środa, 13 lutego 2019

Alex Ward in Rock: Dead Days Beyond Help! Forebrace! Predicate!


Brytyjski gitarzysta i klarnecista Alex Ward, to prawdziwy człowiek renesansu! Wyśmienity improwizator, kompozytor, muzyk prowadzący małe i duże składy, świetnie radzący sobie zarówno w swobodnej zabawie w nieoczywiste dźwięki, jak i w trudnym znoju rozgryzania zawiłości powstałych na kartkach z pięciolinią. Do tego wszystkiego, artysta niezmiernie utalentowany!

Jego dokonania artystyczne śledzimy na bieżąco. Intryguje nas m.in. rozmach jego przedsięwzięć, precyzja w działaniu, czy choćby umiejętność błyskotliwego predefiniowania improwizacji w formie kilkunastostronicowych instrukcji dla muzyków improwizujących.

Dziś pochylimy się nad obszarem zainteresowań Alexa, który jak dotąd, nie był jeszcze przedmiotem naszych analiz. Posłuchamy bowiem jego … komponowanych, na poły rockowych składów, zazwyczaj z udziałem hałaśliwej gitary elektrycznej i basowej. Nie będą nas wszakże interesowały emocje płynące z bujanych piosenek z metrum 4/4, ale w tych pozornie rockowych kompozycjach doszukiwać się będziemy (jakże skutecznie!) niemal barokowego przepychu, niebywałego mieszania gatunków i niezbadanych połaci artystycznej kreacji! Trzy składy i cztery płyty (zarówno dość nowe, jak i nieco starsze)!




Dead Days Beyond Help

Naszą muzyczną podróż zaczynamy od duetu Dead Days Beyond Help, który powstał w połowie ubiegłej dekady, a płyta, którą za moment poznamy, miała swoją premię ostatniej jesieni. Choć nosi tytuł IV (Copepod Records, CD 2018), jest bodaj szóstą pozycją w dorobku formacji. Partnerem Alexa (gitara) jest tu perkusista Jem Doulton. Na materiał zawarty na płycie składają się dwa separatywne nagrania – pierwsze pochodzi z roku 2014, poczynione w duecie (plus dogrywki rok później), drugie zaś powstało w latach 2014-17,  a w rolę gości wcielali się tutaj Benedict Taylor na skrzypcach i aktówkach (liczba mnoga!), Hannah Marshall na wiolonczelach (!) oraz Santiago Horro na kontrabasie. Dodajmy, iż w drugim nagraniu użyto więcej instrumentów, niewymienionych z nazwy na okładce płyty, które pozostawały w jurysdykcji Warda i Doultona.

Część duetową zaczynamy z odgłosami … katarynki, która zdaje się intonować wodewilowy motyw. Po kilkunastu sekundach następuje zdecydowany atak gitary i perkusji, niczym grzmot w trakcie burzy z piorunami. Po tym incydencie narracja toczy się już niezwykle biegle - rwany, połamany rytmicznie flow, moc zdrowych odniesień do klasyki hc/punk. W zamyśle kompozytora nie brakuje także akcentów noise/new wave. Bogate brzmienie całości, jakby Alex grał jednocześnie na gitarze i basie, a Jem na dwóch zestawach perkusyjnych. Sam Alex kreśli jednocześnie zwinny motyw, trzyma rytm i jeszcze ubogaca całość bystrymi solówkami. Muzyka przesiąknięta jest stanem permanentnej zmiany - rytmu, głośności, tempa i estetyki. Wciąż nowe motywy, ponad gatunkowa, rockowa metaforyka. Nie brakuje też chwil wyciszenia, kojących, quasi balladowych wtrętów. Dominuje wszakże rockowy eksperyment, wybuchy emocji, fajerwerki rockowej furii. Narracja idzie wprost z pięciolinii, ale pełna jest finezji, technicznej perfekcji, delikatnie eskalowanego hałasu i sprytnego żonglowania motywami, które nosi znamiona improwizacji.

Część druga rodzi się w dronowej ekspozycji rozbudowanej sekcji strunowej. Sukcesywnie narasta, aż osiąga stan noise’owego przesteru. Na tym tle muzycy eksponują rockowy motyw, niczym poczet sztandarowy, któremu towarzyszy ambientowe tło na bliżej nieokreślonym instrumencie klawiszowym. Narracja jest bardzo bogato zinstrumentalizowana, a zasada ciągłej zmiany nie przestaje obowiązywać. W potoku muzycznych dźwięków natrafiamy na bystry, semi-jazzowy walking kontrabasu, prawdziwie hendrixowski błysk gitary, posmak post industrialu, wreszcie oniryczno-psychodeliczne przystanki oraz klawisz, który brzmi niczym upalony spinet. Także hammond grający czarnego bluesa i rodzaj rocka symfonicznego z ekspozycją strunowej czeredy skrzypiec, altówek i wiolonczeli. Innymi słowy, wrzący tygiel gatunkowych odniesień i stylistycznych wolt. Prawdziwie epicka opowieść, dla której bazą pozostaje wszakże rockowy idiom. Brawura i stuprocentowy eklektyzm historii, którą wieńczy piękne, dronowe, monumentalne wybrzmiewanie.


Forebrace

Sięgnijmy po przykład muzyki komponowanej, która ekspresyjne szaty improwizacji przebiera przy silnym sztafażu istotnie jazz-rockowej sekcji rytmicznej. Kwartet, o którym mowa, zwie się Forebrace i wykonuje zarówno utwory podpisane przez Warda, jak wszystkich muzyków.




W porównaniu do poprzednio omówionej płyty, u boku naszego głównego bohatera, który tym razem będzie grał jedynie na klarnecie (czasami amplifikowanym), pozostaje perkusista Jem Doulton, a także Santiago Horro, który tym razem sięgnie po elektryczny bas. Kwartet uzupełnia Roberto Sassi na gitarze elektrycznej. Jak do tej pory, muzycy w tej konfiguracji personalnej nagrali dwie płyty – Bad Falds (Copepod Records, CD 2013) oraz Steeped (Relative Pitch Records, CD 2016). Pierwsza w nich, powstała w okolicznościach studyjnych, zawiera sześć utworów, druga zaś jest rejestracją koncertu z londyńskiego Cafe Oto, uzupełnioną na etapie post-produkcji fragmentami o dwa lata starszego koncertu z Vortex (jak to zwykle bywa w przypadku Warda, szwy na łączeniach są zupełnie niesłyszalne) i składa się z siedmiu części.

Pierwszy motyw na krążku Bad Falds ma posmak semicki, podany jest wysoko zawieszonym, śpiewnym klarnetem. Pod nim pracuje sekcja podłączona do prądu, ekspansywna maszyna z energetycznym drive’em. Od startu - wulkan emocji, rockowych ekspresji i tryskającego zdrową improwizacją klarnetu. Każdy z muzyków imponuje kreacją i zdolnością do bardzo swobodnego radzenia sobie z materią dźwiękową. Drugi utwór zaczyna się bardzo spokojnie, niemal lirycznie. Klarnet gra niżej, a sama narracja rozkręca się z rockowym przytupem i płynnie chwyta trzeci zapis z pięciolinii. Dynamiczny temat grany unisono przez klarnet i gitarę. Gęsta, ale zwinna ekspozycja, uwypuklająca klarnet, pozostający w stanie permanentnej improwizacji. W roli wisienki na torcie ekspresyjne solo gitary, godne herosów hard rocka! Czwartą pieśń otwiera grzmot basu, mała, psychodelizująca gitara i charczący klarnet. Rodzaj spokojnej, ale niepokojącej ballady o przemijaniu dźwięków. Z czasem muzyka narasta i przepoczwarza się w dronowo-noise’ową epistołę (bodaj najlepszy fragment płyty!). Piąty temat kipi dynamiką, gęstym drummingiem i repetującym basem. Klarnet wchodzi po kilkudziesięciu sekundach, rozrywa narrację i stymuluje pozostałych do improwizacyjnych ekscesów. Ostatnia historia zaczyna się jak w dobrych numerach Metalliki! Ostry riff, doom sekcja i szczypta psychodelii. Po chwili gitara frazuje na jazzowo, siejąc ferment i burząc metalowy ład. Klarnet na dużym prądzie śmieje się od ucha do ucha. Gitara wtóruje mu, a wielogatunkowy sos rozlewa się już po całej powierzchni studia nagraniowego. Sekcja rżnie na pohybel, gitara eksploduje fontanną dźwięków, a klarnet tańczy – hałas godny mistrzów! Na wybrzmieniu liryczne, ciepłe, ale dość tajemnicze, plastry klarnetu.




Ponadgatunkowa symbioza króluje także na płycie Steeped, a okoliczności koncertowe nic w tej materii nie zmieniają. Pierwsza pięciolinia biegnie gęstym ściegiem, podawanym przez wszystkich muzyków. Na froncie pełne ekspresji i fajerwerków solo gitarzysty, któremu bas zwinnie wtóruje – hard rock and psycho-jazz as well! Wysoka ekspozycja klarnetu na tle gęstej, niczym ciekły ołów, sekcji rytmicznej. Żywioł soczystych dialogów! Drugi temat brnie wedle wskazań klarnetu i gitary – piękna, rytmiczna imitacja. Po zejściu w ciszę oniryczna gitara, suchy klarnet, bystre przygrywki basu i perkusji. Trzecią narrację buduje rytm basu, szczypta funku, so let’s dance! Czwarty – pierwsza doklejka z Vortexu! – startuje dzięki gitarze basowej i perkusji. Masywny, ale spokojny rock! Błyskotliwy komentarz nostalgicznego klarnetu i ambientowej gitary – cóż za imponujący dysonans! Cicha, tłumiona narracja z bardzo nerwowym klarnetem. Cud, malina! Piąty temat wypływa wprost z czwartego (piękne klejenie, bo wracamy do Café Oto!). Kolejny popis gitary i klarnetu – kosmiczna symbioza! Fragmenty grane z kartki tak doskonale lepią się z improwizacją, że recenzent aż kipi z zadowolenia! A gitara nieustannie sieje ferment, przedrzeźnia się z klarnetem. Gdy ten drugi gra genialne wręcz solo, ta pierwsza wspiera go bystrym, noise’owym podkładem. No, a w dalszym planie świetna robota basu i perkusji. Na szóstą piosenkę zaprasza doom metalowo brzmiąca gitara. Punkowe pętle sekcji i wysoki, śpiewny, znów odrobinę semicki klarnet. Zaraz potem niesamowity stopping i cicha, piękna wolta dramaturgiczna klarnetu, którego ledwie głaszcze po dyszach rozpalony umysł Warda. Kolejna perła! Powrót sekcji oznacza płynny start ostatniego numeru, znów z Vortex (ponownie cudne klejenie). Dynamiczny flow ze śpiewnym klarnetem. Gitara solo! Orgazm! Power noise!


Predicate

Czas na kwartet, który Alex Ward nazwał Predicate. Skomponowany przez niego materiał gra i rozimprowizowuje tutaj następująca konstelacja osobowa: Tim Hill na saksofonie altowym i barytonowym, on sam, na gitarze elektrycznej, Dominic Lash na kontrabasie (ale, i tak będzie hałasował!) oraz Mark Sanders na perkusji. Panowie mają w dorobku dwa krążki - Predicate (FMR Records, CD 2011) oraz Nails (Gaffen Records, 2013).  Dziś pochylamy się nad pierwszym z nich (sześć utworów studyjnych). Kto posiada oryginalny CD, niech koniecznie przeczyta także rozbudowane słowo boże kompozytora. To, przy okazji, ciekawy rys pomyślunku Warda w zakresie muzyki, jaką tworzy w oparciu o pięciolinie, w tym także tę, którą dziś analizujemy.




Debiutancka Predicate udowadnia, iż w tej konwencji muzyka Alexa Warda akceptuje każdą stylistyczną i estetyczną woltę. Tu mamy do czynienia, cytując kompozytora, z czymś na kształt challange composing for improvisers! Zaczyna ją solowa ekspozycja perkusji. Baryton gra motyw, a zaopatrzony w smyczek kontrabas daje mu silne wsparcie. Gęsty, zwarty, ciasny ścieg fussion rocka, z mocną gitarą o bardzo szorstkim brzmieniu. Druga pieśń rodzi się na gryfie kontrabasu, obok swingująca perkusja i rockowa gitara, która raz za razem popada w konwulsje, także zwiewny, dość śpiewny saksofon altowy. Wrzący tygiel inspiracji, czyli nic co warte grzechu, nie jest nam obce. Doskonałe solo gitary w ramach podsumowania tej części - heavy-free-jazz-rock! Trzeci temat ponownie grany jest z brzytwą na gardle. Baryton, hc/punkowa sekcja - wyrazista, dojrzała narracja, choć grana z kartki. Gdy saksofon czyni bystre solo, gitara płynie dołem i wchodzi z nim w dynamiczny dyskurs. Potem wydziera się heavy metalową wręcz ekspozycją. Na finał drummerskie, rozchełstane cacko i zwinny powrót do tematu. Czwarta kompozycja, to słodki alt i swingująca sekcja. Temat dancingowy dla starszych państwa, w klimacie Happy New Year! Piąta, od razu zaznaczmy, kluczowa piosenka – kontrabas ze smykiem z lekkim przesterem i perkusja, która wchodzi z nim w imitacyjne gierki. What a game! Drum’n’bass in sonore! Po jakimś czasie gitara atakuje z zaskoczenia, w mgnieniu oka podrywa kwartet do hałaśliwego lotu. Saksofon, który wszedł niemal na gotowe, proponuje, dla odmiany, marsza pogrzebowego, który jednak natychmiast zmiażdżony zostaje jazz-rockową nawałnicą. Po 10 minucie muzycy tłumią się relaksacyjnie, nawet alt pokazuje tu dobre oblicze, gitarowy slide, kapka psychodelii, wszystko na bogato. Wreszcie i sam finał – temat grany przez saksofon i gitarę. Sekcja mocna, jak dzwon, idzie wedle nieco pogmatwanej pięciolinii. Alt i gitara znów w czułej konwersacji - on na górze, ona na dole. Im dalej tu w las, tym ostrzej! Kolejne dwie wyśmienite ekspozycje i czas na finał. Ten jest już udziałem Warda na samotnej sekcji, co zabawne, grany unisono.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz