wtorek, 5 listopada 2024

Niklas Fite & Günter Christmann are Insisting!


Niemiecki wiolonczelista, onegdaj także puzonista, Günter Christmann dumnie wkracza w tym miesiącu w osiemdziesiątą trzecią wiosnę życia. Próżno szukać definitywnie współczesnych ujawnień muzyka, zatem cieszy nas każde nowe nagranie z jego udziałem, nawet te, powstałe ponad pięć lat temu.

Sprawcą zdarzenia w ujęciu edytorskim i współwykonawczym jest młody szwedzki gitarzysta Niklas Fite, którego dokonania śledzimy na tych łamach dość skrupulatnie. Muzyków w ujęciu metrykalnym dzieli nie jedno, ale przynajmniej dwa pokolenia – w sensie artystycznym to wszakże prawdziwie pokrewne dusze. Czterdzieści minut ich wspólnych, jakże swobodnych improwizacji potwierdza to każdą swą sekundą!



 

Szorowanie strun na cztery ręce, to dźwiękowy obraz otwarcia albumu – realizowane w różnym tempie, przy zróżnicowanej intensywności. Po niedługim czasie muzycy z gracją osiągają fazę szarpania za struny, tudzież budowania chmury flażoletów. Dbają o pojedyncze frazy, pochylają się na każdym źdźbłem fonii. Szeleszczą w poszukiwania pierwszych przejawów melodii, wzdychają, wprawiają w ruch struny swoich instrumentów, sprawiając, iż te piszczą, pojękują, reagują na siebie szmeraniem bliskim ciszy. Incydentalnie potrafią jednak sprawić, iż ich duetowa ekspozycja nabiera intensywności niedalekiej od hałasu.

W trzeciej odsłonie muzycy przekonają nas, że kreatywny minimalizm może budować dramaturgię niemal bez dotykania instrumentów. Ten moment spektaklu zdaje się śmiało zasługiwać na miano muzyki konkretnej. Pod koniec tego odcinka, dzięki akcjom smyczka, na strunach cello pojawiają się strzępy melodii. Czwarty epizod, to dla odmiany faza dość głębokich preparacji – wiolonczela brzmi, jakby dostała się w obszar działania amplifikacji, z kolei struny gitary ewidentnie cierpią pod naciskiem ciała muzyka. Prawdziwie molekularna ekspozycja nabiera tu także wymiaru perkusjonalnego. W odcinku piątym, szczególnie na etapie wstępnym, artyści zdają się frazować niemal czystym dźwiękiem. Dla kurażu pogwizdują, mruczą, ich struny zastygają w bezruchu lub nerwowo podrygują. Pojawiają się melodie i rozbudowane plejady flażoletów. A na koniec wszystko śpiewa rzewną melodię zapomnienia.

W części szóstej przenosimy się do zakładu szlifierskiego – muzycy liczą struny, uderzają w nie, szarpią i ugniatają. Coś brzmi teraz nadspodziewanie metalicznie – zapewne owe akustyczne dewastacje wzbudzają ochłapy tajemniczego rezonansu. Odcinek siódmy jest dość krótki – z jednej strony tworzy go śpiew cello, z drugiej umarłe spazmy gitary. Przyciskane struny tej ostatniej konają w bezdechu. Finałowa improwizacja jest najdłuższym fragmentem albumu. W fazie początkowej tworzą ją drobne frazy, które wchodzą w dość intensywne interakcje. Plamy ciszy, lukratywne post-melodie i drobne chwile refleksji. Nim to ekscytujące spotkanie ostatecznie dobiegnie końca, muzycy serwują nam jeszcze twarde pizzicato, garść utrudzonych riffów i stygnące flażolety.

 

Niklas Fite & Günter Christmann Insisting (Bandcamp’ self-released, DL 2024). Niklas Fite – gitara oraz Günter Christmann – wiolonczela. Nagrane w Langenhagen, Niemcy, maj 2019. Osiem improwizacji, 40 minut.



piątek, 1 listopada 2024

Bobby Bradford, Frode Gjerstad, William Roper & Alex Cline! Frice!


W połowie września minęła trzydziesta rocznica śmierci Johna Stevensa, definitywnie pomnikowej postaci dla muzyki improwizowanej i free jazzu. A jaki związek ma genialny perkusista z albumem, który jest przedmiotem naszych recenzenckich dociekań? Okazuje, się, że bardzo duży.

Jedną z licznych zasług Stevensa dla europejskiej muzyki kreatywnej było zaproszenie do współpracy ze Spontaneous Music Ensemble amerykańskiego kornecisty Bobby Bradforda już na początku lat 70. W kolejnej dekadzie ten ostatni pojawiał się na wspólnych nagraniach z formacją Detail, którą przez prawie półtorej dekady współtworzyli Stevens i norweski saksofonista Frode Gjerstad. Po śmierci Johna, współpraca Bobby’ego i Frode jest kontynuowana - jej najnowszym przejawem album Frice. Dzieło absolutnie wyjątkowe!

Nie zaglądamy Panom w metryki (a są imponujące!) i cieszymy się jak dzieci z ich nowego kwartetu, tym bardziej, iż do jego współtworzenia, w miejsce kontrabasisty, zaprosili amerykańskiego tubistę Williama Ropera, który swobodne, świetnie interferujące, dęte rozmowy głównych bohaterów wynosi w niemal kosmiczną przestrzeń i jeszcze okrasza je incydentalnie własnym głosem. Kwartetu dopełnia, jak zwykle ekstremalnie kompetentny, amerykański drummer Alex Cline.



 

Od pierwszych sekund Bradford i Gjerstad prowadzą dialog, podśpiewują, wypuszczają ze swoich instrumentów chmury melodii, a także frazy bardziej zadziorne, które nieustannie wchodzą ze sobą w interakcje. Ich narracja, to mięsiste wdechy i jakże swobodne, niemal ulotne wydechy. Roper nie koncentruje się na budowaniu basowej powłoki, ale nieustannie wchodzi w relacje z przednim frontem narracji – wszak on też jest instrumentalistą dętym. Cline najbliższy tu stabilnej, linearnej kreacji, trzyma kwartet w ramach zadanej przestrzeni, stymuluje emocje, a gdy trzeba, studzi je. Opowieść ma swoje tempo, ale raczej leniwe, nieśpieszne, chwilami frywolne. Improwizacja budowana jest zdecydowanie kolektywnymi metodami, a jeśli już pojawiają się incydenty w podgrupach lub coś na kształt ekspozycji solowej, to są one krótkie, zwięzłe, niemal natychmiast komentowane przez partnerów. Całość nie ma jednak charakteru medytacji starszych Panów, podsycana jest adekwatnymi porcjami ekspresji. W drugiej części utworu otwarcia wszystkie trzy dęciaki pracują na dużej wysokości, ich brzmienie jest lekkie, dźwięki bez trudu unoszą się w powietrzu. Roper stosuje tu chyba jakąś lżejszą odmianę tuby. Perkusja z kolei znaczy tropy i podsumowuje kolejne etapy podróży. Opowieść ma w sobie dużo melodii, a pod koniec także ekspresji. Utwór wieńczą westchnienia tuby.

Trzecia opowieść jest całkiem dynamiczna. Kornet śpiewa z aylerowską melodyką, perkusja tyczy szlak. Po paru chwilach w grze pojawia się klarnet, z kolei tuba stawia na minimalizm, zwłaszcza, że jej właściciel przymierza się do pierwszych tego dnia odgłosów gardłowych. W tle rezonują aktywne talerze. Finał poprzedzony jest frazami granymi niemalże unisono, ma definitywnie taneczny, durowy klimat, a jego ozdobą są niespodziewane dźwięki harmonijki ustnej. Czwarta część przenosi nas na amerykańskie południe – gospelowe zaśpiewy, clapping i urocze, dęte pojękiwania. Przez kilka chwil prym wiedzie klarnet, pięknie komentowany kornetem i perkusją. Swoją porcję ekspresji dokłada też roześmiana tuba.

Końcowa pieśń znów zdaje się być grana jednym, post-aylerowskim tembrem. Wysoko, ku niebu i jego wiecznej szczęśliwości. Kornet ma tu swoje solowe expose, pięknie komentowane przez partnerów na wdechu. Po kilku minutach ekspresja zwycięża i muzycy uciekają w kłęby swobodnego free jazzu. No i tuba, niczym nastoletnia baletnica, pięknie łapie trop. Ostatnia prosta należy do Bobby’ego i Frode. Brawo!

 

Bobby Bradford, Frode Gjerstad, William Roper & Alex Cline Frice (FSR Records, CD 2024). Bobby Bradford – kornet, Frode Gjerstad – saksofon altowy, klarnet Bb, William Roper - tuba, traveltuba, małe instrumnety oraz Alex Cline – perkusja. Nagrane w sierpniu 2022, Los Angeles (?). Pięć Improwizacji, 49 minut.


*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana



wtorek, 29 października 2024

John Butcher at 70! The report from Cafe Oto!


Siedemdziesiątkę Johna Butchera obchodzimy już od końcówki lata. Wtedy to, w połowie września, saksofonista spędził trzy pracowite dni w Berlinie. Potem był poznański Spontaneous Music Festival, okraszony czterema setami jubilata, wreszcie przed momentem, w trakcie minionego weekendu, efektowna, choć kameralna trzydniówka w londyńskim Cafe Oto, przypadająca dokładnie w terminie urodzin, które celebrowano odegraniem symbolicznego sto lat w piątek 25 października. Wasz niestrudzony obserwator życia i twórczości jednego z najwybitniejszych twórców freely improvised music był wtedy w Dalston i śpiewał owe chóralne życzenia. Zatem czas na kilka słów o tym, co tam się ostatecznie wydarzyło i kto z kim owe urodzinowe toasty wznosił pięknymi dźwiękami przez trzy kolejne wieczory.



 

Czwartkowy koncert wypełniły dwa duety jubilata – pierwszy z Rhodrim Daviesem na harfie i elektronicznym oprzyrządowaniu, drugi z pianistką Sophie Agnel. Walijczyk grywa z Butcherem już od ćwierćwiecza, z kolei Francuzkę raczej winniśmy sytuować w roli okazjonalnych współpracowników saksofonisty. Oba sety wypadły wyśmienicie, jeśli wierzyć zdaniu przyjaciół obecnych na koncercie, albowiem niżej podpisany do Londynu wyruszył dopiero kolejnego poranka.

A zatem w piątek, już w ramach stuprocentowej obecności w Cafe Oto, kolejne trzy sety (choć dwa pierwsze nieprzedzielone stosowną przerwą) przepłynęły przez moje receptory słuchu i wzroku silnym strumieniem emocji, i … co zupełnie nie dziwi, pozostawiły wieczne, niezatarte wspomnienia. Butcher rozpoczął od solowego występu na saksofonie tenorowym. W trakcie kilkunastominutowego seta skupiony był na brzmieniu i poszukiwaniu efektownych strzępów melodii, a sam występ sprawiał wrażenie świetnie zorganizowanej rozgrzewki przed tym, co miało wydarzyć się tuż potem. Po kilkudziesięciosekundowej przerwie na scenie pojawił się kolejny wieloletni partner Johna, amerykański perkusista i perkusjonalista Gino Robair. Obaj artyści korzystali w trakcie ponad półgodzinnego setu z analogowej elektroniki, dzięki czemu akustyczny sound ich podstawowego instrumentarium zyskał mroczną, syntetyczną poświatę. Robair tryskał energią, gdyby to tylko było możliwe, wraz z tonującym jego temperament partnerem odleciałby w kosmos. Butcher w trakcie seta częściej korzystał z saksofonu sopranowego. Bywało, że generował nim dźwięki nie dotykając ustnika. Wszakże najbardziej efektowny był sam finał, gdy John (już na tenorze) i Gino zbudowali gęste, nisko osadzone, post-akustyczne drony.

Ostatni piątkowy set zbudowany został przez kwartet, który – mimo, iż jego twórcy pracowali ze sobą wcześniej w różnych konfiguracjach personalnych – bez wątpienia stanowił formację skleconą ad hoc. Do jubilata dołączyli - muzykująca z nim dzień wcześniej Sophie Agnel, skrzypaczka Angharad Davies (siostra występującego także wtedy Rhodriego) oraz perkusista Mark Sanders. Narracja jakże swobodnie improwizującego kwartetu przypominała wzburzony ocean, który jednak raz za razem uspakajał się i emanował wyjątkową urodą stuprocentowo akustycznych interakcji. Opowieść rozrastała się i efektownie gasła (najwcześniej na barkach skrzypaczki), nabierała kameralnej zadumy, by za moment wpaść w spazm błyskotliwych akcji zaczepnych.




Jak to bywa w przypadku wybitnych osobistości, także świata pozamuzycznego, okrągłe urodziny, to nie tylko powód do świętowania, ale także okazja do budowania czegoś nowego, czy wręcz rzucania sobie ambitnych wyzwań artystycznych. Wspólne, duetowe improwizowanie z francuską wokalistką i klarnecistką Isabelle Duthoit, to dla Johna Butchera nowa sytuacja sceniczna. Jak sam stwierdził przed koncertem, spotkali się do tej pory tylko raz w ramach jego dużego składu +13, w trakcie koncertu, który miał miejsce trzy lata temu. Francuzka jest rzecz jasna świetnie znaną postacią europejskiej muzyki improwizowanej, znamy ją z kilku naprawdę znakomitych płyt, ale kto nie widział jej na żywo, ten nie wie, z jak niebywałą artystką mamy do czynienia. Z jednej strony możliwości wokalne, szerokie spektrum akcji, zmysł dramaturgiczny, zdaje się, że także żelazne struny głosowe, z drugiej przebogata mimika, bez wątpienia talent aktorski, do tego niezaprzeczalny wdzięk i niebywały temperament. Isabelle wyniosła Cafe Oto na najwyższe szczeble nieba, fantastycznie kooperowała z saksofonami jubilata, a nawet sprawiała, iż ten ostatni wznosić się musiał na szczyty swojej kreatywności (co zresztą jest dla niego sytuacją całkowicie naturalną), by nie tylko zwinnie podążać za Isabelle, ale także stwarzać nowe sytuacje dramaturgiczne. Innymi słowy – genialny, niespełna 40-minutowy set.



 

Po kilkunastominutowej przerwie Butcher wrócił na scenę ze swoimi stałymi współpracownikami – pianistą i elektronikiem Patem Thomasem oraz perkusistą Ståle Liavikiem Solbergiem. Panowie mają w dorobku dwie płyty, które – jak się okazuje – są zapisem ich jedynych koncertów w tym składzie. Zatem na urodzinowym przyjęciu Johna zagrali ze sobą po raz … trzeci w życiu. Muzycy zaprezentowali zgrabny, odrobinę stonowany set, który po trzęsieniu ziemi, jakie miało miejsce na początku tego dnia, zdał się być przewrotną formą … relaksacji. Thomas operował wyłącznie dość delikatnymi dźwiękami syntetycznymi (de facto generowanymi dwoma niewielkimi, okablowanymi tabletami), Solberg czynił jak zawsze swoją perfekcyjną doskonałość filigranowego post-drummingu, Butcher zaś pozostawał w roli inspiratora, demiurga, która wsłuchuje się w akcje partnerów, będąc na scenie delikatnie wycofanym. Być może była to chwila oddechu po szaleństwach z Isabelle i … przed ich kolejną porcją.

Finał soboty, czyli zakończenie urodzin, to kolejny na imprezie kwartet ad hoc, który kompilował całą czwórkę muzyków, jaka tego dnia zameldowała się w Cafe Oto. Thomas tym razem sięgnął po brzmienie fortepianu (zarówno inside piano, jak i wprost z klawiatury), Solberg postawił na jeszcze większą molekularność przekazu dźwiękowego, a środek sceny należał do Duthoit i Butchera, którzy zachwycili nas kilkadziesiąt minut wcześniej. John w tradycyjnej sekwencji tenor-sopran-tenor, Isabelle poza głosem, także klarnet. Ten spektakl można by w zasadzie skwitować tymi samymi komplementami, jakimi obdarzyliśmy duetowy performance Anglika i Francuzki. Duthoit rządziła na scenie, na klarnecie wchodziła w post-melodyjne dialogi z Butcherem, permanentnie inspirowała parterów, ci zaś reagowali wprost wspaniale, czyniąc ów występ kolejnym złotym momentem wspaniałych urodzin Johna. Uff…

See you next time Dear John! Cafe Oto, happy to be here again!

 

Zdjęcia własne, bez praw autorskich: John (1), Angharad i John (2), Isabelle i John (3).



 

piątek, 25 października 2024

Martina Verhoeven Invites!


Ledwie tydzień temu omawialiśmy na tych łamach nagranie ośmioosobowego Large Ensemble Colina Webstera, zarejestrowane w londyńskim Cafe Oto w październiku ubiegłego roku. Teraz cofamy się w czasie o trzy miesiące i na tej samej scenie spotykamy tentet firmowany nazwiskiem belgijskiej pianistki Martiny Verhoeven.

Zauważmy, iż w ujęciu personalnym aż pięciu muzyków uczestniczyło w obu nagraniach – Colin Webster, Cath Roberts, Dirk Series, Charlotte Keeffe i Andrew Lisle. W tentecie Martiny poza nią samą spotykamy jeszcze Daniela Thompsona, Benedicta Taylora, Toma Warda i Toma Jacksona. Dobrze zapamiętany z zeszłotygodniowej pogadanki free jazzowy ansamble Webstera został tu poszerzony o zaciąg definitywnie free chamber (altówka, gitara akustyczna, klarnety, flet). I taka jest dwusetowa ekspozycja formacji Martiny – dużo w niej free jazzu, ale i pełne garście wysmakowanej kameralistyki. Na prawie 70 minut oddajmy się temu strumieniowi dźwiękowemu.



 

Zgodnie z nakreśloną w preambule recenzji dwubiegunowością, koncert otwarty zostaje w aurze kameralnej (drobne frazy w pobliżu ciszy, mroczne, acz leniwe i wystudzone), by już po kilku minutach płonąć ogniem free jazzu. Z jednej strony barytonistka i alcista w roli szalbierców ekspresji, z drugiej altowiolinista, klarnecista i flecista po stronie kojących emocje. Jakby po środku tych pozornie przeciwstawnych frakcji dwaj różnobarwni gitarzyści i pianistka, która czuwa nad dramaturgią, a jeśli trzeba dolać oliwy do ognia, czyni to z dalece post-klasyczną nutą. W fazie kameralnej narracja skrzy się ogromem akustycznej urody altówki, gitary, niekiedy także trąbki. W fazie free jazzowego wulkanu do ognia dokładają tu wszyscy, nie sposób wszakże nie podkreślić roli gitary elektrycznej i silnie unerwionej perkusji. Niezależnie wszakże od poziomu zadanej ekspresji, każdy z uczestników spektaklu wchodzi z partnerami w wyłącznie udane interakcje. Nim ponad 26-minutowy set pierwszy dokona swojego żywota, artyści dostarczą nam jeszcze moc różnorodnych zdarzeń – fazę cmokającej ciszy, ekstatyczny duet altówki i gitary akustycznej, wreszcie kilka kolejnych akcji piana, które w tym tyglu niekończących się akcji i reakcji zdaje się dysponować najbardziej rozbudowanym arsenałem środków wyrazu.

Drugi set trwa ponad 40 minut i przynosi jeszcze większą porcję emocji i silnie kontrastujących ze sobą faz. Ognisty, kompulsywny początek wydaje się pewnym zaskoczeniem. Piano pachnie tu Schlippenbachem, akcje dętych mocą kolejnej reinkarnacji Machine Gun. Równie zaskakujące jest szybkie wytłumienie wprost w objęcia permanentnie kreatywnej altówki. Chwila ballady, a zaraz potem struga post-aylerowskich melodii. W tej fazie koncertu pianistka powraca z post-klasycznym sznytem, z kolei gitarzyści raz po raz szyją ściegiem, którego byśmy się po nich nie spodziewali. Z tym ostatnimi często po drodze ma trębaczka, która chyba najczęściej staje okrakiem na najważniejszej tego wieczoru dychotomii – chamber/ free jazz! Po upływie kwadransa improwizacja wspina się na jeden z bardziej ekspresyjnych szczytów, a na etapie falling down przypomina watahę rannych kojotów po przedawkowaniu. I znów kilka chwili wystarczy, by z plejady separatywnych półokrzyków uformować free jazzowy lej gorącej lawy, który zastygnie po niedługiej chwili w martwej melodii. Ostatni kwadrans koncertu, to prawdziwa huśtawka nastrojów. Gdy już widać kameralną finalizację, nagle z szeregu wypada kolejny muzyk i rwie ansambl do lotu (brawo saksofon altowy!). Z kolei fazy kameralnych podmuchów zimnego powietrza (brawo altówka!) w ułamku sekundy potrafią skrzyć się nowymi emocjami. Ostatecznie tentet umiera po podwójnym pokonaniu dużego wzniesienia. Perfekcyjne ugaszony flow wpada wprost w deszcz rzęsistych oklasków, których na albumie jednak nie słyszymy.

 

Martina Verhoeven Invites (Bandcamp’ self-released, CD 2024). Andrew Lisle – perkusja, Benedict Taylor – altówka, Cath Roberts - saksofon barytonowy, Charlotte Keeffe – trąbka, Colin Webster – saksofon altowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna, Dirk Serries – gitara elektryczna, Martina Verhoeven – fortepian, Tom Jackson – klarnet oraz Tom Ward – klarnet basowy, flet. Nagranie koncertowe, Cafe Oto, Londyn, lipiec 2023. Dwie improwizacje, 70 minut.




wtorek, 22 października 2024

The Circum Disc’ new outfit: Psychedelic Jelly! The Book of Pig!


Francuski label Circum-Disc, zawiadywany przez doskonałego perkusistę i perkusjonalistę Petera Orinsa, dawno temu osiągnął już kosmiczny poziom swoich produkcji, zatem bez cienia zdziwienia donosimy o dwóch kolejnych, improwizowanych petardach, pełnych jakości, zdrowych emocji i świetnych kooperacji. Na liście wykonawców same znane postaci związane z wydawnictwem. Cieszymy się, że w tym gronie – nie po raz pierwszy – odnajdujemy Paulinę Owczarek.

Dodajmy, iż nowe dźwięki z Francji docierają do nas dzięki tradycyjnej już kooperacji Circum-Disc z kanadyjskim Tour De Bras (a nie jest to jedyna kolaboracja w tym przypadku). Bez zupełnie w tym wypadku zbędnej zwłoki zapraszamy do odczytu/ odsłuchu dwóch nowych winylowych płyt w logotypem CD!



 

Psychodelic Jelly

Peter Orins, Ivann Cruz i Jérémie Ternoy muzykują pod szyldem Toc od wielu lat, świetne znamy wszystkie ich produkcje (zarówno w wersji akustycznej firmowanej samymi nazwiskami, jak i elektrycznej pod przywołaną nazwą własną). Muzycy niejednokrotnie grali w Polsce, nie ominęli jednej z edycji Spontaneous Music Festival, a onegdaj, na tych łamach, ich elektryczna odsłona została porównana do rockowej legendy The Doors, z nieco prowokacyjnym stwierdzeniem, iż tak oto graliby ci ostatni po śmierci Morrisona, gdyby postawili wyłącznie na improwizację. Jesienią ubiegłego roku do Toc dołączyła krakowska saksofonistka Paulina Owczarek, dzięki czemu powstało nagranie, nad którym obecnie pochylamy nasze uszy.

Toc, jak to ma w zwyczaju, zaczyna swój spektakl w ciszy, w pajęczynie mikro interakcji, w pozie drobnego rozhuśtania, by po procesie wielominutowego dojścia, skonać w ogniu psychodelicznej, gitarowo-fenderowo-perkusyjnej ekspozycji. W wersji kwartetowej nie ma specjalnych zaskoczeń, może jedynie droga do stanu kulminacji jest bardziej rozciągnięta w czasie, przyozdabiana wieloma brzmieniowymi niuansami, nie bez znaczącego udziału polskiej saksofonistki. Ta ostatnia pomiędzy typowe dla Toc frazy perkusjonalii, fenderowych plam i gitarowych półakordów wplata subtelne, saksofonowe preparacje. Muzycy osiągają bardziej zaawansowane stadium podróży mniej więcej wraz z upływem dziesiątej minuty improwizacji, która wypełnia pierwszą stronę czarnego krążka. Jak zwykle bazę rytmiczną kreuje tu perkusista, ale w tym obszarze zadania ma każdy z wykonawców, szczególnie pianista i jego niskie pasma. Ten ostatni z czasem daje improwizacji niemal rockowy drive, przy okazji nie zapominając o budowaniu psychodelicznego backgroundu. W stadium rytualnego szczytu, w pozie rytmicznej odnajdujemy już wszystkich. I zdaje się, iż każdemu, tudzież każdej w tej roli jest wyjątkowo po drodze.

Druga improwizacja zdaje się wymagać jeszcze bardziej żmudnych prac przygotowawczych. Na etapie rozruchu saksofonistka i perkusjonalista preparują, a o ambientowe tło dbają master of fender i gitarzysta. Powstaje z tego gęsta zawiesina, która zostaje systematyczne nasączana rytmem, najpierw perkusji, potem gitary i piana, na końcu saksofonu. W przeciwieństwie wszakże do części pierwszej dramaturgiczny suspens (ów moment błyskotliwego zawahania) trwa niemal do końca dwunastej minuty ekspozycji, która i tak jest o kilka chwil krótsza od pierwszej. Tym razem improwizacja narasta zdecydowanie wolniej i po prawdzie nie osiąga szczególnej intensywności - grana jest na wydechu, z dużą swobodą i nieskrywaną radością współtworzenia. Szczególnie urokliwa jest tu ambientowa finalizacja, która trwa więcej niż kilkadziesiąt sekund. Ostatnie słowo należy wszakże do Petera i Pauliny.



 

The Book of Pig

Spotkanie Petera Orinsa z czeskim trębaczem i elektronikiem Petrem Vrbą ukryte zostało pod zagadkową nazwą Kesherul Neg Pineg, a zatytułowane Księga Świni. Zawartość muzyczna jest jeszcze bardziej intrygująca, mimo drobnych ambiwalencji wynikających z faktu, iż Vrba dostarcza nam tu więcej dźwięków syntetycznych, tudzież elektroakustycznych niż fraz samej trąbki. Nasza podróż, i tym razem, rozciągnięta została na dwie strony czarnego krążka.

Nagranie otwiera plama delikatnego ambientu, obtoczona strumieniem szeleszczących talerzy. Wokół tworzy się natychmiast chmura onirycznego rezonansu, a całość przybiera mroczne barwy, tkana zarówno nieinwazyjnymi porcjami elektroniki, jak akustyką drżących, perkusjonalnych drobiazgów. Z czasem w zgrabnie uformowanym, elektroakustycznym dronie zaczynają pojawiać się pierwsze akcenty perkusyjnego rytmu. Akcja goni tu akcje, choć całość – definitywnie linearna -wydaje się dość leniwa i nie skora do eskalowania dynamiki. W drugiej połowie ponad 23-minutowej improwizacji po raz pierwszy słyszymy dźwięki kojarzące się z trąbką i jej akustyczną powłoką. Opowieść nabiera teraz jeszcze więcej rytmu w żagle, choć nadal wydaje się lekka, nieukorzeniona. Dopiero pulsujące pasma basowe w fazie finalizacji powodują, iż improwizacja nadyma się i nieznacznie gęstnieje. Choć kona pozbawiona znamion perkusyjnego rytmu.

Druga odsłona lepi się w fazie początkowej ze strzępów dźwięku, ledwie słyszalnych ochłapów fonii. Trąbka pulsuje elektroniką, skromny drumming po talerzach rozsiewa pierwsze zalążki struktury rytmicznej. Opowieść, mimo, iż cicha i ulotna, efektownie rozbudowuje się zawłaszczając coraz więcej potencjalnego spektrum dźwiękowego. Każdy element tej gry zdaje się być z jednej strony akustyczny, z drugiej nasączony wywarem syntetyki, bezwzględnie zaś każdy niesie w sobie źdźbło rytmu. W drugiej fazie improwizacji akcenty zostają na pewien czas przesunięte w kierunku akustyki. Trąbka tonie w spazmach, perkusja rozwarstwia się niczym skrzydła nietoperza. Flow traci na intensywności, ale nie gubi walorów rytmicznych. Z czasem znów nabiera syntetyczności - nawet efektowne obcierki na werblu brzmią jak z kabla. Przez moment wszystko przypomina odgłosy maszyny parowej. Po drobnym przesileniu improwizacja dogorywa w gęstej strudze ambientu, doposażanego sporą porcją fraz akustycznych. Końcowe słowo, a jakże, należy do tych ostatnich.

 

Toc & Paulina Owczarek Psychedelic Jelly (Circum-Disc, Tour de Bras, Do It Youssef & Les Clampins d’Abord, LP 2024). Paulina Owczarek – saksofon altowy, Jérémie Ternoy - Fender Rhodes, Piano Bass, Ivann Cruz – gitara oraz Peter Orins – perkusja. Nagranie koncertowe, Ronchin, Francja, grudzień 2023. Dwie improwizacje, 42 minuty.

Kesherul Neg Pineg The Book Of Pig (Circum-Disc, Tour de Bras & Do It Youssef, LP 2024). Petr Vrba – trąbka, elektronika oraz Peter Orins – perkusja. Nagrane w Ronchin, Francja, czas nieznany. Dwie improwizacje, 46 minut.