Kwiecień dogorywa, zatem najwyższa pora na comiesięczną zbiorówkę recenzji. Przed nami tradycyjnie moc intelektualnych zaskoczeń, intrygujących brzmień, plejada nowych nazwisk do zapamiętania i równie tradycyjny, recenzencki okrzyk – muzyka improwizowana jest jedna, nie uznaje granic, flag, narodowości, ani nie poddaje się dyktatowi gatunkowych schematów!
Naszą dziesięcioodcinkową podróż zaczynamy swobodną improwizacją
w Zjednoczonym Królestwie z akcentem dalekowschodnim. Potem wątek francuski ucieleśniony
na ziemi krajowej, po nim skok do Ameryki po garść post-colemanowskiego jazzu,
wątek szwajcarski zrealizowany w Argentynie oraz … samotny Argentyńczyk na
ziemi hiszpańskiej! Po tych na ogół uporządkowanych akustycznie wydarzeniach
uciekniemy w otchłań permanentnego hałasu, albowiem czekają na nas: kreatywny
post-rock zmieszany z kompulsywną elektroniką (dwie nowe płyty i nowy label z
Portugalii!), white acoustic noise z
Barcelony i dwie elektroniczne magmy post-dźwięków w wydaniu krajowym.
Nadstawiajcie uszy i bądźcie gotowy na foniczne tortury! Welcome!
Mark Sanders/ Hyelim Kim/ John Edwards Sensitive To Light (Shrike Records, CD 2023)
Vortex Jazz Club, Londyn, wrzesień 2022: Mark Sanders -
perkusja, instrumenty perkusyjne, Hyelim Kim – daegeum oraz John Edwards –
kontrabas. Pięć improwizacji, 62 minuty.
Spotkanie dwóch tuzów brytyjskiego free impro, wyposażonych w
perkusję i kontrabas, z dalekowschodnią koleżanką posługującą się długim,
bambusowym fletem zwanym daegeum, to intrygująca koincydencja, która z jednej
strony niesie ocean ciekawych brzmień i zaskakujących interakcji, z drugiej
pokazuje, iż ubogie spektrum dźwiękowe prostego instrumentu dmuchanego nie
zawsze daje się uzupełnić wielowarstwową narracją wybitnego kontrabasisty i
równie znamienitego perkusisty.
Improwizacja otwarcia trwa niewiele ponad trzy minuty i
zdaje się być dość energiczną rozbiegówką. Twarde frazy kontrabasu i perkusji napotykają
tu na zalotne oddechy fletu, który wije się niczym wąż w gęstych zaroślach. Ten
ostatni dość szybko znajduje wspólny język z kontrabasowym smyczkiem. Kolejne
cztery improwizacje trwają po kilkanaście minut, dużo w nich przestrzeni, ale
także momentów dramaturgicznego zawahania. Z jednej strony bukiet strunowych wspaniałości
Edwardsa (jego synkretyczna wariacja arco
& pizzicato zdaje się nie mieć równych we wszechświecie), z drugiej
punktowa precyzja Sandersa kreują mnóstwo przestrzeni dla rozwoju ciekawych sytuacji
scenicznych. Ich opowieść nie jest jednokierunkowa, ale mając u boku lekki, frywolny
flet ani razu nie decydują się na free jazzową woltę. Oczywiście nie brakuje
dynamicznych spięć i interakcji (to bez wątpienia najlepsze momenty albumu,
choćby okolice 10 minuty drugiej części i wiele fragmentów części trzeciej),
ale kontrola ekspresji ma tu miejsce na każdym etapie. Zatem tłumiony post-jazz
i dalekowschodnia, nerwowa powabność. Ciekawie prezentuje się czwarta
improwizacja, która w fazie początkowej stawia na filigranowe brzmienia i niemal
ceremonialną powolność. Drżący smyczek sieje tu dramaturgiczny ferment, a gdy
trzeba szukać emocji, tryb pizzicato dostarcza
odpowiednią dynamikę. Z kolei finałowa narracja zdaje się być zlepkiem porzuconych
wątków narracyjnych, śmiało mogłaby w procesie edycji wylądować w koszu.
Ostatnia prosta, to nerwowe podrygi samotnego kontrabasisty - próba stawiania
pytania o zasadność dalszego rozwijania improwizacji.
Guillaume Gargaud/ Patrice Grente/ Thierry Waziniak Omusue (Torf records, CD 2023)
Le Havre, Francja, sierpień 2022: Guillaume Gargaud – gitara
akustyczna, Patrice Grente – kontrabas oraz Thierry Waziniak – perkusja. Siedem
improwizacji, 45 minut.
Francuska, w pełni akustyczna, jakże swobodna improwizacja,
ale wydana nad Wartą! Post-baileyowska gitara, która nie boi się neo-klasycznych
zdobień, wytrawny, czysto brzmiący kontrabas - od post-barokowych, smyczkowych
śpiewów, po kompulsywne emocje dalece bluesowej proweniencji, wreszcie
punktowa, czujna, świetnie dopowiadająca strunowe kwestie perkusja. Siedem 5-7
minutowych, zwartych opowieści na temat, z dobrą dramaturgią, konstruowanych
wedle zasady, iż smakowite, ekspresyjne kwestie warto poprzedzać lekko
zadumanymi introdukcjami.
Jakby na przekór zasadzie postawionej w poprzednim zdaniu,
początek albumu zdaje się być ognisty niemal od pierwszej frazy. Bystre tempo,
kocia zwinność, precyzja każdej akcji i koherentne, niewydumane brzmienie. W
tej niebanalnej improwizacji wszystko do siebie pasuje, jakby krojone było
jednym cięciem skalpela. I jeszcze oddech post-nowoczesnego flamenco, tudzież renesansowe
myśli w ramach wisienki na torcie. W drugiej opowieści muzycy pokazują, iż także
ograniczając środki wyrazu są w stanie skutecznie przekuwać uwagę. Równie
dobrze radzą sobie w nieekspresyjnej post-balladzie, która nabiera rumieńców
dzięki świetnie robocie drummerskiej.
W czwartej odsłonie budują wielowarstwową narrację plejadą mniej lub bardziej
zadziornych short-cuts. W dwóch
kolejnych improwizacjach jeszcze większą wagę przywiązują do detali
narracyjnych, a obie formują w zgrabne, post-bluesowe opowieści. W pierwszej z
nich zachwyca nas gitara, w drugiej, nie po raz pierwszy, moc akcji na werblu,
tomach i talerzach. Finałowa opowieść na starcie wydaje się być końcową balladą,
ale – znów bez zaskoczenia – przybiera na ostatniej prostej całkiem ogniste
kształty.
Patrick Brennan Sonic Openings Tilting Curvaceous (Clean Feed Records, CD 2023)
Manhattan Sky Studios,
NYC, wrzesień 2021: Patrick Brennan – saksofon altowy, kompozycje, Brian Groder
– trąbka, flugelhorn, Rod Williams – fortepian, Hilliard Greene – kontrabas
oraz Michael TA Thompson - trap drums.
Czternaście utworów, 50 minut.
Rzadka na naszych łamach okazja zagłębienia się w kreatywną
muzykę amerykańską nietworzoną przez znudzone legendy gatunku. Kwintet alcisty
Patricka Brennana to solidna porcja dobrze skonstruowanego open jazzu, któremu niewiele brakuje do swobody free, a który
koncentruje się na budowaniu dramaturgii dalece oryginalnymi metodami. Jak sam
autor zeznaje, czternaście utworów na albumie, to nie tyle kompozycje, co
raczej rozbudowane wariacje na temat zadanej struktury rytmicznej. Zatem z dala
od melodyjnych tematów, z nieustanie obecną rytmiczną złożonością i dużą dawką
wolnej przestrzeni na improwizacje, tu zawsze bardzo konkretne i nieprzegadane.
Wreszcie posmak na poły krzykliwego, rozgadanego frazami trąbki i saksofonu,
free jazzu rodem spod pióra Ornette’a Colemana.
Już pieśń otwarcia, budowana dętymi dialogami, połamaną
rytmiką kompulsywnej perkusji i kontrabasu, daje nam przedsmak emocji. W
kolejnych częściach artyści serwują nam swingującą post-balladę, która szybko
nabiera rumieńców, zwinną synkopę płynącą na basowym groove, wreszcie graną bez instrumentów dętych post-ragtime’ową zajawkę
fortepianu. W piątej części podoba nam się smyczek kontrabasowy, który niesie trąbkę
i saksofon niemal do samego nieba. W kolejnych odsłonach albumu prym wiodą
dęciaki, których bystre wymiany poglądów często stanowią miarę jakości utworu. Każda
opowieść zaczyna się tu inaczej, w każdej muzycy dochodzą do sedna narracji
innymi metodami. Na tle całości wyróżnia się dziesiąta część, najdłuższa na albumie.
Zaczyna ją saksofon, któremu wtóruje minimalistycznie usposobiona sekcja rytmu.
Z jednej strony tradycja jazzu, z drugiej colemanowska swoboda, wreszcie
zwarty, marszowy szyk opowieści. W dwunastej części podobać się może rozbudowane
basowe solo, a w kolejnej kwaterowe (bez altu) tańce-łamańce. Wreszcie finał,
który jest samotnym, altowym, jakże zgrabnym podsumowaniem.
Leib Mother Hologram/Sister Anagram (Neue Numeral, LP/DL 2022)
Czas i miejsce nagrania nieoznaczone: Kevin Sommer - klarnet,
Cyrill Ferrari – gitara oraz Lukas Briner - perkusja. Sześć improwizacji/
kompozycji, 41 minut.
Byli już dziś Francuzi wydawani w Polsce, teraz Szwajcarzy
upubliczniani przez Argentynę! Rozhuśtany, zdolny do ponadgatunkowych eskapad
klarnecista, gitarzysta z instrumentem naładowanym sporą dawką prądu i
adekwatnych przetworników dźwięku, wreszcie czujny, czupurny perkusista –
wszyscy oni w zestawie pięciu krótkich i jednej długiej improwizacji, które postanowili
dopieścić mianem kompozycji.
Słowo się rzekło, pierwsza strona winyla, to pięć wątków,
które z jednej strony dobrze się uzupełniają, z drugiej pokazują, iż Szwajcarzy
doskonale czują się niemal w każdej zadanej estetyce. Początek, to zmysłowe, kameralne
drony, udanie introdukowane syntetycznymi plamami spod gitarowego gryfu. W
drugiej odsłonie gęste, post-jazzowe plejady short-cuts, stylowo lepione w zwartą magmę improwizacji. W kolejnym
epizodzie powrót do dłuższego frazowania, nasyconego odrobiną udanej
psychodelii. Gitara świetnie tu pracuje z klarnetem, nie stroni od ambientowego
tła, a utwór finalizuje się leniwym strumieniem drummingu. Jeszcze tylko kilka post-rockowych nacięć na skórze i soczysty
strumień klarnetowych, rzewnych post-melodii, a już możemy zanurzać się w
drugiej stronie płyty, którą konsumuje blisko 20-minutowa, dalece
ponadgatunkowa epopeja. Delikatnie kameralny flow otwarcia dość szybko wpada w gęstą strugę free jazzu,
doposażoną silnie sfuzzowaną gitarą. Po pierwszym wytłumieniu muzycy udanie
szukają onirycznej, ambientowej psychodelii, a kolejne wzniesienie pokonują z
gracją, wypełnieni dalece czystym brzmieniem. W finałowej rozgrywce, zatopieni
w ekspresji, częściej sięgają po post-rockowe atrybuty i dubowe echa.
Luciano Bagnasco Untitled Album (bandcamp’ self-released, DL 2023)
Castillo de Puebla, Hiszpania, marzec 2023: Luciano Bagnasco
– gitara elektryczna. Cztery improwizacje, 50 minut.
Argentyński gitarzysta, rezydujący w Hiszpanii, jest stałym
uczestnikiem naszych opowiastek o muzyce improwizowanej. Znamy jego efektowne, duże
składy (Stopmobil), czy duety, znamy także nasączone mocą gitarowych
przetworników, psychodeliczne ekspozycje solowe. Dziś czas na kolejną samotną
opowieść Bagnasco, tym razem jednak głęboko zaczepioną w jazzie, post-jazzie,
improwizację, która ma swoje korzenie w tradycji gitarowego frazowania.
Pierwsza improwizacja kreśli lekkim pędzlem ramy gatunkowe albumu
– jazzowe flażolety, garść post-reinhardowskich harmonii, no i duża biegłość
techniczna. Artysta pracuje strunami i pudłem rezonansowym, nie szuka wsparcia w
gitarowych przystawkach. Druga opowieść trwa 25 minut i jest z pewnością daniem
głównym. Muzyk znów zaczyna od filigranowych fraz, ale tym razem klei narrację z
mniej jazzowych monosylab. Zdaje się być teraz bliższy estetyki Dereka Baileya
niż historii synkopowanej gitary. Rozbudowana opowieść ma swoje fazy
dynamiczne, ma też momenty nie do końca uzasadnionych dramaturgicznie
spowolnień. Muzyk nie stroni od dźwięków preparowanych, ale efekty uzyskuje działaniami
mechanicznym ma strunach i gryfie. W połowie nagrania w tok narracji wtrąca się
intensywny background na sporym
pogłosie. Dysonans poznawczy wydaje się być silny, ale muzyk wychodzi z całej
sytuacji obronną ręką. Wraca do wątku głównego, a na koniec raczy nas strzępami
ambientu i post-psychodelii. Dwie ostatnie narracje zgrabnie reasumują jazzowe dzieło
Argentyńczyka. Pierwsza z nich stawia na intrygującą, połamaną, post-rytmiczną
fakturę, druga zdaje się być wieńczącą dzieło post-balladą, która niepodziewanie
łapie zgrzytliwą dynamikę i kona w pogłosie, znanym ze środkowej części albumu.
José Vale You're
My Rendezvous (Coração de Boi, CD 2023)
Centro Comercial Stop,
Porto, czas nieznany: José Vale - gitara, FX. Cztery improwizacje, 37 minut.
Kolejna w dzisiejszym zestawie solowa ekspozycja gitarzysty,
tu w ewidentnej kontrze do albumu omówionego powyżej. Bez synkop i nadmiaru
jazzowych figur, z mocą gitarowych pick-upów,
energetycznych, rockowych sprzężeń i pasaży gęstej post-elektroniki. Przy
okazji debiut kolejnego Portugalczyka na naszych łamach i nowego lizbońskiego
labelu!
Niedługi album w dużej mierze konsumuje pierwsza, ponad
20-minutowa improwizacja, rodzaj prezentacji możliwości brzmieniowych, ale nade
wszystko dramaturgicznych muzyka. Sprzężenia, przestery i elektroniczne
pulsacje uformowane w spójną całość, sycone dronowymi ekspozycjami, bliskie
rockowego hałasu w dobrym rozumieniu tego pokrętnego sformułowania. W ramach narracyjnych
smaczków dubowe preparacje i garść zaskakujących eksperymentów pod koniec
utworu. Trzy kolejne części, to raczej krótka forma, każda pokazująca potencjał
artysty w nieco innym wymiarze. W pierwszej z nich po serii post-elektronicznych
zgrzytów i mikro hałasów, muzyk wplata w wątek główny coś na kształt
post-metalowej solówki, płynącej na intrygującym backgroundzie. W kolejnej części narracja budowana jest długimi frazami,
które przypominają kulę śnieżną. Tu puentą nagrania zdaje się być bluesowa,
post-balladowa ekspozycja z wyraźnym okiem puszczonym w kierunku słuchacza.
Wreszcie ostatnia improwizacja, stanowiąca rodzaj swobodnej wariacji w stylu americana, tu podana intrygującym,
niemal usterkowym brzmieniem.
Gonzo Gonzo (Coração de Boi, Kaseta/ DL 2023)
Ermo do Caos and Sonoscopia,
Porto, styczeń 2022: Daniel Sousa – saksofon altowy, live processing, sample, João Almeida - no-input mixing board, FX, José Vale - gitara, FX, Miguel Fernandez
– perkusja, sample oraz Aleksandra Nygaard Djordjevic - głos (utwór 9).
Jedenaście utworów, 38 minut.
Gitarzysta Vale z poprzedniego albumu zostaje z nami, a
dołącza do niego trzech równie młodych, bezczelnych, definitywnie
bezkompromisowych artystów, którzy uwielbiają kreatywny chaos i improwizacyjny
zamęt pełen mocnych, post-rockowych i elektronicznych brzmień. Pośród nich
dobrze nam znany trębacz, który tu, w tyglu trudnych do opanowania emocji,
pracuje jedynie za pulpitem mikserskim, takim, co to nie ma nic na wejściu.
W cudownym piekle, jakie gotuje nam kwartet Gonzo, wita nas
głos z japońskiego radia. Tymczasem dźwiękowa nawałnica startuje bez zbędnej zwłoki,
pełna zornowskiego przepychu (i saksofonowego wrzasku!), nie bez kreatywnej nadprodukcji
dźwięku charakterystycznej choćby dla japońskiego Altered States. Rockowy zgiełk,
elektroniczna masywność niskich częstotliwości i free jazzowy spleen zmutowanego saksofonu, to główne
elementy składowe tej bajki. Krótkie opowieści nie szczędzą nam wyrazistych, elektronicznych
zgrzytów, dobrze zaplanowanych usterek i wszystkiego tego, co zbuntowana młodzież
epoki post-nuklearnej lubi najbardziej. Flow
gęstnieje tu z każdym oddechem, a najciekawiej robi się pod sam koniec. W
siódmej opowieści saksofon i perkusja cudowanie broczą w post-elektronicznej
magmie, w ósemce wszyscy chłoniemy ochłapy hard ambientu, w dziewiątce z kolei pojawia się wokal i bogaty bukiet
sampli. Dziesiąta opowieść cuchnie dobrym rockiem, syci się gitarowym fuzzem, a
kona w oparach gęstego ambientu i czerstwego pogłosu. Album ma jeszcze
kilkudziesięciosekundową kodę, o której nie wspomina bandcamp, a która zdaje
się być czystym hałasem!
Santa Teresa Catholic
Euphoria/Heaven Annihilates (Santa Teresa, Kaseta/ DL 2023)
Czas i miejsce nagrania nieoznaczone: Pere Xirau - werbel
oraz Àlex Reviriego – kontrabas. Dziewięć improwizacji, 26 minut.
Kontynuujemy wątek młodzieżowy i zagłębianie się w
improwizacji, której naczelnym zadaniem jest kreowanie ekstremalnie dotkliwych
zdarzeń fonicznych. Tym razem młodzież z Barcelony, która postanowiła przekonać
nas, że z kontrabasowego gryfu i glazury perkusyjnego werbla można generować
niezmierzone połacie w pełni akustycznego hałasu. A wszystko werbalnie spięte sakralnym
żartem.
Na starcie albumu czeka na nas porcja pisku będącego efektem
dociskania strun smyczkiem, tudzież palcami, udanie przybrudzona drżeniem małych
przedmiotów, które przemieszczają się z woli muzyka po werblu. Gęsty dron post-akustyki
ma tu swój urok i foniczną uporczywość. W drugiej części role się odwracają –
bas drży, werbel piszczy jak osika, a narracja zdaje się być mozolnym wspinaniem
na wysoką górę. Trzecia historia dzieje się na wysokości, a brzmienie obu instrumentów
przypomina lot upalonych czmieli. Kolejna narracja wydaje się być bardziej
mechaniczna, skoncentrowana na uderzeniach i rozrywaniu na strzępy nieznanej
materii. W dalszej kolejności natrafiamy na zgrzytliwy szum plejady opadających
ptaków, a zaraz po nich na rezonujące chmury post-dźwięków, uformowane w
mroczną mantrę. W części siódmej powraca mechanika, pojawia się także
styropian, który sprawdza jakość naciągów werbla. Zaraz potem ma miejsce udana
kooperacja drżących strun i szeleszczących przedmiotów. Wreszcie finał tej
krótkiej, ale jakże dobitnej fonicznie płyty, budowany ochłapami dźwięków
elektronicznych (nieznanego pochodzenia). Jakby wzięcie w nawias całej
akustycznej warstwy nagrania - ponad sześć minut white post-noise, w formie elektronicznych pulsacji i końcowego,
gęstego szumu.
Coagulant Map of the Dusk Until Its Replacement (Antenna Non Grata, CD 2023)
PSSR std, London,
lato/ jesień 2022: Fabio Kubic/ Coagulant – wszystkie dźwięki zebrane dzięki
mikrofonom środowiskowym i feedbackowi. Dwie opowieści, 73 minuty.
Dźwięki otoczenia zebrane specjalistycznym sprzętem i
poddane (lub nie) post-produkcyjnej obróbce, a następnie zaprezentowane na
nośniku fizycznym w postaci dwóch ponad półgodzinnych setów mrocznych,
post-ambientowych dronów. Tak werbalnie należałoby podsumować ów niesamowity
konglomerat dźwięków. Z jednej strony to przetworzony głos świata realnego, z
drugiej jednak coś, co śmiało mogłoby pretendować do miana soundtracku do śmierci klinicznej. Możesz śmiało zanurzyć się w tym
po koniuszki ucha, miej jednak świadomość, że może to być droga bez powrotu.
Pierwsza opowieść ma bardzo jednorodną strukturę. To dron
wyjątkowo mrocznego ambientu, w którym koegzystują różne pasma szumów i
kosmicznie brzmiących wyziewów, czasami sycone basowymi pasmami, innym razem delikatnie
unoszące się ku górze. W tle tego akustycznego szaleństwa zdaje się toczyć prawdziwe
życie, a wiele może nam w tym zakresie podpowiedzieć wyobraźnia. Dźwięki wprost
z głębin świata, w bezmiarze ginącej czasoprzestrzeni. Zgodnie ze słowami
samego artysty, ów album to rodzaj psychoakustycznej manifestacji. Druga
opowieść jest bardziej urozmaicona dramaturgicznie. Początkowo przypomina szum
wiatru, ma bardziej kłębiastą strukturę i jest umiarkowanie statyczna. Potem
formuje się w bezkresny ogon ambientu, który raz za razem zmienia kolor skory.
Jest mroczny lub bardzo mroczny. Pojawiają się basowe pulsacje, wyższe pasma
niemal śpiewnego meta krzyku. Ambient
z wnętrza ziemi, dwa oblicza umierającego zmierzchu. Podroż jedyna w swoim
rodzaju.
Fabriker (101) Delirus-a
(Antenna Non Grata, CD 2023)
Czas i miejsce nagrania nieoznaczone: Kamil Kasprzyk –
wszystkie dźwięki. Osiem opowieści, 50 minut.
Na zakończenie dzisiejszej doprawdy szalonej marszruty
oddani zostajemy we władanie syntetycznego walca dźwięków, generowanych zapewne
głównie przy użyciu analogowej elektroniki. Kilkudziesięciominutowy nalot
dywanowy podzielony na kilka części, których groźnie i desperacko brzmiące
tytułu mówią nam wszystko o tej porcji czerstwego, niemal egzystencjalnego hałasu.
Nagranie Fabrikera dalekie jest od preferencji estetycznych
niżej podpisanego, ale nie sposób nie oddać tej magmie dźwięków swoistego uroku
i ewidentnej siły fonicznego rażenia. Ów rodzaj desperacji, konsekwentnego ekstremizmu
winien budzić szacunek odbiorcy, jakkolwiek dla wielu dotarcie do ostatniej
frazy może okazać się wyzwaniem ponad ich możliwości. Poniżej nie skupimy się na
poszczególnych częściach albumu, raczej rzucimy dla zachęty kilkoma skojarzeniami,
jakie powstały w zdruzgotanym mózgu odbiorcy. W trzeciej części karmieni jesteśmy
drżącym strumieniem fonii, która przypomina zmultiplikowany szum zepsutego odbiornika
telewizyjnego. Brzmienie odcinka czwartego przypomina z kolei prace młota
pneumatycznego, który bezskutecznie próbuje skruszyć skałę. Piąta narracja
zdaje się być soundtrackiem do filmu
pokazującego męczeńską śmierć cywilizacji post-industrialnej. Siódma opowieść mogłaby
stanowić intro do ultra metalowego koncertu i symbolizować rockowe gitary
stojące w płomieniach. Także ostatnia część może kojarzyć się z gitarą, tu
silnie sprzęgającą się, skowycząca przed ścianą płaczu. Oj tak, wytrwali niech
będą tu sowicie nagrodzeni!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz