Wielka francuska ofensywa na polu muzyki improwizowanej trwa
w najlepsze! Dziś czas na kolejne dwa smakowite krążki znad Sekwany, oczywiście
poczynione w składzie… trzyosobowym!
Nie zabraknie naszego tegorocznego faworyta w każdej
kategorii, Benjamina Duboca, znajdzie się także miejsce dla ulubieńca redakcji
Daunika Lazro! Wydawnictwo – tym razem - zwie się… Ayler Records. Znamy je
oczywiście doskonale, ale być może nie wszyscy pamiętamy, iż założony w Szwecji
label, od 2009 roku rezyduje już zdecydowanie we Francji (co zresztą widać
doskonale po bieżącym katalogu).
Dwie frapujące ekspozycje dźwiękowe, wobec których emocje
recenzenta są jednak dwubiegunowe. Jeśli pierwsza z płyt pozostawiła piszącego
te słowa w horyzontalnej pozycji konstruktywnego zachwytu, o tyle druga
obudziła w nim duszę nieco sarkastycznego komentatora, który zwykł na ogół
głosić prymat improwizacji nad kompozycją. Bywa jednak, iż tego rodzaju
recenzenckie ambiwalencje są skutkiem nadmiernych oczekiwań wobec muzyków i
ich projekcji dźwiękowych. Być może akurat tu mamy do czynienia z takim
zjawiskiem.
Czas i miejsce
zdarzenia: 24-26 maja 2015r., Ackenbush, Malakoff, Francja.
Ludzie i przedmioty:
Alexandra Grimal - saksofon sopranowy i tenorowy, głos, Benjamin Duboc –
kontrabas, głos, Valentin Ceccaldi – wiolonczela.
Co gramy: muzyka
improwizowana (all music by the musicians);
z pewnością jednak na etapie przedprodukcyjnym muzycy ustalili wiele istotnych
szczegółów, co do tego, jak będzie przebiegał proces improwizacji. Ważnym
elementem tego przedsięwzięcia artystycznego jest tekst poetycki Giuseppe
Penone Respirer L’ombre, który został wykorzystany, co prawda bez zgody
autora, ale za to niezwykle spontanicznie i z głęboką admiracją dla jego
wartości.
Efekt finalny:
siedem fragmentów z tytułami, łącznie trwających 58 minut, wydanych w czerwcu
br. przez Ayler Records, pod tytułem Bambú. Podmiotem wykonawczym są
muzycy, wymienieni z imienia i nazwiska w kolejności, jak dwa akapity wyżej.
Przebieg wydarzeń/
wrażenia subiektywne:
Toucher. Dotknąć. Szokująco
intensywne, wyjące smyki na dwóch
masywnych strunowcach, stanowią
niezbędne tło dla zmysłowej melorecytacji tekstu poetyckiego w wykonaniu
Alexandry. Tajemnicze intro wyposażone w gigantyczny ładunek emocji (ach, ten
tembr języka francuskiego!).
Densite. Gęstość.
Saksofon sopranowy startuje w bardzo wysokim rejestrze (może to nawet sopranino). Duboc i jego kontrabas
dudnią z oddali i nie mają dobrych intencji. Tulą się do eksplodującego
saksofonu, jak szarańcza u progu zbyt gorącego lata. Wiolonczela też iskrzy
przeładowaniami elektromagnetycznymi. Hałasuje, grzmi, zrywa struny. Ognisty
lot ku krzepiącemu zatraceniu. Gardłowe jęki Grimal łączą się w jeden
akustyczny miot z kapitulującymi septymami jej
dęciaka. Jednocześnie gra i krzyczy! Kontrabas w komentarzu brzmi, jak
dziewiętnastowieczna maszyna tkacka, repetując kolosalnym soundem.
Image. Obraz.
Gojenie ran po krwawej eskalacji. Otrzepywanie potu, kurzu i czegoś tam jeszcze.
Strunowce jadą dołem, niczym dwa
zapomniane instrumenty z epoki muzyki dawnej. Ich brzmienie smakuje ciszą,
trochę w oczekiwaniu na gniew piekielny. Alexandra czeka. Potem szepcze.
Oddycha bezgłośnie. Ślini się w myślach. Recytuje słowa głosem niewinnie
skrzywdzonej. Odmienia image przez
wszystkie nieistniejące przypadki języka francuskiego. Wiolonczela złowrogo jej
wtóruje (zdaje się nawet przeklinać). Kontrabas burczy minimalistycznie (piękne!).
Niespodziewany intruz akustyczny, to saksofon tenorowy, który delikatnie,
nieingerująco sonoryzuje na boku. Imitacyjnie wkleja się w pasaże obu strunowców. Duboc zaczyna rozszarpywać
struny, jego partnerzy postanawiają podkręcić potencjometry. Kameralistyka
bezpowrotnie potępionych, która jest tak brutalnie piękna, iż tylko językiem
francuskim możnaby to skutecznie zwerbalizować. Z kajetu rozdygotanego
recenzenta: ponadgatunkowa perła – intensywna, szczera, bezkompromisowa…
Ombre. Cień.
Zaczyna Duboc, molowym, indywidualnym pasażem. Grimal szeleści wargami. Ceccaldi
dmie, drży i rezonuje. Śpiew, który
jęczy, śpiew, który krwawi – bez otwierania ust. Egzotyczna miniatura.
Empreinte. Odcisk
(palca). Najdłuższa historia tej opowieści ewokuje wiolonczelą, która
płynie w wysokim rejestrze. Kontrabas traktowany jest smykiem. Kobieta śpiewa
głosem dawnym, strojnym, nieco
gotyckim. Chorał piekielny. Trzy ciała rzeczywiste muzyków łączą się w trójcę,
ale wcale nie świętą. Wiolonczela dodatkowo kręci się wokół własnej osi. Duboc
przechodzi na akordy, by po ułamku sekundy wrócić do smyczka. Gada znad gryfu
tekst, który nie da się przetłumaczyć na jakikolwiek język świata. Instrument
Ceccaldiego wyje, skrobie, eskaluje. Grimal powraca z kolejną wykręconą wokalizą.
Ta narracja wręcz cierpi i to trochę na średniowieczny sposób. Ten religijny
spektakl, pozbawiony ideologii, brzmi jak dawny
rytuał ciszy i dźwięku. Z minuty na minutę intensywność dźwięku każdego instrumentu (i głosu!)
rośnie. Alexandra przypomina młodszą siostrę Lisy
Gerard. Szczypta szorstkiej sonorystyki na upalonych
strunach zdaje się być niezbędnym dysonansem akustycznym. Powraca saksofon
sopranowy, muzyka na moment łagodnieje, jak baranek (może to nawet
jednorożec!). Na dokładkę głos ucieka bardzo wysoko i znów eksplozywnie zlewa
się w narastającym brzmieniem saksofonu. Strunowce ruszają do galopu! Saksofon
nie pozostaje w tyle. Eskalacja smakuje pełnowartościowym free jazzem. Kontrabas
i wiolonczela, niczym rozpalone gitary. Finał jak rockowe unplugged!
Adherence a la terre. Przywiązanie
do ziemi. Recytacja poetycka (jakże piękny jest język francuski!).
Wiolonczela skowycze, kontrabas dramatycznie szeleści. Na moment saksofon
tenorowy zostaje zupełnie sam i nie wie, co z sobą począć. W sukurs przychodzą
mu agresywne i natarczywe strunowce.
Respirer. Oddychać.
Perkusyjny wtręt wiolonczeli (biedne struny!). Wokół panuje jakaś nieokreślona meta otchłań bez cech
charakterystycznych. Coś drży, szumi, słuchać tajemnicze kroki. Wokaliza z
wysokiego pułapu, niepokojąca i na pewno nieboska.
Uroda muzyki krzyczy, dudni, skowycze, tętni i lśni. Na finał bezwarunkowy strunowce plotą soczyste drony. Ostatnie
dźwięki są złowrogie, kalekie, napastliwe i bezczelnie prawdziwe. Z kajetu
recenzenta: brak wpisów (kajet wypadł mu z
rąk).
Czas i miejsce
zdarzenia: 17-19 czerwca 2016r., Cappozzone, Luzillé, Francja
Ludzie i przedmioty:
Daunik Lazro – saksofon barytonowy i tenorowy, Jean-Luc Cappozzo – trąbka i
flugelhorn, Didier Lasserre – perkusja.
Co gramy: połowę
płyty stanowi trzyczęściowa swobodna improwizacja Garden. Pozostałe pięć utworów, to kompozycje Duke’a Ellingtona
(dwie), Johna Coltrane’a, Alberta Aylera i Jean-Luca Cappozzo.
Efekt finalny:
osiem fragmentów z tytułami, łącznie 55 minut, wydanych w czerwcu br. przez
Ayler Records pod tytułem Garden(s). Podmiotem wykonawczym są
muzycy, wymienieni z imienia i nazwiska w kolejności, jak dwa akapity wyżej.
Przebieg wydarzeń/
wrażenia subiektywne:
Sophisticated Lady
na start? Duże wyzwanie dla wielbiciela całkowicie wyzwolonej improwizacji. Na
szczęście szorstki tembr barytonu Lazro kompensuje zbytnią śpiewność tego
zacnego evergreena. Saksofoniście w
trudnym znoju improwizowania do Ellingtona pomaga czujny perkusista. Trębacz
milczy. Ciekawy smak upalonej dyszy dęciaka
na wybrzmieniu. Drugi. Czas na
pięciolinię trębacza – brzmi nieco hejnałowo. Znów wsparcie Lasserre’a jest
koniecznie. Melodia kapie z palców muzyka, a recenzent czeka na big entry saksofonisty. Po paru chwilach
wyczekiwania, sonorystycznie rozgrzany Lazro wchodzi do gry i krwistą solową
ekspozycją znacząco podnosi wartość tej części płyty, przy okazji uwypuklając
odmienne, w tym wypadku, charakterystyki trębackiego interlokutora (z kajetu
złośliwego recenzenta – tylko zawieszonej
narracji Joe McPhee tu brakuje!). Daunik co chwilę zmienia tembr swego
instrumentu (albo zwinnie podmienia saksofony w trakcie jednego interwału
improwizacji). Trzeci. Wreszcie
startujemy bez pięciolinii – fragment pierwszy Ogrodów. Baryton siarczyście burczy, niestety trąbka nie jest w
stanie zaimponować mu niczym oryginalnym. Perkusista bije w dzwon, być może
jest tuż po lekturze klasyka Hemingwaya. Współczesna kameralistyka, odrobinę
bez ognia i temperamentu. Lasserre szczęśliwie ciągle miesza w narracji,
dokłada do ognia, podszczypuje
dramaturgicznie starszych kolegów. Efektem jego wytrwałych działań są próby
dynamizacji improwizacji, szczypta iskier spod bębna basowego. Improwizacja w
kolektywie nie do końca się zazębia, dlatego ucieczka całej trójki w sonoryzm zdaje
się być zdecydowanie najlepszym rozwiązaniem. Czwarty. Ballada wczesnego Coltrane’a – tenor Lazro nawet piękny,
zwinnie podaje temat, znany od czasu epoki kamienia łupanego. Drummer swinguje, a jakże! Trębacz
najpierw przysłuchuje się, a potem przejmuje ster i kręci zwinną solówkę na
swoim delikatnie (wreszcie!) rozgrzanym blaszaku.
W roli komentatora Lasserre, który skromnym drummingiem
doprowadza Lament Cioci Loni do finałowego wybrzmienia. Piąty, czyli ogrodowe igraszki, odsłona druga, najkrótsza. Delikatnie dronowa,
sonorystyczna narracja (znów jakość
oddechu jest udziałem najstarszego z muzyków). Szósty, czyli Duchy
Aylera. Tenor brzmi jak alt, hymnicznie i dostojnie, wszak to klasyk króla free
jazzu. Trąbka w roli papugi, perkusja – jazzowego zwierza. Być może ta
ekspozycja nic nowego do naszej wiedzy o Aylerze nie wnosi, ale w drugiej
części, po dedynamizacji, dostarcza sporo smaczków, głównie ze strony barytonu, który
ratuje ten pasus nadmiarem plusów. Siódmy, czyli Ogrodów odsłona finałowa. Na początek duet trąbki i perkusji. Takie
tam pogawędki o pogodzie, nie mniej Cappozzo wreszcie grzeje krew w żyłach
recenzenta i tym, jak gra, i tym co gra! I zwinny flow, i ciekawa sonorystyka. Lazro wkręca się w najlepszy fragment
płyty (improwizacja uber
alles!) dopiero po kilku minutach. Chytrze przejmuje inicjatywę, dominuje i
dręczy kolegów wyśmienitą palcówką po
śliskich dyszach. Dzieje się! Lasserre niespodziewanie - na talerzach - zgłasza
zdanie odrębne i nakazuje kolektywną i pełnowymiarową wymianę zdań, bez akcentów
melodyjno-rytmicznych. Muzycy szukają nowych płaszczyzn porozumienia i są w tym
wyjątkowo skuteczni. Zwalniają tempo, łapią oniryczny klimat i brną ku finałowi
w skupieniu. Być może wybrzmiewają odrobinę za długo. Ósmy, czyli finał i kolejny gniot
Ellingtona (Hop Head). Solo
Lasserre’a wprost na jazzowe festiwale, ale wytrawne i kompetentne. Szczypta
tematu spod tenorowego i wirująca
trąbka, pachnąca lekko sfilcowanym
swingiem. Koniec.
Z kajetu dość złośliwego recenzenta: płyta ma dwa oblicza.
Blisko półgodzinna swobodna improwizacja w trzech odcinkach, mimo drobnych
ambiwalencji, broni się bez zastrzeżeń. Dogrywka (? – płyta powstała w trakcie
trzy dni) ze standardami ma walor pytania retorycznego.
*) franc. Trzy kolory
wciąż rządzą!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz