piątek, 30 sierpnia 2024

Edith Steyer, Łukasz Marciniak, Johannes Nästesjö i Jørgen Teller na powitanie powakacyjnej edycji Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

Po lipcowo-sierpniowej przerwie powraca cykl koncertów muzyki improwizowanej znany już szósty rok jako Spontaneous Live Series. Na otwarcie sezonu 2024/2025 czeka nas potrójny koncert złożony z dwóch duetów oraz kwartetu. Odbędzie się on w najbliższą środę, 4 września, w poznańskim Dragon Social Club.

 


W pierwszej kolejności wysłuchamy polsko-niemieckiego duetu Latex, założonego przez Łukasza Marciniaka oraz Edith Steyer - gitara elektryczna, klarnet, efekty i nieograniczona wyobraźnia. Dla Łukasza będzie to powrót na deski Dragona, natomiast Edith zadebiutuje w rzeczonym cyklu.

Drugim wydarzeniem dnia będzie skandynawski duet JJ, w skład którego wchodzi dobrze znany poznańskiej publiczności kontrabasista Johannes Nästesjö oraz gitarzysta Jørgen Teller – dla tego drugiego będzie to pierwszy występ w Dragonie. Ta w pełni akustyczna formacja kładzie duży nacisk na komunikację i dynamikę w graniu. Od kontemplacyjnych dronów do nagłych zmian akcji.

Na koniec wieczoru czeka nas zderzenie czwórki artystów w konwencji „ad hoc”, a zatem będzie to ich pierwsze sceniczne spotkanie. Zapowiada się dalece interesujące, elektroakustyczne podsumowanie spontanicznego dnia.

 

SLS. VOL. 64: Edith Steyer/ Łukasz Marciniak/ Johannes Nästesjö/ Jørgen Teller

Koncert w ramach cyklu "Spontaneous Live Series" odbywający się pod patronatem Dragon Social Club oraz Trybuny Muzyki Spontanicznej.

Patronat medialny - Radio Afera https://www.afera.com.pl/

Partner koncertów - Moon Hostel Poznań

4 września 2024: Dragon Social Club / godz. 20:00 / Scena MDK

Bilety na bramce w dniu koncertu: Ulgowy (studenci / uczniowie / 60+) - 40 zł, Normalny - 50 zł

 

Latex Duo

Muzycy poznali się w Berlinie. Posługują się saksofonem, bądź klarnetem i gitarą elektryczną, a celem ich artystycznego przedsięwzięcia jest improwizacja i eksperyment - wykorzystują innowacyjne, autorskie techniki wykonawcze, a także preparacje instrumentów. Spodziewajcie się wszystkiego, jednocześnie nie liczcie na nic.

Edith Steyer - saksofon, klarnet

Łukasz Marciniak - gitara elektryczna.

Obraz i muzyka: https://www.youtube.com/watch?v=cLTwkVyVv6c

 

JJ Duo

Wykorzystują jako punkt wyjścia dwa instrumenty akustyczne, tworzą muzykę, która dzikością porywa i wciąga słuchacza w muzyczną sferę duetu. Czasem grają intensywnie i kompulsywnie, z większą ilością warstw muzycznych, czasem przechodzą w kontemplacyjny dron, przy którym publiczność może złapać oddech. A potem bez strachu wskakują w coś nowego. Ciągle do przodu! Balansowanie nad przepaścią - polecą, czy spadną na ziemię!

Johannes Nästesjö – kontrabas,

Jørgen Teller – gitara akustyczna, Levin artefakt

Muzyka: https://tiny.pl/d2x54

 

Biogramy:

Johannes Nastesjo - improwizujący kontrabasista. Improwizacja jest dla niego sposobem na bezwarunkowe wyrażanie siebie - komunikowania się i otwierania emocjonalnego i muzycznego. To także sposób na wsłuchanie się w siebie, swój instrument, współpartnerów i otoczenie. W swoich improwizacjach wykorzystuje współczesne techniki - pełnią w muzyce podobną funkcję jak słownictwo w językach, którymi się posługuje. Bez umiejętności technicznych po prostu nie masz żadnego języka muzycznego, a bez języka muzycznego nie możesz wyrazić swojej sztuki.

Od 20 lat pracuje jako zawodowy kontrabasista i nauczyciel w gatunkach muzyki improwizowanej i współczesnej, a także nowoczesnego jazzu, muzyki teatralnej i muzyki dla dzieci. Ciekawość, pasja i chęć zagłębienia się w muzykę połączyły go z kilkoma muzykami i tancerzami z całego świata, skutkując udziałem w 45 płytach. Ma na swoim koncie cztery współczesne utwory solo i w duecie oraz badania artystyczne (Advanced Postgraduate Diploma) w Rhythmic Music Conservatory w Kopenhadze.

Jørgen Teller - gitarzysta, wokalista i performer. Zajmuje się także muzyką elektroniczną. Wydał wiele płyt solo, a także jako Jørgen Teller & The empty stairs. Współpracował z wieloma duńskimi i międzynarodowymi muzykami, takimi jak Rhys Chatham, Tony Conrad, Fast Forward, David (Pere Ubu) Thomas & Foreigners, Coal Hook (z Ronem Schneidermanem (Sunburned)), Jean-Francois Pauvros, Jac Berrocal , Jean-Nöel Cognard, Sofia Härdig, Otomo Yoshihide, Kasper Toeplitz, Pierre Dørge, Morten Carlsen, Peter Ole Jørgens, Marc Cunningham, Jakob Draminsky, Kim Cascone, Lazara Rosell Albear, Jakob Riis, Bruno Ferro Xavier da Silva, Michela Pelusio, Kresten Osgood, Martin Klapper, Christian Rønn, Henrik Olsson, Rex Casswell, Minna Weurlander, Johannes Nästesjö, Oda Dyrnes, Tania Naranjo, Giancarlo Schiaffini/KAMMERMUSIK…

Edith Steyer - to swobodnie improwizująca i komponująca klarnecistka i saksofonistka, której korzenie sięgają jazzu i muzyki klasycznej XX wieku. Jako była studentka antropologii społecznej interesuje się także muzyką etniczną. Eksploruje swoje instrumenty za pomocą preparowania ich elementami pochodzącymi z natury, a także łącząc je z elektroniką oraz wykorzystując sprzężenie zwrotne. Oprócz pracy nad koncepcjami solowymi, jej głównym zainteresowaniem jest tworzenie inteligentnie utkanych interakcji i pejzaży dźwiękowych z innymi artystami. Wykorzystuje w tym celu barwę, szum oraz fragmenty tonalne lub melodyczne. Obecnie pracuje także nad rozszerzeniem możliwości technicznych, jakie tkwią w niezdarnym palcowaniu „staromodnego” niemieckiego systemu klarnetowego. Wyzwanie rzucone motoryce jest źródłem inspiracji do opracowania pomysłów na dekonstrukcję tonalną i instrumentalną oraz konstrukcje kompozycyjne. Współpracuje także z różnymi grupami teatru muzycznego i bardzo interesuje się wykorzystaniem przestrzeni jako elementu swojej twórczości. Za swoją pracę otrzymała różne stypendia, m.in.: Senatu Berlina (2016, 2020) oraz niemieckiego Musikfond (2020), Deutscher Musikrat (2022/23).

Łukasz Marciniak - gitarzysta, kompozytor, improwizator. Pracuje w zespole Trio_io grającym współczesną muzykę kameralną. Jest członkiem El Topo - zespołu badającego zawiłość strun oraz ryzyko bębnów i czyneli. Współtwórca Perforto - duetu strunowego na preparowany fortepian i gitarę elektryczną oraz najnowszego projektu - Attack of the Mugatu - na gitarę, wiolonczelę i kontrabas. Autor muzyki do filmów i performansów. W działaniach solo i koncertach swobodnej improwizacji nieustannie pracuje nad własnym językiem artykulacji.

 

 

 

wtorek, 27 sierpnia 2024

Paul Dunmall, Paul Rogers & Mark Sanders in Wildlife!


