sobota, 23 lutego 2019

Zyft! Pareidolia! Rowden! Sobanski! Wachtelaer! Schindler! S. Araw Trio XIII! Welf Dorr! The winter collection of a new music, quite fresh and not fully recognized!


Wyczekiwanie na wiosnę, jak co roku, jest niezwykle wyczerpującym zajęciem. Jak powszechnie wiadomo, świat nie należy do ludzi cierpliwych. Czas zatem poczynić stosowne gusła, obrządki i inne czyny nieczyste, by ściągnąć na nasze głowy odrobinę witaminy D.

Na Trybunie mamy kilka swoich sprawdzonych metod. Jedną z nich jest zbiorówka recenzji płyt, które pełne są mniej rozpoznawalnych osobistości świata muzyki improwizowanej, siejących stylistyczne wolty i dostarczających moc nie do końca posłusznych dźwięków.

Zapraszamy do odczytu i odsłuchu nowych nagrań, jakie w trakcie minionych kilku tygodni pojawiły się w redakcyjnych odtwarzaczach. Niektóre zagościły w nich na chwilę, inne na kilka chwil. Jedne są krótsze, inne dłuższe – ale zasada, iż nieprzegadanie improwizacji podnosi jakość nagrania potwierdza się w całej rozciągłości! Uwaga - znów musicie zapamiętać kilka ciekawych nazwisk!

Jeszcze słowo o marszrucie. Zaczynamy w Amsterdamie. Potem Portugalia, Nowy Jork, Zjednoczone Królestwo, Belgia, Niemcy i ponownie Wielkie Jabłko. W tym tyglu muzycznych emocji dwa drobne akcenty krajowe, czynione wszakże na obczyźnie.




Zyft  ‎Midnight Tea Suite (Creative Sources, CD 2019)

Startujemy sesją nagraniową, która miała miejsce w maju ubiegłego roku, w północnym Amsterdamie. Funkcjonujące artystycznie od kilku lat trio Zyft rejestrowało wówczas swoją pierwszą płytę. W studiu znaleźli się, całkiem już z nami obeznani, Ziv Taubenfeld na klarnecie basowym i Henk Zwerver na gitarze oraz debiutująca na tych łamach Maya Felixbrodt na altówce. Sześć swobodnych improwizacji, niewiele ponad 32 minuty muzyki.

Zyft - intrygujące trio, które łączy gatunki, pokolenia muzyków, wstrząsa i miesza, finalnie dostarczając moc dalece błyskotliwych przeżyć artystycznych. Gitara Henka zdaje się znać całą historię jazzu, swobodnej improwizacji, a pewnie i rocka, a nawet bluegrassu. W jednym ciągu improwizacji Zwerver potrafi brzmieć jak Derek Bailey i Django Reinhardt. Klarnet basowy Ziva ma masywny tembr, ale bez trudu pląsa na dużej wysokości, bywa wstrzemięźliwy w okazywaniu emocji, ale zawsze idealnie wyczuwa moment, gdy trzeba zaatakować. Wreszcie Maya i jej doprawdy szalona altówka. Wybuchowa mieszanka kwaśnej kameralistyki, wytwornej sonorystyki, do tego polot, bystry umysł i artystyczna niepokorność wobec męskiej części tria. Narracja toczy się na płycie na ogół warto, jest gęsta od dźwięków, ale jednocześnie lekka, zwiewna, czasami tajemnicza. Od czasu do czasu kąsa semicką kolorystyką.

Na starcie płyty gitara plecie semi-jazzowe frazy, altówka sonoryzuje w tańcu, a klarnet śle drony w dalekim tle. Skupienie, precyzja, skrupulatność i dbałość o pojedynczy dźwięk. Także kocia zwinność w zakresie przechodzenia w stan wzmożonego napięcia dramaturgicznego. Drugi opus lśni bystrym galopem, czynionym z saperską niemal dokładnością. Trzeci – prawdziwa perła! – konsumuje trzy solowe ekspozycje, klejone soczystymi frazami kolektywnej eksplozji. Najpierw skrzy się niezwykłym intro like modular string, potem klarnetowym expose godnym mistrzów gatunku, wreszcie gitarowym rezonansem, z którego wyłania się krótka opowieść o całej historii gitarowego jazzu. Czwarta opowieść rodzi się w mroku i ciszy. Altówka brzmi wręcz barokowo, budzi męską część załogi do figlarnych eskalacji. W mgnieniu oka, studio spowija już jedynie mgliste wspomnienie początkowej ciszy. Szefem piątej improwizacji jest zdecydowanie klarnet basowy. Buduje drony, przedrzeźnia się z altówką, kontrapunktuje gitarę. Gatunkowy melting pot, aż do rozpalenia pełnego płomienia. Finał tej smakowitej płyty, który trwale ledwie 2 minuty z sekundami, jest swoistym podsumowaniem poprzednich trzydziestu. Małe, urywane frazy, zmysłowe call & responce, narracja gęsta od dobrych dźwięków!
  



Pareidolia  Selon le Vent (JACC Records, CD 2018)

Zacne Salão Brazil w Coimbrze i trójka muzyków: João Camões – altówka, Gabriel Lemaire – saksofon altowy i barytonowy, klarnet altowy oraz Yves Arques – fortepian. W drugim secie do tria dołącza Alvaro Rosso – kontrabas. Późna wiosna 2016, formacja ma nazwę własną Pareidolia, a skupiony odsłuch swobodnych improwizacji tria i kwartetu zajmie nam łącznie 30 i pół minuty.

Trzyosobowy koncert spływa z silnie sonoryzujących strun altówki i tuby saksofonu. Piano drzemie w ciszy, potem w skromnej preparacji. Narracja w formie slow & dron, ale dość gęsta, z akcentami percussion z pudła fortepianu. Efektowne, ciekawie akustycznie, wycieczki w kierunku współczesnej kameralistyki - chamber in motion, clearly improvised. Niebanalny dialog strun na gryfie i strun w pudle, nieco wycofany saksofon. Zwinne pasaże altówki, bystra kipiel w tubie, kilka zaskoczeń w dziedzinie preparacji. Szczególnie doskonała zdaje się 13 i 14 minuta seta.

Od pierwszej sekundy seta drugiego wiemy, że do zabawy podłączył się kontrabas. Początkowo, oparty o smyczek, zmysłowo skwierczy. Altówka wchodzi z nim w kameralistyczny dyskurs estetyczny. Przy wsparciu preparowanego ponownie piana, robi się z tego mała burza z piorunami, rodzaj święta wiosny, ale na molowo. W 9 minucie ma miejsce pewien zwrot stylistyczny, który pięknie eksponuje powszechnie znaną tezę, iż lepsze jest wrogiem dobrego. Kontrabas podejmuje jazzowe frazowanie i mimo, iż reszta nie rzuca od razu miłości do chamber, narracja delikatnie dynamizuje się i traci na atrakcyjności. Najpierw jest to krok wręcz free jazzowy, potem zaś – po skromnym wytłumieniu - muzycy otwierają szeroką bramę do estetyki oczywistości ala ECM i czar definitywnie pryska. Wóz improwizacji ciągnie kontrabas i piano. Powrót saksofonu i altówki na ostatnie 120 sekund niewiele już zmienia w odbiorze całości.




Zach Rowden/ Jarrett Gilgore/ Ian McColm  First Lapse (Raw Tonk Records, CD 2019)

Przenosimy się za wielką wodę. Nowojorski fyrtel zwie się Annandale-on-the-Hudson, a w środku odnajdujemy trójkę muzyków, których personalia mówią nam, póki co, dość niewiele: Zach Rowden – bas bezprogowy plus preparacje, Jarrett Gilgore – saksofon altowy oraz Ian McColm – perkusja i perkusjonalia. Lato roku 2017, pięć improwizacji, znów 30 i pół minuty na wyświetlaczu w opcji full time.

Pierwsza pomyłka, to ciekawy przykład free jazzu z bardzo oryginalnym użyciem basu bezprogowego, który pozostaje niemal bez przerwy w stanie intensywnych preparacji, głównie za pomocą smyczka. Towarzystwo ma równie frapujące: saksofon altowy, który niebanalnym i szorstkim brzmieniem, mocno osadzonym w historii gatunku, chętnie wchodzi w śpiewne i rytmicznie powykręcane strumienie dźwięków (często niczym Jemeel Moondoc), wreszcie gęsty, precyzyjny drumming, często akceptujący bijące serce stopy na bębnie basowym (kłania się Tom Bruno i jego legendarny Test).

Płyta zaczyna się brudną, bardzo gęstą narracją, która wykazuje silne ciągoty w kierunku samoeskalowania się. I tak dzieje się – uprzedźmy wypadki – w każdym utworze. Sytuacja sceniczna jest następująca: bas grzmoci, rzęzi i szeleści, perkusja pozostaje w stanie mocnego progresu, a alt często brnie w taniec. Drugi fragment zaczyna się dużo spokojniej, ale i on łapie odpowiedniego dryla! Okazuje się, iż zmysłowe schodzenie w ciszę, za pomocą niskiego drona ze smyka, to także kompetencja tego tria. W czwartym odcinku odnajdujemy ciekawy dialog altu i basu na tle rozgrzanych talerzy. Udana wycieczka w kierunku nieoczywistej sonorystyki. Zwinny, wewnętrznie kompatybilny pokaz czerstwego piękna. Finałowa fraza rodzi się głęboko w tubie altu - syczenie, szelest i rezonans. Obok dudnienie basu, jako zaczyn niebanalnej meta ballady, które wybrzmi smakowitymi dronami. First Lapse - trzydziestominutowy konkret, żadnego zbędnego dźwięku.




Sobanski/ McMurchie/ Lash/ Orrell  For All the Obvious Reasons, Live (European Improvisation Scene, DL 2018)

Powrót od Europy, przed oblicze Zjednoczonego Królestwa i tamtejszy kwartet z istotnym akcentem polskim: Mariusz Sobański – gitara, Jake McMurchie – saksofon, Dominic Lash – kontrabas, Tony Orrell – perkusja. Ubiegłoroczne nagranie z oklaskami trwa godzinę zegarową z sekundami, składa się zaś z trzech improwizacji. Jesteśmy w Bristolu, w ramach serii koncertowej, odbywającej się w Klubie Exchange.

Koncert otwiera wielosekundowy, ambientowy dron, generowany – jak domniemujemy - przez amplifikatory gitary i saksofonu. Po podłączeniu się wszystkich instrumentów, muzycy serwują nam post-rockowe intro, które buduje płynna gitara w estetyce psycho-post-fussion, barytonowe pomruki, aktywny drumming i kontrabas z gęstą powłoką niskich dźwięków. Narracja toczy się od jednego spiętrzenia do drugiego. Każdy zwrot dramaturgiczny dźwiga na swoich barkach silny kontrabas, który po zwinnej rekapitulacji, proponuje nowy potok improwizacji. Chwilami stara się on zgubić rockową powłokę całości, jest nawet skłonny swingować z perkusją. Votum separatum pozostałych instrumentów w tej kwestii prowadzi, od czasu do czasu, do drobnych dysonansów estetycznych. Muzyka toczy się wartko, jakkolwiek nie sposób nie zauważyć pewnego stylistycznego rozgardiaszu. Z jednej strony Lash i jego free jazzowe wręcz ciągoty, z drugiej Sobanski i silne parcie w kierunku post-rocka i ambientowej psychodelii. McMurchie w takich sytuacjach raczej pozostaje na uboczu i nie wchodzi w interakcje. Najmniej wątpliwości zdaje się mieć Orrell, który bębni na temat i trzyma w ryzach rozwój sytuacji na scenie.

Dalece ciekawiej robi się w dalszej części koncertu. Fragment drugi rodzi się w otchłani kontrabasowych preparacji i talerzowej ornamentyki. Gitara intrygująco szumi, szary ambient zdaje się być także udziałem saksofonu. Pójście w funkową dynamikę, być może akurat teraz, nie należy jednak uznać za rozwiązanie optymalne. Ostatnią część koncertu otwiera saksofonista. Wspiera go smyczek uczepiony dolnej części gryfu kontrabasu. Perkusjonalne akcenty plus kilka kropel psychodelii z gitary buduje nam flow, który zdecydowanie karze wskazać go najlepszym momentem koncertu. Płynna lawa, szklisty półtrans, funkowy walking kontrabasu w ramach komentarza, suche plamy wprost z tuby saksofonu. Sam finał nadchodzi dość niespodziewanie.




Mark Bogaerts/ Alec Ilyine/ Dirk Wachtelaer  Siglow Is The Place  (bandcamp, DL 2018)

Wpław przez kanał i jesteśmy w Belgii, być może nawet jest już wtorek. Trio z udziałem perkusisty Dirka Wachtelaera (także obiekty), który systematycznie dostarcza nam nowej muzyki. Obok niego: Mark Bogaerts – głos, saksofon altowy, gitara elektryczna oraz Alec Ilyine – gitara elektryczna lub basowa. Bardzo świeża rejestracja studyjna (Bruksela, listopad 2018). Sześć improwizacji z tytułami, prawie 65 minut.

Dynamiczny początek, wyznaczony przez rockowe intro, free jazzowy saksofon i konsekwentny, precyzyjny drumming. Gęsta, rwana narracja, klimaty fussion i dobrego jazz rocka. Ciekawa gitara, która bez trudu odnajduje wątki psychodeliczne, zwinnie tłumiąc emocje całego tria. Drugi fragment pokazuje, iż muzycy nieźle radzą sobie w cichej sytuacji sonorystycznej, już bez saksofonu, w filigranowym, iście diabelskim marszu pogrzebowym. Jak na skład trzyosobowy, instrumentarium jest dość bogate i w skończonej liczbie przypadków muzycy robią z tego właściwy użytek. W rozbudowanej, kilkunastominutowej, trzeciej improwizacji odnajdujemy intrygujące zestawienie mikro drummingu z ambientowymi wyziewami gitar, z odrobiną kwasu pomiędzy strunami. Jest i szczypta elektroakustycznych zdobień. Intruzem zdaje się tu być jedynie próba slajsowania dźwięku przez jedną z gitar, która zdaje się pasować do całej narracji, niczym pięść do nosa. Szczęśliwie muzycy po 13 minucie łapią zdrowy trans i wychodzą z pata dramaturgicznego obronną ręką.

Kolejne trzy improwizacje toczą się warto, nie brak w nich zdrowych, soczystych wymian dźwięków i zwinnych interakcji. W czwartym dobrym rozwiązaniem jest niemal punkowe przyspieszenie, a po nim głębokie zanurzenie w tłustą psychodelię. Początek piątego utworu nie stroni od zbędnych dźwięków, trochę przypomina The End Doorsów, tuż po wyjściu z dżungli. Finał tej części zdaje się ociekać rockową ekspresją – solówkami gitar i rozbudowanymi partiami perkusyjnymi. Pieśń pożegnalna trzyma klimat psycho and dark ambient, który zupełnie niepotrzebnie komentowany jest werbalnie przez gitarzystę. Jak to już bywa w przypadku muzyki, jaką zasyła nam Wachtelaer – moc dobrych, nawet bardzo dobrych fragmentów i brak stosownej autocenzury w zakresie post-produkcyjnej redukcji mniej udanych fragmentów improwizacji. Okrojenie płyty do trzech kwadransów doskonale podniosłoby ocenę całości.




Catherine Smet/ Dirk Wachtelaer Improvisations (Creative Sources, CD 2018)

Pozostajemy w towarzystwie Dirka Wachtelaera, ale dość radykalnie zmieniamy klimat improwizacji. Tym razem duet z pianistką Catherine Smet. Studyjne nagranie z maja ubiegłego roku. Dziewięć improwizacji, godzina zegarowa i pół minuty.

Improwizacje, to przykład jazzowej kameralistyki, którą niechybnie kojarzyć możemy z klimatami ECM, co na tych łamach nie bywa poczytywane za komplement. Dobra, precyzyjna, bogata brzmieniowo praca perkusisty i stonowana, chwilami ocierająca się o minimalizm, pianistka (zdaje się, że klasycznie kształcona), która zdecydowanie preferuje klawiszowe pasaże niż zanurzanie się w głąb instrumentu i uprawianie preparacji. W toku całej, znów niezbyt krótkiej płyty, intrygujące dźwięki perkusji, bywają często konsumowane przez dość przewidywalną pianistykę, a całość narracji toczy się w kierunku improwizowanego chill-outu, gdzie dźwięki zdają się być bardzo przyjazne dla ucha, ale nie intrygują intelektu słuchacza.

Dość wszak utyskiwania nad oglądem całości, poszukajmy pozytywów, których nie brakuje na płycie. W pierwszej części uwagę przykuwa bardzo skrupulatna i czuła na niuanse brzmieniowe gra Dirka, chwilami udanie nawiązująca do stylistyki Rogera Turnera. W trzeciej wypada pochwalić Catherine, która ciekawie repetuje, stawiając na konsekwentny minimal. W piątej i szóstej improwizacji dominuje jazzowa kameralistyka, nawet z pewną dozą dynamiki. Już jednak dwa kolejne odcinki przenoszą nas w świat wyważonego, skupionego drummingu i fortepianu, który chytrze chowa się za fakturą talerzy i czyni nastrojowe, niebanalne, na poły tajemnicze pasaże, delikatnie zahaczające o obszar preparacji. Podobnie zachowuje się perkusista, a recenzent śmiało oznacza ósmą improwizację, jako najlepszą na płycie. Sam finał nagrania jest powrotem do bardziej dynamicznego, jazzowego frazowania i konwencjonalnej pianistyki. 




Udo Schindler/ Georges-Emanuel Schneider/ Gunter Pretzel  Rhizome (Creative Sources, CD 2018)

Krok na południowy wschód i meldujemy się w Monachium, by dwukrotnie pochylić się nad najnowszymi dokonaniami niemieckiego klarnecisty i saksofonisty Udo Schindlera, który zdaje się być już stałym uczestnikiem naszych okresowych zbiorówek. Zaczynamy od dalece frapującego tria Rhizome, który udanie łączy świat swobodnej improwizacji i współczesnej kameralistyki, także tej głęboko osadzonej w filharmonicznych gmaszyskach. A zatem Gunter Pretzel na altówce, Georges-Emmanuel Schneider na skrzypcach (plus live electronics) oraz Udo Schindler na klarnecie basowym, saksofonie sopranowym i euphonium (zwanym także tubą tenorową). Spotkanie koncertowe miało miejsce w monachijskiej At Gallery ar Toxin pierwszego dnia marca roku ubiegłego. Muzycy improwizowali, w oparciu o pewne ustalenia przedprodukcyjne. Pod dłuższymi improwizacjami podpisała się cała trójka muzyków, pod krótszymi – Schneider (druga) oraz Schindler (czwarta). Całość trwała godzinę zegarową i kilkadziesiąt sekund.

Dłuższe, tytułowe improwizacje (First & Second Rhizome) bazują na strunowych ekspozycjach, które w wielu momentach uroczo topią się w sonorystyce, szczególnie jeśli chodzi o altówkę. Skrzypce zdają się mieć podobne zadania, ale ponieważ muzyk operuje także w zakresie live electronics, czasami efekty jego działań bliższe są elektroakustyce, zawierają także akcenty perkusjonalne. Funkcjonujący na środku sceny Schindler udanie łączy flankowe ekspozycje strunowców, na ogół operuje na saksofonie sopranowym, tworząc rodzaj dramaturgicznego kręgosłupa improwizacji. Dobywa z tuby dęciaka sploty intrygujących dźwięków, brzmi ciekawie i niebanalnie. Na flankach zaś dzieją się prawdziwe cuda. Altówka potrafi zmysłowo pohałasować, skrzypce brnąć w plamy godne jazzowego wręcz fussion. Choć osadzone we współczesnej kameralistyce, raz za razem ostrzą sobie narrację bystrymi zadziorami. Podobnie kontrapunktujący bywa klarnet basowy, który włącza się do gry sporadycznie, ale skutecznie wtedy porządkuje narrację i wprowadza elementy tłumienia gotujących się emocji. W następnej rozbudowanej improwizacji (trzeciej na płycie), muzycy zdają się być jeszcze bardziej skrupulatni, a ich ekspozycje definitywnie filigranowe. Drony, małe dźwięki godne mistycznego posmaku cichej filharmonii. Szumy dęciaka, śpiew strunowców, kind of acid chamber! Mocne zmiany daje w tej części także klarnet basowy.

Nieco odmiennie kształtują się dwie pozostałe, krótkie improwizacje autorskie. Odcinek Schneidera, co nie dziwi, stanowi pasaż elektroakustycznych incydentów, który zdobią suche, sonorystyczne ekspozycje altówki, z dęciakiem, który zdecydowanie pilnuje dalekiego tła. Finałowa część koncertu grana jest przez Schindlera na euphonium. Groźna meta tuba kreśli zwinne pętle, stanowiąc przy okazji doskonałe intro dla płyty, którą omówimy poniżej.




Udo Schindler  ‎Pneuma_Extreme  (Confront , CDr 2018)

Słowo się rzekło, czas na czternaście poematów solowych Udo Schindlera na klarnet kontrabasowy! Live recordings zarejestrowane w miejscu zwanym Salon für Klang+Kunst in Krailing, w 2016 roku.  Czas niezbędny na skupiony odsłuch, to 35 minut i kilkanaście sekund.

Pneuma_Extreme, to bardzo interesujące, choć nieco akademickie ćwiczenie na niebanalne wydawanie dźwięków z instrumentu o gabarytach małego słonia! Wrażeń akustycznych pozostawia wszakże bez liku. Spróbujmy zatem wszystkie je zgrabnie wylistować.

Na wejściu zdaje się, że słyszymy dwa klarnety kontrabasowe. Jeden frazuje, drugi ripostuje, a po jakimś czasie… pojawia się trzeci i płynie wartkim strumieniem. Drugi poemat rodzi się w dronach. Czy tak duży instrument potrafi śpiewać i stąpać na palcach? Odpowiedź musi być twierdząca. Bogactwo brzmienia, godne Ornitology granego przez Anthony Braxtona na saksofonie kontrabasowym. Trzeci – rodzaj małego świdra, w połączeniu z niedźwiedzimi pomrukami. Zdaje się, że samo obcowanie z materią dźwięku może tu być intrygujące – choćby otwieranie i zamykanie dysz. Czwarty – brama do piekła, szorstka, dotkliwa polifonia. Koci śpiew, mysi chrobot. Piąty – perkusyjne klastery i drumming na glazurze tuby. Szósty – semicka pieśń pogrzebowa z zadziorami i kantami. Siódmy – … ciąg studenckich ćwiczeń. Ósmy – ryk maltretowanego wieloryba, wzmacniany przez artystę otworem gębowym. Dziewiąty – masywny … drum’n’bass! Dysze tańczą i śpiewają! Dziesiąty – bojaźń i drżenie, tłusta pulsacja. Jedenasty – znów percussion na dyszach plus biały szum. Dwunasty – rodzaj narracji outside/inside na bardzo krótkim dystansie. Zdaje się, że o instrumencie cbcl wiemy już wszystko! Trzynasty – poszukiwanie ciszy na bardzo dużej wysokości. No i czternasty – tygrysie pląsy, mlaskanie, cmokanie i garść szumu z wyjątkowo suchych dysz. Jakże dużo wrażeń z krążka, który trwa niewiele ponad dwa kwadranse.




S. Araw Trio XIII  ‎Activated Clown  (NNA Tapes, Kaseta 2018)

Po krwistej surowiźnie niemieckiego free improv, definitywnie zasłużyliśmy na odrobinę relaksu. Odnajdziemy ją z muzykami amerykańskimi oraz muzykiem z Polski (prawdopodobnie jesteśmy po drugiej stronie Wielkiej Wody). Pod niezwykle tajemniczą nazwą S. Araw Trio XIII oraz jeszcze bardziej zaskakującym instrumentarium, kryją się: Cameron Stallones – Fender Rhodes, Yamaha DX7, gitara, John Leland – Vdrum-kit, perkusjonalia oraz Tomo Jacobson – Ribban Controler, Yamaha TQ5. Na kasecie znajdujemy dwa utwory (kompozycje? improwizacje?), które trwają łącznie 52 i pół minuty.

Activated Clown, to bystra, swobodna i dalece niebanalna muzyka w estetyce electro, pełna elementów improwizacji, rodzaj bardzo bogato instrumentalizowanego post-techno. Mająca swój nieco nerwowy rytm, niestroniąca od strumieni meta melodii, ale raczej nieprzewidziana do tańca. Muzyka tworzona ze swadą, energią, pełna radości z samego faktu uprawiania materii dźwiękowej. Głównym, by nie rzec jedynym, żywym instrumentem zdaje się tu być gitara, wesoła, frywolna, plumkająca niczym konik polny po zroszonej łące. Narracja toczy się wedle reguł, które nie są do końca jasne. Powykręcana rytmika raczej stawia pytania niż udziela odpowiedzi. Nie brakuje skoków w bok, fonicznych didaskaliów, komentarzy odautorskich. Odnajdziemy w tej electro opowieści momenty udanego tłumienia narracji, drobiny odniesień po estetyki fussion, czy post-jazzu, wiele drogowskazów, które wskazują na dokonania elektroniki z przełomu wieków. Lista inspiracji byłaby zapewne długa, ale niemieckie wątki Jana Jelinka, czy Bernda Friedmanna winny tu paść bezwzględnie.

Jeszcze bardziej frapująca jawi się druga odsłona tria. Narracja staje się jeszcze bogatsza. Zdaje się, że nie słyszymy już trzech muzyków, ale całą orkiestrę (dodajmy, iż muzyka nagrana jest na żywo, czyli bez akcentów post-produkcyjnych, tak charakterystycznych dla sceny elektronicznej). Moc figlarnych ornamentów, podawana w tempie dość statycznym, raczej ku kontemplacji klimatu, nie zaś parkietowych podrygów.  Z czasem opowieść nabiera specyficznego oniryzmu, dostaje lekkiego transu, budowanego przez konsekwentną repetycję. Po 15 minucie robi się nawet dość hałaśliwie. Po 20 minucie, kind of soul-jazz-funk-electro. Dwa długie sety, budowane z mozołem i cierpliwością, zapewne nieznaną twórcom gatunku dwie dekady temu. Odnotujmy, iż na ostatniej prostej ciekawie aktywizuje się gitara. Prawdziwa wisienka na torcie!




Welf Dorr Unit  ‎Blood (Creative Sources , CD 2018)

Na finał dzisiejszej zbiorówki, kęs energetycznego electric jazzu, definitywnie już z Nowego Jorku! Postacią tytułową jest tu Welf Dorr, grający na saksofonie altowym i incydentalnie na klarnecie basowym, zaś wspierają go w formacji Unit: Dave Ross na gitarze elektrycznej, Dmitry Ishenko na gitarze basowej oraz Joe Hertenstein na perkusji. Krwawa płyta składa się z siedmiu kompozycji, w większości autorstwa lidera, trwa 43 minuty i 20 sekund, a została nagrana w okolicznościach studyjnych w 2014 roku.

Płytę otwiera utwór, który moglibyśmy określić, jako dynamiczną, jazz-rockową wariację na temat Lonely Woman Ornette Colemana. Sprawna sekcja, solidne improwizacje saksofonu i gitara, która zdaje się tu mieć najwięcej ciekawego do powiedzenia. Muzycy trzymają się jazzowego schematu temat/ improwizacje/ temat/ coda (z wariacjami), słucha się ich dokonań dalece sympatycznie, można od czasu do czasu coś zanucić i zwinnie potupać nogą. Czas odbiorcy mija bezstresowo, a my doskonale wiemy, że taką muzykę grało się w Wielkim Jabłku równie udanie ćwierć wieku temu (choćby formacja Lost Tribe, czy inne grupy związane stylistycznie z estetyką m-base). Jazz, rock, wiele akcentów funkowych i dramaturgiczna dominacja saksofonu i gitary (basówka gra bodaj jedno solo w trakcie całej płyty, perkusja chyba w ogóle). 

Nieco spokojniejszy zdaje się być numer trzeci, gdy Dorr sięga po klarnet basowy. Nie jedyny raz świetną zmianę daje tu rockowo brzmiąca gitara, która zwinnie pętli się i swawoli. Ta ostatnia także udanie eksponuje się w utworze piątym. Płytę kwartetu wieńczą dwie obce kompozycje. Najpierw James Blood Ulmer i szczypta dobrze zinterpretowanej harmolodyki, z ciekawą strukturą rytmiczną, potem zaś Mel Waldron i balladowy finał płyty, z ciepłym altem, znów niebanalną gitarą i dobrym flowem basu. Roztańczony, nawet rozmarzony jazz dla średnio wymagających.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz