piątek, 17 stycznia 2025

The Evil Rabbit and two-year output: Temporal Driftness! Synomilies! Monk on Viola! Live at Pariser Platz!


Charakterystyczne ciemno-brązowe, kartonowe opakowania, owalny otwór, w którym odczytujemy tytuł wykonawczy i nazwę albumu, na rozkładówce insert z albumowym credits i grafiką (tę upubliczniamy poniżej) oraz krążek CD z numerem katalogowym, wreszcie na back coverze powtórzone nazwiska muzyków i tenże numer z charakterystycznym królikiem, Złym Królikiem.

Tak, definitywnie kojarzymy albumy holenderskiego labelu Evil Rabbit, prowadzonego przez niemieckiego kontrabasistę Meinrada Kneera! Jak dotąd świat ujrzał 38 woluminów, ostatnio dostarczanych na ogół w cyklu dwa tytuły na rok. Dziś zaglądamy na fonograficzny efekt działań labelu z lat 2023 i 2024, czyli cztery płyty z jak zawsze wyśmienitą muzyką improwizowaną. Odczytujemy je w odwrotnej kolejności, zatem zaczynamy od tej najnowszej, z numerem katalogowym 38. Welcome!



 

Floridis/ Bauer/ Hertenstein Temporal Driftness

Zentrifuge, Berlin, luty 2023: Floros Floridis – klarnet, klarnet basowy i saksofon altowy, Matthias Bauer – kontrabas oraz Joe Hertenstein – perkusja, instrumenty perkusyjne. Jedenaście utworów, 46 minut.

Temporal Driftness, to swobodna, kolektywna improwizacja trzech znamienitych postaci europejskiej muzyki improwizowanej, zakorzeniona równie silnie w post-jazzie, jak i współczesnej kameralistyce. Muzycy przygotowali dla nas jedenaście zwartych, pięknie udramatyzowanych opowieści, trwających od dwóch do siedmiu minut, najczęściej trzy-czterominutowych. Uznanie ich za mistrzów krótkiej formy wydaje się zatem oczywistością. A mistrzami są nie tylko w tej dziedzinie.

Muzycy wchodzą w nagranie twardą, post-jazzową stopą - rozśpiewanym klarnetem basowym, gęstym, kontrabasowym pizzicato i trzymającym dynamikę, precyzyjnym drummingiem. Począwszy od drugiej odsłony w rękach kontrabasisty pojawia się smyczek, który niejako definiuje dalsze plany artystów. Kameralny tembr nie stanowi tu jednak jakiejkolwiek przeszkody w budowaniu gęstych i trzymających tempo improwizacji. Oczywiście muzycy chętnie też płyną w wolnych, wręcz leniwych rejestrach, sączą tłuste, na poły martwe bluesy (w trzeciej opowieści), czy mroczne post-ballady (w ósmej), tudzież śpiewają nostalgiczne pieśni zdeformowanego post-baroku, unerwione strzępami jazzu (w piątej). Tuż przedtem, w odsłonie czwartej łapią bakcyla tańca, popadają w jego objęcia, jakby nic innego nie zamierzali już robić w życiu. W szóstej części zdają się być zabawnie rozkołysani i skorzy do figli - stają na palcach i znoszą się pod nieboskłon. W części siódmej, po minimalistycznej introdukcji kontrabasu, po raz pierwszy na czoło pochodu foruje się lekki klarnet, z którym bezceremonialnie zrasta się strumień smyczkowej melodii, współtworząc arię wygłodzonych kojotów na prerii. Opowieść dziewiąta (jedna z dwóch siedmiominutówek) dorzuca do palety najpiękniejszych kolorów świata także barwy preparacji, efektowne strumienie matowych dźwięków. Intrygujące interludium w samym środku utworu wypełnia krótkie solo perkusji, a potem muzycy wyruszają w podróż na sporej dynamice. Końcowe dwie improwizacje bazują na nostalgicznie rozśpiewanym smyczku, rezonujących talerzach i świszczącej tubie saksofonu altowego. Ten ostatni dociera tu na sam koniec, ale ma dość czasu, by także pozostawić po sobie oszałamiające wrażenie.



 

Van Huffel/ Kneer/ Dimitriadis Synomilies

Berlinaudio, Berlin, styczeń 2022: Peter van Huffel – saksofon altowy i barytonowy, Meinrad Kneer – kontrabas oraz Yorgos Dimitriadis – perkusja, instrumenty perkusyjne. Osiem utworów, 50 minut.

Przed nami trio w podobnym zestawie instrumentalnym, znów spore porcje kameralnych konotacji (za sterami kontrabasu kolejny doskonały muzyk zza naszej zachodniej granicy!), ale też znacząca kontrybucja swobodnego jazzu, który incydentalnie śmiało sięga po atrybuty free. Osiem opowieści trwa tu niewiele ponad trzy kwadranse, zatem domniemanie, iż ta trójka muzyków także świetnie panuje nad formą bliskie jest pewności.

Początek tej historii jest dalece kameralny – rezonujące talerze, mroczny dron barytonu i post-perkusjonalne akcje smyczka na gryfie kontrabasu. Kolejna ekspozycja stawia na dynamikę, budowaną zarówno soczystymi frazami saksofonu, jak i temperamentnym, rozzuchwalonym smyczkiem i koherentnym, niemasywnym drummingiem. Trzecia odsłona zdaje się być kolejnym krokiem tu estetyce free, a zasadza się na duecie dęciaka i perkusji, który utwór otwiera i kończy, w tak zwanym międzyczasie pozostawiając dużo przestrzeni dla popisów smyczkowych. Czwórka wydaje się tu być repryzą jedynki, z kolei piątka śmiało stawia znak równości pomiędzy tym, co do tej pory, a zapowiadanym, ognistym free jazzem. Świetne chwile odnotowuje tu krwisty baryton. Szósta opowieść, to lekka niczym pawie pióro miniaturka, szyta wysoko, z ujmująco taneczną rytmiką. Ostatnie dwie improwizacje chętniej sięgają po rozwiązania kameralne. Nie brakuje efektownych partii preparowanych, szczególnie perkusisty i kontrabasisty, krótkich wdechów i długich wydechów saksofonisty, ale też bardziej dynamicznych interwałów, stanów emocjonalnego rozdygotania. Końcowa narracja w fazie początkowej zdaje się być pożegnalną meta balladą, nasyconą smutkiem smyczka i trwogą barytonu. Znów wszakże w umysłach artystów kiełkuje rytm, który wpycha puentę albumu w jazzowe rozkołysane, a potem zaprasza na żmudną wspinaczkę na finałowe wzniesienie. Także tu, niemal u kresu podróży, garść akcji kontrabasisty znamionuje prawdziwe mistrzostwo kreacji.




George Dumitriu Monk on Viola

Bimhuis, Amsterdam, czerwiec 2022: George Dumitriu – viola. Dziewięć utworów, 44 minuty.

Tytuł nie jest tu jakąkolwiek metaforą. To album, na którym altówka całkiem swobodnie … improwizuje mając za punkt wyjścia kompozycje słynnego pianisty. Nie są to jakieś trzymane w szufladkach, nikomu nieznane rarytasy, ale same theloniousowe hity! Oczywiście muzyka Monka jest dla Dumitriu pretekstem, punktem dramaturgicznego zaczepienia, a znanych i lubianych melodii mistrza trzeba tu szukać nadstawiając dodatkową parę uszu. Nagranie wszakże jest wyśmienite, zawiera brzmienia od soczystego post-baroku do preparowanych eksperymentów i cieszy każdą sekundą swojego trwania.

