piątek, 2 lutego 2018

Ivo Perelman! The Golden Gate to Eternity!


Jeśli we współczesnym free jazzie szukać mielibyśmy muzyka najbardziej pracowitego, wytrwałego, stale i pieczołowicie rozwijającego kompetencje improwizatora i dążącego konsekwentnie do celu, jakim jest znaczące zaistnienie w historii gatunku, to na miano takiego niestrudzonego wędrowca (Margin Walker!) najdobitniej zasługuje brazylijski saksofonista Ivo Perelman.

Rezydujący w Nowym Jorku muzyk od lat nagrywa, koncertuje i bywa zauważanym w gęstej pajęczynie bardzo dobrych muzyków jazzowych. Na tych łamach nie sięgaliśmy zbyt często po jego nagrania, bodaj tylko CD Soul, nagrany w kwartecie dwa lata temu, doczekał się kilku ciepłych słów.

Redakcja Trybuny ma wszakże wrażenie, że rok ubiegły wiele zmienił w dotychczasowej, powszechnej percepcji twórczości Perelmana. To niebywałe, ale muzyk w samej tylko stajni Leo Records wydał w roku 2017 aż 13 płyt. Fakt ten nie byłby może aż tak wyjątkowy, gdyby nie jakość nagrań zawartych przynajmniej na części z nich oraz poziom kunsztu improwizatorskiego, jaki stał się udziałem muzyka.

Leo Feigin zaordynował dla wszystkich tych wydawnictw złotą czcionkę, zarówno dla tytułów samych płyt, jak i personaliów muzyka. To chyba dobry pomysł. Rodzaj Złotej Bramy do krainy wiecznej, muzycznej nobilitacji.

Za moment nad dwiema pozycjami z tego bogatego zestawu, w ocenie redakcji, krytycznie doskonałymi (z udziałem Nate’a Wooleya!), zdecydowanie nadstawimy ucha, a pozostałe wylistujemy. A zatem najpierw Kamień Filozoficzny, a zaraz potem Octagon!

Dodajmy dla porządku, iż wszystkie nagrania, o których dziś wspominamy, powstały w okresie maj-czerwiec 2017 roku na Brooklynie, w studiu Parkwest (poza jednym wyjątkiem, zresztą informuje o tym sam tytuł).




Ivo Perelman/ Matthew Shipp/ Nate Wooley ‎ Philosopher's Stone

49:34, 10 improwizacji, all music by the musicians - saksofon tenorowy, fortepian i trąbka. Potencjometry ustawione, możemy startować!

Part 1.  Muzycy w ciągłym zwarciu. Wet za wet. Piano w roli stabilizatora, katalizatora, odpowietrznika. Czuwa nad dynamiką, tonacją, kreśli ramy. Sprawia, że szaleństwa, jakie rodzą się w tubach dęciaków, mają choć drobny kontakt z podłożem. Part 2. Tenor, który skowycze, trąbka, która szura i szumi, niczym zdezelowany klimatyzator, no i znów piano, jak cerber, pilnuje ładu i porządku, dające przyzwolenie (przy bardzo ograniczonych środkach wyrazu – Shipp minimalista? Niebywałe! – konstatuje po raz pierwszy dziś zachwycony recenzent). Tenor Ivo od startu brzmi zaskakująco, raz przypomina niski sopran, innym razem potrafi być rumiany, jak zdrowy alt. Narracja, która dostojnie kroczy, co chwila stawiając na sztorc emocje słuchacza krwistymi dialogami dęciaków. Tu, z lekką przewagą w półdystansie Wooleya (co, za sonore!). Dramaturgiczna równowaga wszakże trwa (Shipp!). Part 3. Rytm improwizacji bije sercem wewnętrznym, jest jednak permanentnie dewastowany wyobraźnią saksofonu i trąbki. Struktura narracji pęcznieje i ugina się pod ciężarem dialogu. Imitacja, która zdaje się być wyniesiona do rangi sztuki (telepatia, czy notatki przedprodukcyjne? – pyta dociekliwy recenzent). Taniec na linii, determinacja, skupienie, geniusz pojedynczych dźwięków. Piano gra krótkie interwały, stawia stemple, komentuje, dopowiada. Jego służebna postawa też winna budzić nasz podziw. Part 4. Upiorna ballada dla cierpiących inaczej. Free improv wg scenariusza? Albo metafizyka! Part 5. Narracja postawiona na ostrzu noża. Ciało w ciało. Trzy głowy, jedna hydra! Diabelska czołobitność. Korpulentna piękność. Krok w krok, przy akompaniamencie mistrza ceremonii, Shippa!

Part 6. Znów muzycy brną łeb w łeb. Narracja pozbawiona incydentów solowych. Tu każdy jest bogiem, a wokół panuje patriarchalne równouprawnienie. Shipp w roli drummera? Wszystko mu się dziś udaje! Eskalacja goni eskalację, choć samo tempo improwizacji jest umiarkowanie marszowe (Matthew, jak Ty panujesz nad swoimi emocjami! – recenzent w akcie personifikowania swojego zachwytu). Na tle powszechnego geniuszu Wooleya, mistrz ciężkiej pracy organicznej – Perelman – stawia równie dobitne stemple doskonałości! Znów jego tenor idzie w podniebny rejestr i ryje beret całej armii recenzentów, którzy milkną w obliczu pytania retorycznego (czy na takim typie saksofonu można dobywać aż tak wysokie dźwięki?). Part 7. Albert Ayler is coming! Tłusta wariacja na temat Ghost z wyjątkowo rozszalałym pianistą. Są chwile, gdy Ivo gra więcej niż Nate, czy Matthew, ale to tylko incydenty. Shipp, pan dyrektor rozdaje cenzurki i pilnie obserwuje! Rytm, energia, raw power! W drugiej części tego odcinka prawdziwe expose pianisty. Ayler może być dumny! Wooley wpada w rynnę dronu i brzmi jak matka boska nieustającej pomocy! Perelman nie chce być gorszy! What a game, Masters! Na wybrzmieniu zachwyt nad ciszą, jak spowija klawiaturę fortepianu. Part 8. Tenor na solowym spacerze. Rzadki moment filozoficzny. Po chwili trąbka staje tuż obok, a konsekwencją kolejnej eksplozji może być jedynie obopólny orgazm. Sonore ścieka ze ścian! Nate przekracza właśnie kolejną granicę możliwości dobywania dźwięków z instrumentu blaszanego. Ivo ma podobne zamiary. Narracja płynie szerokim strumieniem, a kolana recenzenta zdają się być już zdarte do krwi, z uwagi na pozycję, w jakiej słucha tej płyty. Oba dęciaki znów grają tym samym dźwiękiem, wchodzą w siebie, jak w masło (ach, ten Bertolucci!). Finał najdłuższego utworu płyty wieńczy kolejna erupcja geniuszu trębacza. Part 9. Odrobina Aylera, w ramach repryzy Siódemki. Trochę przekomarzania, dość dynamicznego, jak na ten krążek. Piano in Rhythm and Sound! Melodyka siłą improwizacji? Szczypta patosu zamiast odpowiedzi. Ale ta improwizacja może sobie pozwolić nawet na to. Part 10. Tenor introdukuje samotnie. Higher than high! Trąbka wchodzi dopiero w trzeciej minucie tej niebywałej kody. Ballada pełna nostalgii, na życie i na śmierć! Ivo i Nate imitują się jak dwa kopulujące czmiele w locie symultanicznym. Brawo! A Shipp nie ma odwagi, by uderzyć w jakikolwiek klawisz. Milczy i słucha. Ostatnie dźwięki ociekają krwią sonorystyki i pokrętnie zaszytej w niej melodii. Wonderful!

What a fuck! – krzyczy recenzent w języku Szekspira, uświadamiając sobie, że być może najlepsza płyta, jaką słuchał w trakcie ostatnich nastu miesięcy, w ogóle nie trafiła na jego prywatny, coroczny top!




Ivo Perelman/ Nate Wooley/ Brandon Lopez/ Gerald Cleaver ‎ Octagon

49:16, 8 improwizacji, all music by the musicians – saksofon tenorowy, trąbka, kontrabas, perkusja. Czas start!

Part 1. Kontrabas stawia słupy graniczne (cóż za brzmienie!), tenor startuje z poziomu trzeciego piętra. Taka oto duetowa introdukcja Octagona. Smyk na strunach sprawia, że także lot Lopeza może być odpowiednio wysoki. Melodia wije się po dyszach, pląta wokół strun. Bez galopady, jakże dostojnym krokiem. Part 2. Tym razem słowo wstępne jest udziałem wyłącznie kontrabasisty, dodatkowo nucącego pod nosem sprośne melodyjki. Saksofon po paru chwilach dołącza, refleksyjnie plamiąc przestrzeń foniczną. Drummer pojawia się w 2 minucie. Ruszają! Tak, z taką sekcją, to można konie kraść! Po kolejnych 120 sekundach, ostre wejście notuje trębacz, dmąc w swą rurę, jak w kolejową sygnałówkę. Szorstki, bardzo zabrudzony sound. W międzyczasie sekcja rysuje coś na kształt rytmu. To marsz, noga w nogę. Być może akompaniament piana na poprzedniej płycie był nieco bardziej wyszukany – komentuje na boku recenzent. Dęciaki opowiadają na przeciwległych flankach, środkiem zaś brnie, niczym walec, rozdygotana para kontrabas – perkusja. Gęsto, ale ze świetnym brzmieniem. Na finał utworu cała narracja uroczo się gmatwa, a na dźwięki ostatnie sekcja zostaje już sama. Part 3. Intro perkusisty, tuż potem saksofon i kontrabas, a trębacz, co staje się już zasadą na tej płycie, wbiega w improwizację jako ostatni. Tempo ponownie bardzo stonowane. Historia toczy się nieśpiesznie, z dużą przestrzenią dla niuansów narracyjnych i improwizacyjnych. Tu na wszystko jest czas. Kilka uroczych, rozszarpywanych melodii, które wzajemnie się przenikają (błyskotliwy dialog Ivo i Brandona). Obok, na prawej, nieco wycofany Nate. W sumie ta ballada jakby wisiała w powietrzu, a kontakt z podłożem gwarantuje jej jedynie dobra robota Geralda na czerstwych werblach i kotłach. Ta rozmowa zdaje się nie mieć końca. Brawo! Part 4. Wspólny wstęp saksofonu i trąbki, to dramaturgicznie pewna nowość na płycie. Wooley zrywa kokon lenistwa i przystępuje do dzieła. Dialog delikatnie iskrzy, choć obu muzykom dość daleko do intensywności Kamienia Filozoficznego. Posmak melodyki Aylera, i na tym nagraniu odciska swoje piętno. Śpiew trąbki, zakręty saksofonu. Kontrabas dołącza dopiero w czwartej minucie. Wkłada do narracji spory balast niskich częstotliwości. Tuż potem rwie struny i daje doskonały podkład pod eskalację Ivo i Nate’a. Tak, to w sumie trzy popisowe ekspozycje. Emocje buzują! A drummer drąży skałę na obrzeżach bębna basowego.

Part 5. Improwizacja toczona jakby o dwa tempa szybciej. W okolicznościach Octagon, to niemal galopada! Na flankach zwinne imitacje i rekontry, w środku ogień palącej się sekcji. Ledwie 2 minutowa ekspozycja. Part 6. Wracamy do marszowego kroku. Ta akurat opowieść zdaje się być nieco bardziej konwencjonalna. Emocje stygną, melodii przybywa. Sekcja na poziomie wzroku. Jazzowy walking kontrabasu, który dynamizuje wszystko i wszystkich w pobliżu. Tenor podskakuje wysoko i daje kilka punktów dodatkowych do łącznej oceny za styl. Trąbka znów w przyczajeniu. Sekcja, nie po raz pierwszy, nie ostatni, wieńczy dzieło w samotności. Part 7. Czyżby dobre sonore?! O tak! Kontrabas ramię w ramię z trąbką, drapanki perkusjonalne, milczący saksofon (może delikatnie dyszy). Diabelski moment! Nate, jak cudownie, że się przebudziłeś! – mruczy pod nosem recenzent. Ivo wchodzi do gry po 90 sekundach. Melodyzuje porządkująco i trzyma fasadę narracji. Dużo energii i emocji. Dziki nerw kontrabasu. Whaw! To drummer napędza jednak ten dyliżans! W 6 minucie saksofon idzie ku górze i zdaje się być zwycięzcą tej eskalacji. Sekcja łapie synkopę i nie jest to łatwy moment tej opowieści. Tak dla improwizatora, jak i słuchacza, który chce przebywać z dala od oczywistości jazzowych rozwiązań. Od 9 minuty sekcja zostaje sama na scenie i przez pięć minut rzeźbi finał. Milczenie dętych, to chyba najlepszy komentarz. Part 8. Krótki, 150 sekundowy finał. Saksofon i smyczek na kontrabasie. Skowycząco, wyzywająco, trochę też sentymentalnie, ale w poprzek prostych skojarzeń. Na koniec zatem, tak jak na początku, tylko skromny duet, w ekspozycji, która jednak znacząco punktuje, zwłaszcza na tle wielominutowych męczarni sekcji w poprzednim odcinku. Final zastaje nas w lekkim niedosycie wrażeń.


****

W ramach suplementu, uzupełnijmy ofertę handlową Leo Records w zakresie płyt z wizerunkiem Ivo Perelmana, datowanych na złoty rok 2017.

Pośród kilkunastu płyt, o których wspominaliśmy w preambule tej powieści, największy poklask zyskało chyba duetowe wydawnictwo Live In Brussels. Podwójny dysk koncertowy popełniony przez saksofonistę w towarzystwie – co nie zaskakuje – Matthewa Shippa. Horda pismaków z całego światła maksymalnie ogwiazdkowała ten krążek, po czasie umieszczając go także na wielu listach najlepszych płyt roku. Ciało redakcyjne Trybuny nie podziela jednak entuzjazmu tłumu, zwłaszcza, gdy brukselski koncert skonfrontuje z płytami, na które wylał się przed momentem wartki strumień entuzjazmu Pana Redaktora.




90 minutowy koncert duetu, składający się z trzech setów i skromnego encore, oczywiście jest dobrą, a nawet bardzo dobrą płytą. Forma i dyspozycja dnia Perelmana nie budzi zastrzeżeń, Shipp gra swoje (czyli dużo), a narracja toczy się zwinnie i bezkonfliktowo. O, właśnie – bezkonfliktowo… Ta para muzyków zna się tak dobrze (patrz także niżej), że doprawdy nie jest w stanie czymkolwiek się zaskoczyć. Ta para muzyków potrzebuje krnąbrnego punktu odniesienia, osoby, która zasieje ferment i skłoni ich do większej kreatywności. Na Kamieniu Filozoficznym doskonale z tej roli wywiązał się Nate Wooley. Tu, w ramach duetu, na scenie L'Archiduc w stolicy Belgii, powodów do ekscytacji jest jakby mniej. Improwizacja prawdziwie iskrzy dla recenzenta dopiero pod koniec płyty, gdy dobrze rozgrzani muzycy potrafią wejść w ciekawsze i mniej przewidywalne interakcje. Tenor Perelmana zmysłowo szybuje ku niebu, zrywa pajęczyny na suficie, tworzy niebywałe ekspozycje. Reakcją Shippa są na ogół bardziej dynamiczne uderzenia w klawiaturę. Stać go na dużo więcej. Pierwsza z dziś omawianych płyt dowiodła tego w dwójnasób.

Na sam już finał dzisiejszej opowieści lista pozostałych złotych płyt Ivo Perelmana, wydanych w roku ubiegłym dla Leo Feigina. Redakcja jeszcze się nad nimi nie pochyliła, jakkolwiek całkiem możliwe, iż nastąpi to w pewnej perspektywie czasowej.

Ivo Perelman/ Matthew Shipp/ Joe Hertenstein (perkusja)  Scalene 

Ivo Perelman/ Matthew Shipp/ William Parker (kontrabas)/ Bobby Kapp (perkusja) ‎ Heptagon

Ivo Perelman/ Matthew Shipp/ Jeff Cosgrove (perkusja) ‎ Live In Baltimore


I to nie jest koniec! Uzupełnieniem powyższej kolekcji nagrań jest … 7 płyt wydanych jako seria The Art Of Perelman-Shipp. Duety, tria i kwartety. Po pełną listę tytułów wysyłam na www.discos.com. Miłej lektury!


Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz