Amsterdamski klub Zaal
100, to jedno z ciekawszych miejsc na europejskiej mapie koncertowej free
jazz/ free improv. Trafiamy do niego już w roku 2020, jeszcze przed wybuchem
pandemii, a na scenie odnajdujemy frapujący kwintet niemal samych naszych
znajomych, ukrywający się pod nazwą własną Scrambled Harmonies: na kontrabasie
i małej elektronice - Raoul van der
Weide, na perkusji – Onno Govaert, na fortepianie i keyboardzie - Nico Chientaroli, na gitarze – Henk Zwerver, wreszcie
na saksofonie tenorowym, jedyny debiutant na naszych łamach - Andrius
Dereviancenko.
Płytę wydaną własnym sumptem muzycy nazwali Stella Art (CD, 2020), a składa się ona
z sześciu improwizacji, na ogół dość swobodnych (all music by the musicians), które trwają łącznie 44 minuty i 6
sekund.
Od pierwszej pętli narracyjnej muzycy budują gęsty,
naładowany dźwiękami flow, acz
jednocześnie nad wyraz lekki, zwiewny, upstrzony plamami elektroniki (van der
Weide!), pełny perkusyjnego rozgardiaszu, pląsających strun i zawodzącego dęciaka. Opowieść nabiera masy i dynamiki
z gracją baletnicy, w ramach bezwzględnie kolektywnych działań muzyków. Kierunek
rozwoju ekspozycji, to zdecydowanie free jazz! Drugi utwór otwierają wspólnie
kontrabas i fortepian. Ślą nam moc jazzowych abstrakcji. Plamy gitary pasują do
nich niemal idealnie. Leniwa początkowo narracja, odrobinę post-balladowa i tu
nabiera bystrej dynamiki, szczególnie w momencie, gdy za dźwięki odpowiedzialni
są już wszyscy artyści na scenie. W roli szczególnie jątrzącego - saksofon, w
roli cerbera dramaturgii - gitara. Formuła open
jazzu z czasem zaczyna zionąć ogniem (ach, ten tenor!), by w finale nabrać ciekawego
posmaku fussion (pianista przesiada
się na keyboard!).
Trzecia historia rodzi w sosie elektroakustycznych preparacji.
Van der Weide w formule solo, to wątek, który lubimy i szczególnie cenimy na holenderskich
scenach. Pojawiają się suche struny gitary, smyczek na kontrabasie, zwinne
pętle saksofonu i mały drumming po
krawędziach. Flow gęstnieje (a
jakże!), szybko brnąc w kierunku free jazzu, tu wszakże doposażonego w odrobinę
zadumy i wieńczącego dzieło artystycznego rozchełstania. Czwartą furtkę do
krainy nieskończoności znów otwiera para – tym razem gitara i perkusja! Od
startu wszystko kipi tu z emocji – saksofon krzyczy pod niebiosa, a plamy elektroniki
rozlewają się szerokim korytem. Kontrabas trzyma fundamenty, gitara znów dobrze
szuka jazzu. Opowieść pełna swobody, nieprzewidywalności, ale i akustycznej zadziorności.
Znów swoje dokłada bystry keyboard i
jak zwykle kocie w ruchach perkusjonalia (ach, ten Onno!). W połowie jednej z
dwóch najdłuższych ekspozycji niespodzianka – drastyczne spowolnienie, które już
po paru chwilach śle do nas intrygujące plamy psychodelii, strużki
post-ambientu, głównie ze strony klawiszy i saksofonu. W tle tej zadymki budzi
się rytm perkusji i gitary. Narracja staje w taneczne szranki (kontrabas!), by po
niedługim czasie zwinnie ugasić emocje na strunach wybrzmiewającej gitary.
Piątą improwizację kreuje solowy saksofon. Długie
wprowadzenie najpierw stawia na klimat, potem na budowanie wstępnej fazy
narracji właściwej. Sekcja rytmu wchodzi do gry wyposażona w dynamiczny
smyczek. W mgnieniu oka dostajemy się we wrzący tygiel free jazzowych emocji
(powrót piana zdaje się czynić cuda!). Finałową opowieść animuje perkusja.
Ciche struny gitary, plamy saksofonu, jakże piękne wybudzenie! Open jazz na dużym luzie, bez dyktatu
czegokolwiek. W roli siejącego dramaturgiczny ferment niezastąpiony Govaert!
Piano stawia jednak na spokój, a gitara na akompaniament. Swoje dokłada kontrabas
i doczepione do niego obiekty.
Opowieść zaczyna pulsować i budzić emocje. Last
minute, to kolejna już tego wieczoru mała eksplozja free jazzu. Szybko
zbudowana, jeszcze szybciej zgaszona do poziomu pojedynczego dźwięku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz