czwartek, 23 lipca 2020

Dead Neanderthals! Humanization 4tet! Nuno/ Lärmschutz! Discordian Wind Quartet! Pumkin! Atkins & Clarke! Dial! The Dinner Party! The July Morning Summary!


Nasza obecna new normal reality redefiniuje codzienność, niweczy sens wszelkich planów, niczego jednak nie redukuje w podkaście muzyki improwizowanej – dźwięków wciąż przybywa, a recenzenci nie nadążają z dostarczeniem nowych wskazówek jakościowych tym, którzy chcą ów wrzący tygiel emocji w jakikolwiek sposób ogarnąć.

Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak niezwłocznie przystąpić do lipcowej zbiorówki recenzji płyt świeżych i najświeższych, które przewaliły się po odtwarzaczach redakcji, niektóre nawet z siłą wodospadu! Dziś bez stylistycznej myśli przewodniej, z gwarancją wszakże dużych emocji. Zaczniemy bardzo głośno, dobitnie, acz z niskim udziałem akcji improwizowanych, zakończymy zaś w błogim cieple open jazzu, który skutecznie releguje wszelkie ambiwalencje.

Piorunujące otwarcie zapewni nam nasz ulubiony duet z Holandii, potem przez dłuższy moment pozostaniemy na Półwyspie Iberyjskim, zrobimy krótki skok do Norwegii, by naszą podróż skończyć kilkoma bystrymi nagraniami ze Zjednoczonego Królestwa. A zatem – muzycy do instrumentów, pismaki do piór, a potencjalni nabywcy dźwięków – na zakupy!




Dead Neanderthals  Blood Rite (Utech Records, Kaseta/DL 2020)

Na estetyczne i foniczne oczyszczenie receptorów słuchu zapraszają nas Otto Kokke na syntezatorze i René Aquarius na perkusji oraz wokalu. Tym razem nasi ulubieni dźwiękowi terroryści i konceptualiści zapraszają na 27-minutową podróż w jednym akcie, powstałą jak zawsze w okolicznościach holenderskiego White Noise Studio.

Rytmiczne uderzenia w masywny zestaw perkusyjny i gigantyczny jęzor syntezatora, który brzmi swym najniższym z możliwych pasm fonii. Zdaje się, że stoimy u bram piekła, a potem robimy ogromny krok do przodu! Syntezator charczy, buduje dron z mułu, gliny i grobowych wnętrzności, perkusja pracuje zaś równo w repetytywnych konwulsjach. Dramaturgię chwili multiplikuje głos drummera (krzyk? pre-growl?). Doom & harsh in Apocalipse now! – wszystko żyje tu życiem prawdziwie pośmiertnym. Raz na kilka minut narracja skrzy się jakimś tajemniczym nowym elementem, ale po kilku meta pętlach wszystko wydaje się wracać do karkołomnej normy tego dźwiękowego spektaklu. W dziesiątej minucie na moment milknie perkusja, a dron syntetyki staje w miejscu i skowycze o kilka oktaw wyżej, ale też pyta o kierunek dalszej drogi. Ta pierwsza potrzebuje aż trzech minut, by na powrót wybić się ponad zgiełk syntezatora. Wraz z jej kardynalnym rytmem powraca też metafizyczny krzyk wprost z gardła drummera.

Po dwudziestej minucie tętno serca perkusji nabiera jeszcze bardziej czerstwej rytmiki. Dron syntetyki zaczyna sprawiać wrażenie, jakby miał ostatecznie zastygnąć. Analogowa zgrzebność chwili buduje nowy wymiar dramaturgiczny tej szalonej opowieści. Jak kruszący się beton, jak eksplozja elektrowni atomowej, która dokonuje się na zwolnionych obrotach. Muzyka nabiera charakteru definitywnie ostatecznego. Rządzi nami, niczym starotestamentowy bóg, który oferuje jedynie karę. Ta historia dokonuje swojego żywota mniej więcej na pięć kwadransów sekund przed napływem ostatecznej ciszy. Perkusja milknie, syntezator kona, wreszcie głucha syntetyka przybiera barwy bolesnej ciszy. Oto po raz kolejny Dead Neanderthals postawili nas pod ścianą i całkowicie zredefiniowali nasz ogląd rzeczywistości. Wydają się być wciąż groźniejsi niż osławiony Covid-19.




Humanization 4tet  Believe, believe (Clean Feed, CD 2020)

Trzymamy poziom emocji, choć zdecydowanie zmieniamy stylistykę. Rasowy free jazz, oparty o skomponowany materiał, proponuje nam portugalsko-amerykański Humanization 4tet, który istnieje już kilkanaście lat i właśnie dostarcza nam swoją czwartą płytę. Moc sprawcza przedsięwzięcia, to Luís Lopes – gitara elektryczna, któremu partnerują: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Aaron Gonzalez – kontrabas oraz Stefan Gonzalez – perkusja. Nagranie z lata 2018 roku, poczynione w okolicznościach studyjnych Nowego Orleanu. Sześć kompozycji, 35 minut i 10 sekund.

Płytę zaczyna kompozycja obca, który wybudzi ze letargu nawet umarłego. Dynamiczny, melodyjny temat i niemal funkowy groove. Opowieść inicjuje śpiewny saksofon, mocna, akustyczna sekcja stawia zasieki, a gitara z prądem pcha wszystkich w eksplozywne tango. Temat powraca raz za razem, ale solą tego momentu, jak i wielu w trakcie całej płyty, są improwizacje saksofonisty i gitarzysty. Ponieważ jednak prawie wszystko dzieje się tu na dużej dynamice, nie ma czasu na antrakty solowe. Improwizacje toczą się symultanicznie, a momenty, gdy którykolwiek z artystów milknie należą do rzadkości. Owa programowa kolektywność, to jeden z elementów, który konstytuuje jakość tej muzyki.

Drugi utwór pachnie post-rockiem. Sam temat podany jest bardzo swobodnie, skory na wszelkie interpretacje. Muzyka bucha ogniem, choć wieńczy ją post-bluesowe spowolnienie. Trzecia kompozycja zaczyna się wręcz dancingowo, ale szybko wpada w wir ekspresyjnych podmuchów tenoru, wspartych żelazną sekcją rytmu. Kluczem do tej części jest fantastyczna ekspozycja Lopesa, który razi psycho-rockowymi emocjami. Czwarty i piąty utwór otwierają amerykańscy bracia (synowie Denisa!). Najpierw koncentrujemy się na spokojnym, niemal balladowym saksofonie, który dość szybko łapie post-aylerowskiego bakcyla mistycyzmu, a w piątej części natrafiamy na dynamiczną i rytmiczną pracę sekcji, funkująca gitarę i tenże saksofon, który zdolny jest skruszyć każdy mur. Znów świetny moment Lopesa, który snuje abstrakcyjną, nieco separatywną opowieść, którą świetnie kontrapunktuje tenorzysta. Każdy z wątków ma tu swoją wartość, a dyspozycja dnia każdego z muzyków gwarantuje nam mistrzowskie wykonanie. Ostatni utwór zdaje się, że konsumuje wszelkie walory Believe, believe. Pokaz warsztatu, wyobraźni, no i przede wszystkim świetnej kooperacji wewnątrz kwartetu. Ogniste pętle narracji, bystre interakcje i na ostatniej prostej jurny, free jazzowy galop.




Jorge Nuno/ Lärmschutz  Faux Amis vol. 15 (Faux Amis, Kaseta/DL 2020)

Wątek portugalski kontynuujemy w okolicznościach na póły holenderskich. Tamtejszy label Faux Amis dostarcza nam dość regularnie splitowych kaset, na których łączy nagrania własnej formacji Lärmschutz z dokonaniami zaproszonego gościa (gości). Tym razem w tej roli gitarzysta z Lizbony Jorge Nuno, którego znamy z ekspresyjnych, psychodelicznych improwizacji zakrapianych rockową estetyką. Tu proponuje on nam improwizacje na gitarę akustyczną, powstałe w domowych, jakże pandemicznych okolicznościach minionej wiosny. Na drugiej stronie kasety rzeczony Lärmschutz, tym razem w akustycznym, równie swobodnie improwizującym duecie - Rutger van Driel na puzonie oraz Stef Brans gitarze lub mandolinie.  Obie strony kasety trwają po 29 minut i kilkadziesiąt sekund.

Portugalczyk stawia na rozwiązania minimalistyczne – drobne preparacje smyczkiem po strunach, kilka zjawisk mechaniki użytkowej, smukłe flażolety i chytre półakordy, zabawy w echo i rezonans, ale także garść zwykłych fraz czynionych kostką lub palcami. Improwizacje są dobrze skonstruowane, przemyślane, nie bez prób budowania tzw. narracji właściwej. Tak dzieje się choćby w trakcie trzeciej części, która ma posmak psycho-rockowej ballady. W kolejnej muzyk proponuje samoodychające, suche frazy, które przypominają porannego bluesa odartego z przyjemności wieczornego pijaństwa, po czym nabierają cech post-rockowej piosenki bez tekstu. Na koniec muzyk powraca do preparowania dźwięku i gry z rezonującymi strunami. Natrafiamy także na kilka ciekawych niuansów brzmieniowych, powstałych już za progiem gitarowym, które udanie reasumują bystrą, półgodzinną improwizację.

Strona holenderska także stawia na pełną akustykę – oddechy suchego puzonu i gitarowych preparacji. W tej koncepcji same dźwięki wydają się być ornamentami, które zdobią ciężką pracę fizyczną improwizatorów. W dwóch utworach w miejsce gitary pojawia się mandolina. Muzyka nabiera lekkości i zdaje się być bardziej śpiewna. Puzon, jakby w rekontrze, także zaczyna frazować z odrobinę większą dawką dźwięku i melodyki. W drugiej części Improwizacja nawet nabiera w usta spore porcje bluesowych emocji, w trzeciej zaś skrzy się niebanalną melancholią. Artyści pozwalają sobie także na momenty bardziej dynamiczne, dzięki czemu ich półgodzinna porcja muzyki liczyć może na wiele ciepłych słów recenzenta. Najłagodniejszy jest ostatni odcinek tej opowieści – puzon skacze do samego nieba, a gitara nostalgicznie łka i zawodzi.




Discordian Wind Quartet  Live At Magia Roja (Discordian Records, DL 2020)

Barcelona! Klub Magia Roja! Zapraszamy na kolejny odcinek niekończącego się serialu artystycznych aktywności El Pricto! Tym razem wenezuelski saksofonista wciela się w rolę kompozytora i dyrygenta formacji nazwanej Discordian Wind Quartet: Fernando Brox - flet, Jordi Santanach – klarnet basowy, Pol Padrós – trąbka oraz Aram Montagut – puzon. Koncert, który odbył się w czerwcu ubiegłego roku, składa się z ośmiu utworów, trwa około 48 minut.

Kwartet instrumentów dętych bez saksofonu?! Tylko w Barcelonie! Intrygujący, tajemniczy, nieoczywisty koncert, który być może uznać winniśmy za jedną najspokojniejszych płyt w całym katalogu Discordian Records. Choć zaczyna się nad wyraz … niespokojnie.  Flet, puzon, klarnet i trąbka śpiewają dętą piosenkę, z połamanym rytmem i technikami artykulacyjnymi, budowaną metodą ciągłych zmian i dramaturgicznych zaskoczeń – typical beauty of Pricto! Rodzaj chamber music z post-jazzowymi inkrustacjami, gotowymi w każdej sekundzie burzyć pozorny ład kameralnych fraz. Tu, na starcie koncertu, opowieść nabiera mroku (patrz: tytuły!), brudzi swoje brzmienie i sączy złowrogi jad. Kolejne epizody, to próby systematycznego wychodzenia z owego dark suspens. Krótkie, urywane, na poły taneczne frazy – szybkie wdechy i efektowne wydechy - to pomysł na drugą część. Trzecia zdaje się być nieco frywolna, a muzycy bawią się w skomponowane call & responce. Płyną wysokim wzgórzem, częściej stają na placach, niż szukają pozycji na kolanach. W czwartej opowieści prym wiedzie trąbka - reszta instrumentów drży lub podśpiewuje, a z całości sączy się molowy nastrój i dramaturgiczne zwątpienie.

W drugiej części koncertu dyrygent pozostawia muzykom odrobinę więcej swobody w zakresie improwizacji, tak indywidualnych, jak i kolektywnych. Nie zmienia to jednak faktu, iż frazy grane unisono pozostają zasadniczą treścią tej opowieści. Stabilne pasaże, rozsądek chwili - każda salwa muzycznego temperamentu bywa tu komentowana frazą wprost z batuty dyrygenta. Narracja toczy się na delikatnie zaciągniętym ręcznym, a gros emocji zdaje się być poupychanych po kieszeniach. Intrygująco robi się w części siódmej - szumy w tubie, oddychająca cisza w wentylach, garść drobnych preparacji. Kameralna sonorystyka z ciszą w roli piątego instrumentu. W ostatniej części muzycy wypuszczają więcej pary z ust – pijackie półśpiewy, zalotne frazy, podawane nawet z czymś na kształt rytmu. Wybudzenie z letargu nie trwa jednak długo. Kwiecista opowieść wydaje bowiem z siebie ostatnią frazę – ostry dźwięk pod sam sufit Magia Roja.




Pumkin  The Best of Pumkin (Dugnad Records, DL 2020)

Czas na nowe nazwiska europejskiej muzyki improwizowanej, przynajmniej na tych łamach! Trio zwie się Pumkin, a personalnie tworzą go: Joel Ring – wiolonczela, Karl Hjalmar Nyberg – saksofon oraz Ole Morten Vågan – kontrabas. Jesteśmy w Oslo, w miejscu zwanym Studio Paradiso, jest początek marca 2018 roku. Muzycy proponują nam pięć improwizacji (być może delikatnie predefiniowanych), które trwają niewiele ponad 30 minut. Tytuł płyty zdaje się być nieco przewrotny, albowiem wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż to debiutanckie nagranie tria.

Open jazzy chamber buduje kontrabasista, który równie dobrze kreuje zwinne pizzicato, jak i pracuje smyczkiem nie szczędząc post-barokowych emocji, wiolonczelista zdolny do wszystkiego, płynący często szerokim korytem, czasami uroczo post-ambientowym, wreszcie saksofonista, który zdaje się być zarówno bystrym kolorystą, jak i zaskakującym dzikim zwierzakiem, któremu niewiele brakuje do ognia free jazzu. Dramaturgiczną bazą dla Pumkin pozostaje kolektywna improwizacja, świetnie skomunikowana wewnętrznie, gdzie każda akcja liczyć może na adekwatną reakcję.

Od pierwszego dźwięku Skandynawowie kreują gęsty, zwinny flow, pozbawiony choćby źdźbła słodyczy. W pierwszej części znakiem jakości stemplujemy zadziorny dialog kontrabasu i cello. W drugiej na obu gryfach pojawiają się smyczki, opowieść nabiera kameralnego uroku i pełna jest drobnych, molekularnych fraz. W połowie opowieści muzycy zwalniają, a po kilku mrugnięciach okiem, ruszają w imponującą mantrę repetycji i wyłącznie błyskotliwych fraz. Trzeci odcinek znów łyka więcej jazzu, pojawiają się akcenty percussion (zapewne na pudle kontrabasu) i piękne, zadziorne frazy wiolonczeli. Z kolei czwarta część zaczyna się na samym dnie kontrabasu, z którego smyczek wydobywa moc niepokojących dźwięków. Czynione w pełnym skupieniu call & responce także domaga się stempla najwyższej jakości. Free chamber wybucha tu z pełną mocą, a w tubie saksofonu rodzą się emocje godne free jazzu! Kontrabas i cello piszczą jak małe kociaki! Wreszcie finał, stonowany, prawdziwy dark chamber z post-barokowymi akcentami. Na ostatniej prostej każdy imituje tu każdego. Pełna symbioza.




Matt Atkins/ Martin Clarke  Six Decisions (MRM Recordings, CD 2020)

Przenosimy się do Londynu. Nagranie powstałe w okolicznościach studyjnych, w miejscu zwanym The Music Room, na początku 2019 roku. Matt Atkins zagra na perkusji, instrumentach perkusyjnych, będzie także używał taśmy (magnetofonu, po prawdzie) i elektroakustycznych obiektów, zaś Martin Clarke - w trakcie sześciu bardzo swobodnych improwizacji - używał będzie saksofonu. Całość odsłuchu nie zajmie nam więcej niż 34 minuty.

Sześć Decyzji, to swobodna, grana na ogół na sporym luzie, niezobowiązująca improwizacja dwóch artystów, którym donikąd się nie spieszy. Muzyka, która ponawia pytanie o rolę i zakres aspiracji dźwięków syntetycznych w zetknięciu z żywymi instrumentami. I znów karkołomna teza redakcji, iż te pierwsze świetnie zdają egzamin, jako metoda poszerzenia artystycznych środków wyrazu, nie zaś główna treść improwizacji, zdaje się odnajdywać na tej płycie kolejny dowód rzeczowy w sprawie.

Niedługa płyta dwóch Panów wskazanych w preambule tego tekstu bez trudu odnajduje nasz skromny entuzjazm, gdy elektroakustyczna poświata zdaje się być świetnym tłem dla improwizacji żywych perkusjonalii i saksofonu. Tak dzieje się w utworze pierwszym, który stanowi bystre free improv z ciekawymi kontrastami i dysonansami estetycznymi, gdzie percussion intrygująco mąci, a saksofon konsekwentnie porządkuje narrację. Równie dobrze muzyka Atkinsa i Clarke’a prezentuje się w trzeciej części, gdy muzycy zdają się zagłębiać w estetyce kind of free jazz, a całość narracji niepozbawiona jest molowego posmaku melodyki godnej Krzysztofa Komedy. W czwartej części opowieść płynie niemal wyłącznie akustycznym korytem, a w ostatniej broczy po kolana w szumach i szmerach, bystrze szukając inspiracji dramaturgicznej w dźwiękowych preparacjach. Szczególnie podoba nam się wtedy minimalistyczny saksofon, pracujący niemal wyłącznie na wdechu. Jakby w opozycji do wyżej wspominanych momentów, w utworze drugim za sterami odnajdujemy elektroakustyczne obiekty, które nie wydają się łase na interakcje z żywym dźwiękiem saksofonu, w piątym zaś pojawiają się dźwięki z magnetofonu kasetowego, których rola w narracji nie zostaje zbyt precyzyjnie nakreślona. 




Sue Lynch/ Dawid Frydryk/ Dave Fowler/ John Edwards  Dial  (FMR Records, CD 2019)

Pozostajemy w Londynie, zmieniamy tylko miejsce – świetnie nam znany klub Iklectik. Na scenie kwartet Dial, który tworzą: Sue Lynch – saksofon tenorowy, klarnet i flet, Dawid Frydryk – trąbka i flugelhorn (muzyk pochodzący w Wrocławia!), John Edwards – kontrabas oraz Dave Fowler – perkusja. Na srebrnym krążku dostajemy po prawdzie nagrania z dwóch różnych koncertów – krótsza improwizacja z roku 2018 i dłuższa, być może cały koncert, z roku 2019. Całość trwa około 48 minut.

Dial, to przykład muzyki improwizowanej, silnie osadzonej w estetyce jazzowej, której naczelną konstytucją jest prawdziwie realny kolektywizm. Równość wobec praw improwizacji, wobec każdego dźwięku i rozwiązania dramaturgicznego. Słucha się tego doskonale, co unaocznia już pierwszy utwór. Muzycy produkują małe frazy, macają się wzajemnie, sprawdzają dyspozycję dnia. Rwany, bystry tenor, śpiewna trąbka, wreszcie sekcja serca i ognia, z masywnym, jedynym w swoim rodzaju kontrabasem Johna Edwardsa. Post free jazz z otwartą głową i dobrymi płucami, bez pustych przebiegów, pełen niuansów i dramaturgicznych perełek. Ozdobą tej części płyty zdaje się być nade wszystko solowe expo smyczka na gryfie kontrabasu - piękne, brudne, meta barokowe pasaże.

Druga część zaczyna się w ciszy oczekiwania. Swobodna spirala narracyjna, która nakręca się jakby samoistnie, w konsekwencji kolejnych akcji i interakcji muzyków. Opowieść budowana z puzzli, które niemal idealnie do siebie pasują. Bystre kipiele emocji, godne klasyki free jazzu, kontrapunktowane są tu post-kameralnymi spowolnieniami (niezastąpiony smyczek Edwardsa!), które skrzą się także indywidualnymi stemplami jakości. W połowie siódmej minuty czyni tak trębacz, parędziesiąt sekund później tenorzystka, która świetnie wykorzystuje smyczkowy podkład. Dużo dramaturgicznej kreacji bierze tu na siebie kontrabas, ale to dla nas żadne zaskoczenie. Dwa istotne momenty ma także Lynch, gdy ciągnie samotnie jarzmo narracji, raz proponując bystrą sekwencję dźwięków na tenorze, innym razem, już pod sam koniec koncertu, na klarnecie. Po upływie trzydziestej drugiej minuty kwartet przełącza się na tryb fire music, opowieść dostaje dodatkowego kopa rytmicznego, swoje trzy gorsze wrzuca wspomniany klarnet, po czym opowieść przechodzi w stadium gaszenia płomienia narracji. Znów wszystko dzieje się tu bardzo kolektywnie, choć nie sposób nie podkreślić paru pięknych fraz trąbki.




The Dinner Party  Wednesday Afternoon (FMR Records, CD 2020)

Na ostatniej dziś płycie barwy brytyjskie reprezentują wydawca i saksofonista (po części także pianista), ale samo nagranie powstało we Włoszech, w miejscowości Monopoli (Eticarte Waveahead Studio, sierpień ubiegłego roku). Trio The Dinner Party w składzie: Vladimir Miller – fortepian, Adrian Northover – saksofon altowy oraz Pierpaolo Martino – kontrabas. Muzycy proponują nam osiem kompozycji (dwie autorstwa pianisty, pozostałe, to dzieło wszystkich muzyków, zatem z improwizacją, jako główną metodą twórczą), które trwają około 48 minut.

Zgodnie z informacją zawartą w preambule całego tekstu, dzisiejszą opowieść kończymy w klimatach open jazzu. Środowe Popołudnie chwilami haczy nawet o jazzowy mainstream (choćby w kompozycjach pianisty, dobrych do tańca i śpiewania, niczym evergreeny Krzysztofa Komedy!), ale szczęśliwie daleko mu do idiomu ECM-owskiej nudy. Klasa muzyków czyni jednak wiele (tego Pana na saksofonie cenimy sobie szczególnie!), a wystarczy sięgnąć po ostatni, najdłuższy utwór, by przekonać się, że The Dinner Party, to zdecydowanie coś więcej niż jazz, nawet ten najbardziej otwarty.

Kompozycje na płycie, te tworzone kolektywnie, to bardziej scenariusze, luźne zapiski tego, jak przebiegać ma proces budowania narracji i kreowania improwizacji, zarówno tych solowych, jak i kolektywnych. Pianista wychowany być może na klasyce i warsztacie rosyjskich konserwatoriów, dba tu o każdy niuans dramaturgiczny, dużo oryginalności i pomyślunku prezentuje kontrabasista, a klasa saksofonisty nie wymaga rekomendacji, nawet wtedy, gdy jego altowy instrument po prostu śpiewa melodię. Dowodem na kreatywność kontrabasisty niech będzie utwór czwarty, w którym flow opowieści buduje wyjątkowo zwinne szarpanie za struny. Jeszcze wcześniej, w trzecim, cała rytmika zdaje się być ciekawie poszarpana, w czym jego udział wydaje się niepodważalny. Kolejnym stemplem jakości może być utwór numer pięć, niepozbawiony pianistycznych preparacji, znów z bystrym pizzicato i wyjątkowo dynamicznym saksofonem, niemal z posmakiem rockowej ekspresji. Muzycy równie dobrze radzą sobie z tajemniczą melancholią, jaka dopada ich w szóstej opowieści. Wreszcie, wspomniana już ostatnia, ponad 11-minutowa kompozycja. Zaczyna się wymianą krótkich fraz, z pogłosem - filigranowy flow, ale budowany z odpowiednią dynamiką. Po chwili wchodzi smyczek, emocje rosną, a do ognia dorzuca saksofon. Po fazie post-barokowego spowolnienia, trio rozlewa się w szeroki strumień open jazzu i z nostalgicznymi emocjami zwinnie dociera do ostatniego dźwięku.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz