wtorek, 8 lipca 2025

Fundacja Słuchaj! The post-cards from last two years: Flight Mode! Truth Seeker! What Else is There? Scratching Fork II !


Dziś prezentacja czterech albumów wydanych przez krajową Fundację Słuchaj! (zwaną także FSR Records) w trakcie minionych dwóch lat, których recenzje zostały poczynione przez Pana Redaktora, a następnie opublikowane na zacnym portalu Jazzarium.pl. Zatem rodzaj wakacyjnego reprintu, który kontynuowany będzie na naszych łamach także na przełomie lipca i sierpnia. So, welcome!




Tony Buck, John Edwards, Elisabeth Harnik & Harri Sjöström Flight Mode. Live in Berlin 2023 (FSR Records, CD 2024). Tony Buck – perkusja, instrumenty perkusyjne, John Edwards – kontrabas, Elisabeth Harnik – fortepian oraz Harri Sjöström – saksofon soprano & sopranino. Nagrane w Panda Platforma, Berlin, luty 2023. Cztery improwizacje, 63 minuty.

Freejazzowa improwizacja żyje z intrygujących konstelacji personalnych, jej bogata historia pełna jest formacji, które śmiało zasługują na miano super-grupy, nawet wtedy, gdy muzycy spotykają się ze sobą po raz pierwszy i być może ostatni. Ale jeśli z tego pierwszego spotkania powstaje płyta, szansa, iż artyści zewrą szyki ponownie rośnie niepomiernie.

Fiński saksofonista, weteran nie jednej improwizowanej wojny, wielki kreator i muzyk, który potrafi lepić cuda w każdej sytuacji scenicznej, kompulsywna austriacka pianistka, która kocha free jazz i jest gotowa dla niego poświęcić wszystko, brytyjski kontrabasista, prawdziwy kameleon, artysta niosący wartość dodaną każdym swym dźwiękiem, wreszcie australijski drummer, muzyk, który nie daje się zapisać do żadnej szkoły, ani wepchnąć do jakiejkolwiek szuflady gatunkowej – oto materia i duch, z których zbudowano kwartet Flight Mode. Nie mogło się nie udać!

Koncert zarejestrowany w ubiegłym roku w Berlinie składa się z czterech epizodów (każdy zwieńczony oklaskami), które układają się w dwa sety. Ten pierwszy, to ponad dwadzieścia pięć minut części głównej i drobny encore, ten drugi, to dwie rozbudowane, kilkunastominutowe opowieści. Muzycy startują do lotu kolektywnie, w duchu żywego, dobrze unerwionego post-jazzu. Buck od pierwszej sekundy konstruuje na poły dynamiczny szyk perkusyjny, a typowa dla niego obsesja ciągłego rytmu zdaje się sprzyjać dramaturgii spektaklu. Saksofon Sjöströma, choć ulotny w brzmieniu, raz za razem dodaje narracji nowe zastrzyki ekspresji. Harnik w piewszej odsłonie pracuje niemal wyłącznie na klawiaturze, a ogień jej fraz syci improwizację na cyklu ciągłym. Wreszcie Edwards - w gemie otwarcia koncentruje się na freejazzowym pizzicato. Wielominutowa narracja faluje tu niczym wzburzony ocean. Pierwsze efektowne wzniesienie muzycy mają za sobą już po pięciu minutach. Drugi dynamiczny lot Buck inicjuje po minucie dwunastej. W tak zwanym międzyczasie artyści serwują nam kilka post-balladowych interwałów, w trakcie których znajdują przestrzeń dla indywidualnych preparacji. Zakończenie tej części koncertu, które początkowo lepi się z nostalgicznych, post-kameralnych westchnień, okazuje się być pełnokrwistym wzniesieniem. Druga improwizacja, rodzaj dogrywki do seta pierwszego, pełna jest nerwowych, rozedrganych fraz. Edwards płynie swoim najpiękniejszym arco & pizzicato, reszta sukcesywnie dokłada do ognia.

Trzecią historię inicjuje solowy saksofon. W tle Buck i Edwards preparują, dokładnie to samo czyni Harnik. Narracja dość szybko łapie wiatr w żagle, ale nie gna na złamanie karku. Stylowy, kompaktowy drumming rysuje teraz intrygujące tło, na którym rozgrywa się kilka ekspozycji solowych, w tym nade wszystko krótki show kontrabasisty. Improwizacja nabiera rumieńców bez partycypacji saksofonisty. Gdy ten dołącza tempo rośnie do rozmiarów jeszcze tego dnia niespotykanych. Po kilku okrzykach opowieść uroczo się wystudza, a na gryfie kontrabasu pojawia się na dłuższą chwilę smyczek. Płynie bardzo nisko, ale niespodziewanie wynosi kwartet na kolejny szczyt! Buck, żywe srebro, nie daje nikomu przysnąć choćby na ułamek sekundy! Zakończenie utworu nie przestaje kąsać ekspresją, choć frazy Harnik płyną definitywnie nostalgicznym strumieniem.

Ostatnia improwizacja wydaje się być najspokojniejszym odcinkiem berlińskiego szaleństwa. Na starcie arco & pizzicato Edwardsa i słodka melodyka Sjöströma. Buck pracuje na perkusjonalnych świecidełkach, Harnik czyści dno pudła rezonansowego. Ale ta zmysłowa introdukcja szyta jest podskórnym rytmem! Zupełnie by the way kontrabas wchodzi strefę mroku, pięknie zdobioną perkusyjnymi szczoteczkami. Po chwili roztargniony saksofon śpiewa razem ze smyczkiem. Flight Mode nie byliby sobą (zwłaszcza drummer!), gdyby ostatniej fazy koncertu nie podkreślili czymś odrobinę bardziej dynamicznym. Opowieść nabiera tempa, ale zdaje się toczyć na delikatnie zaciągniętym ręcznym. Hamowanie odbywa się zatem bez pisku opon, wprost w burzę rzęsistych oklasków.



 

Ivo Perelman/ Mark Helias/ Tom Rainey Truth Seeker (FSR Records, CD 2024). Ivo Perelman – saksofon tenorowy, Mark Helias – kontrabas oraz Tom Rainey – perkusja. Nagrane w Parkwest Studios, Nowy Jork, grudzień 2022. Siedem improwizacji, 67 minut.

Najbardziej płodny i pracowity muzyk improwizowanego wszechświata nie ustaje! Saksofonista Ivo Perelman, nowojorski Brazylijczyk, tym razem zaprasza na spotkanie w jazzowym trio, do którego zaprosił znamienitych gości, prawdziwych mistrzów gatunku – kontrabasistę Marka Heliasa i perkusistę Toma Raineya.

Siedem improwizacji, które trwają od ośmiu do jedenastu minut, niesie moc wrażeń i całe mnóstwo intrygujących, dramaturgicznych komplikacji, które są na wprost pokłosiem niebanalnej, niekiedy zaskakującej rytmiki, szytej trudnymi do przeliczenia metrami, jaką proponuje nam przez niemal siedemdziesiąt minut Tom Rainey. A to oczywiście nie jedyny atrybut jakości nagrania tytułowych Poszukiwaczy Prawdy.

Każda z improwizacji ma zgrabną introdukcję, realizowaną zarówno kolektywnie, jak i indywidualnie, bystre rozwinięcie, gdy ekspozycja na ogół osiąga całkiem dynamiczne parametry i sprytną kodę, której ciężar najczęściej spoczywa na barkach saksofonisty. Pierwsza opowieść zdaje się być swobodnym post-jazzem granym w żwawym, ale spacerowym tempie. Rozkołysana melodyka saksofonu niesiona tu jest przez energetyczny kontrabas i perkusję, która co rusz wypuszcza w bój strugę narracji w niebanalnym metrum. Na etapie spowolnienia odnotowujemy pierwsze solo, w tym wypadku kontrabasisty. Druga opowieść w fazie początkowej jest intrygującą post-balladą z preparowanymi inkrustacjami, w fazie zaś zaawansowanej zwinną, kocia galopadą z wysoko podwieszonym śpiewem saksofonu.

Trzecią odsłonę inicjuje energiczna akcja sekcji rytmu, do której klei się wyjątkowo melodyjna partia dęta. W dalszej części do gry wchodzi smyczek i wdaje się w melodyjne dyskusje z dęciakiem. Drummer tradycyjnie robi tu swoje, oplata wszystko gęstymi mackami włochatego pająka. W utworze kolejnym znów mamy do czynienia ze wspólnym strumieniem melodii kreowanej przez smyczek i saksofon. Tu flow zdaje się być cokolwiek post-barokowy, choć szyty intrygująco zabrudzonym tembrem. Potem pojawia się rytm - znów jest fikuśny, stymulujący wszystkich do wzmożonej kreatywności i wpychający improwizację w objęcia soczystego free jazzu. Piątą improwizację otwiera z kolei perkusista, ale całość nie wychyla się poza ramy dobrze skonstruowanej post-ballady. W fazie rozwinięcia tempo oczywiście rośnie.

Szósta odsłona bazuje na dźwiękach preparowanych, melodyjnym smyczku i dużej wstrzemięźliwości perkusisty. Bywa, że ten ostatni nawet milczy. Finał tej części albumu znów skrzy się dobrą dynamiką w ciekawym metrum. Końcowa opowieść albumu szyta jest wyjątkowo delikatnym ściegiem. Melodia snuje się tu od tuby saksofonu do smyczka na gryfie kontrabasu, a doboszowy rytm perkusji buduje pewien urokliwy dysonans. Po krótkim spowolnieniu opowieść nabiera zgrabnej taneczności i udanie reasumuje owo nowojorskie spotkanie improwizatorów.

 




Karl Evangelista with Tatsu Aoki, Alexander Hawkins & Michael Zerang What Else is There? (Fundacja Słuchaj!, CD 2023). Karl Evangelista – gitara, Alexander Hawkins – fortepian, Tatsu Aoki – kontrabas oraz Michael Zerang – perkusja. Nagrane w FAB Recording Studio, Chicago, grudzień 2021. Siedem utworów, 56:25.

What Else is There?, to fonograficzna dokumentacja spotkania międzynarodowego, wielopokoleniowego kwartetu, który uformował się w pewnym chicagowskim studiu nagraniowym prawie dwa lata temu. Pretendujący tu do miana lidera, gitarzysta Karl Evangelista przygotował na jego okoliczność trzy kompozycje własne, wyposażone w zgrabny, rytmiczny temat, który każdorazowo stanowi zaczyn do bystrych, chwilami bardzo swobodnych improwizacji, zarówno solowych, jak i kolektywnych. Pozostałe cztery utwory, to opowieści podpisane przez wszystkich muzyków, możemy zatem domniemywać, iż noszą znamiona improwizacji, być może odrobinę predefiniowanych. I to właśnie w ich trakcie dzieje się tu najwięcej dobrego, co znajduje swoją kulminację podczas dwóch ostatnich utworów, definitywnie najciekawszych momentów płyty.

Album otwiera temat wytyczający szlak narracji tanecznym, zrytmizowanym krokiem. Pierwszy w otchłań całkiem ekspresyjnej solówki idzie pianista, potem tą samą drogą podąża gitarzysta, który nadaje swojej ekspozycji delikatny posmak rocka. Muzycy uwolnieni od jarzma notyfikacji chętnie uciekają w emocje godne free jazzu. Kolejne dwa utwory, to improwizacje. Pierwszą otwiera gitarzysta, który wchodzi w dialog z perkusistą. Opowieść nabiera wiatru w żagle, wydaje się być dość żywiołowa, niesiona falami lekko wzburzonego morza. Tu znów finalizacja pachnie free jazzem, ale tym razem mocno kontrolowanym. Trzecia opowieść budowana jest bardzo skrupulatnie, minimalistycznie i delikatnie. Formuje się w kształtną balladę, która z czasem zyskuje na dynamice.

Czwarta i piąta odsłona albumu, to dwie kolejne kompozycje gitarzysty. Obie rytmiczne, silnie nasączone jazzowymi synkopami, zgrabnymi improwizacjami i dobrą melodyką. W trakcie pierwszej z nich swoje jedyne, krótkie solo prezentuje kontrabasista. Z kolei druga znaczona jest bluesową estetyką i wydaje się być skrojona dla mniej wymagającego odbiorcy. Kolejne porcje dobrze skomunikowanych improwizacji proponują tu gitarzysta i pianista. Ten pierwszy zdaje się płynąć szerokim, płynnym strumieniem, ten drugi stawia na twarde, kanciaste formy.

Tymczasem docieramy do dwóch ostatnich opowieści, nie bez przyczyny wskazanych jako crème de la crème całej plyty. Pierwszą z nich otwierają szumiące, gitarowe pick-up’y i delikatnie pulsujące struny basu. Tymczasem fortepian i perkusja budują intrygującą strukturę rytmiczną, która nieść będzie na swych zgrabnych ramionach frazy improwizowane, tu często kojarzone w kolektywne sploty interakcji. Finałowa improwizacja lepiona jest żmudnie z drobnych, niekiedy ledwie sugerowanych fraz. Rozpoczyna perkusista, potem pojawia się brzmienie delikatnie drżących strun gitary, frazy inside piano i kontrabasowy smyczek. Plejada preparowanych dźwięków ze strony wszystkich muzyków przekształca się tu w strumień bardziej wyrazistych fraz nakierowanych na swobodną, post-jazzową ekspozycję.

 


Marek Malinowski/ Robert Rychlicki-Gąsowski/ Wojciech Zadrużyński Scratching Fork II (FSR Records, CD 2024). Marek Malinowski – gitara elektryczna i akustyczna (archtop), kompozycje, Robert Rychlicki-Gąsowski – kontrabas, gitara basowa oraz Wojciech Zadrużyński – perkusja. Nagrane w TONN Studio, Łódź, grudzień 2022. Dziesięć utworów, 48:42.

Gitarowe tria w obrębie szeroko rozumianego jazzu zdają się bilansować od edycji power, gdzie emocje biorą górę, a siła amplifikacji i bogactwo pick-up’ów rządzą na scenie nie biorąc jeńców, po smukłe, wystudzone piosenki, których pole rażenia jest niewielkie, ale szansa na przyciągnięcie mniej wymagającego słuchacza duża.

Druga edycja Scratching Fork nie konsumuje żadnego ze skrajnych wariacji gitarowego tria, szuka swojego miejsca, odważnie spogląda w kierunku freely improvised music, podkreślając ów fakt podanym na wprost tytułem jednego z utworów.

Siłą tej gitarowej eksploracji są kompozycje, doposażone w ciekawie, łamane metra kreujące nieograniczone pole dla improwizacji. Słabością być może poziom ekspresji, niekiedy także brak ciekawszych pomysłów na rozwój improwizacji, zwłaszcza w momentach, gdy nie są one prowadzone kolektywnie. Tu akurat odrobina spektaklu w estetyce power byłaby dalece zasadna.

Pierwsze dwa utwory obiecują tu wiele. Dramaturgiczny suspens, łamane rytmy, swoboda działania i posmak downtownowego grania z dawnych lat bliskiego estetyce Elliota Sharpa, to atuty pieśni otwarcia. W drugiej odsłonie, po prezentacji szerokiego wachlarza możliwości instrumentacyjnych i gatunkowych konotacji, trio rusza w ognistą przebieżkę.

Dwie kolejne opowieści studzą jednak zapał recenzenta, pozostając w ostatecznym rozrachunku niezobowiązującym post-balladami. W piątym utworze pojawia się nowy element – intrygujące, improwizowane intro, kilka świetnych momentów kontrabasisty wyposażonego w smyczek, także w wersji solowej. Po tak dobrym otwarciu opowieść zostaje dociążona tematem kompozycji i odpływa w typowe post-fussion gitary wspartej na swingującej sekcji rytmicznej. W szóstej części muzycy serwują nam po części post-rockową ekspozycję. Dobre wejście w temat, zbyt wystudzona faza rozwinięcia, ale dalece udane, ekspresyjne zakończenie.

Siódma kompozycja, to gitara akustyczna solo, która eksploruje dziedzictwo Dereka Baileya. Początek zdaje się być zbyt ułożony, harmonijny, ugrzeczniony, a samej opowieści raczej bliżej do wariacji na temat flamenco. Jednak im dalej w las, tym lepiej. Gitarzysta powoli gubi bagaż historii i szuka swoich, zawsze lepszych rozwiązań.

Ostatnie trzy utwory do wizerunku tria dokładają nowe elementy. W ósmym wyczuć można post-klasyczny sznyt w gitarowym frazowaniu, odnajdujemy tu także pure jazzowe solo basisty. W dziewiątym po połamanym rytmicznie, kolektywnym wstępie, gitarzysta realizuje dość przewidywalne solo, po czym ucieka w pogłos. Próba wejścia w strefę wyzwolonej psychodelii nie jest do końca przekonująca. Album reasumuje rockowy temat w prostym metrum. Sporo emocji, niezła dynamika i nieuzasadnione dramaturgicznie spowolnienie w środkowej fazie utworu. Nas szczęście ekspresja rocka ostatecznie zwycięża.

 

 

sobota, 5 lipca 2025

Lawrence Casserley & Emil Karlsen and their Aspects of Memory!


Lawrence Casserley, mistrz subtelnych brzmień elektronicznych i stylowego, niekiedy filigranowego live processingu w spotkaniu z młodym, norweskim perkusistą i perkusjonalistą Emilem Karlsenem, to przedmiot naszych dzisiejszych zainteresowań.

Aspects of Memory, to nagranie umiejętnie rozciągnięte w czasie, wyśmienicie skonstruowane, udramatyzowane, nasączone smakowitym brzmieniami, ułożone w opowieść, przy której pojęcie fonicznego relaksu zdaje się nabierać innych, zaskakująco mrocznych wymiarów.



 

Improwizacja otwarcia lepi się z drobnych, wyselekcjonowanych akcji perkusji, spowitych przez plamę fonii, którą równie dobrze mogłyby stanowić podmuchy z akustycznej tuby instrumentu dętego. Wiemy nie tylko z tej opowieści, że to pierwsze owe aktywności mistrza processingu, tu chyba nawet pre-processingu. Narracja toczy się w mrocznej, ale ulotnej, nieco ceremonialnej atmosferze. Posadowiona w centrum zdarzeń perkusja kołysze się w chmurze niedopowiedzianych fraz, która narasta wraz ze wzrostem interesowności akcji perkusisty. Owa chmura nabiera wręcz symfonicznego rozmachu i takiejż, definitywnie lovecraftowskiej grozy. Druga opowieść wydaje się spokojniejsza, bardziej oniryczna, jakby obaj muzycy zanurzyli się w wodzie i próbowali maszerować. W drugiej fazie tego utworu narasta szum. Być może perkusja dostała właśnie skrzydeł i intensywnie nimi wachluje.

Trzecia odsłona albumu trwa prawie dwadzieścia minut i jest wyjątkowym wydarzeniem fonicznym. Początek kreuje perkusista, który zdaje się dyskutować z ciszą. W tle panoszą się dźwięki, które śmiało moglibyśmy uznać za dowód na obecność chmary owadów. Narracja przypomina mgłę, która osiada na wilgotnej łące. W czasem pęcznieje, rozprzestrzenia się, formuje w coś na kształt ambientu bogaconego szelestem zestawu perkusyjnego. W połowie nagrania muzycy topią się ciszy niesieniu blaskiem szeleszczących talerzy. Reasumpcją tej niezwykłej podróży jest faza dronowa-ambientowa, w trakcie której perkusja osiąga całkowite zjednoczenie z warstwą elektroniczną. Owa post-akustyka wydaje się niebywale piękna.

W czwartej odsłonie rytuał trwa w najlepsze. Gongi i płożące się po podłodze deep drumming budują napięcie, a nerw kreacji niesie artystów na pola nieodgadnionej tajemnicy. W zasadzie słyszymy tylko perkusję, którą spowija prawie niesłyszalna powłoka elektroakustycznego kurzu. Opowieść ma tu swój drobny szczyt, potem kona w post-perkusyjnych detalach. Początek ostatniej części budowany jest przez szumiącą ciszę i drobne, preparowane frazy perkusji. Mamy wrażenie, że muzycy znów stoją po kolana w wodzie. Perkusista systematycznie rozbudowuje obszar swojego działania. Szeleszczą drummerskie błyskotki, niektóre dźwięki przypominają brzmienie wibrafonu, może gamelanu i na pewno procesowanych talerzy. Delikatna, niemal ulotna narracja, w której obecność procesora zdaje się być niemal niedostrzegalna. To jedynie szelest, oddech ciszy, drobna warstwa pyłu osiadająca na subtelnie pracującej perkusji. Okazjonalnie procesor zdaje się wzniecać akustyczne akcje, czasami gasić, innym razem pielęgnować. Samo zakończenie jest dość intensywne, jak na kanony tego albumu. I równie wyjątkowe.

 

Lawrence Casserley & Emil Karlsen Aspects of Memory (Bead Records, CD 2025). Lawrence Casserley - signal processing instrument oraz Emil Karlsen – perkusja, instrumenty perkusyjne. Huddersfield University, październik 2023. Pięć improwizacji, 54 minuty.




wtorek, 1 lipca 2025

The Relative Pitch’ spring outfit: Exhaust! Hyperboreal Trio! Cimini! Sanchez!


Lato wystartowało z kopyta, czas zatem najwyższy, by sięgnąć po … wiosenne premiery jakże płodnego The Relative Pitch Records. W kwietniu i maju nowojorski label zrealizował osiem produkcji, z których do wnikliwego omówienia wybieramy cztery. Wszystkie, jak zawsze, dostępne są w poręcznym formacie dysku kompaktowego.

Najpierw na recenzencki warsztat weźmiemy dwa post-jazzowe albumy zrealizowane w składach trzyosobowych, w których wodzirejskie, saksofonowe role pełnią Panie – jedna z Argentyny, druga z Danii. Potem sięgniemy po dwa albumy solowe, bardziej eksperymentalne – tu w roli podmiotu wykonawczego znów Panie – w pierwszej kolejności Amerykanka, potem Argentynka. Duże emocje przed nami, so welcome!



 

Camila Nebbia, Kit Downes & Andrew Lisle Exhaust

Morphine Raum, Berlin 2023: Camila Nebbia – saksofon tenorowy, Kit Downes – fortepian oraz Andrew Lisle – perkusja. Sześć improwizacji, 40 minut.

To trio, konsumujące gorące nazwiska na europejskiej scenie muzyki kreatywnej, gościliśmy w Polsce pod koniec marca. Album, który dociera do nas kilka tygodni później potwierdza wszelkie walory tej trójki. Swoboda działania, mistrzowski warsztat, dobra kontrola emocji, definitywnie zróżnicowane i niebanalne frazowanie. To album, którego nie sposób nie polubić, choć po prawdzie niczego wielkiego nie odkrywa.

Po swobodnym, niezobowiązującym, jakże jazzowym otwarciu, muzycy w drugiej, najdłuższej opowieści odbywają intrygującą drogę od mrocznej ballady do krwistego free jazzu. Droga powrotna wiedzie przez klasycznie brzmiący duet perkusji i piana, a jej koniec znów płynie strugą mrocznej ballady, okraszonej blaskiem rezonujących talerzy. W kolejnej odsłonie ponownie leniwy, mroczny start z Nebbią w roli głównej, która zbiera frazy z samego dna, a po nim jakże intrygujący rozbłysk, niesiony nerwowym, niepowtarzalnym drummingiem Lisle’a. Czwarta opowieść jest filigranowa, lepiona z drobiazgów, ale bodaj najpiękniejsza na całym albumie. W ostatnich dwóch opowieściach odnajdujemy sporo dynamicznych, post-jazzowych, ale i post-klasycznych fraz ubranych w zwinne, niebanalne opowieści. W tej pierwszej bywa bardzo śpiewnie i niekiedy dość łagodnie. W tej drugiej nade wszystko zadziornie, niemal free jazzowo. Improwizacja zaczyna się wprawdzie w katakumbach cool-jazzu, ale kończy na ostatnim piętrze nowojorskiego loftu.



 

Emmeluth, Håker Flaten & Filip Hyperboreal Trio

Northern Studios, Trondheim, Norwegia, maj 2023: Signe Emmeluth – saksofon altowy, Ingebrigt Håker Flaten – kontrabas oraz Axel Filip – perkusja. Siedem improwizacji, 43 minuty.

Kolejne trio także twardo stąpa po post-jazzowym gruncie. Zadziorna, nerwowa, ciągle gotowa do ataku saksofonistka, kontrabasista szyjący raz za razem kolejne pętle ciekawej narracji i wszędobylski perkusista, która pełni tu nie tylko rolę odpowiedzialnego za dynamikę i domykanie wątków. Wartka opowieść nie ma słabych punktów, jakkolwiek wraz z rozwojem sytuacji dramaturgicznej wydaje się zbyt często powielać pomysły i rzadko urozmaicać środki artystycznego wyrazu.

Pierwsza improwizacja konsumuje wszelkie atrybuty, jakimi obdarzyliśmy muzyków w preambule recenzji. Połamany tembr saksofonu, zwinna perkusja i kontrabas, który rządzi i dzieli, ale nie zawłaszcza nadmiernie przestrzeni narracji. A wszystko grane na „k” - kolektywnie, kompulsywnie i koherentnie. W kolejnych opowieściach nie brakuje smaczków, niebanalnych introdukcji, niekiedy prowadzonych indywidualnie. Pod stopą kontrabasu mości się dużo swingu, a w ustach artysty pomrukiwania i drobnego gadulstwa. Muzycy rzadziej pochylają się na drobiazgami i preparują, ale jeśli już to czynią, jak w czwartej opowieści, jest więcej niż dobrze. Szósta improwizacja trwa tu trzynaście minut, ma swoją dramaturgię, ale jest przegadana, nieco przewidywalna, bez błysku kreatywności. Intryguje samo zakończenie płyty. Rodzaj walczyka, może martwego bluesa, która na etapie finalizacji szczęśliwie nabiera wigoru i udanie puentuje cały album.



 

Amy Cimini See You When I Get There

Studio A, UC San Diego, maj 2022: Amy Cimini – altówka. Pięć improwizacji, 36 minut.

Amerykańska altowiolinista zabiera nas tu w niesamowitą podróż. Jako rzecze sieć globalna, Cimini ma niemal ćwierćwiekowe doświadczenie w uprawianiu rockowej psychodelii i świetnie je wykorzystuje w trakcie niedługiego, bystrze unerwionego i bardzo emocjonalnego seta. Pełna rekomendacja!

Pierwsza piosenka trwa ponad jedenaście minut i doskonale wprowadza nas w klimat nagrania. Najpierw parada riffów, które toną po kolana w pogłosie, bo swoje robi tu dobrze sparametryzowana amplifikacja. Narracja w schemacie down and up nasączona jest kwaśnym posmakiem i udekorowana post-rockową ekspresją. Samą zaś puentą … post-barokowe śpiewy. Druga opowieść przypomina delikatne drgania tektoniczne. Smyczek ślizga się po strunach i łapie melodykę. Potem artystka szarpie za struny i szuka post-klasycznej elegancji, wreszcie ucieka w mroczne, pulsujące preparacje. Kolejna odsłona dramatu przypomina śpiewy o mglistym poranku. Post-melodyjne lamenty nabierają tu tajemniczej intensywności, a potem brudu w szprychy. W czwartej historii struny zdają się mieć więcej prądu i delikatnie skwierczą. Tu narracja nabiera intrygującego, perkusjonalnego anturażu i kona w szumie wydychanego powietrza. Ostatni utwór także niesiony jest niebanalną rytmiką. Altówka skacze jak pasikonik po zroszonej deszczem łące. Ta urokliwa, minimalistyczna ballada niesie jednak na plecach mrok i niemal egzystencjalną trwogę. Na ostatniej prostej powracają riffy, które spinają całość dramaturgiczną klamrą.



 

Paula Sanchez Pressure Sensitive

Berno, Szwajcaria, styczeń 2021: Paula Sanchez – wiolonczela, celofan, modulator pierścieniowy. Sześć improwizacji, 31 minut.

Zabawne, że wiolonczela i celofan brzmią po angielsku bardzo podobnie. Ta koincydencja w kontekście albumu Argentynki nie jest chyba przypadkowa. Artystka zabiera nas bowiem na półgodzinną wyprawę, w trakcie której serwuje masywną porcję preparowanych dźwięków, związanych zapewne z pocieraniem strun wiolonczeli celofanem. A na dokładkę drobny modulator. Jest naprawdę groźnie - to eskapada dla wyjątkowo wytrwałych i odpornych słuchaczy. Sam tytuł albumu mówi wszak bardzo wiele.

Intensywny szmer z głębokiej krypty, to pierwsze fonie, jakie docierają do naszych uszu. To dron brudu, kurzu i mechanicznego cierpienia. Smyczek, zapewne do pary z syntetyczną materią, zrywają ze strun wszystkie żywe warstwy – do gołej skóry, rzekłby niewprawiony chirurg. O tych jakże sound-artowych akcjach Pauli powiedzieć, że to preparacje, to jakby nic nie powiedzieć. Może odnieść wrażenie, że każdy dźwięk ma tu kolor krwi. W trzeciej odsłonie to już chyba tylko zgrzyt i pisk. W czwartej opowieści przez moment docierają do nas strzępy żywych, by nie rzec prawdziwych dźwięków wiolonczeli. A może to jedynie efekt zmęczenia receptorów słuchu. Efekt fonicznej grozy buduje także coraz bardziej mroczne echo. W piątej części wydaje się, że artystka przeniosła się do większej przestrzeni. Ale definitywnie industrialne cierpienie trwa bez ustanku. Ostatnia akcja zdaje się wyjątkowo dłużyć. Być może ten bardzo przecież krótki album powinien nieść w sobie choćby źdźbło ratunku. Jakiś dźwięk, który daje nadzieję.

 

 

piątek, 27 czerwca 2025

Jean-Marc Foussat & Evan Parker in duo, solos and trio with Daunik Lazro!


Naszej przygody z francuską muzyką improwizowaną ciąg dalszy! Dodatkowo z jakże ekskluzywnym udziałem Evana Parkera! Dwa wydawnictwa, trzy krążki, w tym jeden winylowy, cztery okazje koncertowe - ekspozycje solowe, w duecie i trio. Czegóż chcieć więcej!

Po stronie francuskiej w roli głównej multiinstrumentalista Jean-Marc Foussat, a obok niego, w jednym z setów, mistrz saksofonów (zwłaszcza barytonowego) – Daunik Lazro. Zaczniemy od stosunkowo świeżego, duetowego koncertu z francuskiego Uzeste, potem dwie solówki z czerstwych lat 80. ubiegłego stulecia, poczynione na ziemi angielskiej i francuskiej, a wszystko to razem upchnięte na jednym winylu. Potem na dwóch CD czeka nas jeden dzień koncertowy z londyńskiego Cafe OTO, zarejestrowany tuż przed eksplozją pandemii – set solowy i set w trio. Atrakcji zatem nie zabraknie. Odsłuch całości zajmie nam prawie dwie godziny zegarowe. Welcome!



 

Insolence

Pierwsza strona winyla zawiera koncert Jean-Marc Foussata i Evana Parkera zarejestrowany dwa lata temu we Francji. Spektakl miał miejsce w dość sali koncertowej i nie był przesadnie dobrze nagłośniony. Sub-doskonałe brzmienie w jakikolwiek sposób nie przeszkadza w odbiorze intensywnej i niekiedy hałaśliwej narracji, co najwyżej dość pokracznie prezentują się burzliwe oklaski, jakimi nagrodzeni zostali artyści, zarówno na koniec części głównej, jak i kilkuminutowego bisu.

Na starcie muzycy generują posuwiste drony. Saksofonista sopranowy dość szybko wpada w oddech cyrkulacyjny, z kolei elektronik kleci tłuste, basowe strumienie, które po chwili bogaci wyższymi warstwami fonii. Całość wątku głównego zdaje się drżeć, a wokół niego panoszy się coraz groźniej brzmiący background. Koryto narracji z każdą pętlą wydaje się coraz szersze, a instrumenty bardziej hałaśliwe. Po sześciu minutach można odnieść wrażenie, że muzycy delikatnie zdejmują nogę z gazu, ale to jedynie pretekst, by budować nowe wątki, szczególnie dla Francuza, który taszczy na wierzch narracji grube warstwy kosmicznego kurzu i brudu. Po kolejnych kilku minutach sopran na moment gaśnie, by po chwili pojawić się w dwóch strumieniach – jednym żywym, drugim ewidentnie procesowanym przez elektronikę. Pod koniec trwającego siedemnaście minut seta zasadniczego otrzymujemy jeszcze porcję basowego mięsa. Sam bis trwa kilka minut i początkowo zdaje się być oniryczną plamą szorstkiego ambientu i preparowanego saksofonu. Potem syntezator zaczyna pulsować, a dęciak snuć melodie i ponownie wpadać w cyrkulację.

Druga strona winyla przynosi dwie ekspozycje solowe, zarejestrowane u progu lat 80. ubiegłego stulecia. Tenorowa opowieść Parkera trwa dziewięć minut i śmiało zasługuje na miano najpiękniejszego momentu całego albumu. Krzykliwy, brudny sound, rwane, ostre jak brzytwa frazy budują tu narrację typową dla Evana w czwartej dziesiątce życia. Owo kruszenie skały z czasem nabiera jeszcze intensywności i brudu, kąsając wyjątkowym brzmieniem i dramaturgią. Solowa ekspozycja Foussata trwa z kolei siedem minut i zostaje zgrabnie nałożona na oklaski, które wieńczą set saksofonisty. Syntezator pulsuje basem i złymi mocami, wokół eksplodują kolejne fajerwerki, a opowieść balansuje na granicy electro-noise. Bogaty background i niemal 2stepowy beat budują tu prawdziwie energetyczną aurę, bez wątpienia zasługującą na miano post-industrialnej. Koncert urywa się nagle, w półdźwięku, od cięcia wyjątkowo ostrym skalpelem.



 

Café OTO 2020

Wizytę w najznamienitszym ze znamienitych przybytków kultury muzycznej Londynu zaczynamy od występu solowego na analogową elektronikę i głos. Jedynym aktorem spektaklu Jean-Marc Foussat. Set trwa dwa kwadranse i kilkadziesiąt sekund.

Akcja dramatu jest wartka, a wątki i krajobrazy zmieniają się na tyle często, że nawet średnio zaintrygowany słuchacz nie uświadczy tu sekundy nudy. Otwarcie jest mroczne, a jego pozorny spokój trwa ledwie kilka chwil. Potem rozpoczynamy podróż po niebezpiecznym kosmodromie. Atakuje nas plejada dźwięków, emocje rosną jak na drożdżach, a następujące potem ukojenie, tudzież syntezatorowe ukołysanie nie jest nadmiernie rozbudowane. Ta dość monumentalna narracja wpada niekiedy w stan medytacji, przypomina rozklekotany gamelan. Potrafi też nabrać tajemniczej melodyki niczym z najlepszych płyt … Jean-Michele Jarre’a. W dalszej fazie nagrania nie brakuje kolejnych wątków i czupurnych emocji. Słyszymy krzyki i wrzaski z nieznanej czasoprzestrzeni, bywa, że atakuje nas mroczny dron lub kołysze chwilowe, ambientowe wystudzenie. Z tej ostatniej estetyki Foussat sprawnie przenosi się do świata syntezatorowych wojen gwiezdnych. W końcu dopadają go mroczne demony i tulą do wyjątkowo nerwowego snu.

Drugi set tego dnia, trio na saksofon sopranowy Parkera, barytonowy (okazjonalnie także tenorowy) Lazro i analogową elektronikę z głosem Foussata, trwa dla odmiany trzy kwadranse. Tu także akcja jest wartka, emocje często sięgają zenitu, a poziom interakcji kipi niczym Wezuwiusz za najlepszych lat.

Dwa saksofony w powitalnej pozie i elektroakustyczne szumy tworzą aurę otwarcia, która dość szybko przepoczwarza się w tygiel żrącego electro, masywnego, zadziornego barytonu i wpadającego raz za razem w cyrkulacje sopranu. Efekt rażenia potęguje modulowana, podrasowana elektronicznie wokaliza. Każdy z artystów podsyła tu wciąż nowe wątki - te syntezatorowe bywają na ogół masywne, te saksofonowe częściej kojące. W pierwszej fazie koncertu najbardziej podobać się może chwila intrygującego uspokojenia, gdy narracja staje w rozkroku, a dołem snuje się potężna chmura ambientu. Równie efektowny jest kolejny pakt o nieagresji, który sprowadza się do modlitewnych śpiewów obu saksofonów i wystudzonego syntezatora. W drugiej części koncertu mamy kilka odcinków granych w podgrupach. Szczególnie udany wydaje się samotny passus Lazro oparty jedynie na mrocznym, elektronicznym backgroundzie. Gdy nastrój staje się nazbyt frywolny i zrównoważony, do ataku przestępuje Foussat, który potrafi razić piorunem, wzniecać pożary i biczować syntezatorowymi pasmami basu. Opowieść po pewnym czasie osiąga stan definitywnie hałaśliwy, ale zasługa nie leży wyłącznie po stronie francuskiego elektronika. Równie wyrazisty w tym dziele potrafi być choćby sopran Parkera. Końcowa faza koncertu miewa momenty wystudzenia, pozornego rozkołysania, ale raz za razem w tym tyglu niespodzianek pojawiają się bardziej masywne akcenty. Finał zdaje się nieść na swoich barkach baryton, wsparty wokalizami. Sopran pozostaje w stadium rekontry. Efekt tych akcji staje się piękną, końcową histerią.

 

Evan Parker & Jean-Marc Foussat Insolence (Nashazphone, LP 2025). Evan Parker – saksofon sopranowy i tenorowy & Jean-Marc Foussat – elektronika, głos. Strona pierwsza: Improtech Festival, Uzeste, lato 2023 (duet). Druga strona: the ICA, The Actual Festival, Londyn,1981 (saksofon tenorowy solo) oraz VCS3 sessions, Rue au Maire, Paryż, 1980 (elektronika solo). Trzy improwizacje, łącznie 39 minut.

Jean - Marc Foussat, Daunik Lazro & Evan Parker Café OTO 2020 (FOU Records, 2CD 2020). Jean - Marc Foussat – elektronika, Daunik Lazro – saksofon barytonowy (tylko drugi dysk) oraz Evan Parker – saksofon sopranowy (tylko drugi dysk). Café OTO, Londyn, styczeń 2020. Dwie improwizacje, łącznie 77 minut.

 

 


wtorek, 24 czerwca 2025

Dirk Serries & Mark Wastell in Dual Activity!


Mark Wastell, brytyjski wiolonczelista, a od pewnego czasu głównie perkusjonalista, wspominał w czasie pobytu na pewnym spontanicznym festiwalu w naszym pięknym kraju o koncercie, w jakim miał okazję uczestniczyć jako widz ponad trzydzieści lat temu. W mniemaniu Marka, było to wydarzenie, które ukształtowało go jak artystę, nadało sens jego wzmaganiom na polu muzyki swobodnie improwizowanej. A na myśli miał wspólny występ Dereka Baileya i Johna Stevensa z roku 1992 (nagranie jest dostępne w zasobach globalnej sieci, także z obrazem).

Dokładnie o tym samym koncercie Wastell wspomina zapraszając nas do odsłuchu najnowszej płyty Confront Recordings, która konsumuje jego duet z Dirkiem Serriesem. Czyli spotkanie perkusji (tu raczej perkusjonalii) i amplifikowanej gitary akustycznej. Album sytuuje się w serii tak zwanych EP-CD, a zatem jest krótki (tu 25 minut), do tego wydany w nakładzie ledwie 50 sztuk. Szczęśliwe nakład plików elektronicznych jest jak zawsze niewyczerpalny. Zapraszamy do odsłuchu, warto tu bowiem pochylić się nad każdą frazą, każdym dźwiękiem, każdą koincydencją brzmieniową, czy dramaturgiczną.




Nagranie składa się z ośmiu opowieści, które trwają od niespełna dwóch do czterech i pół minuty. Start jest leniwy, nieco enigmatyczny – szeleszczą talerze, delikatnie drżą tomy, gitara rysuje pierwsze pętle ze strzępami melodii. Muzycy bystrze na siebie reagują, zwłaszcza gdy nabierają odrobinę intensywności. W kolejnej części przez kilka chwil brzmią, niczym duet, który stał się tak silną inspiracją dla Marka. Potem gitara nabiera rockowej soczystości, a zwinny, koci drumming wznieca dodatkowe porcje emocji. W ułamku sekundy muzycy potrafią tu zastygnąć i szukać lekkich, bardziej ulotnych fraz. W ramach deseru dostajemy jeszcze krótkie solo Wastella, utrzymane w tajemniczej rytmice.

Na starcie trzeciej improwizacji artyści frazują bardzo filigranowo. Po niedługim czasie gitara zaczyna szukać masy i rozbłyskuje, perkusjonalia tymczasem pozostają w stadium interaktywnych detali. W kolejnej części pojawiają się flażolety, pomruk szeleszczących talerzy, a całość lepi się w subtelną post-balladę na wdechu. Pod koniec utworu muzycy unoszą się ku górze i kołyszą niesieni strzępami rytmu. Początek piątej części wydaje się z jednej strony nerwowy, z drugiej dość ceremonialny. Z odsieczą przychodzi melodia i perkusyjny post-rytm. W szóstej piosence czuć bluesem na kilometr. Mark szoruje werbel, Dirk leniwie swawoli. W kolejnej odsłonie obaj znów sięgają po estetykę amerykańskiej prerii, są swobodni w każdym ruchu, uśmiechnięci, zdolni do figlowania. Nucą nam meta balladę w oczekiwaniu na długą podróż po tajemniczych bezdrożach.

Finałowa improwizacja rodzi sie w szemrzącej ciszy. Perkusjonalia niczym wataha owadów, struny gitary niczym wielka pajęczyna. W sieci lądują filigranowe uderzenia, drobne otarcia, zgrzyty i pół akordy, z których lepi się nerwowe, rozedrgane zakończenie. Odrobinę niedopowiedziane, jakby muzycy sugerowali, iż ich podróż będzie miała ciąg dalszy. Koniecznie!

 

Dirk Serries & Mark Wastell Dual Activity (Confront Recordings, CD 2025). Dirk Serries - archtop guitar, efekty, amplifikacja oraz Mark Wastell – instrumenty perkusyjne. Nagrane w Dave Hunt Studio, Londyn, luty 2025. Osiem improwizacji, 25 minut.



piątek, 20 czerwca 2025

Niblock, Butcher & Sanders! Tectonic Plates!


Johna Butchera i Marka Sandersa, legendy angielskiej (i nie tylko) sceny free impro, spotykamy tym razem w Belfaście. Na scenie towarzyszy im lokalny kontrabasista Alan Niblock, którego portfolio artystyczne nie jest zbyt bogate, ale jak dowodzi także to nagranie, niezwykle wartościowe.

Muzycy swój dźwiękowy, ponadgodzinny performance podzielili na pięć odcinków, z których ten pierwszy trwa prawie dwa kwadrancie. Sam miód, jeśli zapytacie o pierwsze wrażenie z odsłuchu. Więcej szczegółów poniżej.



 

Koncert otwiera perkusyjna introdukcja, pełna soczystych fraz i urokliwych detali. Saksofon i kontrabasowy smyczek wchodzą do gry długimi frazami, kreując płynną zawiesinę nasyconą brzmieniowymi niespodziankami. Podróż wiedzie przez strzeliste góry i rozlegle doliny. Kontrabasista zdaje się być delikatny w trybie pizzicato, z kolei masywny w arco. Mnóstwo pozytywnej kreacji wnosi perkusista, którego nieoczywista niekiedy dramaturgia koncertu dodatkowo stymuluje do działania. Saksofonista, na tym etapie wyposażony w tenor, odnajduje się w każdej sytuacji. W drugiej fazie pierwszej, jakże rozbudowanie improwizacji mamy zwinny passus sax & drums, piękne, posuwiste drony smyczka, który także popełnia duet z perkusją i solową ekspozycję tej ostatniej. W końcowej części utworu Butcher przesiada się na sopran i pięknie śpiewa wraz ze smyczkiem Niblocka, a opowieść wsparta zwinnym drummingiem Sandersa nabiera posmaku chamber jazz.

Druga historia rodzi się w chmurze szumów i równie tajemniczych szmerów. Rezonują talerze, sopran preparuje, a bas dla odmiany znaczy teren subtelnymi szarpnięciami za struny. Po wejściu smyczka opowieść zaczyna swobodnie kołysać się na wietrze i mimo nerwowego finału kończy przed upływem dziesiątej minuty. Kolejne opowieści także trzymają się tej ramy czasowej. Trzecia zdaje się tu być tą najostrzejszą, najsilniej osadzoną w idiomie post-jazzu. Ostre otwarcie tenoru, zwinna sekcja rytmu pracująca w umiarkowanym tempie, a wszystko doposażone uroczymi didaskaliami. Druga faza utworu jest szczególnie ekscytująca – tenorzysta wpada w cyrkulację, z kolei kontrabasista rysuje kolejny smyczkowy dron, tu z jakże naturalnym posmakiem post-baroku.

Dwie ostatnie improwizacje każdorazowo otwiera Sanders. Za pierwszym razem wpada na dron siarczyście brzmiącego smyczka i wyjątkowo nerwowego sopranu. Emocje rosną, nawet na etapie solowej ekspozycji basu kontrapunktowanej perkusją. Owa drum’n’bassowa przebieżka jest nieustannie bogacona przez saksofonowe drony. Finałowa improwizacja, znów po drummerskim entry, wpada w post-jazzowy tryb. Tenor wydaje się nieco zamyślony, twarde, szorstkie pizzicato i koherentny drumming tyczą kierunek. Gdy już wydaje się, że nic nowego nas nie spotka, Niblock włącza tryb smyczkowy i pięknie huśta całą improwizacją, aż po jej równie efektowny kres.

 

Alan Niblock, John Butcher, Mark Sanders Tectonic Plates (577 Records, CD 2025). Alan Niblock – kontrabas, John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Mark Sanders – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w The Black Box, Belfast, Irlandia Północna, marzec 2024. Pięć improwizacji, 62 minuty.



wtorek, 17 czerwca 2025

Jonas Engel & Own Your Bones na zakończenie sezonu wiosennego Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

Wiosenna edycja cyklu koncertowego, odbywającego się pod patronatem Trybuny Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club, zakończy się 21 czerwca koncertem niemiecko-łotewsko-szwajcarsko-holenderskiego kwartetu Own Your Bones. Pod światłym przywództwem świetnie znanego w Poznaniu saksofonisty Jonasa Engela będzie miał miejsce jubileuszowy, siedemdziesiąty piąty koncert rzeczonego cyklu.



 

Dwa zadziorne saksofony i bas z perkusją uformowane w sekcję rytmu, która nie bierze jeńców - dla fanów free jazzu to sytuacja optymalna, szczególnie w ujęciu koncertowym. Own Your Bones, to kwartet sformowany przez wspominanego Jonasa Engela, bazujący na jego kompozycjach, tudzież scenariuszach improwizacji, które w potoku niczym nieskrępowanej improwizacji, kreowanej także przez łotewskiego saksofonistę Karlisa Auzinsa, szwajcarskiego kontrabasistę Davida Helma i holenderskiego perkusistę Tristana Renfrowa, zyskują niebywałą jakość i gwarantują emocje najwyższego lotu.

Jonas Engel będzie gościł w Poznaniu po raz trzeci. Ubiegłej wiosny improwizował tu wraz z duńskim kontrabasistą Asgerem Thomsenem, zaś jesienią, na spontanicznym festiwalu, zagrał set solowy, a także ekscytujący duet z belgijską pianistką Anäis Tuerlinckx. To wspaniale, że znów zagra dla nas swoją ognistą muzykę.

 

Spontaneous Live Series, Vol. 75: Own Your Bones

Jonas Engel – saksofon altowy

Karlis Auzins – saksofon tenorowy

David Helm - kontrabas

Tristan Renfrow – perkusja

21 czerwca 2025, Poznań, Dragon Social Club, godzina 20.00

Bilety przed koncertem: gotówka albo blik.

 

Sami muzycy tak opisują drogę twórczą kwartetu Own Your Bones:

„Złożone tematy muzyczne i spektralne dźwięki są traktowane bez uciekania od wolnej improwizacji lub folklorystycznych melodii. Wszyscy członkowie kwartetu, dążąc do artystycznej wolności, przenoszą kompozycje w emocjonalne, autentyczne doświadczenie koncertowe pomiędzy grą siłową, a złożoną konfrontacją dźwiękową.”

„Od pierwszej minuty wyjątkowość narzuciła się sama! Dźwięk, flow, muzykalność, która mnie porwała.” - Franck Bergerot, Jazz Magazine.

Zespół właśnie wydał swój najnowszy album w Tangible Music, który został nagrany i zmiksowany w Studio La Buissonne w Prowansji i nominowany do nagrody German Record Critics' Award.

Kwartet otrzymał także nagrodę Avignon Jazz Award zaraz po powstaniu i wydał swój debiutancki album w wytwórni Klaengrecords znanego kolektywu Klaeng. Podczas licznych koncertów w Niemczech, na Łotwie, Litwie, w Polsce, Danii, Francji, Włoszech, Holandii i Belgii zespół prezentował swoją muzykę przed zawsze entuzjastyczną publicznością na festiwalach i scenach klubowych z partnerami, takimi jak GoetheInstitute, jazzahead!, Musikfonds czy Initiative Musik.

 

https://jonasengel.bandcamp.com

https://karlisauzins.bandcamp.com

https://davidhelm.bandcamp.com

https://dominikmahnig.bandcamp.com/album/riding-the-bloom

 

 

 

piątek, 13 czerwca 2025

The Portuguese’ impro way of live: Na Parede! Uivo Zebra! Faustino! Motian & More! Lencastre & Flak! Garuda Trio & Pinheiro!


Dziś krótka zbiorówka z muzyką improwizowaną z ukochanej Portugalii. Przed nami sześć albumów, z których aż cztery zarejestrowano w słynnym klubie SMUP w podlizbońskim Parede. Dokładnie tyle razy pojawi się na omawianych płytach basista i kontrabasista Hernâni Faustino. Dodajmy, iż trzy z prezentowanych albumów są wydawnictwami Phonogram Unit, labelu prowadzonego przez samych muzyków, a jedno nagranie zostało upublicznione w Belgii, pod szyldem, który także doskonale kojarzymy.

Zaczynamy od dość kameralnej, ale intensywnej impro-dramy, w której bierze udział pewien amerykański wiolonczelista (acz osiadły w Lizbonie) i równie nam znany szwajcarski gitarzysta. Potem, jak to często bywa w portugalskich produkcjach, będzie dużo jazzu (nawet z kompozycjami legend gatunku), odrobina gitarowo-saksofonowej abstrakcji i krótki, acz dosadny set solowy na kontrabas. Wśród wykonawców bez zaskoczeń – wszyscy znamy się jak łyse konie. So, welcome to the portuguese impro way of live!



 

Zíngaro, Stoffner, Lonberg-Holm & Madeira Na Parede (4DaRECORD, CD 2025)

SMUP, Parede, marzec 2023: Carlos Zíngaro – skrzypce, Florian Stoffner – gitara elektryczna, Fred Lonberg-Holm – wiolonczela oraz João Madeira – kontrabas. Cztery improwizacje, 42 minuty.

Zaczynamy od nagrania, które zostało upublicznione dość szybko po jego rejestracji, ale jedynie w plikach elektronicznych. Na trwały nośnik trafia dopiero teraz i to jest doprawdy wspaniała wiadomość. Swobodnie improwizowana opowieść na cztery instrumenty strunowe, to bowiem album wyśmienity.

Delikatne introdukcje z błyskiem post-baroku, deformowanego kreatywnością i pokrętną melodyką, kreślone są tu zarówno czystymi frazami, jak i tymi skąpanymi w błocie preparacji. Wszystkie, wyśmienicie unerwione, pozostają w stanie permanentnej interakcji. Trzy instrumenty akustyczne potrafią frazować w tak nieoczywisty sposób, brzmieć tak niecodziennie, iż w wielu momentach trudno jest wskazać, czy to dźwięk skrzypiec, wiolonczeli, czy wysoko zawieszonego, kontrabasowego smyczka. Niestandardowa gitara elektryczna buduje, co oczywiste, intrygujący kontrapunkt, niekiedy dysonans, ale potrafi też idealnie wklejać się w akustyczne strumienie dźwięków. Muzycy płyną w potoku ciągłych zmian - od spokojnego spaceru zielonym wzgórzem, przez ogniste spiętrzenia, aż po mroczne medytacje w głębokiej krypcie. W drugiej improwizacji osiągają doprawdy imponujące tempo, a wiele akcji nasączonych jest zaskakującą dynamiką. Z kolei w trzeciej odsłonie, najdłuższej, bodaj najpiękniejszej, pozwalają sobie dokładnie na wszystko. Z jednej strony jednoczą się w chóralnym śpiewie, z drugiej jęczą pod ciężarem wyjątkowo kreatywnych preparacji. W szczególnie intensywnych spiętrzeniach ratunkiem zdaje się być melodia, którą jest w stanie generować każdy, a która nadaje improwizacji wręcz uloty wymiar. Finałowa opowieść, która początkowo zdaje się płynąć w chmurach, nabiera intrygującej dynamiki, po czym grzęźnie w mule nerwowej nostalgii. Tu wyjściem z impasu jest efektowne, pożegnalne spiętrzenie. Brawura, emocje, nieskończone pokłady ekspresji – wszystkie gaśnie w sposób równie zmysłowy, jak efektowny.



 

Uivo Zebra Deus Montanha (Phonogram Unit, DL 2025)

SMUP, Parede, styczeń 2021: Hernâni Faustino – bas elektryczny, instrumenty perkusyjne, głos, João Svayam – perkusja, instrumenty perkusyjne (także egzotyczne), głos oraz Jorge Nuno – gitara elektryczna, głos. Sześć improwizacji, 53 minuty.

Formacja Uivo Zebra dwie pierwsze płyty wydała w Polsce, w bocianiej inicjatywie wydawniczej. Teraz wraca pod portugalską flagą edytorską. W przeciwieństwie do poprzednich albumów muzyka tria intrygująco uspokaja się, artyści głębiej sięgają do psycho-rockowych medytacji, wielokrotnie płynąc pod prąd naszych oczekiwań i estetycznych skojarzeń. Efekt jest zaskakująco udany, co więcej Deus Montanha śmiało kandydować może do miana najlepszej płyty portugalskiego tria.

Początek albumu jest wręcz ambientowy, budowany czystym pasmem o syntezatorowym posmaku i tym brudnym, który ściele się po podłodze. W tle błyszczą tajemnicze perkusjonalia, a bas zaznacza swoją obecność flażoletami, z których po czasie kleci coś na kształt linearnej narracji. Perkusja i gitara biorą się do pracy dopiero pod koniec utworu, powodując, iż zakończenie się gęste i dość gorące. W drugiej części od startu zarysowany jest powolny rytm basu i perkusji. Gitara nie jest zainteresowana współuczestniczeniem, hebluje na boku i łyka coraz większe porcje kwasu. W drugiej części utworu pojawia się zaskakująca wokaliza, która wytrąca narrację z martwego marszu. W kolejnej odsłonie leniwy flow zdaje się trzymać artystów w gęstym mule. Prowadzi ich od mrocznej inicjacji wprost w smugę kosmicznego pyłu, który smakuje soczystą psychodelią. W czwartym utworze intensywnie pracują gitarowe przetworniki. Opowieść intrygująco pulsuje, nabiera kwasowej mocy i odpływa w niebyt niesiona perkusyjną pętlą. Otwarcie przedostatniej części spoczywa na etnicznie brzmiących perkusjonaliach. Gitara i bas stawiają na minimalizm, a rozkołysana opowieść pięknie ginie w mroku pogłosu. Finałowa improwizacja trwa ponad dziesięć minut i jest piękną, trzymaną na dramaturgicznym suspensie opowieścią pożegnalną – bas swobodnie pulsuje, gitara nabiera dubowej poświaty, a perkusja krąży nad nimi niczym sęp nad gnijącym trupem.




Hernâni Faustino Hide and Seek (Robalo Music, CD 2025)

Penh Asco Arte Cooperativa, listopad 2023: Hernâni Faustino – kontrabas. Jedna improwizacja, 25 minut.

Najsłynniejszy portugalski, improwizujący basista przesiada się teraz na kontrabas i prezentuje nam krótkie, acz nasiąknięte jakością i kreatywnością dzieło solowe. Jednotrakowe nagranie pokazuje pełne oblicze artystyczne Faustino, który równie dobrze czuje się w post-jazzowym pizzicato, jak i w abstrakcyjnym, niekiedy siarczyście melodyjnym arco.

Na starcie artysta pokazuje szeroką paletę swoich możliwości – jego brudny smyczek skacze po strunach, głaszcze je, uderza i poleruje, a on sam, raz za razem, owe struny szarpie palcem wskazującym. Także portfolio fraz silnie preparowanych jest tu bardzo bogate – struny skomlą, poddawane są bolesnym otarciom, a wszędzie wokół panoszą się strzępy zapomnianych melodii, szorstkich, matowych, dojmująco pięknych. Pudło rezonansowe potrafi cierpieć, a smyczek być ostrym jak brzytwa. Od swobodnej agresji po kompulsywną mozolność, od krzyku po odgłos mrocznej ciszy. Po sześciu minutach muzyk zapada się w tej ostatniej, po czym wynurza na powierzchnię soczystym, tanecznym post-barokiem, który natychmiast macza w gęstym oleju. Hernâni świetnie dawkuje tempo, odpowiednio porcjuje emocje i choć lubi zmiany, struktura jego opowieści jest dramaturgicznie stabilna. Nie brakuje w niej post-jazowych westchnień, filigranowych flażoletów, ale także wybuchów ekspresji i mrowia soczystych preparacji. W końcowej fazie nagrania, które jest koncertem, nie brakuje melodii granych obiema technikami. Samo zakończenie uformowane jest w dron, który odbywa drogę od minimalizmu do tanecznej, masywnej mięsistości.

 


 

Motian & More Gratitude (Phonogram Unit, DL 2025)

SMUP, Parede, styczeń 2022 (utwory 1-2), BOTA, Lizbona, marzec 2023 (3-5): José Lencastre – saksofon tenorowy, Pedro Branco – gitara elektryczna, Hernâni Faustino – kontrabas oraz João Sousa – perkusja. Pięć kompozycji (Thelonious Monk, Paul Motian), 53 minuty.

Portugalia kocha jazz! Wiemy to z niejednej opowieści. Tym razem bez dróg na skróty – jeden evergreen Monka i cztery kompozycje Motiana. Tematy, improwizacje, rozciągnięte niekiedy do nastu minut i kody. Rzecz definitywnie dla fanów gatunku, ale my, starzy wyjadacze free impro, śmiało możemy pochylić nad nią nasze zmęczone receptory słuchu. Zwłaszcza, że personalnie mamy tu prawdziwy kwiat portugalskiego jazzu i stylistyk pokrewnych.

Misterioso Monka szyte jest zgrabną synkopą, a nasączone dziarskim bluesem na każdym etapie narracji. Pierwszy z utworów Motiana muzycy rozciągają do dwóch dziesiątek minut. Saksofonowe otwarcie, dynamiczne rozwinięcie, a potem zejście w kameralny minimal z intrygująco wystudzonymi melodiami. Dobrze unerwiony finał sporo tu rekompensuje. Trzecią historię otwiera efektowne solo kontrabasu. Rozwinięcie znów jest dynamiczne, podane z zębem, a potem … ponownie zatopione w nieco przydługiej balladzie. W kolejnym Motianie króluje połamany rytmicznie blues. W ostatniej kompozycji muzycy pomieścili chyba najwięcej jakości. Opowieść osadzona jest w rytmie samby, gitarzysta gra soczystego rocka, a akcje pozostałych muzyków też noszą znamiona ekspresyjnych. Zdrowe emocje towarzyszą nam tu do ostatniej sekundy.




José Lencastre & Flak Cloudy Skies (Phonogram Unit, CD 2025)

Studio Alfarim, czas nieznany: José Lencastre – saksofon altowy i tenorowy, Flak – gitara. Czternaście utworów, 39 minut.

Pozostajemy w towarzystwie Lencastre’a, który tym razem swobodnie improwizuje z gitarzystą o pseudonimie Flak, którego znamy także z licznych eksploracji elektronicznych. Muzycy na albumie pomieścili aż czternaście opowieści, w większości sprawiających wrażenie fragmentów większych całości. Mnożą zatem wątki, nie brakuje im pomysłów, ale nagranie z pewnością byłoby bardziej interesujące, gdyby z owych czternastu opowieści wybrać 5-6 i ciekawie rozwinąć pod względem dramaturgicznym.

Lencastre jest definitywnie zwierzem jazzowym i pokazuje to na każdym kroku – lubi melodię, po frazy preparowane sięga rzadko, ale gdy już to czyni, mają one smak i są dobrze posadowione w strumieniu narracji. Flak jako gitarzysta wydaje się kolorowy, niczym dziecięcy kalejdoskop. Nie stroni od ambientu, na których sadowi intrygujące frazy, niekiedy preparowane, niemal elektroakustyczne, bardzo skromnie sięga po jazz, czasami blues, równie rzadko kieruje się w kierunku ekspresji rocka. Dobrze dba o dramaturgię, daleki jest od nadmiaru ekspresji, udanie kontrapunktuje melodyjnego saksofonistę. W tyglu 2-4 minutowych opowieści na rozwinięcie zasługiwałoby kilka z nich. Trzecia wprowadza elementy percussion, które budują ciekawy, gitarowy flow. W ósmej narracja ma dalece nerwową powłokę, a minimal gitary skonfrontowany jest z zadziornym dęciakiem. W dziesiątej części muzycy kreują opowieść ze strzępów fonii - najpierw imitują się, a potem niesieni melodią nabierają wigoru. W odcinku jedenastym frazują wysoko, dbają o tempo i hamują z piskiem opon. Wreszcie w opowieści dwunastej gitarzysta stawia na drobiazgi, flażolety, a saksofon cedzi frazy na efektownym wdechu.



 

Garuda Trio & Rodrigo Pinheiro Live at SMUP (A New Wave Of Jazz, DL 2025)

SMUP, Parede, marzec 2024: Hugo Costa – saksofon altowy, Rodrigo Pinheiro – fortepian, Hernâni Faustino – kontrabas oraz João Valinho – perkusja. Dwie improwizacje, 51 minut.

Na zakończenie krótkiej, portugalskiej zbiorówki kolejna porcja jazzu, ale tym razem w bardzo swobodnej, rozimprowizowanej formie, który w wielu momentach koncertu przybiera szaty godne free music. Funkcjonujące od pewnego czasu trio koncertuje tu z gościem, który po prawdzie powoli staje się już czwartym do brydża w tym układzie personalnym. Same gorące iberyjskie nazwiska, zatem wszelką introdukcję uznać należy za zbędną. Koncert składa się z dwóch wielominutowych opowieści, z których ta pierwsza trwa dwa kwadranse z sekundami.

Muzycy budują narrację kolektywnie, bazując na szorstkim brzmieniu saksofonu, zrównoważonym, niekiedy post-klasycznym strumieniu piana z klawiatury i dobrze unerwionej sekcji rytmu, którą niesie melodyjny drive basu, śmiało kojarzący się ze estetyką Williama Parkera. Kierunek drogi artystów zdaje się wskazywać na free jazz, ale de facto do stanu gorącej kipieli nigdy nie dochodzi. W roli strażnika emocji występuje tu nade wszystko pianista, który dobrze kontroluje emocje i często wprowadza narrację w bezmiar spokojnego, kameralnego frazowania, zapraszany do akcji przez saksofonistę, który lubi schodzić na drugi plan lub całkowicie milknąć. Szczególnie udane jest drugie kameralne interludium pierwszego seta, gdy akcja kwartetu niesiona lekkim pianem staje się delikatnie rozmarzona. Finał pierwszego seta jest wyłącznym udziałem kontrabasu i perkusji. Z kolei otwarcie drugiej części spoczywa na saksofonie i kontrabasowym smyczku. Narracja kwartetowa formuje się na dobre dopiero po pięciu minutach. Drugi set na etapie rozwinięcia wydaje się bardzo stabilny pod względem dramaturgicznym. Znów melodyjny drive basu, kontrolujące piano, zadziorny saksofon i ogarniająca dynamikę perkusja. Dodatkowe emocje na etapie finalizacji dostarcza powracający smyczek, który schodzi nisko na kolanach, łapie brud w szprychy i wiedze kwartet na finałowe zatracenie.



 

wtorek, 10 czerwca 2025

Evan Parker & Bill Nace in Branches!


Legendę improwizowanego saksofonu, Evana Parkera, odnajdujemy kilka tygodni po hucznych 80. urodzinach w przepięknych okolicznościach londyńskiego Cafe Oto. Na scenie towarzyszy mu o kilka dekad młodszy, amerykański gitarzysta Bill Nace wyposażony w dwustrunową, japońską gitarę taishōgoto podłączoną do prądu.

Muzycy pichcą dla nas czterdziestominutowy set, będący nieprzerwanym ciągiem dźwięków, zlepiony z tłustych elektrycznych i akustycznych fraz. Efekt musi budzić nasz szacunek, zarówno z punktu widzenia jakości artystycznej, jak i ekspresji, tudzież mocy włożonej w jego produkcję. Tak, Parker definitywnie nie odpuszcza, doprawdy wciąż stać go na wszystko, a siła jego oddechu cyrkulacyjnego zdaje się nie mieć granic.



 

Muzycy zawiązują supeł narracji po ledwie kilkusekundowej introdukcji pełnej gitarowego szumu i saksofonowej melodii o delikatnie folkowym posmaku. Formują potężną pętlę, której nieustanne powtarzanie jest osią dramaturgiczną koncertu. Ich flow ma w sobie zaszyty rytm, a nasączony jest hukiem strun podłączonych do prądu wysokiej mocy i saksofonowego krzyku, niesionego nieśmiertelnym oddechem cyrkulacyjnym. W fazie początkowej można odnieść wrażenie, że oba instrumenty frazują imitacyjnie, z czasem zyskają jednak separatywne ścieżki, a emocje ogniskują się na dysonansie, jaki tworzy potężny sound gitary i taniec lekko brzmiącego saksofonu sopranowego.

Intensywność owej mantry faluje. W niektórych momentach wydaje się, że Parker robi drobne przerwy, ale topią się one w strudze kreatywnego hałasu generowanego przez Nace’a. Czy takowe robi ten drugi, trudno orzec, albowiem prąd, który niesie jego instrument nie generuje choćby sekundy pustego przebiegu. A jeśli przez moment tak się dzieje, saksofonista traktuje to jedynie jako pretekst do kolejnej eskalacji.

Ta swoista way of no return potrafi być melodyjna i pokrętnie taneczna, bywa, że każda fraza jest zaskakująco śpiewna, co nie zmienia faktu, iż ów dwugłowy wulkan ekspresji nie zastyga choćby na moment. W drugiej fazie improwizacji wydaje się, że flow gitarzysty nieznacznie rozmywa się. Czujny saksofonista najpierw napina mięśnie, a potem delikatnie uspokaja się. Wszystko to może być jednak złudzeniem naszych receptorów słuchu skąpanych w strumieniu ognistych dźwięków. Być może w okolicach trzydziestej czwartej minuty w głowach muzyków pojawia się myśl, by swe dzieło kończyć. Tak, czy inaczej koncert trwa jeszcze 6 minut – saksofon zamienia się w szklisty dron, a gitara - zanurzona w tumanie końcowego sprzężenia - ociąga stan wiecznej ciszy.

 

Evan Parker & Bill Nace Branches (Otoroku, LP 2025). Bill Nace – elektryczne, dwustrunowe taishōgoto oraz Evan Parker – saksofon sopranowy. Nagranie koncertowe, Cafe OTO, Londyn, maj 2024. Jedna improwizacja, 41 minut.




piątek, 6 czerwca 2025

Spontaneous Live Series is also digital!


O cyklu płytowym Spontaneous Live Series, który dokumentuje koncerty, jakie odbywają się w ramach poznańskiego Spontaneous Music Festival, pisaliśmy na tych łamach tysiące razy, każdy tytuł odmieniając przez wszystkie przypadki. Jak do tej pory ukazało się piętnaście płyt kompaktowych, które zawierają rejestracje począwszy od pierwszej edycji imprezy w roku 2018, skończywszy na edycji siódmej w roku 2023. Nie jest żadną tajemnicą fakt, iż kolejne woluminy, te z koncertami z roku 2024, są już w procesie produkcji i zapewne w liczbie trzech zostaną wystawione na światowy poklask w pierwszym dniu kolejnej edycji spontanicznego festiwalu, która odbędzie się jak zawsze w pierwszy weekend października.

U progu 2023 roku wystartowała strona bandcapowa poświęcona omawianej serii płytowej, która stała się bezpośrednią inspiracją do stworzenia dodatkowej serii spontanicznych albumów z dźwiękami wprost z poznańskiego Dragon Social Club.

Albumy na nośniku fizycznym udokumentowały wiele wspaniałych koncertów. Trafiły na nie zarówno nagrania stale współpracujących składów improwizujących, jak i hołubionych na festiwalu tzw. składów ad hoc, czyli stanowiących pierwsze spotkania sceniczne muzyków. Pośród albumów znalazł się także zapis koncertu, w trakcie którego dekonstruowano (degenerowano) kompozycje polskich muzyków klasycznych do języka swobodnej improwizacji. Festiwalowe sety trwały na ogół 35-40 minut, ale zdarzały się też występy krótsze (choćby spontanicznie kleconych składów), które z racji swej długości nie były w pierwszym odruchu edytorskim desygnowane do produkcji. Pogłębiona analiza nagrań archiwalnych doprowadzała do konstatacji, iż w trakcie poznańskiej imprezy zarejestrowano mnóstwo krótszych koncertów, których jakość artystyczna zdecydowanie kwalifikowałaby się do ich upublicznienia. Z tych właśnie pobudek postanowiono powołać do życia tzw. podserię albumów dostępnych wyłącznie w formie digitalnej.

Na stronie www.spontaneousliveseries.bandcamp.com można je wszystkie odsłuchać, a także wejść w posiadanie plików elektronicznych. Ponad dwa lata funkcjonowania digitalnej SLS przyniosło siedem koncertowych rejestracji. Mają one delikatnie zmodyfikowaną grafikę w stosunku do serii na nośniku fizycznym, a ich symbole katalogowe zawierają literę D (jak digitalna).



 

Płyty oznaczone jako Spontaneous Live Series D01 i D03 zawierają nagrania z kwietnia 2019 roku. W Dragonie odbyła się wówczas tzw. Improwizowana Trzydniówka, która nie była określona mianem Festiwalu, ale nosiła wszelkie znamiona tego typu wydarzenia artystycznego. Oba albumy stworzyli niemal ci sami muzycy (z Półwyspu Iberyjskiego i Poznania), ale zawierają one diametralnie różne estetycznie improwizacje. Pierwsza, to koncert formacji Low Vertigo (znanej z czarno-czerwonej serii iberyjskiej Multikuti Project i Trybuny Muzyki Spontanicznej), która swe ciężkie, doom-metalowe improwizacje opiera na brzmieniu gitary basowej Gonçalo Almeidy, gitary elektrycznej Diego Caicedo oraz masywnym drummingu Vasco Trilli. Ta druga, w typowym zestawieniu ad hoc na kontrabas (tu znów Gonçalo Almeida), fortepian (Witold Oleszak) i dokładnie tę samą gitarę elektryczną (Diego Caicedo), zawiera subtelne, kameralne, wyjątkowo urokliwe improwizacje muzyków, których narzędziem pracy są nie tylko instrumenty, ale także panująca wokół cisza.

Albumy Spontaneous Live Series D02 i D04, to rejestracje poczynione na drugiej edycji Festiwalu, jaka miała miejsce w listopadzie 2018 roku. Obie to nagrania formacji, które śmiało możemy określić mianem working bandów. Mein Freund Der Baum, to międzypokoleniowe trio niemieckiego klarnecisty Rudiego Mahalla, szwajcarskiego gitarzysty Floriana Stoffnera i niemieckiej legendy europejskiej, improwizującej perkusji - Paula Lovensa. Warto podkreślić, iż dalece kameralne nagranie, o wyjątkowych walorach czysto artystycznych i brzmieniowych, jest także jednym z ostatnich koncertów, jakie zagrał Lovens, który od kilku lat jest już muzykiem na emeryturze, niepraktykującym występów publicznych. Dla odmiany album czwarty, to ekspresyjny, free jazzowy spektakl w wykonaniu dwóch Brytyjczyków wciąż jeszcze młodego pokolenia – saksofonisty Colina Webstera i perkusisty Andrew Lisle’a.

Piąty album digitalnej serii, czyli D05, to zapis koncertu specjalnego, jaki odbył się na zakończenie szóstej edycji festiwalu. Tym razem improwizowana scena Dragona była świadkiem wykonania … kompozycji, przygotowanej na zamówienie festiwalu przez katalońskiego gitarzystę Ferrana Fagesa. Minimalistyczny, pełen ciszy i zadumy utwór wykonał międzynarodowy Desarbres Ensemble w składzie: na saksofonach Tom Chant, Michał J. Biel i Mateusz Rybicki, na trąbce Carina Khorkhordina i na kontrabasie Àlex Reviriego. Muzycy zasiedli pośród publiczności, która stała się dzięki temu ważnym elementem spektaklu, albowiem każdym swym ruchem, czy oddechem współuczestniczyła w budowaniu ostatecznego kształtu nagrania.

Album Spontaneous Live Series D06 zawiera klasycznie festiwalową formację ad hoc: Gosia Zagajewska na wokalu, Paulina Owczarek na saksofonie altowym i Emilio Gordoa na wibrafonie i obiektach. Koncert ten miał miejsce w trakcie piątej edycji festiwalu w roku 2021. Jego spektrum dźwiękowe konsumowało nieskończone barwy brzmienia, estetyczną różnorodność i wyśmienite interakcje pomiędzy muzykami. Urok muzyki swobodnie improwizowanej w pełnej krasie.

Dotychczasowe portfolio digitalnej odsłony Spontaneous Live Series domyka edycja siódma. Album D07, to rejestracja ostatniego koncertu pierwszego dnia Spontanicznego Festiwalu roku 2023. Trio, które swą pierwszą płytę studyjną wydało w ramach iberyjskiej serii wydawniczej Multikulti Project i Trybuny Muzyki Spontanicznej, zagrało spektakularny koncert, na który złożyły się świetnie skomunikowane, głównie preparowane frazy saksofonu altowego Dona Malfona, jedynej w swoim rodzaju gitary Floriana Stoffnera i niezastąpionego w sytuacjach spontanicznych perkusisty Vasco Trilli.

 


Spontaneous Live Series D01: Low Vertigo (Diego Caicedo – g, Gonçalo Almeida – b, Vasco Trilla – dr), Improwizowana Trzydniówka, kwiecień 2019.

Spontaneous Live Series D02: Mein Freund Der Baum (Rudi Mahall – bcl, cl, Florian Stoffner – g, Paul Lovens – dr). Drumming Now! 2. Spontaneous Music Festival, listopad 2018.

Spontaneous Live Series D03: Gonçalo Almeida - db, Diego Caicedo – g, Witold Oleszak- p. Improwizowana Trzydniówka, kwiecień 2019.

Spontaneous Live Series D04: Colin Webster – as, Andrew Lisle – dr. Drumming Now! 2. Spontaneous Music Festival, listopad 2018.

Spontaneous Live Series D05: Desarbres Ensemble (Ferran Fages – kompozycja, Tom Chant – ss, Carina Khorkhordina – tp, Michał J. Biel – bs, Mateusz Rybicki – ts, Àlex Reviriego – db). Fast Forward 6. Spontaneous Music Festival, październik 2022.

Spontaneous Live Series D06: Gosia Zagajewska - v, Paulina Owczarek – as, Emilio Gordoa – vib, obj. Are You Spontaneous? 5. Spontaneous Music Festival, październik 2021.

Spontaneous Live Series D07: Don Malfon – as, Florian Stoffner – g, Vasco Trilla – dr. Noise/ Silence 7. Spontaneous Music Festival, październik 2023.



wtorek, 3 czerwca 2025

The Circum-Disc’ fresh outfit: Manoeuvres Sentimentales! Barbara Dang & Muzzix!


Francuski label Circum-Disc, prowadzony przez Petera Orinsa, dostarcza regularnie smakowite albumy z muzyką improwizowaną i … nie tylko improwizowaną. Dziś przed nami dwa wysokogatunkowe wydawnictwa, które ujrzały światło dziennie tej wiosny.

Najpierw trio Sentymentalnych Manewrów, które śmiało usytuować możemy w post-jazzie i jeszcze zasiać intrygującą konotację estetyczną z … nowojorskim Downtown z lat 90. ubiegłego stulecia. W naszej pamięci odnajdujemy Zorna w wersji spokojniejszej i plejadę gitarzystów z tamtych ziem i czasów. Drugi album, to kompozycje Michaela Pisaro, definitywnie współczesne, minimalistyczne, wystudiowane, realizowane przez większy skład związany z północno-francuskim środowiskiem/ kolektywem Muzzix, a dowodzony przez Barbarę Dang. W jego szeregach odnajdujemy doskonale znane nam postacie francuskiej muzyki kreatywnej. Dodajmy, co nas szczególnie raduje, że w nagraniu obu kompaktowych krążków brał udział Peter Orins.




Manoeuvres Sentimentales Delightfully Deceitful

Mitterie in Lomme, Francja, marzec 2024: Laurent Rigaut – instrumenty dęte drewniane, Andrea Bazzicalupo – gitara oraz Peter Orins – perkusja. Siedem utworów, 51 minut.

Siedem opowieści ma tu zwartą, dobrze unerwioną budowę - pięć z nich trwa po kilka minut, jedna jest miniaturą, inna zaś trwa kilkanaście minut. Muzycy od samego początku świetnie na siebie reagują, niezależnie czy biją pianę i hałasują (po czynią rzadko), czy nurzają się w ciszy i chmurze post-dźwięków (co czynią ze szczególną radością). Narracje tria często przybierają postać dialogu pomiędzy dwoma instrumentami z czułym, niekiedy dysonującym akompaniamentem tego trzeciego. Efekt dramaturgicznego zaskoczenia jest tu zatem stałym elementem gry. W pierwszej odsłonie ciepły, acz zadziorny saksofon interferuje z matowo brzmiącą gitarą, a subtelny, filigranowy drumming spina ów dyskurs w linearną opowieść. W drugiej części nie brakuje dźwięków preparowanych, szczególnie na werblu i strunach gitary, tuż za jej progiem. W trzeciej mamy kanon free jazzowego sax & drums świetnie kontrastowany gitarowym ambientem, który z czasem przepoczwarza się w post-rockowe monstrum.

Czwarta, najdłuższa opowieść w fazie początkowej zdaje się być nerwową medytacją w mgle niedopowiedzenia. Wraz z upływem minut sugerowany przez Orinsa rytm nabiera barw i natrafia na zgrzytającą gitarę osadzoną w sporym pogłosie. Po okazjonalnie dynamicznej części piątej, w szóstej, najkrótszej historii dęciak i perkusja podrygują plejadami drobnych fraz, z kolei gitara zgrzyta zębami. Ostatnia improwizacja ma dość rozbudowaną fabułę. Otwiera ją free jazzowy dęciak, który napotyka na ścianę talerzowego rezonansu i post-sharpowską gitarę żywcem wyjętą z sugerowanych na wstępie, nowojorskich konotacji. Po czasie opowieść zdaje się zawisać nad przepaścią, szczęśliwie uderzenia perkusyjnej stopy utrzymują tę wyjątkowo atrakcyjną brzmieniowo improwizację przy życiu.




Barbara Dang & Muzzix Michael Pisaro-Liu Tombstones II

Ronchin, Francja, październik 2024: Barbara Dang - dyrekcja artystyczna, fortepian, głos, instrument klawiszowy, Yoann Bellefont – kontrabas, Ivann Cruz – gitara, głos, Raphaël Godeau – gitara, głos, Peter Orins – instrumenty perkusyjne, instrument klawiszowy, głos, Maryline Pruvost – głos, flet, obiekty oraz Christian Pruvost – trąbka, głos. Dziesięć kompozycji Michaela Pisaro-Liu z lat 2006-2010, 52 minuty.

Septet artystów, partytura kompozytora, duża dyscyplina wykonawcza, skupienie, dbanie o szczegóły, narracyjna powolność i precyzja każdego dźwięku. Być może wielbiciele free impro chcieliby doszukać się w tej opowieści w dziesięciu aktach większych emocji, choćby drobnej przestrzeni na granie w poprzek zapisów pięciolinii, ale to nie ta bajka – tu radości z odsłuchu trzeba szukać w innych wymiarach tego spektakularnego przedsięwzięcia dźwiękowego.

Utwory trwają tu od trzech do sześciu minut, z wyjątkiem epizodu siódmego, który zawłaszcza ponad trzynaście minut. Pierwsze trzy opowieści, to jakby kolejne fazy wtajemniczenia. Najpierw strzępy dźwięków cedzone przez zęby, ginące w ciszy, nastawione na minimalistyczny rytuał powtórzenia. Potem frazy stają się dłuższe, ilość instrumentów zaangażowanych w akcję rośnie, a cisza nie jest już elementem niezbędnym dla budowania dramaturgii. W końcu te coraz rozleglejsze w czasie pociągnięcia pędzlem zaczynają wchodzić w interakcje. Cały czas towarzyszą nam ludzkie głosy – to niekiedy śpiew, innym razem wypowiadane słowo, zdanie, także szept, a nawet tajemnicze mruczenie. W procesie wokalnym uczestniczą niemal wszyscy artyści. Całość nie przestaje być jednak martwym marszem na wpół żywych przedstawicieli ginącego gatunku.

W kolejnych częściach opowieść nabiera tajemniczej, ambientowej lekkości. Pojawiają się dźwięki delikatnie preparowane - coś rezonuje, coś szumi lub filigranowo zgrzyta. Na tak zwanym drugim planie, from time to time, pojawiają się frazy, którym moglibyśmy nieśmiało przypisać miano rytmicznych lub post-rytmicznych. W kluczowej siódmej opowieści do zestawu artystycznych środków wyrazu dołączają dźwięki, które przypominają field recordings. Słyszymy odgłosy miasta, szum wiatru i całkiem pokaźną porcję fonii, których źródła nie jesteśmy w stanie w jakikolwiek sposób określić. Sama instrumentacja wydaje się dość bogata, ale utwór grzęźnie w pogorzelisku zaniechania, minimalizmu i narracyjnego chłodu. Ostatnie trzy utwory dodają do bogatej palety brzmień nowe elementy, ale słuchacz może odnieść wrażenie, że septet od początku do końca gra tu jedną frazę głosu wspartego żywymi instrumentami i jedynie ją modyfikuje. Finałowa opowieść grana jest na wydechu, to konanie, umieranie, odchodzenie w cień zakończenia.