czwartek, 7 stycznia 2021

Neptunian Maximalism on the way To The Earth, Moon and finally To The Sun!


Muzyka swobodnie improwizowana nie byłaby zapewne tak bardzo przez nas hołubiona, gdyby nie jej ponadgatunkowy charakter. Chwilami wydaje się, że im dłuższa, bardziej wyboista jest droga artysty do tego rodzaju improwizacji, tym efekty jego działań ciekawsze, bardziej oryginalne, mniej przewidywalne.

Inną kwestią, choć po prawdzie konsekwencją wyżej wspomnianego zjawiska, jest wszechstronność muzyków improwizujących. Są w stanie funkcjonować w wielu wymiarach stylistycznych i estetycznych - grać ciężkiego rocka, ognisty jazz, czerstwą elektronikę, czy zwiewną kameralistykę, a wszelkie doświadczenia zdają się przede wszystkim stymulować ich kreatywność.

Trybuna z radością odnajduje muzyków improwizujących w sytuacjach, zadawałoby się, niezwykle odległych od tradycyjnie pojmowanej swobodnej improwizacji. Przy bliższym jednak poznaniu okazuje się, iż owa odległość bywa naprawdę pozorna. Choćby ostatnio, w trakcie wertowania najciekawszych płyt roku na scenie … metalowej, napotkaliśmy na jednego z naszych ulubionych belgijskich saksofonistów J.J. Duerinckxa! Formacja zwie się doprawdy szaleńczo – Neptunian Maximalism – i jest duetem wspominanego muzyka z Guillaume Cazaletem, multiinstrumentalistą, muzykiem o nieograniczonym, zdaje się, horyzoncie postrzegania procesu tworzenia muzyki. Duet używa także skróconej nazwy NNMM i w wielu wypadkach przeobraża się w bardziej rozbudowany skład, nawet o rozmiarach małej orkiestry.

Dziś zapraszamy na edycję kwartetową (w roli gości dwaj perkusiści) i prawdziwie monumentalne dzieło Éons. Trzypłytowy zestaw muzyki definitywnie ponadgatunkowej, która czerpie z rocka, także tego black metalowego, krautrocka, wszelkiej maści psychodelii i transu, a nade wszystko uwielbia improwizować. Każda z płyt wydawnictwa (I, Voidhanger Records, 3CD/LP 2020) ma osobny tytuł, każda na swój sposób brnie w świat zaskoczeń i literackich odniesień (tu po szczegóły odsyłamy już na stronę bandcampową grupy oraz wydawcy omawianego dziś trójpaku).

Na podróż do świata nieznanych, nieoczywistych i chwilami niezwykle tajemniczych dźwięków zaprasza nas czterech muzyków: Guillaume Cazalet (bas elektryczny, gitara barytonowa, smyczek, sitar, flet, trąbka i głos), Jean Jacques Duerinckx (amplifikowany saksofon barytonowy i sopranino), Sebastien Schmit (perkusja, instrumenty perkusyjne, gongi i głos) oraz Pierre Arese (perkusja, instrumenty perkusyjne). Nagrania powstały w okolicznościach studyjnych w Brukseli, w marcu 2018 roku. Całość, jakże epicka, to szesnaście utworów i blisko 130 minut muzyki.

 


To The Earth. Od startu ziemskiej części trylogii narracja dominowana jest przez rytm, podawany rykiem saksofonu barytonowego na pogłosie, psychodelizującą gitarą i dwoma masywnymi zestawami perkusyjnymi. W tle szaleje ambient złych mocy, który siłą dętych przedmiotów nabiera wręcz free jazzowego ognia. Całość zdaje się tworzyć dziki rytuał rocka pulsującego życiem na silnych opiatach i gęstych sterydach, chwilami brzmiącego dość syntetycznie, mimo zanurzenia w bezkresnym pogłosie. Druga część na wejściu rysuje niemal hc-punkowe, połamane frazy basu i perkusji. W tle podmuchy saksofonu łączą się z polirytmiczną fakturą drummingu i zdewastowaną poświatą post-ethno. Narracja, choć gęsta i niebywale intensywna, osnuta jest pewną dubową powłoką i bardziej zachęca do transowego tańca niż rwania resztek włosów z przeciążonej emocjami głowy. Mimo dyktatu rytmu zmiana zdaje się tu gonić zmianę. Na otwarciu trzeciej część masywny bas zjeżdża na sam dół. Noise doom! Rwący trzewia post-ambient bez udziału perkusji, za to z głosem, który odprawia black rituals i płynnie przenosi nas do kolejnej części. Tu gitara pachnie już black metalem, coś krzyczy z oddali, a obie perkusje wpadają w post-afrykański trans. Znów gęsto jest od dźwięków i rozwiązań dramaturgicznych. To iście barokowe bogactwo trwa już do końca pierwszej płyty. Pojawiają się flety i coś na kształt piszczałek, gitara, która też odnajduje swoje afrykańskie korzenie, etniczne zaśpiewy i perkusje, które wciąż szukają nowych brzmień i struktur rytmicznych. Ale o wszystkim, i tak decyduje wszechmocny doom bas!

To The Moon. Pierwsze cztery odcinki księżycowej części, to nieprzerwany ciąg dźwięków. Zaczyna ją masywny, acz powolny rytm perkusji i płynnego basu o industrialnym posmaku. W tle improwizacja kwitnie zaś w najlepsze – saksofon sięga nieba, reszta brnie po kolana w piekle psychodelii. Pogłos zdaje się multiplikować, i tak dość już tajemniczą rzeczywistość. Perkusje przestają jednak bić rytm, a zaczynają improwizować. Pojawia się czarny głos, barytonowy saksofon wyjący do księżyca i w końcu prawdziwe szamańskie bębnienie. Całość staje się niemal schizofreniczna, zatem mniej przygotowany odbiorca może przez moment zapragnąć ucieczki na świeże powietrze! Ratunkiem okazuje się gitara, która śpiewa niemal soft-metalowym głosem, choć brnie w basowym mule. Hasłem do kolejnego spiętrzenia emocji zdaje się być powrót perkusyjnej polirytmii. Salwy saksofonu wieszczą kolejną złą nowinę, a narracja nabiera orkiestrowej siły i epickiego rozmachu. Rytm na ułamek sekundy odpuszcza, by zaraz potem zaatakować ze zdwojoną siłą, pełną dobrego kwasu i psychodelii. W ramach bystrego kontrapunktu – taneczne pętle basu, pięknie zgaszone aż do poziomu zera absolutnego. I oto utwór numer jedenaście, następujący po pierwszej od stuleci chwili ciszy na dysku numer dwa. Oddychające amplifikatory, bas i saksofon, a potem także gitara w łagodnych pląsach na pogłosie. Opowieść księżycowa dociera do ostatniego przystanku. Najpierw kompulsywny chaos intensywnej improwizacji – zło nadciąga od strony gitary i perkusji. Akcenty perkusjonalne szaleją w tle, ale główny nurt stoi w miejscu i skowycze. Rolę przewodnika bierze na siebie bas. Tyczy szlak, nie eskaluje tempa i sprawia, iż narracja rozlewa się bardzo szerokim korytem, zastyga, zaczyna zionąć arktycznym niemal chłodem i umiera w oparach perkusjonalnych zdobień.

To The Sun. Początek słonecznej podróży, to długie, przeciągłe frazy saksofonowe, zagubione w chaosie echa i ambiencie skwierczącego amplifikatora. Opowieść narasta basem i barytonem, pozbawiona jest bowiem perkusyjnego backgroundu. Ten pierwszy szuka samego dna narracji, ten drugi kreśli zadziorne plamy, ale umiejscawia je w wyższych pasmach.  Pojawia się także kilka dźwięków, brzmiących niczym syntezator. Kilkunastominutowa opowieść uroczo się ślimaczy, choć jest masywna, gęsta i bardzo niebezpieczna. Jakby na dowód, w dalszej części okrasza ją głos, który melorecytuje w gotyckiej tonacji. Swoje ma też nam do przekazania psychodelizująca gitara. Kolejny epizod jest nieco krótszy. Talerze rozbłyskujące pogłosem i flażolety na gryfie basu czynią otwarcie, które po chwili opanowane zostaje przez mantryczny drumming, uwijający się pod zwalistymi dronami gitary i saksofonu. Trzecia część rodzi się w bystrym chaosie niemal swobodnej improwizacji. Po raz pierwszy słyszymy sitar, który razi nas czystym, akustycznym brzmieniem. Bas i perkusja trzymają klimat, ale podlewają go kwaśnym sosem, a narracja w estetyce post-ethno-impro-psycho-rock dobrze reasumuje wysiłki muzyków. Szefem tej kolejnej, długiej opowieści jest jednak bas, który ciągnie frazy za uszy, a po 8 minucie topi je w gigantycznym pogłosie. Na froncie pozostaje już tylko kompulsywny drumming i nieśmiertelny sitar. Znów niezwykle bogato zdobiona historia daje nam jeszcze krótkie expo gitary i finał uczyniony na raz, z rockowym przytupem. Zakończenie całej trylogii stawia na pewnego rodzaju ukojenie - pojedyncze dźwięki strun, echo, poświata mrocznego ambientu. Kilka saksofonowych dronów i grzmoty z basówki. Pod nieobecność perkusji, opowieść łapie finałową moc raczej z samych kabli. A grzmi jeszcze długo po ustaniu ostatniego dźwięku.

 

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz