wtorek, 28 lipca 2020

Ternoy, Orins and Cruz as TOC! A double psychodelic trip to the gate of impro! Break On Through To The Other Side!


Czy myśleliście kiedyś, jak brzmiałaby muzyka osławionej grupy The Doors, gdyby jej twórcy definitywnie przekroczyli owe równie słynne drzwi do wiecznej percepcji? A czy kiedykolwiek zastanawialiście się, co by się stało ze słynnym warholowskim bananem z okładki płyty The Velvet Undergroud And Nico, gdyby Lou Reed, John Cale i reszta załogi kardynalnie postawili na swobodną improwizację? Być może odpowiedzi na te dziwne (jakże kwaśne!) pytania poznać możemy słuchając dwóch najnowszych płyt francuskiego tria Toc!

Jérémie Ternoy (piano Fendera), Ivann Cruz (gitary) i Peter Orins (perkusja), pod skromnym akronimem Toc, funkcjonują już artystycznie od ponad dekady, a dwie najnowsze ich płyty, którym za moment poświęcimy mnóstwo czasu, to siódma i ósma pozycja w dorobku zespołu. Petera Orinsa znamy na tych łamach doskonale (głównie wszak z incydentów free improv), gitarzyście Cruzowi także poświeciliśmy już onegdaj kilka salw recenzenckich zachwytów. Nie wiele wiemy natomiast o pianiście Ternoyu, ale już teraz zapewniamy, iż po lekturze i odsłuchu płyt, owa niewiedza będzie stanem definitywnie minionym. Wydawcą nagrań jest świetnie nam znany francuski label Circum-Disk, a płyty CD będą miały swoją światową premierę na początku września.

Zapraszamy do krainy hipnotycznego post-rocka, połamanego post-jazzu i wszelkich odmian kwasowości w muzyce. Posmak legend rocka, wspomnianych w preambule tego tekstu, będzie nam bowiem towarzyszyć nieprzerwanie w trakcie odsłuch obu nowych płyt Toc. A ich nieco pandemiczne tytuły nie pozwolą nam nawet na moment zapomnieć, jak wygląda świat za oknem.




Indoor

Zaczynami od Toc w wersji saute! Ternoy – Fender Rhodes, piano bass, moog i fortepian, Cruz – gitara elektryczna i akustyczna, Orins – perkusja. Osiem utworów (skomponowanych Improwizacji?), 41 i pół minuty muzyki. Nagranie studyjne z roku 2019.

Muzycy budują swoją Indoor drama bardzo pieczołowicie. Utwory nieparzyste, to krótkie interludia, utwory parzyste, to samo mięcho! A w drugiej części płyty, już wyłącznie … to drugie! Mechanika fenderowego prądu stałego (te dźwięki nie mają w ogóle wymiaru akustycznego!), szelest perkusji i elektryka swobodnej gitary – dobrze zakwaszone post-fussion zaprasza nas do środka! Drugi utwór zabiera nas na bystry trip bez słowa wyjaśnienia – szybkie intro płynnej gitary, linia basu podawana z klawisza i rytm rocka wijący się spod upoconych pach perkusisty. Acid post-jazz-rock, który narasta z mocą davisowskiego Dark Magus! Pozornie filigranowa gitara kręci pętle ze zwinnością najlepszej kurtyzany świata, a klawisze błyszczą olejem silnikowym. Orins, niczym tłusty pająk buduje bezmiar sieci, którą ogarnia szaleństwa Cruza i Ternoya. Tak brzmieć mogliby The Doors bez Jima Morrisona, wyposażeni wszakże w cały arsenał jego medykamentów stymulujących kreatywność. Hipnotic dance for loosers! Na finał tej części wspaniała pyskówka gitary i fendera!

Kolejne short story stawia na ambient gitary i smugi cienia malowane czarnymi klawiszami. Ten tajemniczy sen nie jest udziałem perkusji. Ta ostatnia jedynie pręży muskuły, by od samego startu utworu czwartego… podać bystry rytm! Gitara czyni to samo, a plamy ciepłego moczu zdają się spowijać podłogę studia nagraniowego. Mantra złych chłopców nabiera niezbędnej siarczystości. Serce perkusji bije niczym metronom. Na stronie ktoś zdaje się grać trzecie pasmo kwasu, ale nie wiemy, kto zacz. Narracja toczy się od ściany do ściany – muzycy szukają zwady, ich narzędzia pracy kotłują się i plączą w zeznaniach. Muzyka eksploduje! Tymczasem krótkie interludium perkusji i basu, upstrzone elektrowstrząsami gitary, płynnie przenosi nas do szóstej opowieści (muzycy nie trwonią tu czasu na przerwy pomiędzy utworami!). Ambientowy psychodelik podawany wprost do uszu! Gdy znamiona rytmu pojawiają się na horyzoncie, nie mamy już wyboru. Riders On The Storm bez kropli wody prowadzą nas do ekscytującego miejsca, pełnego rockowego hałasu gitary, pulsującej magmy fendera i strzałów perkusji, ostatniej żywej istoty na tej planecie. Przed nami ściana dźwięku, a zaprzyjaźniona załoga The Doors odpada po drodze. Siódma pieczęć bólu – gitara świszcze ciepłym prądem, fender buduje pasma post-rytmu, perkusja krwawi mulistą cieczą. Każdy z instrumentów plecie swoją mantrę improwizacji, część z nich multiplikuje się – w sumie słyszymy cztery pasma dźwiękowe, nie licząc perkusji. Zdaje się, że cała historia kreatywnego fussion niesie Toc na ramionach i wyje z zachwytu! Ósmy epizod, jak coda… Klawisze pulsują martwym rytmem, gitara plami obficie, bogate perkusjonalia stymulują grozę finałowej ballady. Relaxing in post-oriental tiredness! Nierówny oddech (efekt końcowych wybuchów endorfin?) zdaje się doskwierać wszystkim, po obu stronach nieistniejącej sceny. Ostatni dźwięk smakuje kolejną nierozwiązaną tajemnicą.




Closed for Safety Reason

Tym razem Toc w wersji rozbudowanej, a w roli gości - na saksofonie altowym i tenorowym Dave Rempis, a w ostatnim utworze, także na saksofonie tenorowym - Sakina Abdou. Cztery skomponowane (?) improwizacje, 52 i pół minuty muzyki. Dodajmy, iż Cruz grał będzie tylko na gitarze elektrycznej, a Ternoy nie użyje tym razem mooga, ani fortepianu, reszta jak wyżej. Nagranie studyjne z roku 2019.

Od pierwszej sekundy słyszymy, iż panowanie nad nami rozpoczyna zwarty, kwartetowy strumień gęstej, improwizowanej fuzji rocka i jazzu. Fender buduje masywny flow basu, czerstwy drumming stawia zasieki, dronizujący saksofon zawłaszcza wyższe partie przestrzeni dźwiękowej, zaś ekspresyjna, płynna gitara topi się w czeluści post-rockowych eksperymentów, niepozbawionych elektronicznej poświaty. Każdy z muzyków buduje swoją improwizację, a każda z nich wplata się pomiędzy szprychy współpartnerów. Nieustające pasmo mikro erupcji pięknie przygasa w połowie szóstej minuty, czara psychodelii rozlewa się całą szerokością ulicy, po czym utwór pięknie dogorywa. Druga przygoda zaczyna się piskami i zgrzytami elektroakustycznej proweniencji. Saksofon buduje free jazzowe pasmo, reszta instrumentów zagęszcza ścieg i hałasuje, stoi wszakże w miejscu i czeka na sygnał z departamentu rytmu i dynamiki. Po pewnym czasie Orins spełnia oczekiwania tłumu i wraz niskimi klawiszami fendera rusza w podróż. Free-noise-jazz quartet zdaje się miażdżyć wszystko, co napotyka na swoje drodze. Po kilku przebiegach ów wulkan ekspresji zmysłowo przygasa w obłokach gitarowego post-ambientu.

Sucha tuba saksofonu i woda lejąca się przez gitarowe pick-upy czynią wprowadzenie do najdłuższej opowieści. Obok szelest percussion i szum wystudzonego fendera. Po upływie trzeciej minuty ten ostatni wypuszcza na pierwszą linię frontu basowy przebieg. Cała czwórka muzyków pięknie kręci loda narracji. Free jazzowy saksofon pędzi samym środkiem, na flankach eksplodują kolejne epicentra psychodelii. W połowie siódmej minuty muzycy osiągają stan wrzenia. Bas fendera nie oddaje batuty szefa przedsięwzięcia. Jego jazzy taste rozpoczyna małą batalię z wyjątkowo kwaśną ekspozycją gitary. Każda wojna wymaga ofiar – flow gaśnie, stylowo obumiera do poziomu ciszy, a rolę przewodnika duchowego przejmuje mantryczny drumming. Zabawa zaczyna się jakby od nowa – post-dark ambient w elektroakustycznej poświacie. Pierwszy wybudzać zdaje się saksofon, któremu wtóruje spowolniony błysk gitary i kropelki potu na klawiaturze fendera. Perkusja włącza tryb nieustannych powtórzeń, very hypnotic trip! Kwartetowy Toc być może osiąga właśnie najpiękniejszy moment swojego krótkiego życia – pętle z dołu do samej góry, soczyste reakcje. Zaraz potem do brygady dokleja się drugi saksofon i Toc rozpoczyna swoje życie kwintetowe. Najpierw jednak cisza ambientu, filigranowe pulsacje z klawiatury, leniwa, na poły śpiąca elektroakustyka zaczynają lepić się w jeden strumień fonii. Dark dreaming for lazy busters! Wyraźna linia basu rodzi się dopiero w połowie piątej minuty, powtarza frazy i kreuje nową opowieść. Gitara zdaje się być wyjątkowo łagodna, co innego dwa rozjuszone tenory, które rozpoczynają bystry taniec. Perkusja bije na alarm, a fender śpiewa na boku. True psycho drive prze ku zatraceniu. Piękny, rozchełstany strumień kwaśności z rockowym posmakiem naspidowanego The Velvet Undergroud! Z czasem flow gęstnieje i coraz efektowniej hałasuje! Saksofony na ostrym wydechu toczą bratobójczą potyczkę ku chwale improwizacji. Po upływie kwadransa czynności w zakresie finalizacji spektaklu biorą na siebie gitara i perkusja, by po paru głębszych oddechach skutecznie zwieńczyć owe dźwiękowe szaleństwo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz