Zapraszamy na pierwszą w nowym roku zbiorówkę świeżutkich recenzji, czyli na odczyt, tudzież odsłuch całego mnóstwa pachnących nowością albumów, wydanych – co oczywiste – jeszcze w starym, zapleśniałym roku 2024.
W ujęciu stylistycznym będziemy jak zwykle balansować na
linie – jazz-rockowy downtown funk,
post-melodyjna, gitarowa podróż w nieznane, sonorystyczne, dronowe i
elektroakustyczne eksperymenty, loftowy
free jazz, gitarowe post-fussion-psycho,
ponadgatunkowa orkiestra, filmowy soundtrack
i radiowe słuchowisko, wreszcie klasyka kreatywnego jazzu podana w nowoczesnej
oprawie. Artyści znani i lubiani, ale też sporo nowych nazwisk do zapamiętania.
Zaczniemy od międzynarodowej i niepowtarzalnej formacji
Spinifex, napotkanej tym razem w Brukseli. Potem wiele godzin spędzimy w
Portugalii, albowiem aż siedem albumów będzie z tą piękną krainą związanych
(nie bez akcentów włoskich i holenderskich). Nasz trip kontynuować będziemy w
dalekiej Argentynie, skąd pochodzą kolejne trzy wydawnictwa (nie bez akcentów szwajcarsko-niemieckich).
Zbiorówkę domkniemy zaś elektroakustycznym ujawnieniem krajowym, poczynionym w międzynarodowym
towarzystwie.
Zabawa będzie przednia! Bądźcie tego pewni! Welcome to heaven & hell of improvised
music!
Spinifex Undrilling the Hole (Tone Records,
CD 2024)
Werkplaats Walter,
Bruksela, luty 2024: Tobias Klein – saksofon altowy, kompozycje, Bart Maris –
trąbka, John Dikeman – saksofon tenorowy, Jasper Stadhouders – gitara, Gonçalo
Almeida – bas elektryczny, Philipp Moser – perkusja. Siedem utworów, 55 minut.
Do już dziewiąty album, związanej z Holandią,
międzynarodowej załogi Spinifex! Tym razem materiał kompozytorski dostarcza
wyłącznie niemiecki alcista, a nagranie skrzy się od emocji, zadziornych,
jazz-rockowych fraz, funkowego drive’u
i mnóstwa skojarzeń z najlepszymi dokonaniami nowojorskiego Downtown z zabawnych lat 90. ubiegłego
stulecia. Nade wszystko zaś sekstet niesie nam jakość – to po prostu doskonałe
granie!
Nasączone rockiem, energetyczne otwarcie stawia nas do
pionu! Dęty wykop soczystej melodii i intrygujący passus gitary wplątany w rozbudowaną
ekspozycję tematu. Faza improwizacji jest gęsta, realizowana kolektywnym
strumieniem. Druga opowieść, chyba jako jedyna na płycie, zasługuje na miano spokojniejszej
wycieczki. Mroczne otwarcie, smutne melodie, ciekawe akcje w podgrupach. Trzecia
odsłona trwa ponad dwanaście minut i nieodwołalnie pachnie jazz-rockowym, nowojorskim
graniem. Rodzaj obsesyjnego tańca, który na etapie ledwie odczuwalnego spowolnienia
staje się niemal heavy metalową ekspozycją. Kolejne dwa epizody przynoszą dodatkowe
atrakcje – gitarowe preparacje, masywny riff basu, który podrywa sekstet do
efektownego lotu, wreszcie rozhuśtane, funkowe spiętrzenie. Szósta opowieść nie
stroni od taneczności, ale realizowanej ze szczególną swobodą. Muzycy świetnie
się bawią, puszczają do nas oko i zachęcają do tego samego. Finałowa kompozycja
rodzi się w tumulcie pick-up’owych
zgrzytów, dętych pokrzykiwań i masywnych stempli sekcji rytmu. Znów stawia na
rockowe emocje, nie dając chwili wytchnienia. Funk is not dead! Tańczmy do utraty tchu!
Marcelo dos Reis Life...Repeat!!! (Miria Records, CD
2024)
Academia de Música CNM,
maj 2024: Marcelo Dos Reis – gitara, gitara preparowana, głos. Cztery utwory,
47 minut.
Trzeci solowy album naszego ulubionego portugalskiego
gitarzysty zdaje się być kolejnym ważnym krokiem na jego artystycznej drodze.
Ten wątek w twórczości Marcelo ma od początku bardzo osobisty charakter. Debiut
był rodzajem uporządkowanej improwizacji, drugi album koncentrował się na
formie i kompozycji, ten trzeci wydaje się łączyć oba wątki i pokazywać to, co
najlepsze w samotnej podróży Portugalczyka. Długa, ponad 25-minutowa pieśń
otwarcia decyduje tu o wszystkim, ale trzy kolejne, znacznie krótsze historie,
także budują wartość całego przedsięwzięcia.
Dos Reis od startu prezentuje nam dwie warstwy narracji. Jedną
z nich jest puls rytmu, pozostający w tle, ale obecny w trakcie całego utworu.
Na jego bazie artysta buduje wątek główny, który inicjuje spokojnym, delikatnym
fazowaniem. Ta opowieść ma wielowątkową intrygę i bogatą dramaturgię z kilkoma punktami
zwrotnymi. Po siódmej minucie w grze pojawia się smyczek, który nadaje historii
post-barokowy sznyt. Towarzyszy mu ekspozycja wokalna, niesiona wysokim tembrem,
nasycona melancholijną melodyką. W dalszej części muzyk dokłada akcenty jazzu,
post-klasyki, a nawet rockowe ornamenty. Samo zaś zakończenie przepełnione jest
smutkiem, niepozbawione wszakże na poły radosnych refleksji. Druga opowieść
znów pełna jest melodii, która sączy się na ambientowym tle. Wątki pętlą się, pudło
rezonansowe gitary trzeszczy, uroda chwili zdaje się eksplodować. Kolejna
historia sięga po nisko posadowione frazy, które budują nowy puls opowieści,
osadzony w mrocznej poświacie. Górą snuje się zaś melodia, którą intrygująco
dewastuje pojawienie się nerwowego smyczka. Końcowy utwór na starcie jest strugą
minimalistycznych flażoletów. Wydaje się tęskną balladą, we wnętrzu której tli
się bardziej energiczne życie, ale nie jest nam dane tego doświadczyć.
Acqua Pesante Shaping the Time (Phonogram Unit, DL
2024)
Waveahead Studio,
Monopoli, Włochy, styczeń 2024: Carlo Mascolo – puzon no-input, Hernâni Faustino – kontrabas oraz Giacomo Mongelli –
perkusja. Siedem utworów, 45 minut.
Spotkanie z nowościami portugalskiego Phonogram Unit
zaczynamy od tria z udziałem dwóch muzyków włoskich. To wyjątkowe nagranie – nietypowo
brzmiący, zdekonstruowany puzon,
silnie zrytmizowana dramaturgia, wreszcie inspiracja malarstwem na etapie komponowania/
predefiniowania improwizacji. To ostatnie, to tzw. spacjalizm, czyli poszukiwanie dodatkowego wymiaru. Koncepcja w
kontekście całości tego wyśmienitego nagrania, zdecydowanie w punkt.
Kształtowanie Czasu
zaskakuje na każdym etapie podróży! Nagranie ma post-jazzowy sznyt, lubi
powtarzające się frazy, ale nade wszystko hołubi rytm, który nie zawsze sytuowany
jest w głównym nurcie narracji. Króluje puzon, który brzmi tu na tysiące sposobów.
Czasami przypomina zepsuty silnik elektryczny, innym razem piszczy jak
przepalony amplifikator – charczy, rzęzi, dusi się własnym oddechem. Czysto frazuje
w zasadzie dopiero pod koniec albumu, jakby brał w nawias wszelkie dotychczasowe
szaleństwa. Jego brzmienie determinuje często dramaturgię całej improwizacji, ale
wraz z minimalistycznie usposobioną perkusją bywa też rytmicznym tłem dla kontrabasu.
Ten ostatni frazuje w najszerszym możliwym spektrum, od jazzowego pizzicato do barokowego arco, raz za razem zdobiąc opowieść doskonałymi
ekspozycjami. Trudno w tak udanie skonstruowanym i zbilansowanym albumie wskazywać
momenty szczególnie zasługujące na wyróżnienie. Utwór czwarty sprawia wrażenie akcji
free chamber, ale rosnąca gramatura
rytmu karze ten trop gatunkowy porzucić. W części szóstej wszystko pachnie czerstwym
bluesem, a dodatkową atrakcją jest głos. Z kolei w ostatnim odcinku pojawia się
brzmienie fletu, ale autorem tych dźwięków nie jest puzonista. So, suprice by suprice.
Hugo Costa/ Aaron Lumley/ Aleksandar Škorić Inne
Graasj (Phonogram Unit, CD 2024)
Jazzblazzt, Neeritter,
Holandia, grudzień 2023: Hugo Costa – saksofon altowy, Aaron Lumley – kontrabas
oraz Aleksandar Škorić – perkusja. Cztery utwory, 48 minut.
Tym razem wątek jest zdecydowanie holenderski, choć kraje
pochodzenia artystów, to niemalże cały świat. Spotkanie o definitywnie free
jazzowym zabarwieniu, tkane wszakże z gracją, niemasywne, jakby zatopione w
starej, dobrej estetyce nowojorskiego, loftowego
jazzu lat 70. ubiegłego stulecia. Nie ma specjalnych zaskoczeń, po prostu
dobrze się tego słucha – czasami to wystarcza.
Otwarcie koncertu, który jest nieprzerwanym strumieniem dźwięków,
jest spokojne, osadzone na kontrabasowym smyczku. Naturalny, żywiołowy drumming i melodyjny, lubiący pętle
powtórzeń saksofon altowy zgrabnie uzupełniają trzyosobową narrację. Wspomniany
smyczek często decyduje tu o dramaturgii, a jego barwne, niekiedy post-barokowe
interludia stanowią choćby o … zmianie traku na dysku. Improwizacja prowadzona jest
na dużej swobodzie, ale muzycy trzymają ekspresję pod pełną kontrolą.
Szczególnie urokliwy zdaje się być start trzeciego epizodu – najpierw szyty wyjątkowo
zmysłowym smyczkiem, potem doprawiony dęciakiem, który brzmi niczym rosyjska
bałałajka. Po udanej introdukcji artyści brną w dobrze zbilansowany taniec, w
akcjach dynamicznych czują się bowiem najlepiej. Ostatni fragment koncertu otwiera
nieco przesłodzony alt, ale opowieść na etapie rozwinięcia znów nabiera loftowego posmaku, uczepiona matowej melodyki,
zatopiona w tumanach post-jazzowego kurzu.
Gold Mother Pecado (Phonogram Unit, DL 2024)
Alfarim, Portugalia, czas nieznany: Margarida Azevedo –
głos, Luís Guerreiro – trąbka, elektronika, Jorge Nuno – gitara, Hernâni
Faustino – kontrabas oraz Flak – perkusja. Cztery utwory, 29 minut.
Ostatnia z nowości Phonogram Unit sprawia wrażenie soundtracku do nienakręconego filmu. Na
jego obraz składa się melorecytacja, równy, rockowy rytm kontrabasu i perkusji,
wreszcie roztańczone na pogłosie, nie bez elementów psychodelii, gitara i
trąbka. Kolejne odcinki tej opowieści rosną w czasie. Ta pierwsza jest ledwie
zajawką, ta ostatnia trwa ponad dwanaście minut. Dramaturgia budowana jest
bardzo powoli. Gdy w końcu dopada nas wartka akcja, a film naprawdę nabiera
rumieńców, album kończy się zgrabnym ruchem edytorskiego skalpela.
Po krótkim gemie otwarcia, w trakcie drugiej odsłony zdaje
się, że odbywamy spacer mrocznym nadbrzeżem. Historia jest zdecydowanie
niewesoła, pachnie miejskim bluesem zdobionym gitarą i trąbką. W części trzeciej
pojawiają się pierwsze, intrygujące komplikacje. Swawoli kontrabasowy smyczek, gitara
nabiera sfuzzowanego brzmienia i łyka
spore porcje kwasu, perkusja zagęszcza
ścieg, trąbka płynie coraz masywniejszym pogłosem, a głos uderza w bardziej
dramatyczne tony. W ostatniej części muzycy upraszczają fakturę rytmu, ale
łamią go bezustannie, gitara preparuje, a zatubowana trąbka sączy cool-jazzowe
melodie. Głos na chwile milknie. Mglista atmosfera poranka po kolejnej trudnej
nocy daje się wszystkim we znaki, ale tempo i poziom kwasowości ekspozycji niespodziewanie rosną. Finał, jako się
rzekło, sprawia wrażenie nagłej śmierci.
João Clemente, Jorge Nuno & Nuno Santos Dias Cume
(Profound Whatever, DL 2024)
Profound Whatever
Studio, październik 2024: João Clemente – gitara elektryczna (kanał prawy),
instrumenty perkusyjne i elektronika, Jorge Nuno – gitara elektryczna (kanał
lewy) oraz Nuno Santos Dias – instrumenty klawiszowe. Dziesięć utworów, 41 minut.
Czas na opowieść z cyklu Muzyka
improwizowana z Portugalii nie jedno ma imię! Zapraszamy do świata
elektrycznych gitar i instrumentów klawiszowych, których narracja daleka jest
od jazz-rockowego fussion – lubi hałas,
zabawy na gitarowych przetwornikach, a także oniryczną ciszę dogorywających
wzmacniaczy. Od razu zaznaczmy, iż nagranie nie w każdej sekundzie powala nas
na kolana, ale te chwile, gdy muzycy dają się ponieść noise’owemu temperamentowi, zdecydowanie dają się lubić. Z
pewnością mogłoby być ich zdecydowanie więcej.
Owe chwile hałaśliwego uniesienia muzycy serwują nade wszystko
w utworach drugim i siódmym. Najpierw jest nim potok silnie sfuzzowanych, gitarowych riffów, nasączonych
nutą psychodelii, która zapewne niesie się z klawiatury instrumentu o nazwie
własnej waldorf. W drugim przypadku
brzmienie jest podobne, a całość intrygująco pulsuje, podsycana elektroniką i przewrotną
melodyką. Pozostałe utwory na płycie płyną dość leniwym strumieniem, tylko
incydentalnie zdobionym mikro zgrzytami, czy pick-up’owymi niespodziankami. W ich trakcie słyszymy bicie zegara,
albo frazy akustycznego piana. Muzycy dobrze czują się w onirycznej
post-psychodelii, ale bywa, że złoża ich improwizatorskiej kreatywności wyczerpują
się, jak choćby w pożegnalnej, dziesiątej odsłonie.
Sã Bernardo Variações Poses Petros (Colectivo
Casa Amarela, Kaseta/DL 2024)
Czas i miejsce akcji nieokreślone: Violeta Azevedo – flet,
Yaw Tembe – trąbka, Nuno Torres – saksofon altowy, Mestre André – no-input mixer oraz Bá Alvares –
kontrabas. Sześć utworów, 42 minuty.
Sytuacja dramaturgiczna tego albumu zasługuje na szczególną
uwagę. Z jednej strony akustyczny strumień dętych, minimalistycznych powiewów
fletu, trąbki i saksofonu altowego, z drugiej narzędzia akustycznego feedbacku – mikser, który nic nie ma na wejściu i kontrabas, a
może bardziej jego pudło rezonansowe. Nagranie składa się z sześciu odcinków,
które są do siebie na tyle podobne, iż po prawdzie nie wiemy, czy nie są
przypadkiem sześcioma feedbackowymi wariacjami
na temat akustycznego materiału bazowego. Efekt jest więcej niż intrygujący, lokowany
raczej w eksperymentalnej muzyce współczesnej niż improwizowanej, ale to tylko
wzmacnia naszą ciekawość.
To opowieść budowana z niebywałą powściągliwością i pieczołowitością.
Separatywnie płynące strumienie dętych dźwięków lepią się po fazie introdukcji
w jednorodny dron, który zdaje się być budowany stevensowską metodą improwizacji w dużej grupie zwaną sustained piece. Ów dron żyje, coś się w
nim nieustannie rodzi, ale też permanentnie umiera. Wokół niego formuje się
warstwa feedbacku – na początku, to delikatna
mgiełka, pod koniec syntetyczna powłoka nieprzepuszczająca powietrza, sprawiająca,
iż akustyczna baza zostaje zbita w jeden matowo brzmiący, dęty wyziew
nieokreślonego pochodzenia. W kolejnych częściach/ mutacjach mamy wrażenie, iż
strona akustyczna zaczyna przeważać, odzyskiwać wigor, ale zaraz potem to samo myślimy
o warstwie feedbacku. Niekiedy miota
nami uczucie klaustrofobii, choć w tym samym momencie dopada nostalgia chwili.
Z czasem faktura feedbackowa zaczyna basowo
pulsować niczym dogorywający syntezator. Ostatnia minuta, to już tylko umierające
echo dźwięków, które od dawna nie istnieją. Definitywnie dysonans poznawczy
jest tu naszym stałym partnerem, podobnie jak ogromna przyjemność z faktu
obcowania z tak oryginalną produkcją.
Talagbusao Talagbusao (Robalo Music, CD 2024)
Timbuktu Studios,
Lizbona, lipiec 2023: João Carreiro – gitara, João Gato – saksofon altowy,
Margaux Oswald – fortepian oraz João Valinho – perkusja. Pięć utworów, 34
minuty.
Przed nami nie pierwszy dziś projekt portugalski ze
znaczącym akcentem międzynarodowym – w tym wypadku bardzo lubianą przez nas
pianistką związaną ze sceną kopenhaską. Bazą dla tego swobodnie improwizującego
kwartetu jest z pewnością post-jazz, ale nie brakuje tu śladów wytrwanej
kameralistyki. Każdy z artystów wnosi wiele do obrazu całości, każdy potrafi
zaskoczyć zarówno pomysłem dramaturgicznym, jak i brzmieniem instrumentu. Zdaje
się, że dla wszystkich uczestników kwartetu, to ważny album w dotychczasowym
dorobku artystycznym.
Inicjacja albumu jest definitywnie kolektywna i tak będzie
się działo w trakcie całego, niezbyt długiego nagrania. Pianistka frazuje marszowym
krokiem, gitarzysta i saksofonista pozostają w ciągłym dialogu, a ramy
improwizacji, wyznaczane przez precyzyjnie punktującego drummera, stymulują kreatywność w każdym obszarze. Artyści dbają o emocje,
a ich droga ku wyzwolonemu free jazzowi wydaje się na tym etapie otwarta. Dla przeciwwagi
druga improwizacja usłana jest kameralnymi zdobieniami. Z jednej strony post-klasyczna
zaduma pianistki, z drugiej intrygujące zgrzytanie gitary. Trzecia opowieść nie
trwa nawet trzech minut, ale jakości w niej mnóstwo, zwłaszcza w obszarze inside piano. Czwarta odsłona jest tą
najbardziej agresywną, dynamiczną, doposażoną świetnymi interakcjami. Ale i tu
nie brakuje zaskoczeń – choćby piękna faza spowolnienia z intrygującą ekspozycją
deep piano with cymbals. Finałowa
improwizacja, to mroczne, wystudzone otwarcie, wyśmienite post-jazzowe small games na etapie rozwinięcia,
wreszcie barwne zakłócenia gitary i mnóstwo kreatywności ze strony perkusisty
na etapie zakończenia.
Orquesta Inorgánica Viaje hacia lo inesperado (Neue
Numeral, DL 2024)
Studio Haciendo Discos,
Tandil, Argentyna, lipiec 2024: Maria Eugenia Irianni - flety, Ana Vocaturo –
klarnet, Sandra Chariatti – saksofon altowy, klarnet, Fabian Bullotti – flet,
saksofon sopranowy i tenorowy, Juan Pantusa – puzon, Enrique Sarraquigne –
saksofon tenorowy, Jorge Torrecillas – saksofon tenorowy i altowy, kompozycje,
dyrygentura, Anibal Tobos – saksofon tenorowy, Karina Altamiranda – głos,
Ezequiel Lavayen – fortepian, elektronika, Juanita Flores Arce – głos, Mario
Alba – kontrabas, Daiana Grierson – perkusja oraz gościnnie śpiewająca Guillermina
Moroder. Sześć kompozycji, 70 minut.
Wątek argentyński naszej zbiorówki rozpoczynamy z wysokiego C! Ten duży skład, wiedziony
kreatywnością i zwinnymi kompozycjami Jorge Torrecillasa, znamy już z płyty
debiutanckiej, a samego lidera z albumów dla Discordian Records, a także
koncertów w naszym pięknym kraju. Nowa edycja Organicznej Załogi przynosi prawdziwie epicką opowieść, która
zaczyna się w oparach swingującego jazzu, przechodzi przez wszystkie stadia
kreatywnej kameralistyki, by dotrzeć nawet do wariacji operowych. Nagranie
niezwykłe, absolutnie warte każdej z siedemdziesięciu minut, które trwa.
W ujęciu instrumentalnym OI, to osiem pełnokrwistych dęciaków,
trzy powabne, wielojęzyczne głosy kobiece i rozbudowana sekcja rytmu z fortepianem,
kontrabasem i perkusją. Słowo się rzekło, album rozpoczyna się w swingujących klimatach
swobodnego post-jazzu, który nasycony jest ekspresyjnymi, na ogół kolektywnymi
akcjami. Druga opowieść przenosi nas do świata braxtonowskich łamańców rytmicznych. Po imponującej introdukcji zmysł
dramaturgiczny Torrecillasa zaprasza do krainy kreatywnej kameralistyki, pełnej
urokliwych drobiazgów wytrawnej orkiestracji. W trzeciej odsłonie na froncie
opowieści sytuują się wokalistki – od mruczenia i wzdychania po arie niemal
operowe. Narracja sięga tu po wszystko, co najlepsze – jest orkiestrowy
rozmach, kameralne interludia i post-jazzowe puenty. Dużo ciekawego dzieje się
w podgrupach, szczególnie wokół głosów i kontrabasu, nie brakuje nawet
post-klasycznej ekspozycji piana. Czwarty utwór zdaje się kontynuować rozmach
poprzedniczki - dodatkowo doposażony zostaje w rytmiczne, bardzo ekspresyjne
rozwinięcie i puentę wypowiedzianą w języku francuskim. W ostatnich dwóch
kompozycjach powraca w większym wymiarze post-jazz. Znów trochę rytmicznej
gimnastyki, kameralne zdobienia, wreszcie udane akcje fletu i wokalistek,
barwione mnóstwem dętych komentarzy. W finałowej części piękna klamra
dramaturgiczna - powraca swingując flow,
bystre synkopy i jakże smakowite, jazzowe solówki.
Morelli/ Moser/ Neumann/ Zimmerlin Conflations (Neue
Numeral, DL 2024)
Jazzcampus,
Bazylea, marzec 2023: Luciana Morelli – głos i pomysł (inspirowany poezją
Robina Myersa), Christian Moser - oud
i głos, Andrea Neumann - inside piano
i głos oraz Alfred Zimmerlin – wiolonczela i głos. Dziewięć utworów, 35 minut.
Oglądaliśmy już dziś film, może teraz czas na słuchowisko
radiowe? Album Conflations jest zdominowany
przez recytowaną poezję, oprawioną w misterną plecionkę akustycznych dźwięków
strun, zatem żartobliwy ton poprzedniego zdania wcale nie jest bezzasadny. Tym
razem argentyński jest tylko wydawca i artystka, która odpowiada za
dramaturgiczny zamysł albumu.
Nagranie otwierają szmery, szepty, słowa wypowiadane półsłówkami
i drobne, post-kameralne zdobienia instrumentalne. Całość charakteryzuje się
pewną teatralnością i z góry zadekretowaną nerwowością. Można odnieść wrażenie,
że znajdujemy się w stogu siana, a dźwięk przelatującego owada znamionuje burzę
z piorunami. Dominująca w nagraniu akustyka od czasu do czasu zdobiona jest plamami
brzmienia na poły syntetycznego. W czwartej odsłonie doświadczamy czegoś na
kształt kulminacji - opowieść napina mięśnie i zrywa minimalistyczną powłokę. W
części piątej muzycy szyją narrację bardziej linearnym ściegiem, dzięki czeku
zyskuje ona na atrakcyjności. Kolejny odcinek także niesie garść emocji, a zaraz
po nim słyszymy dźwięki amplifikowanych strun, co ciekawie dysonansuje przestrzeń
dramaturgiczną dzieła. Album wieńczy trzydziestosekundowa ekspozycja, która
zdaje się być najbardziej ekspresyjnym momentem zdarzenia. Być może powinniśmy
wsłuchać się w słowa, ale to wymagałoby lepszej znajomości języka i większego
skupienia.
Formica/ Albarracín/ Macchioli/ Maggiori/ Bustamante/ Mingrino
H.u.M.o
(dForma, DL 2024)
Mirífico Estudio,
Buenos Aires (?), Czerwiec 2024: Lucas Albarracín – rożek, Juan Ignacio
Macchioli – saksofon altowy, Matías Formica – saksofon barytonowy, klarnet
basowy, Lisandro Maggiori – gitara, Ramiro Bustamante – kontrabas oraz Lucas
Mingrino – perkusja. Cztery kompozycje (dwie własne, Lacy, Hemphill), 35 minut.
Przed nami argentyński sekstet w przestrzeni
wysokogatunkowego jazzu. Precyzyjnie zadekretowane kompozycje, soczyste
improwizacje i dużo dobrej zabawy. Na tapecie dwa utwory własne i dwie
kompozycje jazzowych legend. Świetnie słucha się tego nagrania, zwłaszcza, że
wzorem niemal każdej propozycji z tamtej części świata, szczególnie z udziałem Matíasa
Formici, opowieść jest wstrzemięźliwa w formie i nieprzegadana choćby przez
sekundę.
Pierwszy temat doskonale konsumuje cechy albumu, jakie nakreśliliśmy
powyżej – roztańczona, melodyjna kompozycja podana gęstym tembrem trzech dęciaków
i mięsistej sekcji rytmu. Tonacja delikatnie molowa, rytm intrygująco pokomplikowany
i mnóstwo jakości na etapie improwizacji (szczególne brawa dla barytonisty!),
prowadzonych zarówno kolektywnie, jak i w podgrupach. Nie bez znaczenia jest
także drobny, rockowy dysonans gitarzysty. Druga opowieść silniej trzyma się
swingującej historii gatunku, zdobiona urokliwymi interludiami realizowanymi na
wydechu. W trzeciej odsłonie króluje Steve Lacy, a kameralna narracja prowadzona
jest pod dyktando klarnetu basowego. Wreszcie efektowny finał płyty, czyli
blues Juliusa Hemphilla. Marszowe tempo, rozśpiewane dęciaki, dużo gitary i
nieskrępowanej zabawy. Prowadzoną na ogół kolektywnie akcję intrygująco wzbogacają
dęte dialogi. Ostatnia prosta, pełna dynamiki, doskonale reasumuje cały album.
Sheldon Suter & Jacek Chmiel Zooréalism (Synergetic
Sonance, DL 2024)
Czas i miejsce akcji nieokreślone: Sheldon Suter –
instrumenty perkusyjne, cytra, gramofon oraz Jacek Chmiel - elektronika, field
recordings, singing bowls. Sześć utworów, 46 minut.
Czas na kolejną na tych łamach elektroakustyczną przygodę
Jacka Chmiela. Tym razem poczyniona ona została w towarzystwie artysty
skoncentrowanego na instrumentach perkusyjnych, zatem Polak, zapewne bez słowa
sprzeciwu, objął tu nade wszystko rolę konstruktywnego elektronika, który wspiera się nagraniami
z miasta i garścią śpiewających miseczek. Cała mikstura smakuje
nam od pierwszej do ostatniej minuty, a w ważnych dla dramaturgii momentach potrafi
nabierać zaskakującej intensywności. Wtedy, niejako przy okazji, zdaje się
nawiązywać estetycznie do wczesnych, post-industrialnych eksploracji
brytyjskiego AMM.
Pierwsza z sześciu opowieści ma dość perkusjonalny anturaż,
wzmagany biciem metronomu, a bogacony elektrycznymi zgrzytami, które śmiało mogłyby
pochodzić z table guitar. Mroczny,
oniryczny dron zdaje się tu być idealnym puentą. Dwie kolejne ekspozycje tkane
są z fraz najmniejszych z możliwych. Pomiędzy plamami szumów i szelestów snują
się zagubione post-melodie, niekiedy brzmiące niczym zdezelowane pozytywki. Słyszymy
także odgłosy stołu bilardowego i bijące dzwony. W czwartej części porcja nagrań
terenowych wydaje się wyjątkowo masywna, przytłacza opowieść ciężarem miejskiej,
zgrzebnej rzeczywistości. Klimat post-industrialny rodzi się tu niejako
samoczynnie, przepoczwarzając najlepszy fragment albumu w mantrę zła, grozę
opresji bez wyjścia. Ratunkiem okazują się … zabawne sample. W piątej historii
powraca perkusjonalna faktura, jaką poznaliśmy w pierwszej odsłonie. Tu
sytuacja sceniczna robi się dalece dynamiczna, a jej podsumowaniem okazuje się strumień
fonii przypominający warkot silnika elektrycznego. Finałowa ekspozycja drga i
pulsuje, syci się akustyką, którą zakłócają elektroniczne usterki na łączach.
Definitywnie głośna narracja na zakończenie zwija się w mroczny, posępny kokon
elektrokaustyki.