piątek, 29 stycznia 2021

Denley & Marien! Martel & Müller! Dis-Drill from Down Under!


Styczeń, to przeklęty miesiąc dla recenzentów i mediów, które bawią się w roczne podsumowania. Te ostatnie są już zamknięte na cztery spusty (Trybuna domyka je każdorazowo w ostatni dzień roku), a w naszych odtwarzaczach - raz za razem - lądują płyty datowane na rok poprzedni, które z różnych powodów nie dotarły do nas na czas, innymi słowy – nie załapały się roczne résumé. Pal sześć, jeśli w tym gronie odnajdujemy kolejny tysiąc podobnych do siebie nagrań. Gorzej, gdy w pierwszych dniach stycznia trafia do nas …. prawdziwa perełka! Jeszcze gorzej, gdy okaże się, że nagranie ma prawie rok, a my – w głupocie naszej codzienności - po prostu ją przeoczyliśmy.

Oto i definitywny dowód rzeczowy na opisane wyżej zjawisko. Skromna kaseta, zawierając dwa krótkie, swobodnie improwizowane sety, zarejestrowane na festiwalu muzyki kreatywnej SoundOut, w australijskiej Canberrze, na początku lutego 2019 roku. Dwa duety stworzone ad hoc, australijsko-niemiecki i kanadyjsko-niemiecki, dwa absolutne szczyty muzyki improwizowanej, wydanej w piekielnym roku 2020. Być może drugi z przywołanych tu duetów, ten ze strony B kasety, to najlepsze 18 minut muzyki swobodnie improwizowanej roku ubiegłego! Ale dość już tych wynurzeń – koniecznie poznajcie kasetę zatytułowaną Dis-Drill, wydaną w Niemczech, a dostępną także na stronie bandcampowej niemieckiego puzonisty, którym za chwilę będziemy się zachwycać!

 


Side A: Jim Denley – instrumenty dęte, Christian Marien – perkusja, instrumenty perkusyjne (19:74)

Początek seta budowany jest w maksymalnym skupieniu, niemal na granicy ciszy. Tuba dęciaka delikatnie rezonuje, ktoś uderza ręką (pałeczką) po tajemniczych przedmiotach, a w tle coś zdaje się równomiernie pracować, niczym mały metronom. Echo gry wstępnej do improwizacji, która bada swój potencjał i zdolności kooperacyjne. Dość już rozległa paleta dźwięków, które być może są efektem pracy artystów, być może też naturalnym środowiskiem fonicznym sceny, na której odbywa się spektakl. A wszystko skąpane w poświacie mrocznej, ale zmysłowej elektroakustyki, której raczej nie generują sami muzycy. Szmery, szumy i mikro zdarzenia dźwiękowe, z których rodzi się narracja instrumentu dętego i perkusjonalii. Każdy z muzyków, co chwilę, dokłada do tej opowieści nowe elementy. Drony z tuby, trochę subtelnego drummingu z próbą kształtowania rytmu i skromnej na razie dynamiki. Dużo drobiazgów w oceanie kreatywności.

Po 7 minucie muzycy najpierw delikatnie stopują, a potem z samego dna ciszy starają się budować nowy wątek. Z czasem zwierają szyki i zaczynają dobywać nieco głośniejsze dźwięki. O dramaturgię zdaje się dbać nade wszystko Marien, o niespodzianki i tajemnicze fonie raczej Denley. W kolejnej fazie seta muzycy znajdują wspólny front w budowaniu rezonujących fraz. Coś trzeszczy na werblu, coś dzieje się z suchym powietrzem w tubie. Zmysłowy szum matowych półdźwięków buduje nastrój i epatuje urodą. W końcowej części Denley sięga po instrument, który brzmi niczym didgeridoo, kreśli pętle, prycha i wzdycha. Marien skupia się na drummingu, który wzmaga efekt huczącej tuby i pracujących dysz.

 

Side B: Pierre-Yves Martel - viola da gamba & pitch pipes, Matthias Müller – puzon (17:24)

Oto życie pozagrobowe swobodnej improwizacji, która nie chce spłoszyć gęstej powłoki ciszy – oddechy muzyków, szmer wentyla, szum strun gotowych do wydania pierwszego dźwięku. Puzon skwierczy, struny altówki szeleszczą. Ten pierwszy potrafi brzmieć, jak perkusyjne szczoteczki, ta druga pracować, jak mały silnik elektryczny. Festiwal akustycznych cudów, wymyślnych i trudnych do ogarnięcia fake sounds. Viola śpiewa, jak zepsuta harmonijka, dęty olbrzym przypomina uszkodzony wiatrak w upalne popołudnie na australijskiej prerii. Po chwili kolejna wolta – oba instrumenty imitują wzajemnie swoje dźwięki na poziomie suchego szumu! What a game! Trzy grosze do dialogu dokładają tajemnicze pitch pipes. Niespodzianka zdaje się tu gonić niespodziankę, choć narracja wciąż pozostaje na pograniczu ciszy (czy na pewno macie dobre słuchawki?!).

Po 6 minucie muzycy serwują nam kilka dźwięków, które przypominają, iż na scenie mamy puzon i altówkę. Co prawda rysują posuwiste drony, niczym fale oceanu, ale brzmią like not fake! Opowieść zmysłowo narasta i nabiera dźwięków w żagle. Puzon burczy, śpiewa i huczy, po czym strzela frazami niczym mała perkusja. Tymczasem struny altówki zdają się przechodzić same katusze. Jęczą i skowyczą. Post-nuklearny barok w rozkwicie! Na finał, to puzon zaczyna skomleć i piszczeć, jak kocisko na uwięzi, a altówka buduje dramaturgię chwili wisząc na jednej frazie. Szum z tuby kreśli ciekawy dysonans. W efektownym zakończeniu tego niebywałego seta nie może zabraknąć piszczałek, które drą się wniebogłosy (a może w tym niecnym dziele macza struny także altówka?!). Marsz stylowych, na powrót rodzących się fake sounds podprowadza nas pod finałową ciszę, z której ktoś wyciął morze rzęsistych braw.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz