieszczęśliwą.
Byliśmy tu - sklep duży, piwnica, hoża, warszawa, polska, europa, świat, droga mleczna, siódma galaktyka - raz jeszcze, dużo później, nowy rok, nowe problemy, wtedy to ja paplałem, że na wakacje w lutym nad morze pojedziemy, że to w sumie dobrze, bo świata już o nas informować nie musimy, że i on, i ona wiedzą dostatecznie dużo, ale to ty wiedziałaś wtedy, że jest mi za trudno, że to trzeba do śmietnika tę całą naszą miłość wrzucić i cieniem historii przykryć, to ty dzielna byłaś, bo gdy się twój pajacyk od ołtarza dowiedział - a ja nie umiałem, nie chciałem zaprzeczyć - to ty wtedy  nie mrugnęłaś nawet okiem, nie napiął się tobie żaden mięsień i tylko śpiewałaś - "kocham cię myszko, kocham..."; ja wątpiłem, w oczy tej oszukanej, podwójnie przecież - czyż przez to nie było mi jednak trudniej? - spojrzeć nie potrafiłem, tańcem bladej twarzy po rozgrzanej patelni - Stroszek? - poddawałem się, a ty widziałaś to i czułaś, jak zawsze szybciej i bardziej niż ja sam.

/Pijany Herzog przymierza okulary słoneczne, obok Madonna zdejmuje majtki, Herzog pada na ziemię i śmieje się do łez./ 

W mniejszym sklepie to prawie abonament, bilet miesięczny mieliśmy, tylko nam zniżek na browar dawać nie chcieli. Czytaliśmy razu pewnego moje listy do ciebie, że ładne i treścią nasycone, w portfelu ci grzebałem, tym co go ode mnie dostałaś, okazji nie pomnę, i w kalendarz spoglądaliśmy, jak mąż i żona co dzieci za wcześnie mieć nie chcą, i dni liczyliśmy, "te nasze, a te stracone, bo się nawet wzrokiem nie spotkaliśmy"; daty właściwie kółkiem obtaczaliśmy, a ja głową w stół waliłem, ile tych straconych już wtedy było; ty mi okłady robiłaś z ust i chłodnego oddechu, bo to zima przecież, bo i ty czasami browar dla mnie i przyjemności swojej pijałaś. Na lewo, za kratą też nie raz przycupnęliśmy, nawet wtedy, gdy po pięciu miesiącach znów na moment, warty stu lat, byliśmy razem, a ja opowiadałem tobie czym dla mnie jest tęsknota i jak się organicznie przejawia, i wiersz ci uplotłem z liści nie zupełnie kolorowych

tęsknotę
mierzy się
skurczami żołądka
paletą
kolorów śliny
porą dnia
czy nocy
śniegiem zagubionym
w skarpecie,

a przedtem w tym samym miejscu Sieprawskiego ode mnie dostałaś i węża miłości wprost z okładki Laughing Hyenas, i to wtedy opowiadałem ci, że kiedyś u stóp twoich czołgać się będę, bo to cytat z tej okładki i tak przyszłość mi się przedstawiała, i taką się okazała.
Jeszcze sala boczna, by nie rzec zaułki - pamiętasz jak ci mówić sto razy musiałem, że jestem naprawdę hetero i ten twój osiołek, tym swoim szantażem, to nas może w cztery litery i to jeszcze przez impregnowaną chusteczkę, i że to wszystko głupie okropnie i pachnie tanim kryminałem?; i jeszcze wtedy włosy rozpuściłaś, a ja głaszcząc je zauważyłem - bom bystrzak - że podrosły ociupinkę... I jeszcze jedno miejsce, po lewej stronie  - jest tuż po nowym roku, że całe święta przez telefon przegadaliśmy, niespodziewanie  sylwestra razem obtańczyliśmy, to nic przy tym, że - choć bałem się ciebie, bo znów myśli twoje niepokornej barwy nabierać zaczęły - ty po prostu całujesz mnie, ja wyjątkowo kawę do przełyku wlewam, bo mnie prosiłaś o to, bo ci przyjemność sprawić pragnąłem, zapach twój, jedyny, ciepły, niesłodki, kobiecy mówi, wrzeszczy, że jest tak jak być powinno, mimo że dupek jakiś znajomy nas widzi..., ale cóż rzec, przecież po to mu bozia oczy dała, by je na nas wytrzeszczał, w końcu Warsaw to nie Brooklyn południowy, tu nikt za otwarte oczy kulki w kark nie dostaje.

/Seria z automatu, kule roztrzaskują fragment betonowego muru - gwałtowny odjazd kamery./ 

Jest koniec września, jutro poznań do nas przyjeżdża, będzie morze browaru, jezioro wódy, karnawał ostrego jazzu, grzanki, sałatka ziemniaczana, nawet nie wiem czy Hoża jeszcze żyje, czy to remont był, czy likwidacja. Nie dawno przez telefon gadaliśmy czterdzieści minut, bo lat dwadzieścia osiem skończyłaś, bo chciałem cię słuchać po prostu.
Noc odpłynęła, tyle jej co wódki w zwietrzałej butelce. Oko jedno otwieram, potem drugie, nogami kołderkę wywracam lubieżnie, zmierzwiona krasulka, zapocona, śmielej wyłaniam tułów z sypialni, znów nowy dzień!?, na śniadanie płatki z mlekiem odtłuszczonym, czasami kanapka z serem, po ząbkach a przed wiązaniem krawata o wiersz się potykam w korytarzu, leżę na chodniku jak długi, literki mi na nos kapią, jak krew po defloracji, złowieszczo i przebiegle.

Słoneczne niebo
nad Błoniem
albo Błoniami
mniejsza o pisownię.

To zakrawa na nielekką kpinę
ten prymat uczucia nad materią.

Podnieca mnie
dworzec kolejowy
i arachidowy zapach
cytryny.

Na dole dopisek - dwudziestego pierwszego czerwca, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku, trzy dni potem, w Lechu.

/Napisy. W tle słychać nasilający się z każdą sekundą "Hair Street " Lounge Lizards./




SŁOŃ


Przygniotła mnie ta pogoda, aura, syf jeden i tyle rzec by można,  poezją się  posiłkując. Buciory tej paskudnej dziwki - w szpilach to ona nie chodzi - wdarły się w mój system nerwowy, opasły szyję mackami chłodu, wody i tym czymś, bliżej nie wiadomo, tym świństwem wierutnym, że psu na budę sikać nie wypada. I ta kurwa  - Hitler przy niej to jowialny goguś - sprawiła, że nie chce się nie chcieć, a smutek niweczy wszelkie postanowienia, ta małpa zabiła  nawet potrzebę ruchu przeponą, tak że oddychać to jak Rysy po pijanemu na rowerze zdobywać, mówić to jak śnić o kopulacji z byłą żoną, umierać to jak kawę śmietanką w proszku przyprawiać.
A w głowie parada rocznic, wydawać by się mogło, że w rok to tylko trzysta sześćdziesiąt pięć rocznic  być może, a jednak każdy dzień rodzi, wypluwa z siebie więcej niż jeden sposób na mentalny masochizm z posmakiem sadyzmu. I biegną te rocznice, i płyną te okrutne plamy obrazów, gdy uszy toną w kataraktach słów wypowiadanych nie zawsze okrągłymi zdaniami. Najpierw w środę rocznica Hożej, w sobotę Mariensztatu, teraz - jakby nie liczyć - milion lat, jak głowę na moich kolanach - obrzmiałych pragnieniami - układałaś nietrwożnie, a za ścianą oddychały nasze sumienia, chrapiąc od czasu do czasu i wargi językiem wilgocąc. Już niedługo hierarchia zdarzeń jedynie istotnych rozkaże ogłosić, że właśnie tu i teraz, tu i w tej chwili jedynej, mija moment uznany za najważniejszy.
Zwichrzone myślami czoło wachlować kartkami kalendarza zaczynam, palcami zmieniam daty jak rewolwerowiec magazynki, jak dyrygent połamane batuty, gębą prawie w cyferkach się tarzam - jak smok co dratewkę pożarł właśnie ze smakiem i nie dość mu tego, to jeszcze schrupałby dzierlatkę jakąś - głową frywolnie wywijam, to w prawo, to w lewo, by słowa jakieś wypluć z mózgu można, upleść obrazów kilka, garść dotknięć, tuzin muśnięć, ocean westchnień, by za sto lat w głowie wciąż jeszcze były, by ich wtedy nie zabrakło, by się wtedy nad sobą samym poznęcać było czym i dlaczego, bo to rok w niedzielę umyka jak do Słonia uciekaliśmy, spłoszeni zapachem warszawskiej ulicy, ciepłem wyjących klaksonów, purpurą skwierczących billboardów. Historii zatem blasku przydając, mieczami dwoma w ziemię staropolską wbitymi, tobie ochłapy pamięci przynosząc na tacy inkrustowanej girlandami, sobie cierpień - drewniane kołki wprost w serce - nie szczędząc, w literki się zamieniam i obwieszczam, że było tak jak tu smaruję, aż kartki wilgotne się robią, choć przecież komputer mam w użyciu, nie pergamin i pawie pióro.

/Guthenberg leży na kozetce, ogląda pismo pornograficzne, złośliwy powie, że w tle słychać regularny stukot - my jednak wiemy, że słychać Cypress Hill, numer "Cock The Hammer", obok komputer wypluwa tasiemcowy wydruk./

W listopadzie dziewięćdziesiątego piątego czas miał pokancerowany wymiar, słońce blade jakieś było, a wiatr hulał, sobie tylko znanymi metodami niwecząc wszelkie odruchy człowiecze. A my, jak to my, psiaki dwa, z planety Ziemia urwane, resztki łańcucha przy kostkach świergoczą jak przemarznięte wróbelki. Wszystko co wokół trywialne jak narodziny i śmierć, nie warte choćby kłaków funta, te nasze "my" twarde jak skała, ty mówisz, że więcej już nie możemy, że nie powinniśmy, ja, zdanie mając inne, usta ci przytykam swoimi, silnie tak, że tylko przepraszać mnie możesz i o przebaczenie błagać słowami historycznej Izoldy, wargami zmoczonymi w topniejącym wosku - a ja hojny władca, pan konkwistador, batem posłuszeństwo egzekwujący, rozgrzeszenia wnet udzielać w stanie jestem. Życie nam się ściele jak dywan po stustopniowych schodach, Casino De Paris, orkiestra gra walca, pożółkłe liście, choć przegnić z mrozu nie zdążyły, umierają w spokoju; w głowach naszych - moja większa, przeto bystrzejsza - koncepcja się rodzi, niegłupia skąd inąd, pomysł przepyszny, strategia pająka, najlepsza obrona to atak, uwaga na wyostrzone krawędzie stołu, przestrzeni nam trzeba, jak pijakowi kąpieli w jabcoku, koniecznie teraz, już, ani moment później, ani chwilę wcześniej. Dojrzali do ucieczki, perfidni w prostocie swych potrzeb i sposobach ich realizacji, plan nasz drogocenny w życie postanawiamy wdrożyć, jest tak coś około osiemnastego - cóż to był za dzień, Kleopatro!? - tak jakoś popołudniem, przed wieczorem,  kiedy do tej ucieczki już ostatecznie dojrzeliśmy, jak sroki do zimowych wędrówek, gdy serca nasze w taki stan wrzenia weszły, że żadne antybiotyki gorączki tej zbić nie były już zdolne, to wtedy za słuchawkę chwytam jakbym miecz wbijał w serce wroga i numery kręcić zaczynam, radiotelegrafista w okopach przynajmniej dwóch wojen światowych. Tu nie bo to, tu bo śmo, a tam to jeszcze nie pora odpowiednia, tam znów indywidualnych klientów przyjmować nie chcą, albo komplecik mają w każdym łóżku. Ale ja uparty jestem, zdeterminowany kulawym oddechem parady namiętności moich, wewnątrz spójnych, więc wyjście się znajduje, jak Inków skarb, jak pończocha teściowej - miejsce od sztolicy kilometrów kilkadziesiąt, dojazd całkiem normalny, jak do pracy prawie, pociąg jakkolwiek. Fonetykę nazwy pod uwagę biorąc, miejsce to od wtedy zwać Słoniem postanawiamy i tak już zostaje.
Piątek nam tedy być postanawia, mróz jak całej jesieni i zimy, kurtki po szyję naciągamy, szale po nos nawlekamy, i tylko szparki niewielkie, gdyby usta miały sprawę do siebie. Ruszamy - ja wiśniówkę wcześniej na Marszałkowskiej kupuję, dla zdrowia!!!, jedynie dla zdrowia, Książęcy na browarek i cytrynę ułamek sekundy nam kradnie, na miejscu  jesteśmy tak jakoś po piątej, przed szóstą, rejestruje mnie gość, wesoły nie wiedzieć czemu z siebie samego, klucze mi daje, pokój numer pięć, schody, zakręty dwa, pierwszy w lewo, drugi przeciwnie, zamek puszcza bez kłopotu, w środku po lewej łazienka, po prawej szafka, na wprost - gdy korytarz już zrealizować się zdoła -  pokoik przytulny, okna  dwa pod kątem dziewięćdziesięciu stopni dziergane, stolik, radio pamięcią sięgające czasów cokolwiek nie kapitalistycznych, lampka podobnie, po bokach dwa łóżka pustynię w żyzną oazę zmieniające, w mig robimy z nich jedno, lewe do prawego z mozołem przystawiając. Zdzieramy naleciałości z karku, ramion, tułowia, bioder, nóg, stóp, i dalej fragment po fragmencie, uciekamy do ciał pozbawionych codzienności i nagich nade wszystko, biegniemy, pędzimy ku sobie, do naszego "my", jakby tysiąc lat  ludzkość na swe dopełnienie czekała, wiśniówkę obalamy - sam nie pamiętam, w trakcie, przed czy po, w każdym razie w sekundę butelka jest już pusta - a ja wiem, że dotyk twój, i mój w tobie, tak mocny i głęboki, rysuje mi na twarzy kolory tęczy, a potem całego mnie po drugiej jej stronie stawia; mordka mi dygocze, usta szaleją, na mieście mówią, że to się szczęście nazywa, ci bardziej dosadni wrzeszczą, że to orgazm albo jakoś tak, ale czy słowo tu znaczy cokolwiek; wiem tylko, że tu, w tej galaktyce, to ty jesteś szefem i wiesz bardziej niż ja, czego mnie i tobie potrzeba. Ale wtem - błysk wypłowiałych fleszy, konferencja prasowa, ciemne okulary na oczach, niepotrzebne pytania, zdawkowe odpowiedzi, "Czy ława przysięgłych jest absolutnie przekonana, iż tu obecna i tu obecny - przepocony paluch wprost do moich ust - zasługują na najwyższy wymiar kary?", może cokolwiek inaczej, bo to święto przecież nasze, pragniesz być tu najpełniej, najbardziej zapamiętale - w każdym razie figlarny stres ci z tego wszystkiego przypada w udziale, nie zbyt mały chyba, bo tak się jakoś dzieje, że tej nocy na tym razie jedynym pozostajemy. Kąpiel, zmiana kreacji, na dół schodzimy, kolacja, pizza jeśli mnie pamięć nie myli, ale kto by w chwili takiej o korycie pamiętał ze szczegółami, kufel browaru, wielki jak kielich na balu średniowiecznym, papieros w lewej dłoni, papieros w prawej dłoni, wieczorem - gdy z lekka noc bokami nadciąga jak sen przepyszny - radio nam do uszu nadaje i czas mija jak śpiew ptaków w letnich koniczynach, rano - zwieńczające noc jak natury kolej nakazuje - przy śniadaniu, nie wiesz do końca, czy to jest właśnie to, czego chciałaś, ale mój uśmiech, śmiech prawie - wybacz mi - sprawia, że jednak szyję mi dłońmi oplatasz, usta też jakoś ku mnie, łagodnie ułożone, przystawiasz i nic specjalnie wypowiadać już nie musisz, więc milczysz, muzyką drapieżną jak w tych nocnych koniczynach. Potem cię do szkoły odstawiam, choć to sobota, ale w twoim wieku - kobieta postmodernizmu, niewiasta końca stulecia - to się do szkoły w tygodniu nie chodzi.

/"Matka Joanna Od Aniołów" Kawalerowicza przed nami, w tle muzyka z płyty "Matka Joanna" Stańki, ta dla ECM/.

W styczniu - nowa epoka, tysiąclecie, w dacie wszystkie cyfry jakby na nowo narodzone - znów w tym Słoniu  jesteśmy, bardziej chyba siebie świadomi, błędów - polityka zagraniczna! - tyle, że na lata, wieki starczy, bardziej zdeterminowani, wiedza nasza o kalifornię większa, czujemy już na sobie cudze oddechy, smugi spojrzeń tych, którym się wydaje, że prawo do nas mają, do naszych ciał i dusz, co gorsza. Najpierw spod Rotundy w świat pędzimy, jest wcześnie, ja z pracy urwany, ty z domu, wprost na dworzec Śródmiejski, by tam kierunek obrać właściwy; czekając na pociąg horoskopy czytamy, a w nich ani słowa o tym, że za dziesięć dni już nas nie będzie... W pociągu - siedzimy na przeciw siebie - oglądam cię dokładnie, część po części, jakbym wiedział, że wiele mi okazji już nie pozostało, masz granatową mini, nogi w czerni skrywane jak maszty, kremową koszulę w nieładzie, po ciele rozproszoną jak kaczki na łące, rozpięty czarny sweter, ciemnopopielaty makijaż, włosy rozwiane zadziornie i ckliwie, pełne tej słodkiej i nie poznanej do końca agresji, melodii wiecznego oczekiwania, zimowej pastorałki na trzy czwarte conajmniej, co ja tu będę nawijał wiele - nigdy dotąd tak pięknie nie wyglądałaś!, słowo daję, przysięgam nawet diabłu!, aż oczy mnie pieką!; myślę o tobie, o każdej części twego ciała, o duszy nie zapominając, nic myślom mym umknąć nie jest w stanie, serce wyje w rytmie międzynarodówki, dłonie łakną intymności, lgną do ciebie jak muchy do lepu. Czas pomiędzy opuszczeniem pociągiem a otwarciem nylonowych drzwi pokoju zmarnowany być nie może, więc do sklepu wpadamy, kupujemy ćwiartkę, dwie szklaneczki i papierosy. Dostajemy pokój numer sześć, o jeden dalej tym samym korytarzem idąc, pomieszczenie jest większe o półtora albo dwa metry, reszta jak przedtem, świat nam się kurczy do tego właśnie fragmentu pomieszczenia, gdzie ręce z nogami splatać należy, więc dla siebie tylko jesteśmy, każdy gest jest uzasadniony - zaciskam dłoń na twoim karku, by myśli swobodnie do kończyn dotrzeć mogły - każde słowo zbyteczne, jak cykl miesiączkowania królowej brytyjskiej, tej co się na mieście za miesiące dwa pojawi, sproszona nie wiedzieć przez kogo. Po kolacji czytasz moje wiersze, motyw brzucha wielkiego jak cytryna, skakanie przez otwarte okno, cała historia moich poetyckich peregrynacji, potem leżymy na łóżku wpatrzeni w okno, a za nim groteska zimowego wieczoru, nawet psom ujadać się już nie kalkuluje, masz słuchawki na uszach, w walkmanie Laughing Hyenas, podoba ci się - jak mógłbym w miłość twą zwątpić!? - a po nich Cherolee Dillon, nie mniej fajnie, nie mniej ludycznie, ja też słyszę trochę, więc tulę cię jak podwójny pakiet  świadectw udziałowych w blokach po sto sztuk, choć ty dla mnie cenna bardziej niż całe Wall Street!, minuty płyną jak srebrne okręty, wiem i czuję, że jest zbyt dosłownie, zbyt prawdziwie, zbyt teraz i zbyt już, by trwać mogło dłużej niż tę jedną noc, godzin naście pościelą ubranych łagodnie niebieską, obrzeżami białą. Za dekadę dni okaże się, że rację mam, że prorok jakiś cholernie skuteczny jestem.
Tej nocy dajemy z siebie więcej niż to prawami fizyki przewidziane, mentalnie dostrojeni, na falach interpersonalnych zero zakłóceń, nawet szmer szumu nie ma racji bytu, a rano, kiedy twoja czerwona koszulka oplata nasze ciała, nagie od blasku słonecznego, wiemy, że to musi być koniec, że tu musi zakończyć się ta historia.  Milczymy, jak makiem zasiał, palcami przebierając filuternie, usta mrużąc, słowa przełykając jak mamałygę, choć wola nasza udźwignęłaby pekin conajmniej, o tym moteliku nie wspominając. Na śniadanie zamawiamy jajecznicę, a gdy kobieta przynosi ją upstrzoną kawałkami wulgarnej szynki, robisz taką awanturę, że za moment mam ją czystą, ty zaś - dla sytuacji ratowania - tę swoją zjadasz jednak ze zwierzem, gdy w Irish jesteśmy parę godzin później, znów wściekła każesz mi zwracać herbatę, bo brudna filiżanka, bo świat cię wkurwia maksymalnie, bo mnie w nim coraz mniej, bo wszystko to przydatne jak parasol, co od roku przecieka przy deszczu najdrobniejszym.

/Sceny z rzeźni, tęgi facet szlachtuje niesforną świnię, muzycznie egzystujemy przy kawałku "The Judgement Night" w wykonaniu Biohazard and Onyx/.

Umieramy dla siebie, ja dla ciebie, ty dla mnie - dokładnym będąc - w kolejny wtorek, gdy wyrok zapada, apelacji i łaski nadzwyczajnej nie przewidujący, egzekucja  następuje w niedzielę, mówisz, że dość, bo  życie twoje i moje  przystają do siebie jak pięść do nosa, jak sól i cukier, bo to ciężar aż sztanga się łamie, bo to i tamto, a ja - człek naiwnością stworzony - nie zaprzeczam, bo sił już nie mam kochać cię bardziej i inaczej.
Jesteśmy raz ostatni na Śródmiejskim, kocham w jedną stronę, kocham w drugą, ty w poprzek, ja wzdłuż.
Jest dzień babci. Mieliśmy obejrzeć "pestkę".





PIĄTEK DZIESIĄTEGO,
PONIEDZIAŁEK
TRZYNASTEGO


Piątek dziesiątego. Nastrój jakby co najmniej trzynasty był. Na Brackiej wyje czerwone daewoo-nexia,  mała laseczka w białym kompleciku - torpeda, dynamizm, heroizm - wyskakuje z bramy i manipulować pikadełkiem zaczyna, guzik czerwony, guzik zielony, pod spodem, na wierzchu, cyk-cyk, pip-pip, miota się jak kulawa kura na grzędzie, sromotna klęska ku niej biegnie, bo stworzenie, choć boskie, rozumem nie do końca obdarzone. Po godzinie kobietka ma dość i rezygnuje z usług alarmu, a auto dogorywa w obłokach cierpkiego kurzu do godzin popołudniowych, nie doczekawszy złodzieja. Może chociaż jakaś mała bomba?, subtelny fajerwerk?, petarda???. Ulicą pędzi ludzkość, do pracy, po chleb, dla zabicia gorejącej potrzeby samorealizacji. Nikt nawet nie pierdnie na tę bombę, a złodziej conajwyżej od niezdary wyzwany być może, bo tak długo kradnie ten wóz, że wyjący alarm głowę rozsadza. Patałach jeden! A ja myślę, dumam nim popołudnie nastanie - może by tę bryczkę uprowadzić choć na drugą stronę ulicy?, wesoło by było, laseczka by może spazmów przedporodowych dostała?, kto wie, może rzeczywiście kwiatuszek przy nadziei ?, a tak biega krasulka, nawet prawdziwego złodzieja nie uświadczywszy. Jednak miast wytrych, to w dłonie moje pióro wirtualne chwytam i smarować zdania zaczynam, przynajmniej podrzędnie złożone, klawiaturę w instrument muzyczny zamieniając, bo dudni i stuka ta paleta guziczków, jak orkiestra kameralna w chłodny dzień. Myśli mi błądzą po twarzy, ciągle te same, ciągle rzadkie, "nie chce mi się" wciąż moim zwrotem ulubionym, bardziej zasadnym niż łyk silnie zmrożonego zagłoby. I te myśli, jak papugi w dziurawej klatce, umykają i na powrót się rodzą, feniks z popiołów, czy inny poliglota, i ciągle one tylko w jedną stronę - jeśli radości pragnę, choćby retrospektywnie - ku tobie gonią, szlakami znanymi, drogami wypalonymi nieustannym o nich wspominaniem.
Inwokacja.
Więc ty, kobieto! za życia pobłogosławiona moimi słowami, moimi myślami, strugami mizogynicznej świadomości, powstań znów, w literackie szaty się przyoblecz, wierszem ujadaj, niech ci Szekspir coś tragikomicznego zza światów uplecie. Ty, dlatego ty, bo nikt inny już żywy nie pozostał, nikt inny przy zdrowych zmysłach, nikt, kto wart byłby choć strofy, choć literki, atramentu kropli. Oto sam jestem i tylko ciebie mam, i tylko ty mi pozostałaś, i choć nie ma ciebie już rok prawie, to tym bardziej jesteś, tym bardziej będziesz.

/Słyszymy Cypress Hill "Killa Hill Niggas", ciemny pokój, ledwie mruga lampka na biurku, człowiek siedzi, w rękach ma dwa tomy Stachury, wywija nimi, podrzuca pod sufit,  książki spadają i robią dużo hałasu./ 

Dziś z głowy wydobywam pewne grudniowe popołudnie, dzień mikołaja, świętego?, rok dziewięćdziesiąty piąty, chłód do szpiku nie tylko kości, ponuro, bez śniegu - choć absurdalnego, to zawsze przydatnego. Słowem - sceneria znana i ogólnie lubiana. Powtórka z rozrywki.
W poprzednich odcinkach.
Jesteśmy razem już dwa miesiące. /Jutro miną/. Kocham cię okrutnie, ty kochasz mnie nie mniej trywialnie, ale przynajmniej o dziesięć dni krócej, jesteśmy między pierwszym a drugim Słoniem, tuż po eskalacji listopadowej, gdy każdy dzielący nas centymetr oceanem był tragicznie bolesnym; nasyceni sobą jak papierki lakmusowe, ze smakiem wszelkie wątpliwości skonsumowaliśmy już, tak że w lusterku wstecznym uciekają i rechot tylko do uszu dociera. Zdarzają się dni, gdy nie jesteśmy razem, gdy nas nie ma. Nie umieramy jednak - zaufanie to sprawa nadrzędna. Wczoraj i przedwczoraj na Hożej spędziliśmy wiele herbat, przynajmniej kilka browarów - czy rzeczywistość wyrasta poza okowy naszych ramion? - i to wczoraj właśnie pragnienie mieliśmy tak gwałtowne, tak pęczniejące, że wpadłem na pomysł, by u mnie na Mysiej, tuż po szesnastej, nikogo już nie będzie, sami rozumiecie, by szczyptę gimnastyki, kropelkę potu, może i wrzasku - ciebie znając - ucieleśnić.
Akcja.
Przybywasz kwadrans po parzystej, jak zwykle punktualna - czy jest jakaś cząstka ciebie, która nie jest warta kochania? - uśmiech wychylasz spod gigantycznego konglomeratu czapek, szali, chustek; nos różem przyprószony, usta mrozem splamione, ogrzewam je, a ty rozpoczynasz żmudny proces rozbierania. Rozmawiamy, słowa błądzą po ścianach, oczy wlepione w ekran komputera - zabić czas, koniecznie zabić czas! - zaglądasz mi  tuż za mózg i jestem rozszyfrowany. Strach przybiera postać żubra, spłoszyć się jednak nie daje, wobec czego ćwiczenia gimnastyczne odkładamy na okres późniejszy...

W następnym odcinku.
Do gimnastyki powracamy za sześć dni.

...i tylko o korycie gadać zaczynamy, bo w brzuszkach weselny mendelssohna w stadium finalnym. Nogi nas do Gagi same niosą, więc nim tam docieramy, to ta nasza pizza zjedzona prawie. Dla ciebie funghi albo torino, dokładnie nie pamiętam, dla mnie san francisco, dla eksperymentu, bo to owocowa; w połowie robimy zamianę, bo mi te owoce w gardle stają, jak maszty prawie. Wypełnieni ciastem z przyprawami, znowu w tony rzeczy wkomponowani, biegniemy ze spokojem do radia, bo tam dla nas niespodziankę mają! Zaproszenie - podwójne, a jakżeby inaczej! - na koncercik w remonciku, jazzik co się zowie!, String Connection! Odbieramy na Narbutta kolorowy kartonik, wkładasz go do portfela. Zgodnie z naturą, i tempem obrotu ziemi wokół własnej osi, mamy do zmarnowania jakieś sto minut. Proponujesz postsocrealistyczną klubokawiarenkę na Niepodległości, o postmodernistycznej nazwie Luna. Zamówienie standardowe. Ochłapy transcendencji miast czapki mi na zmrożonych włosach osiadają, oczy - wierne psy -  mówią, że chuda dziś jesteś jakoś tak psychodelicznie, że cię prawie nie widzę, że cię prawie nie czuję. Język mi w gardle więdnie, usta kneblem stają, gorzkim i słodkim w chwili tej samej, w głowie taniec łupieżu, choć go od lat prawie dwóch nie mam, drapię się intensywnie poniekąd.
Po raz pierwszy myślę.
Czy to jest odpowiednie miejsce dla mnie?
Wspomnienie nieudanego podejścia pod gimnastykę przelewa mi się przez receptory, pragnąłbym góry przenosić, a tu nawet dotknięcie smugą cienia namaszczone jest grzechem pychy i brakiem zdecydowania. Mój przyjaciel naczelny rządzić przełykiem zaczyna, to i nadzieja, że atrybuty grzechu zatopione zostaną skutecznie. Twoje spojrzenie zdziera mi skórę z powiek - błagam, tylko nie rozszyfruj mnie teraz.... Milczysz.
Dyplomacja?
Na zewnątrz, oblepieni mrozem, strąki kataru już w nosie stan stały przyjmują, minuty miarowo się  marnują, kto lepszy pomysł na ich ostateczną zatratę wykoncypuje?, kto uplecie z płatków śniegu modlitwę pokutną? kto???. Znów ty, bystrością umysłu swego, przejazd metrem proponujesz, jakie to proste!?, wszak mamy tylko pożreć odcinek między Polem Mokotowskim a Remontem. "Genialne!" - rzucam tobie w twarz euforię szczerą, podrasowaną gorącym zwarciem warg, ściskiem ramion, klekotem przemarzniętych kości.
Czekając na muzykę łykamy drynasy z sokiem owocowym, ty masz splecione włosy i moją marynarkę na karku, tę brązową, ja kłaczyska w nieładzie i tylko nagą koszulę. Spojrzenie twoje, jak  kary koń pod naciskiem ostrogi, krwawi alkoholem i widokiem moim, choć nie wiadomo wciąż, który z nas dla zdrowia bardziej szkodliwy. Dzikim gestem płoszonych ramion obracasz się wokół mnie, kwilisz jak sroczka, prawie cię muszę łapać, byś z podłogą nie miała kontaktu zbyt dosłownego. "Cokolwiek się stanie, to nie żałuję ani jednej chwili!" - krzyczysz w moje uszy, warczysz w moje usta, a ja potwierdzam, bo to prawda, bo to sens ostatni, sens wart wszystkich klęsk. Gdy po sekundach tysiącu stalowe maszty naszych odbiorników kierujemy na muzykę, w oczach mam już tylko uśmiech twój, stado ambiwalencji splecionych jak kwiaty w bukiecie, milion szeptanych, miłosnych inwektyw, życie to poemat bez wulgarnych skojarzeń; adrenalina nie idzie na marne, tulę cię jak stado gołębi.
Niech żyje alkohol.
Koniec odcinka wieńczy, obumarłe z zimna, oczekiwanie na środki komunikacji miejskiej, na Konstytucji, ja w dół ku urokom Mokotowa, ty ku górze, na Śródmiejski jak zawsze. Nie odprowadzam cię na peron. Mówię, że to z tego chłodu.

/Lista płac, w tle zimowa sceneria, śniegu odrobina, kulawy mężczyzna z gwinta obala wino, ptaki zimowe świergolą, słychać Coltrane'a - "Sun Ship"./

Odjazd kamery kończy pasaż retrospekcji. Patrzę za okno, histeryczne deja vu, niemal dotknąć można, dłonie na obrzeżach jezdni zapleść, nogami lustra ścian podeprzeć. Bracka - poematu dygresyjnego warta, niczym podstarzała panna defloracji. Czarnobiała ulica tapla się w grubiańskiej radości z nadejścia nikomu nie potrzebnego poniedziałku. To już nie piątek, a jednak trzynasty. Właśnie zapomniałem jak wygląda słońce, pryzmat horyzontu nie mieści się w obroży kamienic; zamiast gorących kolorów wolę wełniane skarpety. Krótkość dnia zubaża środki literackiego wyrazu. Nim zdążę pomyśleć już dzień nowy, z nocy tylko popiół zostaje, choć nie palę zbyt dużo papierosów, zwłaszcza po dwudziestej drugiej.
Styczeń jest płaski, o rok starszy. O rok za stary.



CHAOS


Rok już razem nie jesteśmy, smuteczek  pocelebrować wypada, w barwy czerni się przyoblec, kwiaty gdzieś złożyć, modlitwę za szczęśliwie zmarłych odmówić, lecz tu za oknem - rzeczywistość nonwirtualna - miast marszów żałobnych śpiew ptaków słychać, a słoneczko płomieniami swymi precyzyjnie smaga przemarzniętą i otyłą codzienność, lęki egzystencjalne w okowach zbytku chowając na moment, może i na dłużej. Czyż to nie ironia losu?! Ja, jak ten pies o kość uboższy, a tu nieopodal natura, larwa kapryśna opalać się każe, wygrzewać jak kot na zapiecku. Samochody suną po rozsierdziałym z  blasku słonecznego asfalcie ciszej jakoś, to szum, nie wrzask, ich koła ledwie łaskoczą powierzchnię ulicy, obok ludzie płyną miast iść, świergolą wierszami z rymem, miast kurwami i chujami język zdobić.
Nie pytaj o sens tego wszystkiego.
Pamiętasz może, co robiłaś dwanaście lat temu?
Bo ja pamiętam.
Zapraszałem właśnie Zuzannę na studniówkę. Inne chłopaczyska rozrywkę miały podobną. Maciej - przystojniak, ale słowa to mu najtrudniej przychodziły - za Marzeną chadzał, Dyzio za Sylwią, obaj jak esbecy za ofiarami reżimu. Wybranka moja - Zuzanna, drobna figurka, metr sześćdziesiąt, brązowe oczy, włosy do ramion, szatańskie, proste, powłóczyste, "Czy byłabyś zainteresowana?" - pytam, usta w grymas układając, "Nie" - odpowiada dość sucho kobietka, stworzenie szesnastoletnie, uśmiech mimochodem, opary nie rozpalonej jeszcze żądzy, strach ma doprawdy oczy wielkiego lamparta.
No widzisz, pamiętam. Ale tyle mi z tej pamięci, co nic... Wszystko w pustej szklance pomieścić się zdoła, jak krew kobiety, utracona w trakcie miesiączki. Bądź pewna, że się pomieści! Wiem o tym już od ponad dwunastu lat, nauczyciel matematyki mi to powiedział, na lekcji, między pochodną drugiego stopnia, a różniczką trzeciego. A było to tak - matematyk pyta buszujących w zbożu siedemnastolatków - "Czy wiecie, ile krwi traci kobieta w trakcie okresu?", zero odpowiedzi, konsternacja na sali,  dziewczęta przyróżowione na policzkach, chłopaki w rechot wpadają jak śliwki w kompot. "Około pół szklanki" - odpowiada, nie doczekawszy się odpowiedzi, siermiężną miną nie do końca poważnego belfra zdobiony, niczym kuropatwa na łące krowim gównem osrana.
Problem medyczny - czy można wykastrować pamięć, abstrahując od literatury sf?
Nie...? To szkoda.
Teraz zatem, gdy wszystko już wiem, medycyna też ma swoje ograniczenia, gdy nie wiem już niczego, czyli wiem wszystko, i jak śmierć się nosi, i jaką bieliznę pod spód wdziewa, to teraz w pamięci - skoro ciągle jest - pobuszuję trochę, jak ten gówniarz od Salingera, by historię kobiety pobłogosławionej zwieńczyć romantyczną i nie banalną formułą "A jak to się zaczęło?".

/Sokrates na łożu śmierci, pije z gwinta "Śliwowicę", obok siedzi Platon i ogląda serial brazylijski, scena wyznania miłosnego, w tle słyszymy The Walkabouts, kawałek "Unholy Dreams"/. 

Jakiż piękny był podówczas październik!?, cieplutko, słońce gdzie okiem sięgnąć, wiadomo - palmy, skwar, półnagie kobiety, gotowe do tego, że hej, że orły nisko nad horyzontem kołują. Na grzbiecie moim tylko biały t-shirt radia "S", czarna koszula wulgarnie po sam pępek rozpięta jak skrzydła nietoperza, dżinsówa na ramionach zaczepiona ledwie, jest a jakoby jej nie było - powie poeta, w dzień na niebie słoneczko figluje, a wieczorem, gdy członki zbieram, by do Nowego Korku pobiec samochodem jednym, potem drugim, księżyc wyje, niebo rozgwieżdżone jak baba na odpuście, ręce mam spokojne, na kołderce, spust poluzowany, w głowie chaos, jakby to początek czegoś ważnego był. Właśnie dni temu cztery debiut powieściowy z rąk drukarki wyrwałem, zwieńczyłem trzydzieści pięć dni bycia, tycia i picia, w mózgu moim zwoje nerwowe roziskrzone, torpedy, helikoptery, rurociągi, uważaj, bo się podpalisz harcerzyku!, odsuń się, to grozi śmiercią albo co gorsza kalectwem, browar w żyle, wóda w tętnicy  zamiast krwi, ciągle myślę o Agacie, czyż nie po to ją stworzyłem, w literki ubrałem, jak Barbie w złocone hafty, by ją gdzieś tu, może za rogiem?, spotkać, dotknąć, wzrokiem ucałować jak całun zwycięstwa, o samopoczucie zapytać?, czyż nie po to?, czyż kwiaty nie więdną tej jesieni właśnie dlatego, właśnie w tym celu? Oczy, oczy!!!, oświećcie mi drogę, bym niczego - nikogo!? - nie przegapił, okazji jakiejś nie zaprzepaścił, Agato? - nawet nie wiem jak wyglądasz, czy duża jesteś jak power forward, czy mała, drobniutka jedyneczka, shooting guard co najwyżej?, włosy masz krótkie, czy długie?, a kolor to jaki?, blond?, nie śmiem nawet pomarzyć, aż takim być optymistą, nie, nie mam aż tak wielkiej śmiałości.
A rzecz toczy się w sposób następujący: najpierw mi na twarz dwie kobiety - jedna do rzeczy całkiem, druga tym bardziej - barwy wojenne nanoszą, granat, czerń, różu odrobina po bokach, w gardle mam kwartę wódki, koloru soku nie pamiętam, w kieszeni tysiące frywolnych pomysłów, usta w uśmiechu przez stelaż brody przelewają się, ptaki świergolą, samochód niesie w nieznane, sto kilometrów?, kwartylion lat świetlnych?, nie, to tylko tu, za las i już Nowy Kork czeka, jak pies wierny, przy nodze ogonem merdając. Przez próg wtaczam moje cielsko gorące, dżinsówa w kąt leci jak zestrzelony meserszmit, ryłko w grymasy zadowolenia ubrane, na dywanie siadam, a tu nagle coś, ktoś ręką resztki owłosienia mego na głowie tarmosi, imię moje - forma zdrobniała, archaiczna - przywołuje, zęby pokazuje, raduje się przebiegle, Agato, to ty? - pytam w ciszy, odpowiedzi nie oczekując, gdy noc nadchodzi z gracją, gimnastyka w ruch idzie, w radiu sieczka jakaś leci, ale ważne że dźwięki, że głośno, że jest przy czym biodrami pląsać, Agato, to ty?, nie, to nie ty... Wtem - sen mój brutalnie zgwałcony - przez okno wpada gorący, w zielono-granatowej poświacie...

/Sceneria grozy, noc, ptaki o dużych skrzydłach, ciemny budynek, nerwowe smugi światła - uwaga dla scenografa: zajrzeć do literatury fachowej pod hasłem "Horrory przedwojenne"; słychać Johna Zorna Naked City, numer "The James Bond Theme"). 

... chaos niecodzienny, ma buty z ostrogami, lichy, popielaty kapelusz, z rondem lekko przez ząb czasu nadgryzionym, pod nosem The Walkabouts nuci, wiersze recytuje  bez rymów, wulgarne trochę, nie proszony wita się, o zdrowie pyta, mówi, że jest git, super i w ogóle, potem czoło z potu przeciera i myśli pewnie zbytecznych, wzrokiem wokół mnie krąży jak jastrząb, oczy jak kalafę rozdziawia i pyta - "A to kto?",  paluchem wskazuje na stworzenie stojące tuż obok mnie, koleżanka od pląsów tanecznych, niebieskie oczy, metr siedemdziesiąt jeden, włosy w nieładzie, ciemny blond, wiatrem dziejów zakręcone, policzki rumiane nie od wódki wcale, lecz z serca, z ducha, ja na nią spoglądam jak on, i oczy wlepiam jak kit w okno, do głębi sięgam, dotykam, ramiona badam wytrawnie, cepem z czterech palców ustruganym, nosek wskazującym prawej ręki głaszczę niewinnie, Agato, to jednak ty?, Chaos oczy mruży, śmieje się nie na zbyt głośno, klepie mnie po plecach łopatą kościstej dłoni, drugą sztalugą frywolnie pozdrawia, oddalając się w kardynalny sposób; a ja w kończyny górne biorę stworzenie to niebiańskie i mówię, mówię, mówię!!!... Do ciebie!, do ciebie kobieto, do ciebie!, wiesz mi, że mówię właśnie do ciebie, i tylko do ciebie, chodź napijemy się wódki, kieliszek zimnej wódki i jeszcze jeden kieliszek zimnej wódki!, i oto patrzcie, czyż alkohol cudów nie dokonuje?, porywam cię, na równe nogi stajesz jak sierżant, korytarz to kosmos prawie, kuchnia - lewa galaktyka, w usta szkło bierzemy, słowa i tak przez nie przeciekną, czy to już teraz możemy mówić?, wódko pozwól żyć?, pląsamy po parapecie, nogę do nogi przystawiając rytmicznie dość, uroczo dość, na balkonie w las spoglądam, ale wzrok mi skręca w prawo jak tramwaj na pętli, w ciebie chce być wlepiony, chłopię ledwie żywe, więc mu pozwalam i tak już zostaje głupol, na dni sto siedem przynajmniej. Rano - dworzec kolejowy, pociąg elektryczny, patrzę na twojego harcerzyka, pijany jak stado meksykanów, irytacja twoja pieści mi skronie jak powiew jesiennej bryzy, mówię do widzenia, oczy zamykam, jest siódma rano.

Jeśli  jesteś
słońce się chmurom wyrywa
topię się w tobie
myślami zdrożnymi
a nasi mężowie i żony
- cóż za absurd!? -
jak ćmy.

W tydzień potem starsi jesteśmy o siedem dni, czarne okulary, kołnierz postawiony na sztorc, śledzę cię, z autobusu wyciągam jak gapowicza, za rękę ciągnę, twoje niebiańskie "Nie!" z ust spływa zamiast zapoconej szminki, ma czerwony kolor, oczy przymykasz i rozwierasz na zmianę, mierzysz mnie od stóp, przez brzuch, po nosa czubek - "Boże, jaki ty jesteś przystojny!", mówisz, ja rozpływam się jak kisiel, bo dotąd żadna kobieta mi ta jeszcze nie dołożyła, choć jak w lustrze gały wybałuszam, to widzę przecież, że specjalna szkarada to ja jednak nie jestem, a ty ciągle to swoje "Nie" śpiewasz, choć już bez wykrzyknika, z uśmiechem na twarzy, bo i na czym innym uśmiechu mieć specjalnie nie można, i do tych trzech liter dodajesz jeszcze - "Ale nie idźmy tak szybko",  i za palec mnie ciągniesz jak za rzepę, głowę o ścianę opierasz, myśli za ciężkie?, moje "Tak!!! Tak!!! Tak!!!" wyje aż się niebo pochwą rozwiera i deszcz padać zaczyna. Za dziesięć dni, upojeni procentami intrygę pleciemy między palcami, językami szczebiotamy, słów mnóstwo z ust się wylewa, by wśród nich kilka bardziej  istotnych przemycić zdołać, wokół fura jazzu, dźwięków tyle, że i sto koni rady nie da, o piątej nad ranem chwytam cię jak kaczkę, mocno tak że trzeszczysz w podstawach i już cię mam sroczko, tarantulko i puścić zamiaru nie mam, i tu dopiero, w tym dopiero momencie - niech żyje cnota! - usta twoje do moich dopadają naprawdę skutecznie, niech nikt sobie nie myśli, że mnie się tak łatwo i od razu poddałaś. Obok - za drzwiami - nasz wspólny wyrzut sumienia ręce po siku myje, jak zawsze dokładnie, i pyta - "Herbata, czy kawa?", a ja, że wóda tylko, bo nie ma już czym oddychać, bo duszno, bo moje ręce nie mogą robić tego co chcą i co robić powinny, o innych fragmentach ciała nie wspominając. W dwie godziny potem jesteśmy raz pierwszy na Śródmiejskim i tak to się wszystko zaczyna, tak historia się w nas wplata, trochę jak wąż ogrodowy w zagon marchewki, koronkowe pajęczyny od jednego końca świata do drugiego. W kolejny poniedziałek, gdy mi ulicą pod prąd uciekasz, bez świateł mijania ("Nie! Nie! Nie!"), gdy cię dopadam, w pół łapię, na łopatkach rozkładam, krzyczę że kocham, że naprawdę, muszę tak krzyczeć, choć nie wiem jeszcze czy już cię kocham, czy za chwilę zacznę, do ucha mi szepczesz, że wcale żadną Agatą nie jesteś i nie masz być zamiaru, ja zaprzeczam -  to są naprawdę moje słowa i  do ciebie je mówię, a że trochę jak do Agaty, do niej prawie, to już tak jest, bo to taka literacka kreacja, ty jednak na swoim stawiasz i pewnych słów mi używać zabraniasz, bo wcale tej Agaty nie lubisz, ja początkowo nie wiem dlaczego, ale w mig się orientuję, że to zazdrość zwyczajna, nie do literatury mojej awersja jakaś, i wrzeszczę znów głośno tak, argumentów rozsądnych szukam, bo mi inaczej uciec zdołasz, bo mi się rozpłyniesz w schłodzonym powietrzu późnopaździernikowego wieczoru, a ja nie mogę sobie na to pozwolić, nie mogę... Agato, oto cię mam!
Nie pytaj już o nic.



EPILOG


Szóstej Mateczki Joasi nie będzie, jest za to piątek, dzień stycznia ostatni, trzydzieści pięć lub czterdzieści siedem miesięcy - w zależności od opcji matematycznej - do końca stulecia. Na ulicy Nieważne Jakiej spotykam nagle Moje Drugie Ja, idzie to z siebie zadowolone, bryka, podskakuje frywolnie, na zebrze pląsa. Dopadam to i za chachły biorę, tarmoszę, wytrząsam... "Jak tam życie erotyczne?" - pyta zwłowieszczo, cukiereczek, świnkokrówka, "Słucham jazzu" - odpowiadam, na pięcie zgrabny piruecik wykonuję, wzrok od niego odsuwam, gadać mi się z nim nie chce. Oddalam się w sobie tylko znanym kierunku.

/Kawalerowicz leży na łóżku szpitalnym, stan ciężki, kroplówka, ręka na wyciągu, obok Matka Joanna, jak w filmie - biały fartuch, głowa okryta białą chustą, podchodzi do leżącego, bierze spory zamach prawą nogą i siada na nim okrakiem, Kawalerowicz robi sprośną minę, Joanna wyjmuje zestaw nożyczek i zaczyna obcinać paznokcie u jego rąk/.



Między marcem '96 a styczniem'97.

1 komentarz: