środa, 15 czerwca 2016

Frank Gratkowski – incydent elektroakustyczny skutkujący drobnym podsumowaniem


Jeśli mielibyśmy wskazać – oczywiście bez istotnej przyczyny – najbardziej niedocenionego muzyka improwizującego, rezydującego po naszej tronie Atlantyku, to być może błąd nasz byłby najmniejszy, gdybyśmy wskazali na Franka Gratkowskiego.

Doskonały alcista i klarnecista, kilka lat po 50 urodzinach, wychowany z matki Niemki, artystycznie rezydujący głównie w Kolonii, niezwykle rzadko dostępuje zaszczytu bycia wyróżnionym, czy hołubionym na próżnym rynku free jazzowych, improwizujących wyjadaczy. A to pomyłka iście kardynalna, albowiem Frank należy – w moim przekonaniu – do wąskiego grona naprawdę wybitnych muzyków współczesnych.

Tę śmiałą i bezczelną tezę postaram się udowodnić omawiając jedną z jego stosunkowo świeżych produkcji, a także dokonując skromnego resume dotychczasowego dorobku płytowego.


Zacznijmy zatem od… SKEIN!

Tak bowiem nazywa się wydawnictwo, zapewne po części także nazwa formacji (co sugerowałaby notyfikacja na portalu discogs.com), nad którą właśnie się pochylamy. Panowie Achim Kaufmann (piano), Wilbert de Joode (kontrabas) i Frank Gratkowski (saksofon altowy, klarnet i klarnet basowy) znają się jak łyse konie, a od ponad dekady w trio grają wysokiej klasy free improvisation (dorobek płytowy – za czas jakiś). Nie dalej jak trzy lata temu postanowili delikatnie urozmaicić tę trzyosobową zabawę, dopraszając do pewnego koncertu w Alte Feuerwache w Mannheim aż trzech muzyków – zaprawioną w bojach improwizacyjnych, wiolonczelistkę Okkyung Lee, perkusistę o wielowątkowych zainteresowaniach (także rockowych) Tony’ego Bucka oraz wybitnego specjalistę od elektroniki i dekonstrukcji dźwięków generowanych na żywo Richarda Barretta (którego pamiętamy świetnie choćby z Electro-Acoustic Ensemble Evana Parkera). Od razu dodajmy, iż w takim układzie personalnym było to pierwsze spotkanie tej szóstki doskonałych improwizatorów.




Blisko 70-minutowa swobodna improwizacja podzielona została na sześć odcinków, opatrzonych fikuśnymi tytułami, w nie do końca rozpoznanym języku. Startowe Tycho początkowo delikatnie kwili na elektroakustyczną modłę, kreśląc intrygującą sonorystycznie pajęczynę mikrodźwięków, na co drastycznie nabiega wiolonczela Lee, która nawet bez amplifikacji, ani dekonstrukcji ze strony Barretta, brzmi bardzo…. elektroakustycznie (czyli jest ok.!). Buck dotyka swego instrumentu perkusyjnego, jakby go nieco parzył, co jednak nie przeszkadza mu w procesie dynamizowania kolektywnie wijącej się improwizacji. Do gry wchodzą pozostali muzycy, a Lee ewidentnie podłącza się do prądu, co skutkuje u bardziej wrażliwych słuchaczy koniecznością redukcji poziomu głośności nagrania (czyli jest super!). W kolejnym fragmencie Axoneme nic nie zakłóca przebiegu wydarzeń, wszakże atmosfera rośnie, a prym wieść zaczyna Barrett, który swymi zmyślnymi, elektronicznymi dekonstrukcjami dźwięków, granych przez kolegów i koleżankę, sieje zdrowy ferment. Niespodziewanie jesteśmy już w odcinku Schacht, który z perspektywy całości zdaje się fragmentem kluczowym (i jest przeto najdłuższy). Pałeczkę przodownika kolektywnej pracy przejmuje Buck, który śmiało czerpie ze swego rockowego rodowodu, wprowadzając do tej coraz ciekawszej zabawy element zdecydowanie rytmiczny. Wiolonczela także przypomina sobie o swym gitarowym powinowactwie i zaczynamy dość ostrą jazdę, w której przez kilka chwil trudno odnaleźć się akustycznej frakcji sekstetu. Kaufmann spokojnie frazuje na boku, de Joode szuka drogi ucieczki, a Gratkowski najwyraźniej milczy… Ale to pozory. Barrett robi swoje, szukając nowych punktów zaczepienia dla zadziornych improwizacji, a na to wszystko wchodzi wybudzony z letargu Gratkowski i klarnetem komentuje bez cienia żenady wysiłki interlokutorów. Dynamika nagrania delikatnie przygasa, ciekawie preparowane jest piano, a klarnet ciężko dyszy… czekając na jakiś drogowskaz od partnerów. Zupełnie zaskakującym elementem okazują się w zaistniałej sytuacji subtelne dzwonki (zapewne to robota Bucka!). W odpowiedzi na ekscesy kolegów od żywych instrumentów, Barrett zrzuca płaszcz winylowych szumów i ta wspaniała, ponad 20 minutowa improwizacja może śmiało osiągać zasłużony finał. Nie czas jednak na odpoczynek – Adze startuje z drobnymi, elektroakustycznymi przekomarzaniami, które brutalnie gwałci rytmem perkusista. Następuje chwila zadziwiającej konsternacji, której puentą będzie … metronom! Jego tykanie – w tej nieoczywistej zabawie – też zdaje się być elementem mocno zaskakującym (a o to przecież tu chodzi!). No i czas na Limation, kolejną dłuższą opowieść. Elektronika spokojnie przyprósza akustykę pozostałych instrumentów, ugniata je delikatnie, jak ciasto na świąteczne pierogi. Alt Gratkowskiego rozpoczyna wężowy taniec godowy, generowany jakby z zamkniętej przestrzeni, krzycząc nieco upalonym soundem (miód!). Na dyskusję w podgrupie mają ochotę kontrabas i delikatnie zmutowana wiolonczela (ale pyskówka!). Robi się nastrojowo, czemu sprzyja niezobowiązująca kołderka z nieagresywnej elektroniki. Wszystko udanie puentuje Thrum, dynamicznym, kolektywnym i jakże konstruktywnym hałasem finałowym! Uff, co za uczta !?! Chcecie jeszcze? Play It Again!!!

Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, iż fonograficzna dokumentacja powyższego koncertu jest dostępna od roku 2014, dzięki Leo Records, pod pełnym tytułem wykonawczym - Frank Gratkowski/ Achim Kaufmann/ Wilbert de Joode/ Okkyung Lee/ Richard Barrett/ Tony Buck  SKEIN.


Akustyczna praprzyczyna elektroakustycznego incydentu

Jak już wyżej zasugerowałem, Panowie Kaufmann, de Joode i Gratkowski od lat nastu tworzą ewidentny workband i dostarczają nam regularnie garść smakowitych, wolnych improwizacji na fortepian, kontrabas i zestaw instrumentów dętych. Pod trojgiem nazwisk mają na rozkładzie pięć krążków – Unearth (Nuscope Recordings, 2004), Kwast (Konnex, 2004), Palae (Leo Records, 2007), Geader (Gligg Records, 2013) i Oblengths (Leo Records, 2016).




Muzyka tria potrafi być nieśpieszna, a narracja często egzystuje w niskich rejestrach, zwłaszcza, gdy prym w procesie żmudnych, kolektywnych improwizacji przejmują kontrabas i klarnet kontrabasowy. Nie brakuje wszakże dynamicznych pasaży i nieoczywistych zagrywek Kaufmanna, którego jednak z perspektywy tych kilku płyt (ostatnia jeszcze do mnie nie trafiła) odnajduję jako element subdoskonały. Jeśli miałbym wskazać najbardziej wartościową pozycję tego tria, to bez zbędnej chwili zastanowienia wskazuję na krążek chronologicznie środkowy, czyli Palae. To tu poziom charakterystycznej dla tria zadumy i lekko klasycyzującego zadęcia jest istotnie zdominowany przez improwizacyjne wojny de Joode i Gratkowskiego.


Inne historie fortepianowe

Pierwowzorem dla powyższego tria może być – skąd inąd dalece doskonały – krążek Gratkowskiego poczyniony w towarzystwie pianisty Georga Graewe i wyśmienitego basisty Johna Lindberga – Arreas (Red Toucan, 2001). Dynamika smagania smyczkiem kontrabasu nadaje tej muzyce niebywałego smaku i ekwiwalentnej zadziorności. Tych cech nie brakuje też płycie GratHovOx (Nuscope, 2002), nagranej przez naszego bohatera z weteranami europejskiego free, czyli Fredem van Howe (piano) i Tony Oxleyem (perkusja). Ciekawa i pokrętnie melodyjna jest duetowa ekspozycja Ardent Grass (Red Toucan, 2010), gdzie partnerem Franka jest duński pianista Jacob Anderskov. Podobny charakter ma spotkanie Franka z holenderskim weteranem Mishą Mengelbergiem, na krążku pod wszystko mówiącym tytułem Frank Gratkowski Vis-a-vis Misha Mengelberg (Leo Records, 2006). Jedną z najstarszych rejestracji Gratkowskiego jest natomiast krążek VicissEtudes (Random Acoustic, 1993), poczyniony wspólnie z Georgiem Graewe, przy okazji - w mojej ocenie – najspokojniejszy i dalece mniej intrygujący od innych fortepianowych wydarzeń w życiu artystycznym Gratkowskiego (etiudy, etiudy… nie da się ukryć).


Kompozycja w służbie kompetentnej improwizacji

Bycie wytrawnym improwizatorem nie zaspakaja bynajmniej ambicji Franka Gratkowskiego. Alcista i klarnecista z Niemiec realizuje się – i to od lat – jako sprawny i kompetentny kompozytor. Głównym medium tej aktywności jest jego kwartet, funkcjonujący od półtorej dekady w niezmienionym składzie. Obok instrumentów lidera, jest tu miejsce na puzon Woltera Wierbosa, kontrabas Dietera Manderscheida i perkusję Gerry’ego Hemingwaya. Dotychczasowy dorobek dyskograficzny kwartetu zamyka się w czterech pozycjach – Kollaps (Red Toucan, 2001), Spectral Reflections (Leo Records, 2003), Facio (Leo Records, 2004) i Le Vent Et La Gorge (Leo Records, 2012). Już sama lektura tytułów kompozycji (zwłaszcza na debiucie), ich wielowymiarowość (bywają podzielone na wiele części), czy sam tytuł krążka drugiego, dowodzą dobitnie dużej pracy twórczej Gratkowskiego na etapie strukturyzowania utworów, czy kreślenia nutek na zawiłych arkuszach pięciolinii. Efekt wszakże tych literackich ekscesów jest dla mnie piorunujący. Zarysowane efektownie pod względem dramaturgicznym kompozycje stają się kapitalną bazą dla improwizacji, zarówno w ujęciu solowym, jak i całkiem kolektywnym. Partnerzy Franka aż rażą kompetencjami, a dodatkową rozumieją się telepatycznie, przez co stać ich na realizację najbardziej karkołomnych instrukcji szefa. Wreszcie Frank Gratkowski, doskonały saksofonista i wyśmienity kompozytor, jest tak cudownie braxtonowski w swej odsłonie kwartetowej, że Wasz Autor nie może kończyć odsłuchu tej muzyki w innej pozycji niż na kolanach! Nie będę polecał jakiejkolwiek z tych czterech płyt, albowiem wszystkie są … genialne. Dodam, że Facio jest najbliższe tej niebywałej zwiewności i taneczności najlepszych kwartetów Anthony'ego  Braxtona z lat 70. Lepszej rekomendacji ten przejaw muzycznej aktywności Franka chyba nie potrzebuje.







Warto też wiedzieć, że bazą doświadczalną dla wyżej opisanego kwartetu  było trio Gratkowski/ Manderscheid/ Hemingway, działające w dekadzie wcześniejszej. Zostały po nim dwa – oczywiście wyśmienite – krążki: Gestellen (Jazz Haus Music, 1996) i The Flume Factor (Random Acoustic, 1998). Z tego samego okresu pochodzi też brawurowy koncert z kolońskiego Loftu, w którym Gratkowskiemu i Manderscheidowi partnerowali Matthias Schubert (tenor sax), Ernest Reijseger (wiolonczela) i Achim Kramer (perkusja). Wydał 2nd Floor Edition pod tytułem Loft Exil 3 (1998).




A uzupełnieniem całej opowieści o muzyce komponowanej, transponowanej przez wybitnych muzyków w genialne poematy improwizacji, niech będzie… przyjęcie z okazji 40 urodzin Franka.  Na Festiwalu w Moers Frank zebrał smakowity Oktet. Swój sztandarowy kwartet uzupełnił o drugi bas (Wilbert de Joode!), drugą perkusję (Michael Vatcher!), drugi saksofon i klarnet (Tobias Delius!) i trąbkę (Herb Roberston!). W kolońskim Lofcie muzyki zagrali dwa ekstatyczne koncerty, które udokumentował na CD niezrównany Leo Feign i wydał pod szyldem Frank Gratkowski Project Lotf Exil V (Leo Records, 2 CD, 2004).


Robertson i Nabatov – partnerzy idealni

Wróćmy do muzyki swobodnie improwizowanej (czy też marginalnie komponowanej). Czas najwyższy na wskazanie w naszej dzisiejszej Gratkowski Story dwóch jakże istotnych partnerów/ przyjaciół niemieckiego saksofonisty i klarnecisty.



Pierwszym niech będzie, przed momentem wywołany do tablicy, amerykański trębacz i kornecista Herb Robertson, drugim zaś Amerykanin rosyjskiego pochodzenia, pianista Simon Nabatov. Całą trójką spotkali się bodaj tylko raz. Znów w kolońskim Lofcie, na początku roku 2006 zagrali całkowicie improwizowany (lub skomponowany przez wszystkich uczestników koncertu – dla mnie synonim) koncert. Dodajmy, iż grupa przyjęła format kwartetu, a tym czwartym został … Dieter Manderscheid. Na krążku Leo Records rzecz ukazała się pod wiele mówiącym tytułem Celebrations (2007). Prawdziwa celebracja muzyki swobodnie improwizowanej, muzyki w oczywisty sposób spontanicznej i niewymownie pięknej. Sonorystyka najwyższego lotu, wsparta nieograniczoną wyobraźnią i przekraczającym wszelkie granice przyzwoitości poziomem empatii każdego z muzyków. I te wspaniałe ryby na okładce !?

Z Robertsonem Frank spotyka się także w ramach formacji Space Cadets. To trio, funkcjonujące jako zespól Herba, także dryfuje na wielkim polu free improvisation. Trzecim w tej układance jest francuski saksofonista Julien Pettit. Panowie mają w dorobku wyśmienity krążek Sketches From The Other Side (Ruby Flower Records, 2006), na którym część materiału została przez Herba rozpisana na role, stanowiące wszakże jedynie pretekst do wolnych improwizacji, tak w wymiarze solowym, jak i trzyosobowym. Formację tę ma w swoim portfolio także rodzime Not Two Records. Myślę o koncercie z Alchemii, gdy do pełzającego tworu free improv doklejono, nieco wbrew naturze, jazzowe nogi…. w osobach Bartka i Marcina Olesiów. Efekt końcowy nie zawsze zabija (Herb Robertson Trio + Barłomiej Brat Oleś & Marcin Oleś Live At Alchemia, 2007), ale to właśnie przy tamtej okazji po raz pierwszy zachwyciłem się solowym popisem na alcie niejakiego Franka Gratkowskiego – czyli per saldo, jednak było warto!




Na koniec tego wątku sięgnijmy po nagranie kwartetu Simona Nabatova Nature Morte (Leo Records, 2001). Oczywiście wśród muzyków Frank Gratkowski, także puzonista Nils Wogram, no i przede wszystkim wyjątkowy, improwizujący wokalista Phil Minton. Płyta jest ekscytująca, przeplata wyjątkowo kąśliwe popisy free improv z muzyką komponowaną, graną ze swadą i dużym polotem, a także wyśpiewywaną subtelnym, czystym tenorem(?) Mintona. Kolejna perła w dorobku Gratkowskiego, no i bez dwóch zdań Nabatova.


I dalej na swobodnie, czyli grupy z nazwą

Sięgnijmy po krążek In Just formacji pod ciekawą, geograficzną jak się okazuje, nazwą DUH (Red Toucan, 2011). Gratkowski i jego rodak Martin Blume (perkusja i perkusjonalia) zwierają braterskie szyki z parą Węgrów – wiolonczelistą Albertem Markosem i skrzypkiem Szilardem Mezeiem. A kwartet zwie się Deutchland Und Hungary! Bardzo uwolniona improwizacja, prowadzona na ogół w spokojnych tempach, pięknie żeniąca drapieżność dęciaka i perkusji z aksamitną zwiewnością dwóch konkretnych instrumentów strunowych.




Nie mniej frapująca zdaje się być płyta formacji Shift, która łączy akustyczne wyczyny kwartetu o bardzo jazzowych parametrach (dęciak, piano, bas, perkusja) z analogową elektroniką, niestroniącą także od drobnych preparacji ad hoc (opis płyty nie zawiera stosownych danych, wszakże słyszą je moje uszy). Na krążek Song From Aipotu (Leo Records, 2011) zapracowali bardzo kolektywnymi i dalece swobodnymi improwizacjami, bez zbędnych, jazzowych grepsów – poza Gratkowskim – także Martin Blume (jak wyżej), Dieter Manderscheid (oczywiście kontrabas), Philip Zoubek (piano) i odpowiedzialny za te trzy grosze elektronicznego fermentu Thomas Lehn. Przewaga liczebna po stronie akustyki, ale intencje i chęci wszystkich sprawiają, że całość brzmi nad wyraz elektroakustycznie i przeto nie może nam się nie podobać. Doskonała płyta!

Nie sposób nie wspomnieć o jedynej polskiej płycie Franka, mianowicie krążku Kanata, trzyosobowego składu, ukrywającego się pod szyldem Oirtrio (Not Two Records, 2012). Saksofoniście towarzyszą tu Sebastian Gramss na kontrabasie i Tatsuya Nakatani (perkusjonalia). Płyta oczywiście cieszy każdego wielbiciela talentu Gratkowskiego, jakkolwiek w trakcie odsłuchu uszu nie zalewa nam potok euforii. Być może wynika to z faktu, iż Frank, muzyk introwertyk, w mojej ocenie, nie do końca łapie chemię z ekstrawertycznymi i ekspresyjnymi perkusistami. Do podobnych wniosków można dojść odsłuchując duet Gratkowskiego z Hamidem Drakiem, wydany bez tytułu przez Valid Records (2010).


A co tam jeszcze na półce …

Wróćmy na sam koniec do współpracy Gratkowskiego z Thomasem Lehnem.
Ponad dekadę temu Panowie zmierzyli swe siły (przy współudziale tubisty Melvyna Poore’a) w okolicznościach koncertowych (na pewno zaskoczy nas informacja, iż miało to miejsce w … kolońskim Lofcie) i z incydentu tego powstał zgrabny krążek Triskaidekaphonia (Leo Records, 2006). Muzyka tam zawarta – podobnie jak jej tytuł – jest dość trudna w odbiorze, a zdominowana została przez gęstą elektronikę Lehna. Podobna estetycznie jest także inna próba swobodnego improwizowania w oparach dźwięków syntetycznych, w trakcie której akustyczne dywagacje Gratkowskiego i Nabatova (także preparacje) wpadają wprost do komputera Marcusa Schmicklera, a efekt trafiający do naszych uszu nie koniecznie łagodzi obyczaje. Całość dostępna jest na płycie Deployment (Leo Records, 2010).

Pisząc o wyczynach improwizatorskich Franka nie możemy pominąć jego twórczego udziału w dwóch bardzo ciekawych krążkach kwartetu puzonisty Carla Ludwiga Hubscha, pod równie ciekawą nazwą Primordial Soup. Pierwsza z nich nosi właśnie ten tytuł (Red Toucan, 2007), druga zaś ukazała się światu jako Souped-Up (Jazzwerkstatt, 2011). W kwartecie swoje istotne trzy po trzy wnoszą także Axel Doerner (trąbka) i Michael Griener (perkusja). Improwizacje ostro haczą o współczesną kameralistykę, ale przeto mają duży walor oryginalności. Polecam bez jakichkolwiek uprzedzeń.

A jak już po tej wyczerpującej lekturze dokonań Gratkowskiego ruszycie na wielkie zakupy, pamiętajcie, że nasz bohater czyni też od czasu do czasu próby solowego traktowania saksofonu altowego. A że efekty są bardziej niż ciekawe, przekonanie się sięgając choćby po Artikulationen I i II (2nd Floor Edition, 1991/ 2000).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz