wtorek, 9 lipca 2024

FOU Records: Quartet un peu Tendre! Catalogue!


Czas na drugie tego roku (i nie ostatnie) spotkanie z francuskim labelem FOU Records. Tym razem sięgamy po dwa najświeższe wydawnictwa – pierwsze jest tym ostatnim roku 2023, drugie … tym pierwszym roku 2024.

Zdaje się te dwa albumy dzieli wszystko – gatunkowa konotacja, rozmach realizatorski, czy wreszcie długość trwania samego nagrania. Łączy wszak jedna i zasadnicza kwesta – FOU potrafi zaskoczyć w każdej sytuacji dramaturgicznej!

Najpierw Mały Czuły Kwartet w dwóch elektroakustycznych, epickich opowiadaniach, potem post-rockowe trio, które garściami czerpie z historii noise’ rocka, a swe artystyczne życie toczy już … piątą dekadę. Na liście płac wyłącznie zacne, francuskie nazwiska - nie traćmy czasu na zupełnie zbędne w tym wypadku introdukcje.



 

Sophie Agnel/ Kristoff K. Roll/ Daunik Lazro Quartet un peu Tendre (CD 2023). Sophie Agnel - fortepian, Daunik Lazro – saksofon barytonowy oraz Carole Rieussec & J-Kristoff Camps (jako Kristoff K.Roll) – urządzenia elektroakustyczne. Zarejestrowane w dwóch różnych miejscach we Francji – grudzień 2020 (utwór 1), listopad 2021 (2). Łącznie 72 minuty.

Odsłuch Kwartetu warto rozpocząć od dokładnej lustracji okładki albumu, a szczególnie dwóch rozległych stołów, na których posadowione zostało elektroakustyczne instrumentarium, jakim operuje duet o nazwie własnej Kristoff K. Roll – przedmioty codziennego użytku, akustyczne instrumenty, laptopy i kable. Ów bezkres dźwiękowych możliwości uzupełniają fortepian i saksofon barytonowy. Artyści serwują nam dwie długie opowieści, które zdają się być dobrze zaplanowaną … improwizacją. Każda z nich ma odrębną dramaturgię - ta pierwsza sprawia wrażenie teatralnej kontemplacji z wystudiowanym głosem lektora, ta druga nerwowego manifestu politycznego, gdzie akcja goni akcję, a wysamplowany chór protestujących raz za razem dosyła ważne (być może) treści. Nade wszystko skupmy się jednak na dźwiękach muzycznych, a tych w trakcie ponad siedemdziesięciu minut albumu odnajdujemy niekończący się kosmos.

Spektakl rozpoczyna głos lektora, wokół którego panoszą się plamy akustyki i polirytmiczny szmer ze stołów pełnych dźwiękowych cudów. Narracja, choć toczy się w dalece majestatycznym tempie, zdaje się być pełna wydarzeń - spokojna praca preparowanego piana i barytonu, struga zagadkowej, intrygującej elektroakustyki i glosy, zarówno męskie, jak i damskie. Ponadgatunkowa nieoczywistość tej sterowanej improwizacji nie skłania do umieszczania akcji kwartetu w jakichkolwiek ramach estetycznych. Narracja wydaje się w pełni kontrolowana, choć raz za razem docierają do nas fonie, które zaskakują. Z jednej strony pewna dramaturgiczna wstrzemięźliwość – wszak lepiej zgrać mniej niż przegadać frazę, z drugiej - zgoda na akcenty brawury, zwłaszcza ze strony duetu samplującego. Świetnie w tym tyglu zdarzeń odnajdują się oba instrumenty akustyczne. Nie forsują emocji, są dokładnie tam, gdzie być powinny, by emocje opowiadania utrzymywały wysoki poziom. Recenzentowi nie pozostaje nic innego, jak odnotowywać szczególnie ciekawe momenty opowieści, która trwa trochę ponad dwa kwadranse. W 9 minucie słyszymy ciekawy passus basowych, syntetycznych pulsacji, w okolicach 17 minuty piękne, saksofonowe drony oblepione elektroakustycznym pyłem, a niedługo potem krótką fazę post-akustyki realizowaną wyłącznie ze stołów. Z kolei od 24 minuty kwartet wpada w post-melodyjny sen, odbywa somnambuliczny spacer po bezdrożach dźwięków. Ostatnie kilka minut opowieści, to melodia Cotrane’a Love, która zostaje wplątana w sieć elektroakustycznych zasieków. Jej finał okazuje się być dalece kompulsywną kulminacją, po której ambient umiera jako ostatni.

Druga opowieść trwa ponad 40 minut, ale zaczyna się w bezruchu fonii otoczenia, głosów dorosłych i dzieci, szmerów, rozmów naładowanych emocjami, być może prowadzonych na ważne tematy. Dźwięki żywych instrumentów zdają się pozostawać na uboczu, zastygać w obliczu samplowanych fraz nieznanej rzeczywistości ulicy. Można odnieść wrażenie, że część fraz saksofonu i piana jest tu elektroniczne przetwarzana. Po upływie 7 minuty w strukturze opowieści zaczynają pojawiać się głośniejsze incydenty, a całość nabiera dramaturgicznych rumieńców. Z jednej strony syntezatorowe melodie, z drugiej nerwowe, urywane frazy instrumentów akustycznych, akcenty percussion i plamy basowej syntetyki. Opowieść faluje, ale rzadko wystudza się do poziomu szumiącej ciszy. Artyści dbają o emocje, cały czas podsyłają nam dźwięki ulicznej manifestacji – okrzyki, piski, głośne rozmowy. W okolicach 15 minuty większą aktywność zgłasza saksofonista. Tu parska oblepiony plamami różnorodnych fonii. Nie brakuje dźwięków inside piano i barwnych plam ambientu. W 20 minucie dostajemy się w wir elektroakustycznych zgrzytów i szmerów, doposażonych w taneczny flow barytonu. Z jednej strony śpiew dętego, z drugiej złowroga rzeczywistość za oknem. Opowieść wspina się na szczyt, po czym ginie w ciszy. I tak dzieje się niemal do końca – opowieść zdaje się dzielić na epizody wyznaczane krótkimi plamami wystudzenia. Znów dużo spoczywa na barkach saksofonisty, który w okolicach 30 minuty doprowadza narrację do stanu niemal free jazzowej kipieli. Wszystko teraz krzyczy, pulsuje, syci się wewnętrznym rytmem, aż umiera wprost w strumień … lejącej się wody. Ostatni epizod niesie jeszcze więcej emocji – swoje momenty kulminacji ma tu zarówno warstwa syntetyczna, jak i akustyczna. Do tego samplowane frazy werbalne zostają poddane syntetycznej obróbce i stają się pasmem dotkliwej fonicznie elektroniki usterkowej. Saksofon i piano szukają fraz godnych unieść bagaż emocji, konają w konwulsjach, z kolei syntetyka i post-akustyka umierają w spokoju, zastygają w poczuciu rezygnacji. Garść ludzkich oddechów i gwizdów wieńczy dzieło. Aż chciałoby się zapytać, jaki los spotkał krewkich manifestantów.



 

Catalogue Assasins (CD 2024). Gilbert Artman – perkusja, Jac Berrocal – trąbka przetworzona, głos oraz Jean-François Pauvros – gitara elektryczna. Czas i miejsce nagranie nieznane. Trzy utwory, 21 minut.

To doprawdy niebywałe, ile energii i chęci zdrowego pohałasowania mieści się w głowach trójki francuskich weteranów muzyki kreatywnej. Trio Catalogue założyli na początku lat 80. ubiegłego stulecia. Nie nagrywają często, raczej traktują ten band jako odskocznię, możliwość powrotu do młodzieńczych fantazji. A grają z niebywałą mocą – z jednej strony gitarowy punk & noise w klimatach Steve’a Albiniego, a szczególności formacji Shellac (choć ta jest/ była młodsza o całą dekadę), z drugiej psychodeliczne fussion preparowanej trąbki i głosu, które zlepione w jedną strugę dźwięków potrafią postawić na nogi niejednego umarłego. Ten album, jakże stosownie zatytułowany, trwa ledwie 21 minut, ale zdaje się pozastawiać w nas niezatarte wspomnienie!

Nagranie stanowi nieprzerwany ciąg zdarzeń dźwiękowych, podzielony na trzy odcinki. Startuje gitara, która szyje ostre, niczym skalpel riffy. Perkusja podłącza pod nie bystry, niemal punkowy beat idealnie sklejony z gitarową akcją. Narracja pachnie tu post-bluesem, ale wejście zmutowanej trąbki, która krzyczy strugą gęstego, białego szumu wywraca konwencję stylistyczną do góry nogami. Dynamika i coraz bardziej siarczyste brzmienie klecą ów wyziew psychodelicznego post-punka. Krótkie spowolnienie, wejście w strefę przesterów i sprzężeń wyznacza drugi track dysku. Moment kompulsywnego chaosu niweluje kolejny gitarowy riff. Akcja nabiera dynamiki i mocy, której dodają wszyscy uczestnicy tego urokliwego horroru. Opowieść ewidentnie zagęszcza ścieg i zionie ogniem, co przy okazji staje się zaczynem trzeciego tracku. Gitara tnie coraz głębiej, perkusja wrzuca kolejny bieg, a trąbka nierozerwalnie związana krzykiem wokalisty dopełnia dzieła zniszczenia. Nim opowieść ostatecznie skona mamy jeszcze drobne, silnie psychodeliczne interludium, w trakcie którego perkusja na moment milknie. A potem czeka nas już tylko końcowy wybuch.

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz