wtorek, 29 kwietnia 2025

Keune, Noble & Lash in Black Box!


Stefan Keune już drugi raz w tym miesiącu ląduje na Trybunie! Cieszy nas to ogromnie, bo uwielbiamy tego niemieckiego saksofonistę, a że nie wydaje on tysiąca płyt na rok, to każde z nim spotkanie raduje niejako w dwójnasób. Odrobinę ściszonym głosem możemy dodać, iż bieżący rok przyniesie więcej jego nowych nagrań.

Po amerykańskim spotkaniu w niemieckim Moers (pisaliśmy o nim dokładnie dwa tygodnie temu), czas na spotkanie angielskie w równie niemieckim Münster. Po preparowanej kameralistyce na lekkie odmiany saksofonu, kontrabas i post-ambientową gitarę elektryczną, czas na klasycznie free jazzowe trio na saksofon tenorowy, kontrabas i perkusję.

Keune muzykuje ze Steve’em Noble’m i Dominikiem Lashem od ponad dekady. Trio ma w dorobku winyl wydany na Litwie i kompakt edytowany w Zjednoczonym Królestwie. Pierwszy dokumentuje koncert z roku 2013, drugi z 2020. Dziś czas na … coś pomiędzy. Ich nowy album, to koncert zarejestrowany w roku 2017 - długi, dwusetowy, bezdyskusyjnie smakowity, a na tle wcześniej poznanych albumów jakby spokojniejszy – oczywiście definitywnie free jazzowy, ale bardziej zbilansowany emocjonalnie, nasycony długimi ekspozycjami, w trakcie których muzycy dają sobie czas i przestrzeń na wyważone, niekiedy wręcz zadumane improwizowanie. Album dojeżdża do nas tylko digitalnie za pośrednictwem niestrudzonej, szkockiej inicjatywy The Scatter Archive. Z ogromną przyjemnością zaglądamy do środka.



 

Pierwszy set koncertu składa się z trzech części, z których ta druga jest zdecydowanie najdłuższa i trwa ponad dwadzieścia minut. Gem otwarcia trwa z kolei dziewięć minut i jest być może najgorętszym, najbardziej ekspresyjnym fragmentem koncertu. Początek jest żwawy, bardzo energetyczny, grany w świetnym tempie – bujna, gęsta sekcja rytmu niesie na przyłbicy rozgrzany w ułamku sekund tenor. Akcja iskrzy, bulgocze, po pewnym czasie odrobinę łagodnieje, ale wcale nie traci dynamiki. W końcu jednak stopuje, tu wprost w krótkie, zwarte solo perkusji. Finałem improwizacji jest zgrabna koda grana na trzy głosy.

Drugą opowieść otwierają imitacyjnie brzmiący saksofon i perkusyjne talerze. Po chwili w kontrze pojawia się nisko osadzony smyczek. Muzycy rozkładają szeroko ramiona i z dużym spokojem klecą linearną opowieść. Tenor dygocze, perkusja gra z poziomu piwnicy, a masywny smyk wytycza szlak. Artyści mają wszystko pod kontrolą, cedzą nam emocje, dawkują ekspresję, raz po raz znajdując chwile na dramaturgiczne didaskalia, bądź krótkie ekspozycje solowe lub duetowe, na ogół podparte szemranym akompaniamentem. Po siódmej minucie wydaje się, że idą w ostre tango, ale nie trwa ono dłużej niż kilkadziesiąt sekund. Narracja ma zatem fazy wzlotów i upadków, ciągle wszakże podszyta jest rytmem, który nieustannie dostarcza niezastąpiony drummer. Z jednej strony w sercach kipi żar, z drugiej strony oczy spowija nuta nostalgii. Bardzo chcieliby sięgać nieboskłonu, ale coś ich powstrzymuje. Powstaje dzięki temu przestrzeń, w której każdy z artystów może sobie pozwolić na eksplorowanie niuansów brzmieniowych, na dramaturgiczne subtelności. Tę część koncertu spina urocza klamra – muzycy wieńczą ją strumieniem rezonujących fraz saksofonu i perkusyjnych talerzy, dokładnie tak, jak ją zaczynali.

Ostatni fragment pierwszego setu trwa pięć minut, a rola introduktora przypada perkusiście. Po chwili w grze są już smyczek i delikatnie frazujący saksofon. Opowieść zdaje się przyjmować formę dronową, ale akcje zaczepne nieustannie burzą pozorny ład strumienia dźwiękowego. Znów nie ma pogoni za czymkolwiek, jest efektowne rozdygotanie i całe mnóstwo fantastycznych interakcji. Finał zostaje osiągnięty na rezonującym wydechu.

Drugi set także składa się z trzech opowieści. Tym razem najdłuższa jest pierwsza z nich, trwa ponad dwadzieścia pięć minut. Jej początek usłany jest drobnymi frazami, które z trudem wyłaniają się z gęstej ciszy. Wszystko zdaje się ze sobą rezonować, zarówno saksofonowe piski, jak i gęstsze frazy pizzicato. Z owej swobodnej post-ballady muzycy wybudzają się dopiero po piątej minucie. Narracja raz po raz nabiera tempa i strzyże uszami, by po chwili popadać w dramaturgiczną zadumę, pięknie puentowaną rezonującymi talerzami i tubą saksofonu, tudzież smyczkową głębią. Muzycy preferują teraz grę na małe pola, świetnie ze sobą interferują, żadna fraza, nawet najbardziej leniwa nie pozostaje bez reakcji. Przez moment dostajemy brudne, soczyste solo kontrabasowego smyczka, a zaraz potem szemrane trio, które skutecznie szuka ciszy. Po upływie kwadransa zupełnie niespodziewanie muzycy napinają mięśnie i dają do wiwatu. Eksplozja mocy tradycyjnie trwa krótko i zamienia się w mgłę filigranowych fonii. Nim jednak improwizacja dobiegnie końca, dostajemy się w jeszcze w wir krótkotrwałego, niemal kompulsywnego spiętrzenia.

Ostatnie dwie odsłony koncertu, to pięciominutowe epizody. Pierwszy nich, to rozkołysana ballada osadzona na mięsistym smyczku i smoliście brzmiącym saksofonie, która nabiera dynamiki efektownie swingującym drive’em perkusji. Z kolei ta druga wydaje się w fazie początkowej nad wyraz dynamiczna i temperamentna. Oparta na smyczku, niesiona silnym tembrem saksofonu tenorowego, po niedługim czasie przekształca się w mroczną kołysankę, podszytą nisko frazującym drummingiem. Finał jest szemrany, ale niepozbawiony rytmu.

 

Stefan Keune, Steve Noble & Dominic Lash Black Box (Scatter Archive, DL 2025). Stefan Keune - saksofon tenorowy, Steve Noble – perkusja oraz Dominic Lash – kontrabas. Nagrane w Black Box, Münster, Niemcy, maj 2017 roku. Dwa sety, sześć improwizacji, 71 minut.



 

piątek, 25 kwietnia 2025

Alex Ward in two similar trios!


Czas na jedną z naszych ulubionych sytuacji – dziś słowami na Trybunie, w niedziele dźwiękami na deskach poznańskiego Dragona!

Klarnecista Alex Ward, kontrabasista John Edwards i perkusista Mike Gennaro będą gośćmi 73.edycji cyklu koncertowego Spontaneous Live Series i w niedzielę 27 kwietnia 2025 roku, punktualne o godzinie 20.00, zagrają w poznańskim klubie. Dodajmy, iż dzień później swoje intrygujące improwizacje zaprezentują przez łódzką publicznością, w klubie Ciągoty i Tęsknoty.

Artyści koncertami w Niemczech i Polsce promują nowe wydawnictwo, zatytułowane Activity, nad którym za moment pochylimy nasze recenzenckie macki. Nie będzie to wszakże nasza jedyna dziś opowieść. Sięgniemy także po inny nowy album Alexa Warda, nagrany również w towarzystwie kontrabasisty (tu Dominika Lasha) i perkusisty (tu Emila Karlsena).

Dla pełnej jasności zauważmy, iż hołubiony na tych łamach Ward na obu albumach improwizować będzie jedynie na klarnecie, a swój drugi ulubiony instrument, czyli gitarę elektryczną, tym razem schowa w szafie.

Zapraszamy do lektury, a potem na koncert!



 

Activity

Jesteśmy w słynnym londyńskim klubie Vortex, a muzycy zaprezentują nam trzy improwizacje, z których każda potrwa mniej więcej piętnaście minut.

Pierwszą z nich rozpoczynają kolektywnie, bez zbędnych introdukcji, tudzież przemówień motywacyjnych. Skłębione pomruki klarnetu, drobne szarpnięcia za struny kontrabasu i rozkołysany werbel tworzą bazę dla narracji, która w umiarkowanym tempie zazębia się. Emocje pozostają pod pełną kontrolą muzyków, a obszar do indywidualnych szaleństw wydaje się precyzyjnie wytyczony. Już w szóstej minucie, po kilku bardziej gwałtownych krokach, improwizacja wystudza się. Każdy z muzyków toczy teraz swoje mroczne, dronowe strumyczki ciepłej krwi. Efektowny powrót w objęcia ekspresji zarządza tu mięsiście brzmiący, nisko osadzony smyczek. Nim opowieść wyzionie ducha, mamy jeszcze krótki spacer w post-jazzowej aurze, podparty na kontrabasowym pizzicato i udane zakończenie, tu wsparte na repetującym smyczku.

Otwarcie drugiej gry jest bardzo spokojne, leniwe, lepione z drobnych fraz, nie bez udziału charakterystycznego dla Edwardsa arco & pizzicato in one note. Narracja łapie tempo, ale każdy z muzyków zdaje się inaczej pojmować jego znaczenie dramaturgiczne. Dronowe preparacje klarnetu, post-kameralny smyczek i najbardziej tu gotujący się drumming. Emocje rosną, dynamika także, choć kontrabasista zgłasza drobne votum separatum przeciąganym pizzicato, a potem swoją jakże smakowitą techniką mieszaną. Opowieść zatem stygnie i wchodzi w fazę post-barokowych westchnień. Klarnet zyskuje melodykę, perkusja szeleści, smyczek łka. Także i ta opowieść, z fazie finalizacji, zyskuje na emocjach, wszak Gennaro nigdy tu nie zasypia.

Początek ostatniej historii tkany jest z mikro zdarzeń, obleczonych grubymi plastrami ciszy. Muzycy zdają się sugerować kilka możliwych rozwiązań dalszej części improwizacji. Post-jazz z kameralnymi didaskaliami? A może nerwowa kołysanka? Albo dronowa medytacja w aurze dogasającego słońca? W efekcie nadmiaru pomysłów improwizacja przyjmuje szaty spokojnej, melodyjnej ballady. Potem klarnet i smyczek budują wystudzone drony, a perkusja stawia drobne stemple obecności. Finałowa faza koncertu mobilizuje artystów do większej aktywności. Klarnet wpada w histeryczną melodię, kontrabas i perkusja wyznaczają całkiem taneczną marszrutę. Opowieść nadyma się, a potem efektownie gaśnie, kolektywnie, aż po ostatni dźwięk każdego z muzyków.

 


Intent

Tym razem jesteśmy w Birmingham, gdzie na scenie miejscówki zwanej Centrala czekają na muzyków, podobnie jak miało to miejsce w poprzednim przypadku, klarnet, kontrabas i perkusja. Tu pierwsza improwizacja potrwa prawie dwa kwadranse, a druga kilka sekund ponad osiem minut.

Piskliwy klarnet szukający echa w rezonującej tubie, twarde struny kontrabasu, które za moment znajdą się pod władaniem smyczka i punktowe percussion, to atrybuty otwarcia, które pozwalają sformować muzykom definitywnie kameralne wejście w koncert. Już po kilka pętlach zyskują ekspresję godną miano free jazzowej, ale równie szybko zanurzają się w samotnym wyziewie klarnetu, wspartym na perkusyjnych obcierkach. Narracja jest płynna, niekiedy całkiem melodyjna, częściej przypomina rozhuśtane chamber, rzadziej post-jazzowe zagrywki inspirowane trybem pizzicato. Po kilku bardziej zwartych krokach ekspozycja zawisa na niedługą chwilę na basowej pulsacji, a potem przekształca się w kameralne, niemal lewitujące trio, pełne rezonansu i szemrzących szczoteczek perkusyjnych. Opowieść swobodnie unosi się na falach, okazjonalnie traktowana bystrym szarpnięciem za struny. Po upływie kwadransa syci się melodią budowaną wspólnie przez klarnet i smyczek, pięknie inkrustowaną drobnym percussion w estetyce Paula Lovensa. Potem nabiera rozmachu i zdaje się sygnalizować free jazzowe wzniesienie. Ostatnie dwa kroki przed końcem seta zasadniczego, to filigranowe wystudzenie okraszone dźwiękami wprost z ludzkiego gardła oraz piękna, dronowa finalizacja.

Albumowe encore inicjuje kontrabas dygoczący mocą wprawianych w ruch strun. Pracują szczoteczki, oddycha strwożony klarnet. Muzycy udają się teraz na zrównoważony emocjonalnie, delikatnie nostalgiczny spacer, bogacony szarpnięciami za stygnące struny. Pojawia się odrobina dynamiki, która bezpośrednio poprzedza zmysłowe zakończenie, budowane z drobnych, zanikających fraz.

 

John Edwards/ Mike Gennaro/ Alex Ward Activity (Copepod Records, CD 2025). Alex Ward – klarnet, John Edwards – kontrabas oraz Mike Gennaro – perkusja. Vortex Jazz Club, Londyn, lipiec 2023. Trzy improwizacje, 43 minuty.

Alex Ward/ Dominic Lash/ Emil Karlsen Intent (Copepod Records/ Spoonhunt, DL 2025). Emil Karlsen – perkusja, Dominic Lash – kontrabas oraz Alex Ward – klarnet. Centrala, Birmingham, wrzesień 2023. Dwie improwizacje, 37 minut.

 

 

wtorek, 22 kwietnia 2025

Michel Doneda & Thierry Waziniak! Le Chemin Du Jour!


Po piątkowej nowości FOU Records czas na kolejne spotkanie z francuską muzyką improwizowaną. Tym razem wypełnione w całości dźwiękami muzyków tamtych ziem. Legenda lekkich saksofonów Michel Doneda, muzyk nieustannie przekraczający granice tzw. technik rozszerzonych i tego, co można wydobyć z krótkiej, wąskiej, metalowej rury wyposażonej w drewniany ustnik i perkusjonalista Thierry Waziniak, o muzycznym portfolio dalece mniej epokowym, ale śledzonym przez nas od pewnego czasu z należytą starannością.

Panowie zapraszają na swobodnie improwizowaną podróż po meandrach typowej dla free jazzu formuły sax & drums, definitywnie myląc jednak tropy i sięgając po wiele ponadgatunkowych rozwiązań. Ich opowieść jest dalece niespieszna, zbilansowana dramaturgicznie i emocjonalnie, wyposażana częściej we frazy kameralne niż jazzowe, dodatkowo pięknie bogacona dźwiękami preparowanymi, powstającymi zarówno w tubie saksofonu, jak i na gładkim, perkusyjnym werblu, tudzież talerzach. Album podzielony jest na trzy separatywne części z francuskimi tytułami, z których ta środkowa jest najdłuższa i przekracza dwadzieścia minut. Dwie pozostałe trwają po około piętnaście minut.



 

Muzycy rozpoczynają spektakl pojedynczymi dźwiękami wyrwanymi z kontekstu wszechogarniającej ciszy. Ich mikro akcje są spokojne, ale nieco strwożone, jakby każdy z nich bał się naruszyć foniczny ekosystem. Saksofon oddycha, szumi, delikatnie wibruje, z werbla i tomów sączy się filigranowa pulsacja. Ów kind of post-jazz jest wszakże zdecydowanie interaktywny. Muzycy reagują na każdy ruch współpartnera, komentują, chętnie wchodzą w dysputę. Gdy dęciak pnie się ku górze, perkusja szeleści i rozpościera wielki spadochron. I może tu liczyć na wzajemność. W połowie improwizacji muzycy zapraszają do oceanu dźwiękowych subtelności – blasków talerzy, rezonansu i saksofonowych dronów. Pod koniec tej fazy podróży artyści poruszają się nieco żwawiej, jakby szukali kameralnego jazzu.

Druga odsłona także rodzi się w ciszy, pleciona ciągiem drobnych, reaktywnych fraz. Prym wiedzie tu saksofon, akcje perkusji, to tylko delikatne stemple na skraju drogi. Na etapie rozwinięcia opowieść pozostaje leniwa, ale podszyta jest wewnętrzną nerwowością. W tubie pojawia się więcej melodii, akcję na poły rytmiczną sugerują perkusyjne szczoteczki. Po kilku minutach muzycy schodzą do mrocznego podziemia. Szumią, szeleszczą, rezonują, wpadają w tajemnicze imitacje. Z jeszcze większą gracją wychodzą na powierzchnię i formują niemal free jazzowy strumień fonii, delikatnie bogacony kameralnym sznytem. Po adekwatnym dla sytuacji scenicznej wystudzeniu przechodzą do fazy molekularnych interakcji. Saksofon szumi i jęczy, z kolei perkusja buduje subtelny, post-drummerski rytm, czyniąc finał drugiej historii bodaj najpiękniejszym momentem całego albumu.

Start trzeciej odsłony niczym nie zaskakuje. Znów zrodzony z ciszy, pełen lęku o to, co przyniesie kolejny dźwięk. Leniwe rozciąganie zwiotczałych mięśni, łapanie pierwszych promieni słonecznych i delikatnego wiatru od morza. Akcja nabiera rumieńców, ale daleka jest od jakiejkolwiek eskalacji. Doneda stawia się teraz w roli inspiratora. Gdy wzywa i pokrzykuje, reakcją Waziniaka jest olimpijski spokój, gdy zagaja melodią, na werblu natychmiast pojawia się całkiem dynamiczna reakcja. Kolejna faza nagrania, to wejście w głąb dźwiękowych tajemnic. Frazy saksofonu przypominają tu zwierzęce pomrukiwanie, akcje perkusji dźwięk łamania leśnych gałązek. Zakończenie albumu jest dalece dynamiczne, owite wokół circle drums & dancing sax i zwinie ugaszone wprost w zastygłą ciszę.

 

Michel Doneda & Thierry Waziniak Le Chemin Du Jour (Intrication Label, CD 2024). Michel Doneda – saksofon sopranowy, sopranino oraz Thierry Waziniak – perkusja. Nagrane w marcu 2024, zapewne we Francji. Trzy improwizacje, 51 minut.



niedziela, 20 kwietnia 2025

Alex Ward, John Edwards i Mike Gennaro w ramach 73.edycji Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

Siedemdziesiąta trzecia, a piąta już w tym roku, edycja spontanicznego cyklu koncertowego, odbywającego się pod patronatem Trybuny Muzyki Spontanicznego i poznańskiego Dragon Social Club, zapowiada się jako prawdziwy rarytas dla fanów free jazzu i muzyki improwizowanej.

Na deskach Małego Domu Kultury gościć będziemy pomnikową postać europejskiego free jazzu i muzyki improwizowanej, brytyjskiego kontrabasistę Johna Edwardsa, jego tylko odrobinę mniej utytułowanego rodaka, klarnecistę (tym razem tylko w tej roli) Alexa Warda i kanadyjskiego perkusistę Mike’a Gennaro. Muzycy ruszają w pierwszą wspólną trasę, która promować będzie ich debiutancki album „Activity” (link poniżej). Trio jest zatem nowym zjawiskiem na scenie muzyki improwizowanej, ale warto wspomnieć, iż Alex i John grywali razem w wielu projektach i zwoływanych „ad hoc” składach, a Alex i Mike czynili to z pewnością rzadziej, ale mają w dorobku dwa albumy nagrane w duecie.

Miłośników muzyki free czeka zatem prawdziwa uczta swobodnej improwizacji, spektakl o wielu twarzach, równie free jazzowych, jak i kameralnych, okazjonalnie zadumanych i często niebywale ekspresyjnych.

Artyści promują nową płytę koncertami w Niemczech (Schorndorf i Wiesbaden) oraz w Polsce. Po koncercie w Poznaniu zagrają także w Łodzi (w poniedziałek 28 kwietnia).



 

Spontaneous Live Series, Vol. 73:

John Edwards – kontrabas

Alex Ward – klarnet

Mike Gennaro – perkusja

27 kwietnia 2025, Poznań, Dragon Social Club, Zamkowa 3, godzina 20.00

Bilety dostępne przed koncertem: gotówka albo blik

 

Wspomniany album tria, którzy promowany będzie na koncertach, można odsłuchać w tym miejscu:

https://alexward.bandcamp.com/album/activity

 

Oto krótkie notki o artystach:

John Edwards, to prawdziwy wirtuoz, którego oszałamiający wachlarz technik i nieograniczona wyobraźnia muzyczna na nowo zdefiniowały możliwości kontrabasu i dramatycznie rozszerzyły jego rolę, niezależnie od tego, czy gra solo, czy z innymi. Nieustannie pożądany na każdej scenie świata - grał z Evanem Parkerem, Sunny Murrayem, Derekiem Baileyem, Joe McPhee, Lolem Coxhillem, Peterem Brötzmannem i wieloma innymi.

Alex Ward jest kompozytorem, improwizatorem i muzykiem występującym z klarnetem i gitarą elektryczną. Jego zaangażowanie w muzykę swobodnie improwizowaną sięga 1986 roku, kiedy poznał gitarzystę Dereka Baileya (miał wówczas … 12 lat!). Następnie regularnie brał udział w wydarzeniach Bailey's Company i stał się bardzo ważną postacią w brytyjskiej muzyce improwizowanej.

Jego obecna aktywność muzyczna obejmuje m.in. duet awangardowo-rockowy Dead Days Beyond Help, w którym gra na gitarze, śpiewa i współtworzy materiał; różne grupy wykonujące jego kompozycje dla improwizatorów, w tym Forebrace, Alex Ward Quintet/Sextet i improwizacyjne kolaboracje zarówno regularne, jak i „ad hoc” z muzykami, takimi jak Steve Noble, Dominic Lash, Kay Grant, Joe Morris i Weasel Walter. Oprócz własnych grup i improwizacji występuje również w stałych zespołach, w tym Duck Baker Trio/Quartet, niedawnych projektach multi-gitarzysty Thurstona Moore'a Galaxies i New Noise Guitar Explorations oraz Charles Bullen i Charles Hayward's This Is Not This Heat.

Perkusista Mike Gennaro wkroczył do kręgu muzyki improwizowanej w 1999 roku wraz z wydaniem „Port Huron Picnic” (Spool), płyty ze szwedzkim saksofonistą Matsem Gustafssonem. Wtedy, mając zaledwie dwadzieścia kilka lat, Gennaro wystąpił również dwukrotnie na Toronto Jazz Festival, wykonując duet z innym pionierskim saksofonistą — niepowtarzalnym Johnem Butcherem. Późniejsze współprace koncertowe obejmowały uznanych na całym świecie improwizatorów, takich jak Juini Booth, Wilbert de Joode, Veryan Weston, Trevor Watts i Tobi Delius.

W 2022 r. podczas krótkiej trasy po Niemczech występował w duecie z Erikiem Boerenem, Frankiem Gratkowskim i Matthiasem Schubertem. Tego samego roku tydzień sesji nagraniowych w Berlinie zaowocował nowo wydanym „Initials” z Bradem Henkelem na trąbce oraz nagraniem tria z klarnecistą basowym Rudi Mahallem i basistą Benem Lehmannem, zatytułowanym „Second Take”.

https://johnedwards.bandcamp.com/

https://alexward.bandcamp.com/

https://confrontrecordings.bandcamp.com/album/running-for-trains

https://gustafsson1.bandcamp.com/track/flint

https://silversetrecords.bandcamp.com/music

 


piątek, 18 kwietnia 2025

Lazro, Lovens, Nozati & Van Hove! Résumé of a Century!


Założony kilkanaście lat temu przez francuskiego multiinstrumentalistę Jean-Marca Foussata label FOU Records zdaje się doskonale dopełniać dokumentację fonograficzną europejskiej sceny muzyki improwizowanej. Choć wydawniczy katalog nie unika nagrań współczesnych, jego największą zaletą jest dostarczanie rejestracji z dawnych lat, które w zdecydowanej większości przypadków są publikacjami premierowymi.

Obok nagrań z lat 70. i 80. ubiegłego stulecia, wyróżnianych czarno-czerwoną grafiką wyposażoną jedynie w nazwiska artystów i datę zdarzenia, Jean-Marc publikuje także nagrania nieco młodsze, które uzupełniają naszą wiedzę o francuskiej muzyce improwizowanej, szczególnie w konstruktywnym zetknięciu z muzykami z krajów pobliskich.

Dziś przed nam perła z roku 1999, która dokumentuje spotkanie czworga wyjątkowych artystów – Francję reprezentują tu saksofonista Daunik Lazro (najczęstszy, obok szefa labelu, uczestnik albumów z logo FOU) oraz wokalistka Annick Nozati, Niemcy the one and only Paul Lovens, a Belgię pianista (tu także akordeonista) Fred Van Howe. Swobodnie wykreowana improwizacja składa się z dwóch rozbudowanych epizodów, które konstytuuje zarówno temperament falangi francuskiej, jak i precyzja działania, posadowionych na flankach, gości z niedalekiej zagranicy. Nagranie pochłania nas bez reszty od pierwszej do ostatniej sekundy. Incydentalnie bywa nieco przeładowane ekspresją wokalistki, ale z uwagi na bezsporny fakt, iż artystka pozostawiła po sobie niewiele nagrań *), naprawdę dobrze, że tak wiele dała z siebie w trakcie tego koncertu.



 

Pierwsza odsłona albumu trwa pełne dwa kwadranse, a jej otwarcie spoczywa na barkach gości zza północnej i wschodniej granicy Francji. Drobne, rwane frazy piana i perkusji z niewielka domieszką preparacji na werblu i tomach. Wokaliza i pierwsze, zachrypnięty odgłosy barytonu pojawiają się w grze po kilkudziesięciu sekundach i natychmiast sprawiają, iż narracja przybiera postać linearnej, gęstej i definitywnie swobodnej opowieści. Szostki, gęsty tembr kwartetu kojarzyć się tu może z brzmieniem wielu formacji Petera Brotzmanna z przełomu lat 60. i 70. ubiegłego stulecia. Muzycy mają wszakże swoje niewyczerpalne pokłady ekspresji pod pełną kontrolą. W ułamku sekundy są w stanie wypuścić powietrze i pochylić się nad najdrobniejszym źdźbłem fonii. Narracja toczy się tu dwoma zasadniczymi strumieniami – środkiem gna świetnie skomunikowana i niemal monolityczna porcja ekspresyjnego wokalu (głos, recytacja, śpiew i krzyk w jednym!) i doskonale brzmiącego barytonu, na flankach zaś dominuje umiar i matematyczna dokładność zwinnego pianisty oraz maga perkusyjnych talerzy i drobnych przedmiotów rytmicznie moszczących się na werblu. Ekspresja kwartetu faluje, bywa podniosła i krzykliwa, ale i mroczna, stonowana, każdorazowo niesioną temperamentem wokalistki. Wszystko razem kumuluje się tuż po wybiciu dziesiątej minuty, gdy kwartet rozpala się ogniem soczystego free jazzu. Po wystudzeniu flow nabiera mroku, który pięknie dysonansuje akordeon, który na dłuższy czas zastępuje piano. Masywne podmuchy i preparowane drobiazgi, wyuzdana melodyjność i dramaturgiczna niespieszność. Finał seta znów roznieca emocje, kolejnych cudów dokonuje Lovens, a Nozati sięga czubkiem nosa bram burzliwego nieba. Improwizacja gaśnie zmysłowym mruczeniem tej ostatniej.

Druga opowieść trwa dwadzieścia minut, a zainicjowana zostaje na dnie głębokiej krypty. Czuć oddech złych mocy - szelest głosu, świst saksofonu, subtelności inside piano, błysk perkusyjnego talerza. Misterna plecionka - od strzępów fonii po głębokie, soczyste wydechy. Dopiero po siódmej minucie temperament wypycha artystów na pierwsze, dość łagodne wzniesienie. Proces dobrze sterowanej eskalacji zabiera im dużo czasu – nie spieszą się, zaczepiają wzajemnie, dywagują, debatują, szukają zakamarków, w końcu puszczają oko i zaczynają swawolić. Peak tej dramy jest niemal niezauważalny, albowiem już po chwili opowieść tłumi się i szuka dawno zagubionego jazzu. Niespodziewanie ten zwrot akcji nakręca narrację niczym spirala wielkiego zegara. Na froncie eksplozji staje wokalistka! Tuż za nią barytonista! Przez moment akcja prowadzona jest przez instrumentalne trio (ale tylko przeze moment!). Powrót demonicznego już teraz głosu obwieszcza wejście w stadium finalizacji koncertu. Pianista w pozie atakującej, wokalistka i saksofonista na intensywnym wdechu, perkusjonalista skoncentrowany na szczegółach. Dla nikogo nie jest zaskoczeniem, iż ten spektralny występ wieńczy … krzyk Annick!

 

Daunik Lazro, Paul Lovens, Annick Nozati & Fred Van Hove Résumé of a Century (FOU Records, CD 2024). Daunik Lazro – saksofon barytonowy i altowy, Paul Lovens – perkusja, talerze, gongi, inne instrumenty perkusyjne, Annick Nozati – głos oraz Fred Van Hove – fortepian, akordeon. Nagranie w Vandœuvre-lès-Nancy, Francja, kwiecień, 1999. Dwie improwizacje, 50 minut.

 

*) Annick Nozati zmarła kilkanaście miesięcy po rejestracji tego nagrania



wtorek, 15 kwietnia 2025

Keune, Ewen & Smith in Two Felt-Tip Pens: Live At Moers!


Bez zbędnej zwłoki, tudzież typowej dla leniwych recenzentów preambuły o dokonaniach artystów w trakcie minionych dekad ich wspaniałych karier, lądujemy ma majowym festiwalu w niemieckim Moers, którego tradycja sięga epoki kamienia łupanego, a bagaż fonograficznych dokumentacji ugiąłby nie jedno piętro takiej Tate Gallery dla przykładu.

Na outdoorowej scenie niemiecki saksofonista Stefan Keune i para jego amerykańskich przyjaciół – gitarzystka Sandy Ewen i kontrabasista Damon Smith. Muzycy festiwalowe expose formują w cztery epizody – ten pierwszy potrwa dwadzieścia minut, trzy kolejne nie przekroczą dziesięciu. Siadamy wygodnie na ubitej trawie i odpływamy w bezmiar swobodnej improwizacji o niepoliczalnych walorach piękna.



 

Od startu pewne kwestie dramaturgiczne wydają się z góry ustalone. Oś narracji spoczywa na masywnym kontrabasie, który na ogół frazuje arco, chętnie sięga po techniki mieszane, rzadziej bazuje na jazzowym pizzicato. Nad nim, wokół niego, mając do dyspozycji całą przestrzeń narracji, harcuje zuchwałe sopranino, które incydentalnie zastępowane bywa przez saksofon altowy. Rola gitary, niemal zawsze w opcji kreatywnych preparacji, to budowanie intrygującego tła, niekiedy mrocznego, onirycznego, innym razem ambientowego, o szorstkim posmaku, niezbędnego wszakże do wykreowania efektu końcowego.

Początek koncertu jest kameralny, ale bardzo swobodny, pulsujący zdarzeniami, nasycony zarówno kontrolowanymi okrzykami, jak i pojedynczymi, niemal filigranowymi frazami. Opowieść najczęściej jest linearna, chętnie formuje się w drony, zarówno nisko osadzone, jak i płynące samym środkiem nieba. Bywa, że kontrabasowo-gitarowa struga mięsistych (także szemrzących) dźwięków stanowi tu bazę, na której figluje rozhisteryzowane sopranino. Niebanalną dramaturgię tworzy tu zarówno zmienna technika kontrabasisty, jak i mikro eksplozje saksofonisty, zwłaszcza, gdy w rękach Niemca ląduje alt. Ten ostatni w końcowej fazie pierwszej improwizacje wynosi trio na drobne, ale bardzo efektowne wzniesienie.

W kolejnych odsłonach koncertu powraca sopranino. Na starcie drugiej części wyjątkowo interaktywna akcja lepiona z krótkich fraz, po czasie uformowana zostaje w kokon jakże kolektywnej improwizacji. Smyczek chętnie przyjmuje teraz barwy post-barokowe. Bywa, że muzycy skaczą sobie do gardeł, by po chwili tonąć w delikatnej zadumie, w pełnym zadowoleniu z poziomu wzajemnych interakcji. Z czasem improwizacja staje się jeszcze bardziej zmienna, rośnie w niej ilość dźwięków preparowanych, szczególnie kontrabasu i gitary. Opowieść znów ma uroczą fazę dronową, tu silnie zmelodyzowaną, także krótki epizod wyjątkowo nisko osadzonego smyczka. Początek trzeciej odsłony, to szumy i szmery zagęszczane podmuchami saksofonu. Flow faluje, łyka strzępy jazzu, powraca do jęczącej, post-barokowej głębi, aż w końcu kona na wydechu, niesiony odłamkami kontrabasowego pizzicato.

W ostatniej opowieści pojawia się drobny rytm, osadzony na wystudzonym gryfie kontrabasu. Bogata w wydarzenia kołysanka nabiera rumieńców zarówno temperamentem sopranino, jak i mocą gitarowych szelestów i skomleń. Opowieść ma kolejną, jakże błyskotliwą fazę dronową, jest przez moment silnie eskalowana mocą saksofonu, by ostatecznie popaść w kameralną medytację, tu budowaną imitacjami kontrabasu i saksofonu. Efektownego finału nie byłoby bez szelestu i rezonujących oddechów gitary.


Stefan Keune, Sandy Ewen & Damon Smith Two Felt-Tip Pens: Live At Moers (Balance Point Acoustics, CD 2025). Stefan Keune – sopranino, saksofon altowy, Sandy Ewen – gitara oraz Damon Smith – kontrabas. Nagranie koncertowe, Moers Festival, maj 2023. Cztery improwizacje, 42 minuty.



piątek, 11 kwietnia 2025

Ignaz Schick in Zarek’ Collection: two trios and two duos!


Niemiecki multi-instrumentalista Ignaz Schick, to artysta, którego kojarzymy – przynajmniej w ostatnich latach - z elektroniką realizowaną na żywo, gramofonami i samplerami. Być może nie wszyscy wiedzą, iż jego bazowym/ prymarnym instrumentem jest saksofon. Zapewne nie wszyscy też wiedzą, iż muzyk prowadzi całkiem intrygujący, berliński label Zarek.

Dziś wszystkie te niedoskonałości poznawcze nadrabiamy. Przed nami cztery albumy Zarek z lat 2023-24, na których poznamy wszelkie dostępne oblicza artystyczne Schicka – bystrego elektronika, jazzowego i freejazzowego saksofonistę, wreszcie muzyka, który obie te estetyki łączy w gęstą magmę improwizacji, realizowaną w czasie rzeczywistym i bez post-produkcji, co w wypadku tego typu przedsięwzięć jest zastrzeżeniem istotnym i z pewnością determinującym nasz ogląd sprawy.  

W poniższej opowieści odczytamy/ usłyszymy Ignaza w akustycznym trio, elektroakustycznym duecie i trio, wreszcie w duecie z legendą chicagowskiej black music, który połączy soczystą, wielobarwną akustykę z kreatywną elektroniką.



 

Ignaz Schick/ Ingebrigt Håker Flaten/ Oliver Steidle The Cliffhanger Session (CD 2024). Ignaz Schick – saksofon altowy i barytonowy, Ingebrigt Håker Flaten – kontrabas oraz Oliver Steidle – perkusja, instrumenty perkusyjne. Ausland, Berlin, kwiecień 2023. Dwa utwory, 49 minut.

Trio zarejestrowane w berlińskim Ausland dwa lata temu, to jedyna w pełni akustyczna ekspozycja w omawianym zestawie. Dwie rozbudowane, open-jazzowe improwizacje wiedzie na zatracenie najpierw saksofon altowy, potem barytonowy. Swoboda, dobra komunikacja i sporo kreatywnej zabawy. Dodajmy, iż kolejne dwie odsłony tego muzycznego spotkania także zostały upublicznione i dostępne są na najnowszym albumie inicjatywy Zarek.

Twardy bas, lekka perkusja i zalotny, rozśpiewany saksofon, to aktorzy gemu otwarcia. Kolektywny flow budują dźwięki umiejętnie rozsiane po spektrum narracji, dobrze skomunikowane, pozostawiające dużo przestrzeni na swobodne, solowe ekspozycje. Najpierw czyni je kontrabasista z udanym, smyczkowym interludium, potem lewitujący perkusista. Saksofonista ma w tej sytuacji scenicznej szerokie odium możliwości i dobrze z niego korzysta. Bywa, że delikatnie przesładza i zbyt kurczowo trzyma się estetyki balladowej, ale na etapie finalizacji nie odpuszcza. Para nie idzie tu w gwizdek i soczysty free jazz wypełnia przestrzeń foniczną nagrania gorącym strumieniem emocji. Pachnie melodyjnym Aylerem, co raduje wszystkich, bo obu stronach sceny.

Druga improwizacja jest nieco krótsza, zdaje się, że nieco silniej unerwiona i ciekawsza w ujęciu brzmieniowym, między innym dzięki użyciu saksofonu barytonowego. Otwarcie jest spokojne, wręcz liryczne, rozwinięcie ogniste i pełne dramaturgicznych smaczków, taneczne i bardzo swobodne. Na etapie wystudzenia narracja wpada w delikatny trans, nie unika błysku talerzowego rezonansu, zaś w trakcie mięsistej finalizacji syci się zapachem hemphilowskiego post-bluesa.



 

Ignaz Schick & Oliver Steidle ILOG3 (CD 2023). Ignaz Schick - turntables, sampler, pitch shifter/looper oraz Oliver Steidle – perkusja, instrumenty perkusyjne, sampler, live-electronics. Studio Zentrifuge, Berlin, październik 2021. Jedenaście utworow, 58 minut.

Wielostrumieniowa elektronika i żywa, niekiedy kompulsywna perkusja. Tysiące barw, tyleż pomysłów i zwrotów dramaturgicznych, dużo masy, sporadyczne plamy onirycznego ambientu. Dobrze się tego słucha, choć bywa, że głowa odbiorcy wydaje się przeciążona nadmiarem wydarzeń.

Pięć pierwszych opowieści tworzy jeden strumień dźwiękowy, czego ta pierwsza trwa ponad dwanaście minut. Od początku dramaturgię buduje rytm, będący dziełem głównie żywej perkusji, nie bez wszakże udziału warstwy syntetycznej. Przypomina rodzaj zdeformowanego tańca w estetyce bliskiej niekiedy power-electronic z elementami noise. W tle udanie panoszy się mroczny, szorstki ambient. Pojawiają się ukradkowe melodie, całe plejady elektronicznej usterkowości, które nie jest wszakże w stanie zdominować mocy żywej perkusji, przynajmniej w fazie początkowej albumu. W piątej części flow nabiera intrygującej, elektroakustycznej polirytmiczności.

Druga część płyty składa się z sześciu odcinków, które na ogół łączą się w podwójne ścieżki. Akcja wciąż nabiera rumieńców, śmiało zasługując na pokrętne miano drum’n’noise, a unoszący się nad tyglem wydarzeń post-industrialny taste zdaje się już być stałym elementem gry. Przez moment można odnieść wrażenie, że żywa perkusja poddawana jest live processingowi, ale nie ma na to niezbitych dowodów. Łamane frazy bywają tu podsycane brzmieniem charakterystycznym dla organów Hammonda, a perkusja bez trudu pochodzi w parkietowy 2step. Dopiero dwa ostatnie epizody przynoszą trochę ukojenia. Gęsta magma dźwięków nabiera krautrockowej barwy, a w finałowej rozgrywce przypomina dogrywający po ataku nuklearnym, zapomniany kosmodrom. Opowieść umiera w aurze migotliwego dark ambientu. 



 

Ernst Bier/ Gunnar Geisse/ Ignaz Schick Hawking Extended (CD 2023). Ignaz Schick – saksofon altowy, turntables, sampler, Gunnar Geisse - laptop guitar, instrumenty wirtualne oraz Ernst Bier – perkusja, wave drum, elektronika. Bonello Studio, Berlin, maj 2018. Dziesięć utworow, 64 minuty.

Kolejna propozycja Schicka jest jeszcze bogatsza zarówno w aspekcie instrumentalnym, dźwiękowym, jak i dramaturgicznym. Liczba pomysłów w jednostce czasu bywa tu równie imponująca, jak i przerażająca. Album dostarcza bardzo szerokie spektrum instrumentalne, z których znacząca część ma wymiar wirtualny, jest efektem permanentnego stosowania sampli, a także kreatywnego wykorzystywania elektroniki.

Początek płyty zdaje się mieścić w klimatach post-jazzu, nie bez drobnych, etnicznych naleciałości. W dalszej fazie albumu akcja nabiera rumieńców. Saksofon często szuka okazji do free jazzowych przebieżek, a warstwa elektroniczna tworzy demoniczne i nasycone samplami tło, wchodzi też w bystre interakcje z żywą perkusją. Dodajmy, iż warstwa syntetyczna nieustannie komentuje akustyczne frazy lub zmyślnie je dekonstruuje. Wielopalczaste trio potrafi brzmieć niczym wielka orkiestra symfoniczna w momencie ewakuacji z płonącej filharmonii. Bywa, że opowieść ucieka w zwinną drum’n’bassową estetykę (choćby w piątej odsłonie), czy też przypomina słynną The Blues Series zawiadywaną dwie dekady temu w Nowym Jorku przez Matthew Shippa (w części szóstej). Z kolei w siódmej części muzycy śmiało sięgają po równie wiekową estetykę click’n’cuts. W końcowej fazie albumu nie brak niespodzianek – słyszymy trąbkę, tablę, tudzież swingujący saksofon. Ostatnia opowieść udanie reasumuje ten dość nierówny album. Saksofon ucieka w krwisty free jazz, udanie interferuje z perkusją i syntetycznie brzmiącą linią basu, dzięki czemu emocjonalna, silnie unerwiona narracja osiąga szczęśliwe zakończenie.



 

Douglas R. Ewart & Ignaz Schick Now Is Forever (2CD 2023). Douglas R. Ewart – saksofon sopranowy i altowy, rożek angielski, flety bamboo, didjeridoo, dzwonki, głos oraz Ignaz Schick - turntables, sampler, looper/pitch shifter, live-sampling, Indonesian oscillator box. Studio Z, Minneapolis/ USA, wrzesień 2017. Pięć utworow, 113 minut.

Przy okazji ostatniego spotkania z Ignazem opuszczamy Berlin i przenosimy się dalekiego Minneapolis, by na niemal dwie godziny pozostać w towarzystwie Niemca (tym razem bez akcentów w pełni akustycznych) i legendy rytualnej black music, Douglasa R. Ewarta, który przy użyciu bogatego instrumentarium dętego oraz głosu przeprowadzi nas przez meandry długiej, niekiedy medytacyjnej, okazjonalnie bardziej unerwionej opowieści. Album balansuje między wystudiowanym słuchowiskiem słowno-muzycznym, a zdecydowanie bardziej intrygującym, dobrze udramatyzowanym, niemal spirytualnym spektaklem żywego i syntetycznego. W wielu momentach oba te pozornie antagonistyczne światy fonii potrafią wchodzić w intrygujące koincydencje.

Na pierwszy album składają się trzy ponad dwudziestominutowe opowieści. Gdy narracja toczy się wokół akustyki żywych dęciaków, delikatnie oplatanych elektroniką, niekiedy ze smakowitym, ambientowym posmakiem, nasza radość z odsłuchu jest znacząca. Gdy syntetyka przejmuje dowodzenie bywa już różnie. W drugiej fazie pierwszej części Ewart rozpoczyna swoją długą, gadaną opowieść, która trochę nie potrzebnie staje się wątkiem głównym pierwszego dysku. Dużo ciekawszy jest drugi dysk. Opowieść koncertuje się tu na dźwiękach, zupełnie unika warstwy werbalnej, w długich fragmentach budowana jest niemal wyłącznie akustycznym instrumentarium, łącznie z indonezyjską skrzynką. Ewart sięga m.in. po didjeridoo i flet, które umieszcza w coraz bardziej intrygującym środowisku elektro-akustycznym. Szczególnie efektowna jest ostatnia, ledwie jedenastominutowa narracja. Dużo w niej dźwięków dętych i strunowych, także odrobina tajemniczej amplifikacji i akcenty perkusjonalne. Melodia, posmak ethno i ledwie mikroślady elektroniki. Podróż definitywnie kończymy w oparach medytującej black music.



 

środa, 9 kwietnia 2025

Dwa duety, to kwartet - prosta matematyka kolejnej edycji koncertowej Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

Siedemdziesiąta druga edycja cyklu koncertowego Spontaneous Live Series, odbywającego się już siódmy rok pod patronatem Trybuny Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club, kontynuuje free jazzową estetykę, jaką zaproponowano w edycji poprzedniej, umiejscowionej na osi czasu pod koniec marca br.

Pomysł na sobotni wieczór 12 kwietnia wydaje się banalnie prosty: oto dwa ogniste duety swobodnego jazzu najpierw poderwą nas do lotu w dwóch separatywnych setach, a potem – oczywiście po raz pierwszy w historii wszechświata – zjednoczą siły w jeszcze gorętszym kwartecie. Wielkie emocje w pełni gwarantowane!

W pierwszej kolejności czeka nas spektakl krajowy w wykonaniu pracującego już niemal dwie dekady duetu Olbrzym (saksofonista Tomek Gadecki) i Kurdupel (akustyczny basista Marcin Bożek). Potem scenę opanuje duet, który artystycznie funkcjonuje od dość niedawna, ale w formule kwartetu Gravelshard gościł w Poznaniu niecały rok temu – amerykański, ale rezydujący w Hamburgu kontrabasista John Hughes i portugalski trębacz Luis Vicente.



Przed nami zatem wieczór w gronie samych dobrych znajomych. Ostrzymy sobie zęby szczególnie na finałowy kwartet dwóch dęciaków i dwóch basówek! Będzie się działo!


Spontaneous Live Series Vol. 72:

Olbrzym i Kurdupel: Tomek Gadecki – saksofon tenorowy & Marcin Bożek – akustyczna gitara basowa

Duo: Luís Vicente - trąbka, flety drewniane, dzwonki & John Hughes – kontrabas.

Ad Hoc Quartet: Gadecki, Vicente, Bożek & Hughes

Dragon Social Club, Poznań, Zamkowa 3, godz. 20.00

Bilety przed koncertem: gotówka albo blik

 

Krótko o artystach:

Muzyka duetu Vicente i Hughesa odzwierciedla hiper koncentrację na dynamice i barwie, równoważąc złożoność i prostotę w spontanicznej kompozycji. Formy ludowe wyłaniają się z mrocznych, tonalnych eksploracji. Zarówno Vicente, jak i Hughes posiadają niezaprzeczalnie odrębne głosy na swoich instrumentach, są doświadczonymi praktykami swobodnej improwizacji i komponują dla innych zespołów.

Luís Vicente i John Hughes zaczęli współpracować w 2018 roku, zaczynając w sekstecie, realizując kompozycje wielkich południowoafrykańskich emisariuszy jazzu, takich jak Dudu Pukwana i Chris McGregor (Echoes of South Africa). W 2022 roku Hughes założył Gravelshard, kwartet składający się z duetu Hughesa i berlińskiego gitarzysty Olafa Ruppa oraz duetu Vicente z wizjonerskim perkusistą Vasco Trillą (album „Gravelshard”, Phonogram Unit).

https://luis-vicente.pt

https://www.johnhughes.info

https://soundcloud.com/john-hughes-bassist

https://johnhughesdoublebass.bandcamp.com

https://luisfvicente.bandcamp.com

 

Olbrzym i Kurdupel - to duet improwizatorów, Marcina Bożka i Tomasza Gadeckiego. Wspólne muzykowanie pozwala im spełniać się artystycznie. W improwizacji czują się wolni i niczym nieskrępowani. Ich gra przesycona jest emocjami, które prowadzą w bardzo różne stylistycznie rejony muzyczne. Nie skupiają uwagi na budowaniu za wszelką cenę swej odmienności od istniejących gatunków, a wręcz przeciwnie, to emocjonalne podejście do gry sprawia, że każdy koncert jest inny i zaskakujący nawet dla samych muzyków. Proces komponowania utworu jest tutaj tożsamy z jego premierowym i jedynym wykonaniem.

Duet powstał wiosną 2007 roku w Trójmieście. Na początku roku 2008 pod nazwą Olbrzym i Kurdupel weszli do studia i zarejestrowali materiał na pierwszą płytę o dźwięcznym tytule "Frrrrr....". W kwietniu 2012 ukazał się drugi album pod tytułem "Six Philosophical Games", a dokładnie dwa lata później miała miejsce premiera trzeciej płyty wydanej nakładem Kilogram Records. Album jest rejestracją koncertu, który odbył się w klubie Alchemia w Krakowie i nosi tytuł "WORK". Czwarta płyta, to "In Side Shout" nagrana z niemieckim perkusistą Willy’m Hanne. Piąte wydawnictwo, to DVD  "Olbrzym i Kurdupel ALEATORYCZNIE" (z towarzyszeniem Orkiestry Teatru Muzycznego w Gdyni).

https://olbrzymikurdupel.bandcamp.com/

 


wtorek, 8 kwietnia 2025

Verhoeven, Lopes & Serries have Invincible Time!


Belgijski gitarzysta Dirk Serries, stały bywalec tych łamów, kontynuuje współpracę z muzykami portugalskimi. Tym razem proponuje spotkanie z gitarzystą Luisem Lopesem, którego również nie trzeba przedstawiać w zadanych okolicznościach gatunkowych. W zgrabnie zaaranżowanym trio spotykamy także Martinę Verhoeven, która dopełnia obrazu nagrania poczynionego w gronie dobrych znajomych trybunowej socjety.

Belgijka grywała onegdaj na kontrabasie i wiolonczeli, od pewnego czasu jest już na stałe pianistką, okazjonalnie sięgającą po instrument klawiszowy zwany crumar piano, który w omawianym dziś przypadku swym niepowtarzalnym brzmieniem stawia obu gitarzystów w intrygującej sytuacji dramaturgicznej i estetycznej.



 

Muzyków odnajdujemy w doskonale nam znanej, koncertowej … kaplicy w Brechcie. Dokumentacja fonograficzna ulepiona jest w jeden trak, ale śmiało w rozbudowanej, pięćdziesięciominutowej ekspozycji możemy wyróżnić trzy, a nawet cztery epizody. Nagranie inicjuje jazzowa gitara, która po niedługiej chwili liczyć może na wsparcie drugiej gitary. Ciepłe, delikatne piano pojawia się w grze po półtorej minuty. Bardzo ciekawie brzmiące otwarcie kojarzyć się może z debiutanckim nagraniem … Return To Forever sprzed ponad półwiecza. Tymczasem opowieść nabiera masy, ale nie tempa. Bardziej energiczne ruchy, szczególnie na klawiaturze, odnotowujemy po mniej więcej siedmiu minutach, z kolej po dwunastu frazy każdego z muzyków stają się bardziej zadziorne, a tempo wreszcie nabiera rumieńców. Nie brakuje dobrych reakcji, a brzmienie wszystkich instrumentów wydaje się w tym momencie dość podobne. Improwizacja staje się rytmiczna, tłusta, z delikatnym posmakiem intrygującej kwasowości. Po upływie siedemnastej minuty gaśnie wprost w niczym niezmąconą ciszę.

Nowy wątek budowany jest bardzo pieczołowicie. Na gryfie gitary Dirka pojawia się smyczek, piano Martiny brzmi wyjątkowo onirycznie, a gitara Luisa cedzi drobne frazy przez zaciśnięte zęby. Martwa ballada trwa kilka chwil, budowana zarówno w niskich partiach gitarowych, jak i wyższych, klawiszowych. Opowieść nabiera odrobiny tempa, pęcznieje też na szerokość. Brzmienie staje się mięsiste, szczególnie piana, niemal post-industrialne i niedalekie od hałasu. W okolicach dwudziestej szóstej minuty następuje kolejne tego wieczorku wystudzenie, tym razem nieoparte na chwili ciszy. Przez pewien czas na scenie panuje wystudzona, leniwa flauta, bez ogniska zapalnego, bez skłonności do podejmowania nowych decyzji dramaturgicznych. Ów martwy taniec przez moment staje się duetem bez Lopesa, opartym na plamach klawisza i gitarowych, suchych akordach. Powrót do tria okraszony jest porcją pick-up’owej elektroniki, ale nie trwa długo, gdyż na kolejne kilka chwil spektakl staje się samotnym udziałem Portugalczyka. Potem wspomaga go Belg.

Belgijka wraca do rozgrywki wysoko zawieszonymi frazami, a improwizacja w mgnieniu oka nabiera bardziej dynamicznego kształtu. Spiętrzenie jest o tyle intrygujące, iż tym razem każdy z artystów frazuje inaczej, niosąc indywidualną jakość. Po osiągnięciu szczytu flow opada na samo dno ciszy, zgaszony do pojedynczego dźwięku piana. Na końcowe minuty powraca formuła arco, który staje się chyba udziałem obu gitarzystów. Refleksyjne, mroczne oddechy i westchnienia oblepione subtelnym ambientem towarzyszą nam już do samego końca. Na ostatniej prostej trudno nie dostrzec delikatnego, pięknie uformowanego wzniesienia.

 

Martina Verhoeven, Luis Lopes & Dirk Serries Invincible Time (Raw Tonk Records, CD 2025). Martina Verhoeven - crumar piano, Luis Lopes – gitara oraz Dirk Serries – gitara. Nagrane w Oude Klooster Chapel, Brecht, Belgia, maj 2023. Jedna improwizacja, 50 minut.



niedziela, 6 kwietnia 2025

Cykl płytowy Spontaneous Live Series powraca w edycji digitalnej


(informacja prasowa)

 

Cykl płytowy Spontaneous Live Series, funkcjonujący pod auspicjami Trybuny Muzyki Spontanicznej od roku 2019, dokumentuje koncerty, jakie odbywają w ramach kolejnych edycji poznańskiego Spontaneous Music Festival. Jak dotąd ukazało się piętnaście tytułów wydanych w ramach nurtu głównego serii na srebrnych, kompaktowych krążkach oraz kolejnych sześć upublicznionych wyłącznie w formie plików elektronicznych.




Pierwszy piątek kwietnia 2025 roku, to światowa premiera siódmego albumu w podserii digitalnej, który dokumentuje koncert, jak miał miejsce w trakcie Silence/Noise Spontaneous Music Festival, który odbył się w październiku 2023 roku. Na scenie Dragon Social Club wystąpiło wówczas znamienite trio, które tworzą – szwajcarski gitarzysta Florian Stoffner oraz dwóch Katalończyków w osobach saksofonisty Dona Malfona i perkusisty Vasco Trilli. O tamtym koncercie Trybuna Muzyki Spontanicznej, jak zawsze symultanicznie z Jazzarium.pl, opowiadała tymi słowami: 

Zakończenie pierwszego dnia przypadło w udziale triu A Tiny Bell*) - Don Malfon na saksofonie altowym, Florian Stoffner na gitarze elektrycznej i Vasco Trilla na perkusji. Improwizacja Katalończyków i Szwajcara była nadspodziewanie energetyczna. W stosunku do materiału studyjnego z debiutanckiego albumu „A Tiny Bell and Its Restless Friends” (wydanego w ramach iberyjskiej serii Multikulti Project i Trybuny Muzyki Spontanicznej w roku 2022) – przyp.red.) koncert był bardziej dynamiczny, mniej mroczny, choć i tak nasączony gęstymi, dronowymi ekspozycjami. Niespełna 40 minutowy występ (w tym zabawny drugi bis, w trakcie którego artyści nie zagrali ani jednego dźwięku) spełnił zapewne oczekiwania wszystkich widzów. Z jednej strony niósł moc swobodnie preparowanych fraz, z drugiej ogień niemal freejazzowych eksplozji.

Dodajmy, iż tym wydawnictwem Don Malfon debiutuje w rodzinie Spontaneous Live Series, z kolei dla Floriana Stoffnera, to trzecia obecność po kompaktowym SLS 014 (z Martą Warelis i Rudi Fischerlehnerem) i digitalnym SLS D02 (z Rudi Mahallem i Paulem Lovensem). W tym gronie prawdziwym weteranem jest Vasco Trilla, obecny dotychczas na pięciu płytach kompaktowych (odpowiednio SLS 001, 002, 006, 008 i 013) oraz na digitalnym SLS D01 (z Low Vertigo).

 

Spontaneous Live Series D07: Don Malfon, Florian Stoffner and Vasco Trilla „Live at 7th Spontaneous Music Festival 2023” (Spontaneous Music Tribune, DL 2025). Don Malfon – saksofon altowy, Florian Stoffner – gitara, Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w trakcie Silence/Noise 7th Spontaneous Music Festival, Dragon Social Club, Poznań, 6 października 2023. Dwie improwizacje, 34 minuty.


Album jest dostępny tutaj:

https://spontaneousliveseries.bandcamp.com/album/spontaneous-live-series-d07

Wszystkie albumy tutaj:

https://spontaneousliveseries.bandcamp.com



 

*) A Tiny Bell nie jest oficjalną nazwą tria. Była ona używana przez organizatorów jedynie na potrzeby festiwalowe.

Zdjęcie artystów: Dawid Laskowski

Projekt okładki: Witold Oleszak z wykorzystaniem „Monoceros” - mapy Jana Heweliusza z XVII wieku

 

https://donmalfon.bandcamp.com/

https://stoffner.org

https://vascotrilla.com

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com

 

 

 

piątek, 4 kwietnia 2025

Jane in Ether goes Oneiric!


Magda, Biliana i Miako zabierają nas do krainy czarów. Do wielkich kufrów pakują fortepian (a w zasadzie jego niebywale akustyczne wnętrze), skrzypce (nierozerwalnie w tym przypadku związane z głosem) i odtwarzacze, na których zarejestrowane są dźwięki, z pewnością przydatne w trakcie podróży. Ta będzie czteroetapowa, z czego odcinek trzeci, prawie dwudziestominutowy, wyniesie nas na orbitę okołoziemską, z której w ogóle nie będziemy chcieli wracać. The way of no return, to uzupełniający tytuł całego przedsięwzięcia, którego realizacja zajmie nam niepełne trzy kwadranse.



 

Pierwsze minuty oblepione są kurzem i szumem tajemniczych, dętych podmuchów. Rezonują struny skrzypiec i piana, o piaszczysty brzeg uderzają spokojne fale wystudzonego oceanu. Oniryczna aura kreuje strumień metalicznych, okazjonalnie melodyjnych dźwięków. Całość przypomina misterną plecionkę, a może unoszącą się w powietrzu jedwabną apaszkę dalekowschodniej stewardesy z zapomnianej reklamy linii lotniczych. Ta opowieść potrafi pęcznieć, nawarstwiać się, niemal skomleć, ale nie przestaje być ceremoniałem chwili nasączonym odrobiną zagadkowej etniczności.

Druga opowieść lepi się z dropnych porcji fonii wyszarpywanych zastanej rzeczywistości. Coś zgrzyta, skrzypi, syczy jak powiew mroźnego powietrza. Pojawiają się dźwięki z gardła i recytowane pół słówka. Drżą struny, z dna piana dociera matowa melodia. Rodzaj kołysanki, której niektóre elementy nie dają się przypisać do konkretnego źródła dźwięku. Pod koniec pianistka zdaje się grać głośniej, a skrzypaczka ciszej. Całość gaśnie pod ciężarem nadchodzącego zmroku.

Najistotniejszy odcinek podróży klecony jest z długich, choć ulotnych pociągnięć zwiotczałym pędzlem. Przypomina muzykę dawną, która napotyka na problemy świata współczesnego. Rytualna, cedzona przez zaciśnięte zęby melodia, rozpacz skrywana pod osłoną zmierzchu. Modlitwa udręczonych, zastygła medytacja, która formuje się w żałobną wokalizę. Najpiękniejsza, środkowa faza utworu wydaje się nad wyraz minimalistyczna. Uroda chwila, siła kreatywnego redukcjonizmu. Tuż po niej wchodzimy w chmurę szumów, jęków, zastygłych na gryfie skrzypiec post-melodii. Końcowa część epopei faluje, jest nerwowa, rozwarstwiona, pięknie wystudzona do niemal pojedynczych fraz, gasnących oddechów trzech niestrudzonych podróżniczek.

Początek ostatniego epizodu przypomina nagrania terenowe. Drobne, szemrzące fonie, szepczący głos, drżące struny, delikatnie stukające młoteczki fortepianu. Ta leniwa pożoga z czasem nabiega odrobiny życia – smyczek tańczy po strunach skrzypiec, recorder dostarcza brzmienia przypominające połamany flet, uderzane struny piana generują coś, co mogłoby być rytmem w innej czasoprzestrzeni. Akcja nabiera bladych rumieńców. Wydaje się przez moment odrobinę bardziej intensywna. Drgania, rezonanse i preparacje prowadzą nas ostatecznie na skraj ciszy. Z tej ostatniej po kilku chwilach wyłania się końcowy, niemal niemy krzyk rozpaczy. Bolesna, nienaturalnie rozciągnięta melodia, szybki wdech i bardzo długi wydech. Aż po ostatni dźwięk.

 

Jane in Ether Oneiric (Confront Recordings, CD 2025). Miako Klein – recorders, Magda Mayas – fortepian oraz Biliana Voutchkova – skrzypce, głos. Nagrane w Studio for Electroacoustic Music, Akademie der Kunst, Berlin, październik 2023. Cztery utwory, 42 minuty.



wtorek, 1 kwietnia 2025

John Russell & Jean-Michel Van Schouwburg are before the wedding!


Brytyjski gitarzysta John Russell od czterech lat plecie swoje misterne, improwizowane opowieści w innej czasoprzestrzeni. Z wielką radością odnotowujemy każde nowe wydawnictwo z jego udziałem. Po prawdzie nie ma ich wiele, zatem to, nad którym dziś pochylamy nasze zmęczone receptory słuchu i wzroku cieszy szczególnie, nawet w sytuacji, gdy koncertowa rejestracja nie trwa nawet dwóch kwadransów.

Naszą radość multiplikuje fakt, iż na albumie odnajdujemy Johna w zacnym towarzystwie belgijskiego wokalisty Jean-Michela Van Schouwburga, o którego klasie donosiliśmy na tych łamach wielokrotnie.



 

Sytuacja dramaturgiczna na starcie koncertu jest następująca: sucho brzmiąca, wystudzona gitara akustyczna ze swobodą wplata się pomiędzy strumienie głosu, lepione z szumiąco-rzeżących głosek, jakże charakterystycznych dla … języka polskiego. Trochę pisków, kocich lamentów i porcje ćwierć akordów budują rodzaj relaksującej kołysanki, kleconej wszakże bezwzględnie dla niegrzecznych dzieci. Muzycy dobrze się ze sobą komunikują, a ich poziom reaktywności trudno nie uznać za wysoki. Ekspresja zdaje się być pod pełną kontrolą każdego z nich, ale ochota do swawolenia i robienia psikusów wydaje się definitywnie namacalna, czego dowodem garść kantów i rock’n’rollowych zadziorów ze strony gitarzysty. Narracja na tym etapie podróży ma zmienne tempo i zróżnicowany poziom intensywności. Wystarczy ukradkowe spojrzenie, by obaj kładli się do snu i głęboko wzdychali, wystarczy jeszcze krótsza chwila, by w pełni wybudzeni stali w gotowości do porannych igraszek.

Artyści potrafią iść żwawym, post-bluesowym krokiem, sycąc ów marsz plejadą atrakcyjnych fraz i brzmień, innym razem leżą na plecach i roześmiani wierzgają nogami. Wokalista, jak zwykle w jego przypadku, mieni się wszystkimi kolorami tęczy – od mięsistego barytonu po kacze gdakanie, od słowa do małej melodii, od soczystego śpiewu po modlitewne lamenty. Bywa, że gitarzysta cedzi balladowe frazy, a wokalista dogorywa dygocząc całym przełykiem. Obaj szybko osiągają szczyt, jeszcze szybciej toną w bagnie preparowanych, niekiedy całkiem tajemniczych dźwięków. Brawura nie opuszcza Van Schouwburga – niespodziewanie bzyczy niczym zepsuty syntezator. Russell trzyma dramaturgię w ryzach, raz za razem celnie kontrapunktując. Gdy ten pierwszy serwuje garść barowych przyśpiewek, nuci przy goleni i sepleni, ten drugi rozpuszcza chmurę zmysłowych flażoletów. Tymczasem w odpowiedzi na drapieżne frazy wokalu, gitara wpada w dynamiczne riffowanie. Tańce, hulanki, swawole!

Wymiana zdań trwa tu nieustannie. Gdy Jean-Michel chrapie i chrząka, John dręczy struny i te trzeszczą jak stara wersalka. Ten pierwszy przypomina japońskiego żołnierza zagubionego w okopach drugiej wojny światowej, ten drugi tańczy niczym chińska baletnica. Kilka dźwięków z wiejskiej zagrody, kilka taktów zawadiackiego walczyka, smutne melodie i radosne podskoki. A na koniec piękna koda - wokalista znów przypomina sobie o brzmieniu polskich, niepowtarzalnych spółgłosek. John jeszcze tylko policzy struny i mogą wpadać w objęcia burzliwych oklasków.

 

John Russell & Jean-Michel Van Schouwburg Before the Wedding (Empty Birdcage Records, CD 2025). John Russell – gitara oraz Jean-Michel Van Schouwburg – głos. Nagrane w Klubie Gromka, Ljubljana, Słowenia, kwiecień 2018. Jedna improwizacja, 26 minut.