Bejrucki Al Maslakh, mimo życia w stanie permanentnej śmierci, ma się doskonale. Przynajmniej jako wydawnictwo.
Jak zwykle z wielką radością i przyjemnością zasiadamy do
odsłuchu nowych albumów tego wyjątkowego przedsięwzięcia edytorskiego. Jak
Libańczycy piszą od zawsze na okładkach swych płyt - Al Maslakh to UFO stworzone do publikowania muzyki, której nie da się
publikować na libańskiej scenie artystycznej.
Dwa najnowsze albumy, to rejestracje berlińskie, także z
udziałem muzyków lokalnych, które nie wymagają szczególnych rekomendacji, wszak
to, jak samo wydawnictwo, równie wyjątkowa muzyka. Podobnie rzecz ma się z nagraniem flagowego okrętu sceny
libańskiej „A” Trio, które powraca do nas z rejestracją koncertową z niedalekiej
Słowenii. Ten akurat album ukazał się dwa lata temu, i to pod sztandarami
labelu niemieckiego, ale jego związek z Al Maslakh wydaje się oczywisty.
So, welcome to Beirut!
Thuluth (Magda Mayas, Ute Wassermann & Raed Yassin) One
Third Of The Sun (CD 2024)
Magda Mayas – fortepian, obiekty, Ute Wassermann – głos,
obiekty oraz Raed Yassin – kontrabas, obiekty. Nagrane w Morphine Raum, Berlin, styczeń 2022. Trzy utwory, 41 minut.
Ta trójka improwizuje wspólnie od pewnego czasu pod szyldem Jedna Trzecia, a album zwany Jedna Trzecia Słońca jest ich debiutem
fonograficznym. To wyjątkowo intrygująca magma dźwięków lepiona z rezonujących
dronów preparowanego fortepianu i traktowanego głównie smyczkiem kontrabasu
oraz głosu, który w ferworze definitywnie cielesnych improwizacji zdaje się nie
mieć jakichkolwiek ograniczeń, tak dramaturgicznych, jak i brzmieniowych.
Pierwsza improwizacja trwa pełne dwadzieścia minut i jest dramą
rozpisaną na role, poszczególne etapy i dobrze ukonstytuowane zwroty akcji. Początek
lepiony jest z drobnych, ulotnych fraz – drżą struny piana, smyczek głęboko oddycha,
a smutna wokaliza dopełnia obrazu. Z jednej strony gra na małe pola, rwane strzępy
fonii i gardłowe burczenie, z drugiej coraz rozleglejsze plamy rezonansu, za które
na tym etapie podróży odpowiada cała trójka. Owa modlitewna trwoga bywa
chwilami niebywale filigranowa, delikatna niczym puch, ale gdy narasta, gdy
pęcznieje każdym kolejnym dźwiękiem, szczególnie smyczka, wydaje się jeszcze
bardziej urokliwa. Z czasem w tej spokojnie kreowanej opowieści pojawia się
więcej akcentów perkusjonalnych, a delikatny głos, wsparty już podwójnym rezonansem,
zdaje się nam nieść tajemnicze, ale ważne treści.
Druga i trzecia improwizacja trwają po mniej więcej dziesięć
minut. Pierwszą z nich prowadzi modulowany głos, który plamy rezonansu wprowadza
w stan hibernowanego rozkołysania. Ute przypomina teraz ledwie wybudzonego niedźwiedzia,
Magda pracuje na klawiaturze, która tonie w tumanach kurzu, z kolei Raed, oblepiony
włosiem smyczka, wspina się na palce. Końcowa improwizacja niesie nam zdecydowanie
największą porcję ekspresji i ładunku dźwiękowego. Wokalistka scatuje na sporej dynamice, intensywność
akcji pianistki zwiastuje nadchodzącą burzę, kontrabasista piłuje zaś struny, a
jego instrument brzmi niczym wyswobodzona z jakichkolwiek więzów dramaturgicznych
altówka. W fazie uspokojenia toniemy w chmurze szumów, szmerów i drobnych szarpnięć.
Po czasie wszystko świszcze niczym dęte akcesorium, a flażolety basu stanowią dodatkową
atrakcję. Finał zdaje się być dość emocjonalną, repetytywną medytacją – dźwięki
dzwonków, gwizdy, kocie miałczenia, wspólnie rozciągane struny fortepianu, kontrabasu
i głosu.
Hic Up (Marina Cyrino, Tony Elieh, JD Zazie & Matthias
Koole) Fuchsia Fever (CD 2024)
Marina Cyrino – amplifikowany flet, Tony Elieh – bas,
elektronika, JD Zazie – turntable, CDJs oraz Matthias Francisco Koole –
gitara, elektronika. Nagrane w Morphine
Raum, Berlin, październik 2022. Cztery improwizacje, 40 minut.
Gorączka Fuchsia,
to spotkanie definitywnie elektroakustyczne, pełne zmyślnej dramaturgii i
nieustannych zmian. Dodatkowo świetnie zbilansowane, stworzone kolektywnie,
nastawione na głębokie słuchanie i niebanalne interakcje. Dwa wielominutowe
sety bogate są tu w dźwięki, których źródeł pochodzenia możemy jedynie
domniemywać. Lubimy takie sytuacje!
Wystudzony początek wiele tu obiecuje. Tworzą go drobne,
elektroakustyczne frazy, dudniący małym rytmem bas i … lejąca się woda. Zgodnie
z anonsem improwizacja rozkwita porcjami nowych zdarzeń – zarówno tymi ledwie
słyszalnymi, jak i masywnymi przepięciami mocy. Smugi szemrzącej elektroniki na
spowolnieniu, kłęby sucho brzmiącego fletu na dynamice i ciągłe basowe inkrustacje,
zarówno dronowe, jak i incydentalnie post-jazzowe, nawet w klimatach fussion. W połowie ponad dwudziestominutowej
opowieści impakt syntetyki wydaje się słabnąć i od tego momentu sprowadzać
jedynie do drobnych spiętrzeń i iskrzeń, tudzież efektownych plam ambientu. Finał
seta jest bardzo filigranowy, ale jakby na przekór tezie recenzenta znów
obleczony poświatą post-akustyki.
Druga opowieść, kilka minut krótsza, budzi się w ciszy,
tkana jest z drobiazgów generowanych głównie na gryfach obu instrumentów
strunowych. Muzycy wydają się nawlekać struny na szpule plamiącej elektroakustyki.
Z czasem improwizacja nabiera podskórnej rytmiki, ale znów podlega ciągłej
zmianie sytuacji scenicznej. Raz narracja płynie silnie elektronicznym
strumieniem, innym razem pięknie zanurza się w post-akustyce drżącej przestrzeni.
Ponownie natrafiamy na intrygującą ekspozycję fletu, wspartą elektroniczną mikro
pulsacją. Przez kilka chwil pozostajemy w burzy piaskowej, a niedługo potem w
chmurze intensywnych szumów i szmerów. Coś chrobocze, ktoś szarpie na struny, w
górze wyją syreny alarmowe. Nie bez znaczenia dla dramaturgii są także
intrygujące zabawy z rytmem, szyte syntetycznym ściegiem. Bogata w wydarzenia opowieść
kona w strudze szmerów, być może całkiem akustycznego pochodzenia.
"A" Trio The Binding Third (Unrock, LP 2022)
Mazen Kerbaj – trąbka, Sharif Sehnaoui – gitara akustyczna
oraz Raed Yassin – kontrabas. Nagranie koncertowe, Sound Disobedience Festival, Ljubljana, Słowenia, marzec 2019.
Kerbaj, Sehnaoui i Yassin grają razem kilkanaście lat,
wydali kilka wspaniałych albumów, ale każdy z nich wydaje się inny od
pozostałych. Ten słoweński, sprzed pięciu lat, to najpewniej porcja
definitywnie agresywnych fraz. Jakby muzycy wyszli na scenę pełni gniewu i
determinacji, by wywrzeć na słuchaczach naprawdę piorunujące wrażenie. Bez
wątpienia, cel swój osiągnęli!
Koncert trwa dwa kwadranse i kilka minut, a na płycie jest
nieprzerwanym ciągiem dźwięków … z krótką przerwą na zmianę strony winyla. W
tyglu zdarzeń pojawiamy się jakby nieproszeni – wszystko tu drży, pulsuje i dygocze
z nieznanych powodów. Pomiędzy strunami basu i gitary prawdopodobnie umieszczone
są pałeczki perkusyjne oraz inne przedmioty, które wprawiane w ruch powodują nieuchronne
palpitacje serca. Narracja ma rytm, wewnętrzną muskulaturę, syci się frazami perkusjonalnymi,
choć w arsenale „A” Trio nie ma i nigdy nie było perkusji. Ów akustyczny noise, niemal post-industrialny zgiełk uformowany
w dość jednorodny dron winien budzić grozę i tak dokładnie się dzieje! W
strugach drżącego błota raz za razem pojawiają się jęki, tudzież niedźwiedzie
westchnienia trąbki. Preparowany blaszak nie zbacza jednak z drogi, jego flow trzyma rytm.
W okolicach dziesiątej minuty improwizacja zdaje się gubić
swą rytmiczną powłokę. Nie zmienia to faktu, iż wszyscy po obu stronach sceny dygoczą
z zimna i przestrachu. Narracja z wolna staje się zgrzytliwa, sycona
rezonansem, trębackim chrobotaniem i post-perkusyjnymi uderzeniami. Tymczasem po
szybkim obrocie krążka na drugą stronę powracamy do miejsca zbrodni. Leniwy
post-industrial sączy się teraz niczym krew z głębokiej rany. Znów wszystko drży,
rzęzi i rezonuje. Całość przypomina dygot emocji charakterystyczny dla
wczesnych nagrań AMM. Muzycy często powtarzają frazy, a po dwudziestej drugiej
minucie znów nasilają akcje perkusjonalne. Brzmią niczym dobosz na pogrzebie
ludzkości. Swoje dokłada kropelkującą trąbka. Można odnieść wrażenie, że na powrót
znajdujemy się w smudze drona, jaki towarzyszył nam na początku koncertu. Niespodziewanie
w strudze zła pojawiają się frazy gitary traktowanej nieco bardziej konwencjonalnie.
To mantra piękna i grozy. Jeszcze większym zaskoczeniem jest przepoczwarzenie
się strumienia narracji w trębackie solo, po chwili wsparte głębokim, basowym smyczkiem.
Ten ostatni zaczyna żłobić bruzdę w ziemi i będzie towarzyszyć improwizacji aż
do jej ostatniego tchnienia. W międzyczasie trio nabiera marszowego kroku i
zdaje się iść po zalegające na hałdach śmierci złote runo. Końcową prostą
bogaci jeszcze perkusjonalna akcja gitarzysty. Słuchając muzyki libańskiej nie
sposób nie być w Bejrucie, nawet jeśli oddychasz berlińskim powietrzem.