Na początek niepowtarzalny Evidence! To rytmiczna kołysanka podana szorstkim tembrem, zmyślnie przepoczwarzona w post-barokową balladę. Po niej kolejny nieśmiertelnik Round Midnight – od suchych preparacji po zgrzebną, połamaną melodykę. W kolejnych utworach altowiolinista dostarcza zgrabne post-barokowe riffy uformowane w marszowym szyku, minimalistyczne frazy nasączone echem muzyki dawnej i śpiewne, post-folkowe podrygi, które zdają się być jedynie pretekstem do klecenia bolesnych, umierających fraz. Dezynwoltura estetyczna i stylistyczna dopada nas na każdym kroku i tylko wzmaga poziom zadowolenia z odsłuchu Monk on Viola. Altówka nieustannie łapie tu bakcyla melodii, ale kreatywność wykonawcy sprawia, iż zawsze znajdzie się pretekst do zduszenia brzmienia, złamania rytmu, rozebrania strumienia dźwiękowego na pojedyncze elementy, czy wywrócenia pozornej melodyki do góry nogami. Kolejny evergreen Trinkle Tinkle, grany w wysokim rejestrze z post-klasycznym sznytem, zdaje się pętlić melodię w nieskończoność i szukać ukojenia w pokrętnej, post-monkowskiej dynamice. Album wieńczy pożegnalna pieśń wytargana z samego dna głębokiej krypty. Smutne rozkołysanie, nerwowe szarpanie za struny, gorzki smak czasu, który już nie powróci.

 


Aoa Impro Group Live at Pariser Platz

Der Künste Akademie, Pariser Platz, Berlin: październik 2020: Almut Kühne – głos, Elena Kakaliagou – rożek francuski, Antonio Borghini – kontrabas, Dag Magnus Narvesen – perkusja oraz Floros Floridis – saksofon sopranowy, klarnet basowy. Cztery utwory, 38 minut.

Przed nami międzynarodowy kwintet, która stara się żenić ze sobą tak wiele pod względem estetycznym i stylistycznym, iż w trackie niedługiej ekspozycji zdarzają mu się momenty dramaturgicznego zawahania. Dodatkowo sama rejestracja sprawia niekiedy wrażenie, jakby dźwięki ze sceny chwytane były jednym mikrofonem posadowionym w pewnym oddaleniu od piątki wyjątkowych artystów. Ten album, mimo drobnych ambiwalencji, także zasługuje na miano wyjątkowego. Decyduje o tym choćby wokalistka o tysiącu twarzy, którą znamy z … doskonałego koncertu w Dragonie w towarzystwie zupełnie innych muzyków. Reasumując, cieszymy się tym, co mamy i czekamy na tak zwany ciąg dalszy.

Koncert składa się z ponad dwudziestominutowej części głównej oraz trzech kilkuminutowych, bardziej zwartych dramaturgicznie opowieści. Początek szyty jest niemal klasycznym ściegiem – wysoko posadowionym saksofonem sopranowym i kontrapunktującym go rożkiem. Reszta wchodzi do gry trzymając emocje pod pełną kontrolą. Kameralny songbook z gracją przepoczwarza się tu w rozbudowane, fantazyjne improwizacje, stylowo zagęszczane, a potem gaszone w mrocznych szuwarach. Puentą utworu jest powolny blues posadowiony na intrygująco rozchwianej harmonii. Drugą historię najpierw buduje dysonans nerwowego chamber i łagodnego śpiewu wokalistki, a potem roztańczone pizzicato kontrabasu, który inspiruje kwintet – tu z klarnetem basowym - do efektownego lotu wznoszącego. Kolejna odsłona albumu bazuje na frazach drżących i skowyczących, zdobionych krzykiem wokalistki, dętymi post-melodiami i emocjami nisko posadowionego smyczka. Finałowa część startuje z pozycji wystudzonej kameralistyki, a na etapie rozwinięcia zyskuje zaskakująco silny posmak jazzu, nie bez swingu i synkopy. Ekspresyjna narracja gaśnie na rozmarzonym smyczku, w oparach zalotnej wokalizy.

 

 

wtorek, 14 stycznia 2025

Isabelle Duthoit & Ocnos Arkestra! Chillar todo el d​í​a!


Opowieść o tym, który krzyczał cały dzień powstała w andaluzyjskiej Sewilli. To rodzaj eksperymentalnej opery, której libretto sprowadza się ledwie do kilku słów, a którą nade wszystko wypełnia krzyk wokalistki. To wokół niego toczy się dramat improwizującej orkiestry, wiedzionej notacją graficzną, a złożonej ze skrzypaczki, pianisty, kontrabasisty, perkusisty, gitarzysty i klarnecisty.

Chillar todo el día, to jeden nieskończony strumień dźwięków, zgodnie ze swym tytułem konsumujący kompulsywną ekspresję wokalistki i post-jazzową kameralistykę zespołu instrumentalnego. To mroczne emocje, dla których nie znaleziono ujścia. Definitywnie wspaniałe nagranie!



 

Tygrysi wrzask wzbudza atak post-jazzowej orkiestry, która nabiera masy bogatym spektrum kolektywnej improwizacji. Dynamika, ekspresja niezbyt odległa od free jazzu i dzikie zwierze skrywane za parawanem dźwięków instrumentalnych. Opowieść po kilku minutach wpada w swoiste rozkołysanie – raz syci się mrocznymi dronami, nabiera ulotnej filigranowości, rezonuje i drży, by po chwili eksplodować złymi emocjami niesionymi głosem i grubymi strunami kontrabasu, skrzypiec, gitary i inside piano. Spektrum akcji wokalistki nie ma tu granic. Od szeptu, nieregularnego oddechu, zalotnego cmokania, po rozdzierający trzewia krzyk kipiący złością i diabelską przebiegłością.

Czwarty i piąty epizod opery, to dwie różne drogi na równie ekspresyjny szczyt. Z samego dna ciszy po gorejący wulkan emocji, przez zasieki preparowanych fraz strunowych, zdzieranego gardła i … klarnetowych melodii. Pierwszy peak lepi się z drobnych, rwanych dźwięków, które szybko osiągają stan wrzenia, moment, który wyznacza krzyk wszystkich siedmiu aktorów tego spektaklu. Za drugim razem orkiestra potrzebuje tylko kilku fraz z klawiatury piana i ciepłego wydechu klarnetu, by popaść w spazm black metalowego growlu i instrumentacji noise’ rocka. Ale i ten horror zostaje zmysłowo ugaszony do poziomu gęstej ciszy.

Na początku szóstej odsłony powraca post-jazzowy flow znany z pierwszej części. Towarzyszy mu definitywnie kameralna głębia, która studzi ledwo co wybrzmiałe emocje klarnetowymi wydechami i garścią strunowych preparacji. Orkiestra jest teraz zdolna szyć strugi fonii niezwykle delikatnych, podanych wysokim tembrem, niepokojących, ale jednak studzących emocje. W tej magmie zaskakujących subtelności doskonale czuje się ta mała diablica, prawdziwa królewna pośród plagi krasnoludków. Tymczasem pojawiają się frazy ciepłego fortepianu, a z gardła wokalistki dobywa się kilka słów powtarzanych w nieskończoność. Nie niosą one pociechy, emanują lovecraftowską grozą, syczą jak czarne kocury na wydeptanej ziemi, przy okazji nakręcając spirale instrumentalną i prowadząc orkiestrę na kolejne wzniesienie. Ta akurat droga zdaje się być usłana mnóstwem przeszkód. Melodyjny klarnet szczęśliwie porządkuje ów pochód straceńców i nadaje zakończeniu siódmego epizodu zaskakujący posmak relaksacji.

Kolejna część początkowo zdaje się być mrocznym pomrukiwaniem – tak z gardła, jak ze strun, czy glazury werbla. Definitywnie słyszymy język hiszpański, który niesiony strumieniem klawiatury i strun, doprowadza nas na kolejny black metalowy summit. Tu hałasują już wszyscy, choć każdy na swój sposób fakt ów artykułuje. W gorejącym tyglu zła najszybciej odnajduje się post-jazzowa sekcja rytmu, która wyprowadza flow do bardziej oświetlonego obszaru. Faza pozornego kojenia zszarganych nerwów usłana jest teraz imitacyjnym dialogiem wokalistki i klarnecisty. Pojawia się melodyjna gitara, rezonujące struny fortepianu i kilka dramaturgicznych powtórzeń, które na moment formują opowieść w strugę mglistego ambientu. Tym razem flow wydostaje się na suchy ląd dzięki post-rytmicznej inicjatywie kontrabasisty, wspieranego adekwatną porcją krzyku wokalistki. A na zakończenie epizodu - orkiestra tutti!

Dziesiąty fragment tej szalonej podróży wydaje się nad wyraz śpiewny, choć od wokalistki dobiegają jedynie piski i nerwowe oddechy. Oniryczna huśtawka zdobiona jest ambientem gitary i kolejną porcja głosowych wspaniałości, której raz brzmią niczym puzon, innym razem jak harfa, a w ostatecznym rozrachunku okazują się bluzgami pijanej diwy operowej. Każdy uczestnik spektaklu staje się teraz rozdygotaną struną. Pojawia się rytm wiedzionym kontrabasowym dronem. Emocje rosną, instrumentacja pęcznieje, skrzypce tańczą. Ale ta droga, to nie wejście na szczyt, raczej rozległa, górska kotlina. Finałowa ekspozycja pełna jest bólu, trwogi, perkusjonalnego rozwibrowania. Mroczne uspokojenie, skowyt wyczekiwania, mozolne zbieranie sił na wydanie ostatniego tchnienia. Strunowe preparacje i rytmiczny oddech wokalistki kierują jednak ansambl na niespodziewane wzniesienie. Opowieść formuje się w efektowne crescendo, które ostatecznie kona na barkach nasączonej prądem gitary.

 

Isabelle Duthoit & Ocnos Arkestra Chillar todo el día (Sentencia Records, CD 2024). Isabelle Duthoit – głos, Alejandro Rojas Marcos – fortepian, Luz Prado – skrzypce, Marco Serrato – kontrabas, Borja Díaz – perkusja, Pedro Rojas Ogáyar – gitara elektryczna, Gustavo A. Domínguez Ojalvo – klarnety i koncepcja muzyczna (notacja graficzna dla improwizacji) oraz Ana Sánchez Acevedo – tekst i scenografia. Nagrane w Espacio Turina, Sevilla, listopad 2021. Jeden utwór podzielony na jedenaście części, łącznie 70 minut.



piątek, 10 stycznia 2025

The January’ Round-up: Spinifex! Dos Reis! Acqua Pesante! Costa! Gold Mother! Cume! Sã Bernardo! Talagbusao! Orquesta Inorgánica! Conflations! H.u.M.o! Suter & Chmiel!


Zapraszamy na pierwszą w nowym roku zbiorówkę świeżutkich recenzji, czyli na odczyt, tudzież odsłuch całego mnóstwa pachnących nowością albumów, wydanych – co oczywiste – jeszcze w starym, zapleśniałym roku 2024.

W ujęciu stylistycznym będziemy jak zwykle balansować na linie – jazz-rockowy downtown funk, post-melodyjna, gitarowa podróż w nieznane, sonorystyczne, dronowe i elektroakustyczne eksperymenty, loftowy free jazz, gitarowe post-fussion-psycho, ponadgatunkowa orkiestra, filmowy soundtrack i radiowe słuchowisko, wreszcie klasyka kreatywnego jazzu podana w nowoczesnej oprawie. Artyści znani i lubiani, ale też sporo nowych nazwisk do zapamiętania.

Zaczniemy od międzynarodowej i niepowtarzalnej formacji Spinifex, napotkanej tym razem w Brukseli. Potem wiele godzin spędzimy w Portugalii, albowiem aż siedem albumów będzie z tą piękną krainą związanych (nie bez akcentów włoskich i holenderskich). Nasz trip kontynuować będziemy w dalekiej Argentynie, skąd pochodzą kolejne trzy wydawnictwa (nie bez akcentów szwajcarsko-niemieckich). Zbiorówkę domkniemy zaś elektroakustycznym ujawnieniem krajowym, poczynionym w międzynarodowym towarzystwie.

Zabawa będzie przednia! Bądźcie tego pewni! Welcome to heaven & hell of improvised music!



 

Spinifex Undrilling the Hole (Tone Records, CD 2024)

Werkplaats Walter, Bruksela, luty 2024: Tobias Klein – saksofon altowy, kompozycje, Bart Maris – trąbka, John Dikeman – saksofon tenorowy, Jasper Stadhouders – gitara, Gonçalo Almeida – bas elektryczny, Philipp Moser – perkusja. Siedem utworów, 55 minut.

Do już dziewiąty album, związanej z Holandią, międzynarodowej załogi Spinifex! Tym razem materiał kompozytorski dostarcza wyłącznie niemiecki alcista, a nagranie skrzy się od emocji, zadziornych, jazz-rockowych fraz, funkowego drive’u i mnóstwa skojarzeń z najlepszymi dokonaniami nowojorskiego Downtown z zabawnych lat 90. ubiegłego stulecia. Nade wszystko zaś sekstet niesie nam jakość – to po prostu doskonałe granie!

Nasączone rockiem, energetyczne otwarcie stawia nas do pionu! Dęty wykop soczystej melodii i intrygujący passus gitary wplątany w rozbudowaną ekspozycję tematu. Faza improwizacji jest gęsta, realizowana kolektywnym strumieniem. Druga opowieść, chyba jako jedyna na płycie, zasługuje na miano spokojniejszej wycieczki. Mroczne otwarcie, smutne melodie, ciekawe akcje w podgrupach. Trzecia odsłona trwa ponad dwanaście minut i nieodwołalnie pachnie jazz-rockowym, nowojorskim graniem. Rodzaj obsesyjnego tańca, który na etapie ledwie odczuwalnego spowolnienia staje się niemal heavy metalową ekspozycją. Kolejne dwa epizody przynoszą dodatkowe atrakcje – gitarowe preparacje, masywny riff basu, który podrywa sekstet do efektownego lotu, wreszcie rozhuśtane, funkowe spiętrzenie. Szósta opowieść nie stroni od taneczności, ale realizowanej ze szczególną swobodą. Muzycy świetnie się bawią, puszczają do nas oko i zachęcają do tego samego. Finałowa kompozycja rodzi się w tumulcie pick-up’owych zgrzytów, dętych pokrzykiwań i masywnych stempli sekcji rytmu. Znów stawia na rockowe emocje, nie dając chwili wytchnienia. Funk is not dead! Tańczmy do utraty tchu!



 

Marcelo dos Reis Life...Repeat!!! (Miria Records, CD 2024)

Academia de Música CNM, maj 2024: Marcelo Dos Reis – gitara, gitara preparowana, głos. Cztery utwory, 47 minut.

Trzeci solowy album naszego ulubionego portugalskiego gitarzysty zdaje się być kolejnym ważnym krokiem na jego artystycznej drodze. Ten wątek w twórczości Marcelo ma od początku bardzo osobisty charakter. Debiut był rodzajem uporządkowanej improwizacji, drugi album koncentrował się na formie i kompozycji, ten trzeci wydaje się łączyć oba wątki i pokazywać to, co najlepsze w samotnej podróży Portugalczyka. Długa, ponad 25-minutowa pieśń otwarcia decyduje tu o wszystkim, ale trzy kolejne, znacznie krótsze historie, także budują wartość całego przedsięwzięcia.

Dos Reis od startu prezentuje nam dwie warstwy narracji. Jedną z nich jest puls rytmu, pozostający w tle, ale obecny w trakcie całego utworu. Na jego bazie artysta buduje wątek główny, który inicjuje spokojnym, delikatnym fazowaniem. Ta opowieść ma wielowątkową intrygę i bogatą dramaturgię z kilkoma punktami zwrotnymi. Po siódmej minucie w grze pojawia się smyczek, który nadaje historii post-barokowy sznyt. Towarzyszy mu ekspozycja wokalna, niesiona wysokim tembrem, nasycona melancholijną melodyką. W dalszej części muzyk dokłada akcenty jazzu, post-klasyki, a nawet rockowe ornamenty. Samo zaś zakończenie przepełnione jest smutkiem, niepozbawione wszakże na poły radosnych refleksji. Druga opowieść znów pełna jest melodii, która sączy się na ambientowym tle. Wątki pętlą się, pudło rezonansowe gitary trzeszczy, uroda chwili zdaje się eksplodować. Kolejna historia sięga po nisko posadowione frazy, które budują nowy puls opowieści, osadzony w mrocznej poświacie. Górą snuje się zaś melodia, którą intrygująco dewastuje pojawienie się nerwowego smyczka. Końcowy utwór na starcie jest strugą minimalistycznych flażoletów. Wydaje się tęskną balladą, we wnętrzu której tli się bardziej energiczne życie, ale nie jest nam dane tego doświadczyć.



 

Acqua Pesante Shaping the Time (Phonogram Unit, DL 2024)

Waveahead Studio, Monopoli, Włochy, styczeń 2024: Carlo Mascolo – puzon no-input, Hernâni Faustino – kontrabas oraz Giacomo Mongelli – perkusja. Siedem utworów, 45 minut.

Spotkanie z nowościami portugalskiego Phonogram Unit zaczynamy od tria z udziałem dwóch muzyków włoskich. To wyjątkowe nagranie – nietypowo brzmiący, zdekonstruowany puzon, silnie zrytmizowana dramaturgia, wreszcie inspiracja malarstwem na etapie komponowania/ predefiniowania improwizacji. To ostatnie, to tzw. spacjalizm, czyli poszukiwanie dodatkowego wymiaru. Koncepcja w kontekście całości tego wyśmienitego nagrania, zdecydowanie w punkt.

Kształtowanie Czasu zaskakuje na każdym etapie podróży! Nagranie ma post-jazzowy sznyt, lubi powtarzające się frazy, ale nade wszystko hołubi rytm, który nie zawsze sytuowany jest w głównym nurcie narracji. Króluje puzon, który brzmi tu na tysiące sposobów. Czasami przypomina zepsuty silnik elektryczny, innym razem piszczy jak przepalony amplifikator – charczy, rzęzi, dusi się własnym oddechem. Czysto frazuje w zasadzie dopiero pod koniec albumu, jakby brał w nawias wszelkie dotychczasowe szaleństwa. Jego brzmienie determinuje często dramaturgię całej improwizacji, ale wraz z minimalistycznie usposobioną perkusją bywa też rytmicznym tłem dla kontrabasu. Ten ostatni frazuje w najszerszym możliwym spektrum, od jazzowego pizzicato do barokowego arco, raz za razem zdobiąc opowieść doskonałymi ekspozycjami. Trudno w tak udanie skonstruowanym i zbilansowanym albumie wskazywać momenty szczególnie zasługujące na wyróżnienie. Utwór czwarty sprawia wrażenie akcji free chamber, ale rosnąca gramatura rytmu karze ten trop gatunkowy porzucić. W części szóstej wszystko pachnie czerstwym bluesem, a dodatkową atrakcją jest głos. Z kolei w ostatnim odcinku pojawia się brzmienie fletu, ale autorem tych dźwięków nie jest puzonista. So, suprice by suprice.



 

Hugo Costa/ Aaron Lumley/ Aleksandar Škorić Inne Graasj (Phonogram Unit, CD 2024)

Jazzblazzt, Neeritter, Holandia, grudzień 2023: Hugo Costa – saksofon altowy, Aaron Lumley – kontrabas oraz Aleksandar Škorić – perkusja. Cztery utwory, 48 minut.

Tym razem wątek jest zdecydowanie holenderski, choć kraje pochodzenia artystów, to niemalże cały świat. Spotkanie o definitywnie free jazzowym zabarwieniu, tkane wszakże z gracją, niemasywne, jakby zatopione w starej, dobrej estetyce nowojorskiego, loftowego jazzu lat 70. ubiegłego stulecia. Nie ma specjalnych zaskoczeń, po prostu dobrze się tego słucha – czasami to wystarcza.

Otwarcie koncertu, który jest nieprzerwanym strumieniem dźwięków, jest spokojne, osadzone na kontrabasowym smyczku. Naturalny, żywiołowy drumming i melodyjny, lubiący pętle powtórzeń saksofon altowy zgrabnie uzupełniają trzyosobową narrację. Wspomniany smyczek często decyduje tu o dramaturgii, a jego barwne, niekiedy post-barokowe interludia stanowią choćby o … zmianie traku na dysku. Improwizacja prowadzona jest na dużej swobodzie, ale muzycy trzymają ekspresję pod pełną kontrolą. Szczególnie urokliwy zdaje się być start trzeciego epizodu – najpierw szyty wyjątkowo zmysłowym smyczkiem, potem doprawiony dęciakiem, który brzmi niczym rosyjska bałałajka. Po udanej introdukcji artyści brną w dobrze zbilansowany taniec, w akcjach dynamicznych czują się bowiem najlepiej. Ostatni fragment koncertu otwiera nieco przesłodzony alt, ale opowieść na etapie rozwinięcia znów nabiera loftowego posmaku, uczepiona matowej melodyki, zatopiona w tumanach post-jazzowego kurzu.



 

Gold Mother Pecado (Phonogram Unit, DL 2024)

Alfarim, Portugalia, czas nieznany: Margarida Azevedo – głos, Luís Guerreiro – trąbka, elektronika, Jorge Nuno – gitara, Hernâni Faustino – kontrabas oraz Flak – perkusja. Cztery utwory, 29 minut.

Ostatnia z nowości Phonogram Unit sprawia wrażenie soundtracku do nienakręconego filmu. Na jego obraz składa się melorecytacja, równy, rockowy rytm kontrabasu i perkusji, wreszcie roztańczone na pogłosie, nie bez elementów psychodelii, gitara i trąbka. Kolejne odcinki tej opowieści rosną w czasie. Ta pierwsza jest ledwie zajawką, ta ostatnia trwa ponad dwanaście minut. Dramaturgia budowana jest bardzo powoli. Gdy w końcu dopada nas wartka akcja, a film naprawdę nabiera rumieńców, album kończy się zgrabnym ruchem edytorskiego skalpela.

Po krótkim gemie otwarcia, w trakcie drugiej odsłony zdaje się, że odbywamy spacer mrocznym nadbrzeżem. Historia jest zdecydowanie niewesoła, pachnie miejskim bluesem zdobionym gitarą i trąbką. W części trzeciej pojawiają się pierwsze, intrygujące komplikacje. Swawoli kontrabasowy smyczek, gitara nabiera sfuzzowanego brzmienia i łyka spore porcje kwasu, perkusja zagęszcza ścieg, trąbka płynie coraz masywniejszym pogłosem, a głos uderza w bardziej dramatyczne tony. W ostatniej części muzycy upraszczają fakturę rytmu, ale łamią go bezustannie, gitara preparuje, a zatubowana trąbka sączy cool-jazzowe melodie. Głos na chwile milknie. Mglista atmosfera poranka po kolejnej trudnej nocy daje się wszystkim we znaki, ale tempo i poziom kwasowości ekspozycji niespodziewanie rosną. Finał, jako się rzekło, sprawia wrażenie nagłej śmierci.



 

João Clemente, Jorge Nuno & Nuno Santos Dias Cume (Profound Whatever, DL 2024)

Profound Whatever Studio, październik 2024: João Clemente – gitara elektryczna (kanał prawy), instrumenty perkusyjne i elektronika, Jorge Nuno – gitara elektryczna (kanał lewy) oraz Nuno Santos Dias – instrumenty klawiszowe. Dziesięć utworów, 41 minut.

Czas na opowieść z cyklu Muzyka improwizowana z Portugalii nie jedno ma imię! Zapraszamy do świata elektrycznych gitar i instrumentów klawiszowych, których narracja daleka jest od jazz-rockowego fussion – lubi hałas, zabawy na gitarowych przetwornikach, a także oniryczną ciszę dogorywających wzmacniaczy. Od razu zaznaczmy, iż nagranie nie w każdej sekundzie powala nas na kolana, ale te chwile, gdy muzycy dają się ponieść noise’owemu temperamentowi, zdecydowanie dają się lubić. Z pewnością mogłoby być ich zdecydowanie więcej.

Owe chwile hałaśliwego uniesienia muzycy serwują nade wszystko w utworach drugim i siódmym. Najpierw jest nim potok silnie sfuzzowanych, gitarowych riffów, nasączonych nutą psychodelii, która zapewne niesie się z klawiatury instrumentu o nazwie własnej waldorf. W drugim przypadku brzmienie jest podobne, a całość intrygująco pulsuje, podsycana elektroniką i przewrotną melodyką. Pozostałe utwory na płycie płyną dość leniwym strumieniem, tylko incydentalnie zdobionym mikro zgrzytami, czy pick-up’owymi niespodziankami. W ich trakcie słyszymy bicie zegara, albo frazy akustycznego piana. Muzycy dobrze czują się w onirycznej post-psychodelii, ale bywa, że złoża ich improwizatorskiej kreatywności wyczerpują się, jak choćby w pożegnalnej, dziesiątej odsłonie.



 

Sã Bernardo Variações Poses Petros (Colectivo Casa Amarela, Kaseta/DL 2024)

Czas i miejsce akcji nieokreślone: Violeta Azevedo – flet, Yaw Tembe – trąbka, Nuno Torres – saksofon altowy, Mestre André – no-input mixer oraz Bá Alvares – kontrabas. Sześć utworów, 42 minuty.

Sytuacja dramaturgiczna tego albumu zasługuje na szczególną uwagę. Z jednej strony akustyczny strumień dętych, minimalistycznych powiewów fletu, trąbki i saksofonu altowego, z drugiej narzędzia akustycznego feedbacku – mikser, który nic nie ma na wejściu i kontrabas, a może bardziej jego pudło rezonansowe. Nagranie składa się z sześciu odcinków, które są do siebie na tyle podobne, iż po prawdzie nie wiemy, czy nie są przypadkiem sześcioma feedbackowymi wariacjami na temat akustycznego materiału bazowego. Efekt jest więcej niż intrygujący, lokowany raczej w eksperymentalnej muzyce współczesnej niż improwizowanej, ale to tylko wzmacnia naszą ciekawość.

To opowieść budowana z niebywałą powściągliwością i pieczołowitością. Separatywnie płynące strumienie dętych dźwięków lepią się po fazie introdukcji w jednorodny dron, który zdaje się być budowany stevensowską metodą improwizacji w dużej grupie zwaną sustained piece. Ów dron żyje, coś się w nim nieustannie rodzi, ale też permanentnie umiera. Wokół niego formuje się warstwa feedbacku – na początku, to delikatna mgiełka, pod koniec syntetyczna powłoka nieprzepuszczająca powietrza, sprawiająca, iż akustyczna baza zostaje zbita w jeden matowo brzmiący, dęty wyziew nieokreślonego pochodzenia. W kolejnych częściach/ mutacjach mamy wrażenie, iż strona akustyczna zaczyna przeważać, odzyskiwać wigor, ale zaraz potem to samo myślimy o warstwie feedbacku. Niekiedy miota nami uczucie klaustrofobii, choć w tym samym momencie dopada nostalgia chwili. Z czasem faktura feedbackowa zaczyna basowo pulsować niczym dogorywający syntezator. Ostatnia minuta, to już tylko umierające echo dźwięków, które od dawna nie istnieją. Definitywnie dysonans poznawczy jest tu naszym stałym partnerem, podobnie jak ogromna przyjemność z faktu obcowania z tak oryginalną produkcją. 




Talagbusao Talagbusao (Robalo Music, CD 2024)

Timbuktu Studios, Lizbona, lipiec 2023: João Carreiro – gitara, João Gato – saksofon altowy, Margaux Oswald – fortepian oraz João Valinho – perkusja. Pięć utworów, 34 minuty.

Przed nami nie pierwszy dziś projekt portugalski ze znaczącym akcentem międzynarodowym – w tym wypadku bardzo lubianą przez nas pianistką związaną ze sceną kopenhaską. Bazą dla tego swobodnie improwizującego kwartetu jest z pewnością post-jazz, ale nie brakuje tu śladów wytrwanej kameralistyki. Każdy z artystów wnosi wiele do obrazu całości, każdy potrafi zaskoczyć zarówno pomysłem dramaturgicznym, jak i brzmieniem instrumentu. Zdaje się, że dla wszystkich uczestników kwartetu, to ważny album w dotychczasowym dorobku artystycznym.

Inicjacja albumu jest definitywnie kolektywna i tak będzie się działo w trakcie całego, niezbyt długiego nagrania. Pianistka frazuje marszowym krokiem, gitarzysta i saksofonista pozostają w ciągłym dialogu, a ramy improwizacji, wyznaczane przez precyzyjnie punktującego drummera, stymulują kreatywność w każdym obszarze. Artyści dbają o emocje, a ich droga ku wyzwolonemu free jazzowi wydaje się na tym etapie otwarta. Dla przeciwwagi druga improwizacja usłana jest kameralnymi zdobieniami. Z jednej strony post-klasyczna zaduma pianistki, z drugiej intrygujące zgrzytanie gitary. Trzecia opowieść nie trwa nawet trzech minut, ale jakości w niej mnóstwo, zwłaszcza w obszarze inside piano. Czwarta odsłona jest tą najbardziej agresywną, dynamiczną, doposażoną świetnymi interakcjami. Ale i tu nie brakuje zaskoczeń – choćby piękna faza spowolnienia z intrygującą ekspozycją deep piano with cymbals. Finałowa improwizacja, to mroczne, wystudzone otwarcie, wyśmienite post-jazzowe small games na etapie rozwinięcia, wreszcie barwne zakłócenia gitary i mnóstwo kreatywności ze strony perkusisty na etapie zakończenia.



 

Orquesta Inorgánica Viaje hacia lo inesperado (Neue Numeral, DL 2024)

Studio Haciendo Discos, Tandil, Argentyna, lipiec 2024: Maria Eugenia Irianni - flety, Ana Vocaturo – klarnet, Sandra Chariatti – saksofon altowy, klarnet, Fabian Bullotti – flet, saksofon sopranowy i tenorowy, Juan Pantusa – puzon, Enrique Sarraquigne – saksofon tenorowy, Jorge Torrecillas – saksofon tenorowy i altowy, kompozycje, dyrygentura, Anibal Tobos – saksofon tenorowy, Karina Altamiranda – głos, Ezequiel Lavayen – fortepian, elektronika, Juanita Flores Arce – głos, Mario Alba – kontrabas, Daiana Grierson – perkusja oraz gościnnie śpiewająca Guillermina Moroder. Sześć kompozycji, 70 minut.

Wątek argentyński naszej zbiorówki rozpoczynamy z wysokiego C! Ten duży skład, wiedziony kreatywnością i zwinnymi kompozycjami Jorge Torrecillasa, znamy już z płyty debiutanckiej, a samego lidera z albumów dla Discordian Records, a także koncertów w naszym pięknym kraju. Nowa edycja Organicznej Załogi przynosi prawdziwie epicką opowieść, która zaczyna się w oparach swingującego jazzu, przechodzi przez wszystkie stadia kreatywnej kameralistyki, by dotrzeć nawet do wariacji operowych. Nagranie niezwykłe, absolutnie warte każdej z siedemdziesięciu minut, które trwa.

W ujęciu instrumentalnym OI, to osiem pełnokrwistych dęciaków, trzy powabne, wielojęzyczne głosy kobiece i rozbudowana sekcja rytmu z fortepianem, kontrabasem i perkusją. Słowo się rzekło, album rozpoczyna się w swingujących klimatach swobodnego post-jazzu, który nasycony jest ekspresyjnymi, na ogół kolektywnymi akcjami. Druga opowieść przenosi nas do świata braxtonowskich łamańców rytmicznych. Po imponującej introdukcji zmysł dramaturgiczny Torrecillasa zaprasza do krainy kreatywnej kameralistyki, pełnej urokliwych drobiazgów wytrawnej orkiestracji. W trzeciej odsłonie na froncie opowieści sytuują się wokalistki – od mruczenia i wzdychania po arie niemal operowe. Narracja sięga tu po wszystko, co najlepsze – jest orkiestrowy rozmach, kameralne interludia i post-jazzowe puenty. Dużo ciekawego dzieje się w podgrupach, szczególnie wokół głosów i kontrabasu, nie brakuje nawet post-klasycznej ekspozycji piana. Czwarty utwór zdaje się kontynuować rozmach poprzedniczki - dodatkowo doposażony zostaje w rytmiczne, bardzo ekspresyjne rozwinięcie i puentę wypowiedzianą w języku francuskim. W ostatnich dwóch kompozycjach powraca w większym wymiarze post-jazz. Znów trochę rytmicznej gimnastyki, kameralne zdobienia, wreszcie udane akcje fletu i wokalistek, barwione mnóstwem dętych komentarzy. W finałowej części piękna klamra dramaturgiczna - powraca swingując flow, bystre synkopy i jakże smakowite, jazzowe solówki.



 

Morelli/ Moser/ Neumann/ Zimmerlin Conflations (Neue Numeral, DL 2024)

Jazzcampus, Bazylea, marzec 2023: Luciana Morelli – głos i pomysł (inspirowany poezją Robina Myersa), Christian Moser - oud i głos, Andrea Neumann - inside piano i głos oraz Alfred Zimmerlin – wiolonczela i głos. Dziewięć utworów, 35 minut.

Oglądaliśmy już dziś film, może teraz czas na słuchowisko radiowe? Album Conflations jest zdominowany przez recytowaną poezję, oprawioną w misterną plecionkę akustycznych dźwięków strun, zatem żartobliwy ton poprzedniego zdania wcale nie jest bezzasadny. Tym razem argentyński jest tylko wydawca i artystka, która odpowiada za dramaturgiczny zamysł albumu.

Nagranie otwierają szmery, szepty, słowa wypowiadane półsłówkami i drobne, post-kameralne zdobienia instrumentalne. Całość charakteryzuje się pewną teatralnością i z góry zadekretowaną nerwowością. Można odnieść wrażenie, że znajdujemy się w stogu siana, a dźwięk przelatującego owada znamionuje burzę z piorunami. Dominująca w nagraniu akustyka od czasu do czasu zdobiona jest plamami brzmienia na poły syntetycznego. W czwartej odsłonie doświadczamy czegoś na kształt kulminacji - opowieść napina mięśnie i zrywa minimalistyczną powłokę. W części piątej muzycy szyją narrację bardziej linearnym ściegiem, dzięki czeku zyskuje ona na atrakcyjności. Kolejny odcinek także niesie garść emocji, a zaraz po nim słyszymy dźwięki amplifikowanych strun, co ciekawie dysonansuje przestrzeń dramaturgiczną dzieła. Album wieńczy trzydziestosekundowa ekspozycja, która zdaje się być najbardziej ekspresyjnym momentem zdarzenia. Być może powinniśmy wsłuchać się w słowa, ale to wymagałoby lepszej znajomości języka i większego skupienia.



 

Formica/ Albarracín/ Macchioli/ Maggiori/ Bustamante/ Mingrino H​.​u​.​M​.​o (dForma, DL 2024)

Mirífico Estudio, Buenos Aires (?), Czerwiec 2024: Lucas Albarracín – rożek, Juan Ignacio Macchioli – saksofon altowy, Matías Formica – saksofon barytonowy, klarnet basowy, Lisandro Maggiori – gitara, Ramiro Bustamante – kontrabas oraz Lucas Mingrino – perkusja. Cztery kompozycje (dwie własne, Lacy, Hemphill), 35 minut.

Przed nami argentyński sekstet w przestrzeni wysokogatunkowego jazzu. Precyzyjnie zadekretowane kompozycje, soczyste improwizacje i dużo dobrej zabawy. Na tapecie dwa utwory własne i dwie kompozycje jazzowych legend. Świetnie słucha się tego nagrania, zwłaszcza, że wzorem niemal każdej propozycji z tamtej części świata, szczególnie z udziałem Matíasa Formici, opowieść jest wstrzemięźliwa w formie i nieprzegadana choćby przez sekundę.

Pierwszy temat doskonale konsumuje cechy albumu, jakie nakreśliliśmy powyżej – roztańczona, melodyjna kompozycja podana gęstym tembrem trzech dęciaków i mięsistej sekcji rytmu. Tonacja delikatnie molowa, rytm intrygująco pokomplikowany i mnóstwo jakości na etapie improwizacji (szczególne brawa dla barytonisty!), prowadzonych zarówno kolektywnie, jak i w podgrupach. Nie bez znaczenia jest także drobny, rockowy dysonans gitarzysty. Druga opowieść silniej trzyma się swingującej historii gatunku, zdobiona urokliwymi interludiami realizowanymi na wydechu. W trzeciej odsłonie króluje Steve Lacy, a kameralna narracja prowadzona jest pod dyktando klarnetu basowego. Wreszcie efektowny finał płyty, czyli blues Juliusa Hemphilla. Marszowe tempo, rozśpiewane dęciaki, dużo gitary i nieskrępowanej zabawy. Prowadzoną na ogół kolektywnie akcję intrygująco wzbogacają dęte dialogi. Ostatnia prosta, pełna dynamiki, doskonale reasumuje cały album.




Sheldon Suter & Jacek Chmiel Zooréalism (Synergetic Sonance, DL 2024)

Czas i miejsce akcji nieokreślone: Sheldon Suter – instrumenty perkusyjne, cytra, gramofon oraz Jacek Chmiel - elektronika, field recordings, singing bowls. Sześć utworów, 46 minut.

Czas na kolejną na tych łamach elektroakustyczną przygodę Jacka Chmiela. Tym razem poczyniona ona została w towarzystwie artysty skoncentrowanego na instrumentach perkusyjnych, zatem Polak, zapewne bez słowa sprzeciwu, objął tu nade wszystko rolę konstruktywnego elektronika, który wspiera się nagraniami z miasta i garścią śpiewających miseczek. Cała mikstura smakuje nam od pierwszej do ostatniej minuty, a w ważnych dla dramaturgii momentach potrafi nabierać zaskakującej intensywności. Wtedy, niejako przy okazji, zdaje się nawiązywać estetycznie do wczesnych, post-industrialnych eksploracji brytyjskiego AMM.

Pierwsza z sześciu opowieści ma dość perkusjonalny anturaż, wzmagany biciem metronomu, a bogacony elektrycznymi zgrzytami, które śmiało mogłyby pochodzić z table guitar. Mroczny, oniryczny dron zdaje się tu być idealnym puentą. Dwie kolejne ekspozycje tkane są z fraz najmniejszych z możliwych. Pomiędzy plamami szumów i szelestów snują się zagubione post-melodie, niekiedy brzmiące niczym zdezelowane pozytywki. Słyszymy także odgłosy stołu bilardowego i bijące dzwony. W czwartej części porcja nagrań terenowych wydaje się wyjątkowo masywna, przytłacza opowieść ciężarem miejskiej, zgrzebnej rzeczywistości. Klimat post-industrialny rodzi się tu niejako samoczynnie, przepoczwarzając najlepszy fragment albumu w mantrę zła, grozę opresji bez wyjścia. Ratunkiem okazują się … zabawne sample. W piątej historii powraca perkusjonalna faktura, jaką poznaliśmy w pierwszej odsłonie. Tu sytuacja sceniczna robi się dalece dynamiczna, a jej podsumowaniem okazuje się strumień fonii przypominający warkot silnika elektrycznego. Finałowa ekspozycja drga i pulsuje, syci się akustyką, którą zakłócają elektroniczne usterki na łączach. Definitywnie głośna narracja na zakończenie zwija się w mroczny, posępny kokon elektrokaustyki.




wtorek, 7 stycznia 2025

AMM in AURA!


Fińskie Turku, Muzeum Sibeliusa. Potężny, betonowy budynek w kształcie prostokąta - cztery wejścia, nisko zawieszony sufit. Przy jednej ze ścian coś na kształt sceny, ale pozostającej na tej samej wysokości, na której znajdują się krzesełka dla publiczności. Post-industrialna zgrzebność, modernistyczna dosłowność. Na rzeczonej scenie czarny fortepian, perfekcyjnie nastrojony, obiekt definitywnie muzealny, którego nie wolno dotykać poza wyznaczoną do tego celu strefą klawiatury. Obok perkusjonalia - wielki talerz zawieszony na stojaku, bęben basowy i smyczki. W pewnym oddaleniu od sceny usytuowany jest klawesyn. On także zostanie w odpowiednim momencie wzruszony do wydawania dźwięków. Dla publiczności przygotowano sto pięćdziesiąt siedzisk. Zajętych jest ponad sto z nich. Bez zbędnych zapowiedzi na umownej scenie pojawiają się John Tilbury i Eddie Prévost. Jest dokładnie 8 października 2016 roku, godziny późno popołudniowe. Czas zacząć misterium AMM.



 

Pierwsze fonie dochodzą z głębokiej ciszy. To być może jedynie echo tajemniczego szelestu z oddali. Po niedługiej chwili pojawiają się ekspozycje dźwiękowe, prawdziwie filigranowe, niesione jeszcze delikatniejszym rezonansem. Skupienie muzyków wydaje się wręcz bolesne. Gdy nagle John uderza w czarny klawisz, mamy wrażenie, że to burza z piorunami. Pośród niezbyt rozbudowanego strumienia dźwiękowego dominuje wszakże programowa filigranowość - nawet wysokie piski Eddiego, będące wynikiem tarcia smyczkiem po krawędzi talerza, wydają się całkowicie bezbronne wobec upływu czasu i martwego echa. Poszczególne frazy rozchodzą się po podłodze niczym jadowite, ale leniwe węże. Reakcyjne echo nie jest długie, łamie się po niedługim czasie, w zetknięciu z murem albo bardziej subtelną gramaturą publiczności. Barwa dźwięku zdaje się często zmieniać, być może także dlatego, iż muzycy zmieniają pozycje, w których wydają dany dźwięk. Spektrum foniczne koncertu jest bardzo szerokie - być może liczba mikrofonów, którym zbierane są dźwięki jest tu dalece ponadnormatywna.

John wie, że nie może preparować instrumentu, gra zatem nieco inaczej. Choćby wtedy, gdy swobodnie nuci linearną meta melodię, nasączoną wytrawną post-klasyką. Eddie frazuje bardzo podobnie. W okolicach piętnastej minuty ich ekspozycja nabiera pewnej zaskakującej intensywności. Po kolejnych kilku minutach od strony fortepianu zaczynają docierać tajemnicze dźwięki, pojękiwania, które z pewnością nie pochodzą z klawiatury. A jednak jakiś rodzaj preparacji? Eddie tymczasem szuka niskich fraz, całe jego muzyczne akcesorium zaczyna drżeć. John również osadza swoje frazy tuż nad podłogą. Na tym etapie koncertu ekspozycje obu artystów brzmią często prawie identycznie. Gdy z flanki perkusjonalnej słyszymy dźwięk dzwonka, flanka fortepianowa dostarcza podobną fonię. Tymczasem na moment salę opanowuje talerzowa feeria. Narracja z każdą sekundą zdaje się jednak zbliżać do poziomu ciszy.

Dokładnie w połowie koncertu słyszymy kroki. Po chwili już wiemy, że John przeniósł się w inne miejsce i zaczyna wydobywać dźwięki z klawesynu. Są lekkie, melodyjne, zawieszone w próżni, jakby brały w nawias cały anturaż koncertu. Eddie najpierw milknie, potem cedzi strzępy rezonujących fonii, które dostają dodatkowego echa. Dźwięki z jego talerza niosą się coraz wyżej, zaczynają przypominać śpiew ptaków. Po kilku minutach John powraca do fortepianu i frazuje z nową energią, niemal unosi się w powietrzu. Po zdawkowej reakcji Eddiego opowieść niespodziewanie zamiera w absolutnej ciszy. Ta trwa do momentu, w którym John intensywnie uderza w klawiaturę. Reakcja Eddiego jest również dość energiczna. Piano grzmi, talerz rozpacza.

Po czterdziestej minucie narracja zaczyna formować się w coś bardziej zwartego, niemal linearnego. Z jednej strony klawiszowa repetycja, z drugiej na poły rytmiczne tarcia po glazurze bębna basowego. Muzycy szyją teraz opowieść, która z każdą sekundą staje się bardziej minimalistyczna, poszukująca klasycznie pojmowanej melodyki. Dźwięki znów stają się śpiewne i wznoszą coraz wyżej, ponownie niesione nade wszystko pianistycznymi powtórzeniami.

Ostatnie pięć minut koncertu, to systematycznie odchodzenie w cień. John prawie milczy, rezonujące frazy Eddiego stają się definitywnie filigranowe, aż po pojedyncze uderzenia, delikatne niczym sakralne wyniesienie. W końcu nastaje cisza. Trwa ponad minutę. Potem już tylko oklaski – te trwają niemal dwie minuty. Licznik odtwarzacza zatrzymuje się na wskazaniu 60:43.

 

AMM Aura (Matchless Recordings, CD 2024). Eddie Prévost – instrumenty perkusyjne oraz John Tilbury – fortepian, klawesyn. Nagrane w Turku, Finlandia, październik 2016. Jedna improwizacja, 60 minut i 43 sekundy.



niedziela, 5 stycznia 2025

Benjamin Whitehill, Paolo Possidente, Cate Hops i Giorgio Alloatti zainaugurują kolejny rok cyklu koncertowego Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

Na pierwszy tegoroczny koncert cyklu Spontaneous Live Series zapraszamy do poznańskiego Dragon Social Club we czwartek 9 stycznia o godzinie 20.00.

 

Nowy rok koncertów muzyki improwizowanej zacznie się od konstruktywnego eksperymentu dźwiękowego, tak by nikt nie miał wątpliwości, iż nadrzędnym celem tej eventowej inicjatywy jest zaskakiwać, wybudzać z letargu oczywistości i przewidywalności, zachęcać do poruszania się w obszarach dźwiękowych niezeksplorowanych przez odbiorców lubiących drogę na skróty.

Z Berlina do Poznania przyjeżdża czwórka dźwiękowych wojowników – Benjamin Whitehill, Paolo Possidente, Cate Hops i Giorgio Alloatti. Angielski gitarzysta dał się poznać dwa lata temu, na szóstej edycji poznańskiego Spontaneous Music Festival, jako muzyk bez gatunkowych i estetycznych ograniczeń, snujący piękne, elektroakustyczne opowieści w towarzystwie Laure Boer i Timothee Quosta. Teraz Ben pragnie przedstawić trójkę swoich przyjaciół, dla których, podobnie jak dla niego, kosmopolityczny Berlin stał się przyczółkiem artystycznego bytu – perkusjonalistę Paolo Possidente, obsługującego najszerzej rozumianą elektronikę, na ogół własnej produkcji, Giorgio Alloatti’ego oraz artystkę dźwiękową i antropolożkę Eugenie Seriakov, która skrywa się pod DJ-skim aliasem Cate Hops.

Czeka nas w drugi czwartkowy wieczór stycznia wspólny set Bena i Paolo, duet Giorgio i Eugenii, a może coś jeszcze, tego jednak nie wie nikt.




Muzycy tak zgrabnie opowiadają o sobie i swoich pasjach, iż pozostaje nam jedynie cytowanie ich słów i zaproszenie na koncert z cyklu „must have” dla tych, którzy cenią sobie artystyczne niespodzianki i kompletnie nieprzewidywalne sytuacje dramaturgiczne. Uwaga – cała czwórka artystów uwielbia hałas!

A zatem…

Berlińscy improwizatorzy Paolo Possidente i Benjamin Whitehill, wychodząc od kruchych fundamentów, snują sieci multi-teksturalnej, zniekształconej abstrakcji, podążając ścieżką maksymalnego oporu, pełną dramaturgicznych zdobień - od podstaw aż po ostateczne zwieńczenie.

https://venalism.bandcamp.com/album/scraps

https://www.youtube.com/watch?v=oXvZCjlw7X4&t=141s

Paolo Possidente gra na bębnach, instrumentach perkusyjnych i elektronice. Lubi otaczać się artystami, których łączy wspólny cel, jakim jest robienie hałasu.

https://pholo.bandcamp.com/

https://www.paolopossidente.com/

Benjamin Whitehill wykorzystuje gitarę zarówno jako instrument nadawczy, jak i odbiorcę sygnałów, jako nośnik zakłóceń, w rozbudowanym procesie wyczarowywania muzyki pseudo-taśmowej, składającej się z ukośnych strun, sprzężeń zwrotnych, fal radiowych i elektronicznej pulpy.

https://benjaminwhitehill.bandcamp.com/

www.benjaminwhitehill.com

Moo17 (444, LFZ, Ebe Midwife, G) - muzyk, twórca, „hałaśliwy” artysta dźwiękowy znany również jako Giorgio Alloatti, członek założyciel kolektywu AudioHackLab. Tworzy muzykę, kontrolując napięcia pomiędzy efektami, jednocześnie poświęcając się kreatywnemu kodowaniu w PureData, Orca, Max/MSP/Gen, Csound, Processing. Urodzony w Turynie, we Włoszech w 1984 roku, występuje od 2007 roku. Od tego czasu zdążył już przemierzyć pół Europy. Pożywia się analogowymi środkami i cyfrowymi substancjami. Uwielbia krzyczeć usidlony w małych, czarnych pudełkach lub surowych obwodach, które sam buduje. Jego dźwięk porusza się między dronem, harsh noise, ambient, downtempo, juke, concrete i breakbeat. Niedawno przeprowadził się do Berlina, gdzie prowadzi serię koncertową o nazwie Amorphq i Ears Wide Shut. Aktywny członek PAS, przestrzeni artystycznej w Moabit, w której organizuje warsztaty poświęcone elektronice DIY oraz koncerty noise/experimental.

https://www.instagram.com/agramofmo

https://soundcloud.com/moo

Cate Hops, to alias DJ-ski wizualnej antropolożki Eugenii Seriakov. Wykształcona naukowo w zakresie teorii sztuki i filozofii, w swych pracach koncentruje się na pojęciu przestrzeni jako praktyki społecznej. Muzycznie osadza się w berlińskiej scenie „bassowej”, łącząc ambient, wczesny „roots reggae” oraz futurystyczne wzorce dźwiękowe z różnych dziedzin. Słuchając jej setów, można spodziewać się wszechstronnej podróży przez czas i przestrzeń, napędzanej zmieniającymi się rytmami perkusyjnymi i potężnymi liniami basu. Ostatnio zaczęła także pracować nad improwizacją dźwiękową na żywo. W ramach trwającego projektu „Sound System Culture: On the Radical Roots of Rave” organizuje wydarzenia, w których uczestnicząca publiczność staje się aktywnym twórcą. W swoim programie radiowym zaprasza gości ze swojego kręgu, aby rozmawiali i grali swoje ulubione kawałki sound systemowe.

https://on.soundcloud.com/sTMceoJCBcdxy9Ud8

 

Spontaneous Live Series Vol. 69

9 stycznia 2025, Poznań, Dragon Social Club, Zamkowa 3

20.00 Benjamin Whitehill/ Paolo Possidente

21.00 Cate Hops/ Giorgio Alloatti.

Bilety na bramce: gotówka albo blik.