Tych Panów znamy doskonale, słuchaliśmy tysiące ich płyt, zarówno w formule tria (w odniesieniu do którego używali onegdaj nazwy Deep Whole Trio, choćby na płycie wydanej w Polsce za sprawą Multikulti), jak i w innych, najprzeróżniejszych konfiguracjach personalnych, a nawet stylistycznych. Po prawdzie nie są nas w stanie niczym zaskoczyć. A jednak…

WildLife Dunmalla, Rogersa i Sandersa jest płytą wyśmienitą. Decyduje o tym zarówno kunszt improwizatorski całej trójki, jak i bez wątpienia topowa dyspozycja podczas ubiegłorocznego, styczniowego dnia w zachodnio-brytyjskim Birmingham. Zdaje się, że próżno szukać w poczynionych w ostatnich latach nagraniach Dunmalla tak mocnego i równie kreatywnego zadęcia. Sanders, to oczywista dla wszystkich klasa światowa, ale jak każdy potrafi mieć trudniejszy dzień. Z kolei Rogers, poza walorami kreatywności, to nade wszystko użytkownik siedmiostrunowego kontrabasu. Doprawdy żaden instrument nie brzmi równie soczyście, jak ten właśnie. Zatem, poznajmy szczegóły tego wyjątkowo udanego DzikiegoŻycia.




Każda z czterech improwizacji trwa tu kilkanaście minut, zatem okazji do podziwiania sposobu, w jaki trio buduje dramaturgię jest naprawdę wiele. Kolektywny start znamionuje spokój i emocjonalnie wyrachowanie. Łagodny saksofon, bogate, gitarowe brzmienie basu i punktowy, jakże precyzyjny drumming. Wystarczą dwa, trzy spojrzenia, by maszyna free jazzu ruszają na całego. Pierwsze stopowanie ma miejsce po upływie ósmej minuty, a jego jakość budują po społu smyczek, talerze i romantyczne westchnienia tenoru. Powrót do dynamiki jest tu zasługą masywnie brzmiącego basu. Wszyscy schodzą wtedy nisko na kolanach i kreują wspólnie pożegnalny, mięsisty wydech.

Drugą opowieść otwiera smyczek i klarnet. Po chwili dołącza perkusja, która kreśli niezobowiązujący post-rytm. Opowieść nabiera rumieńców, ale skrzy się emocjami definitywnie kameralnymi. Za sprawą Sandersa nabiera w pełni kontrowanej dynamiki. Reguły gry ustala wszakże władczy i pięknie brzmiący smyczek. Przez moment opowieść kreuje duet tego ostatniego i perkusyjnych talerzy. Powrót Dunmalla oznacza tu kolejne wzniesienie, które w fazie opadania przepoczwarza się w efektowne, post-barokowe solo Rogersa, bystrze skomentowane przez folkowo brzmiący klarnet. Ten ostatni wypuszcza w krótki, ale dynamiczny bój całe trio, opowieść kona jednak na gryfie kontrabasu.

Trzecią improwizację inicjuje samotnie saksofon sopranowy. Po chwili słyszymy smyczek i perkusjonalne zdobienia. Wszystko dość szybko formuje się w strumień swobodnego post-jazzu. Dobra dynamika, pełna kontrola emocji! Po kilku chwilach artyści gubią jednak tempo, a swoje solo rozpoczyna drummer. Kolejna faza improwizacji zaskakuje – pojawia się flet, a całość nabiera bardzo molowego, kameralnego posmaku, nie bez udziału wyjątkowo delikatnego smyczka. Powrót saksofonu oznacza tu finałowe spiętrzenie emocji! Ostatnia prosta tej odsłony albumu, to niemal galopada.

Czwarta opowieść tego wieczoru rodzi się z inicjatywy smyczka i talerzy. Akcja jest jednak definitywnie żwawa, a gdy do gry dołącza tenor, energia tria eksploduje aż do free jazzowego pułapu. Wysoki szczyt oznacza tu wyjątkowo efektowne opadanie – drobne frazy bliskie ciszy zdobione kontrabasowymi flażoletami. Kolejna faza nagrania sięga po atrybuty post-jazzu, ale syci się melancholią smyczka, zadumą saksofonu i delikatnością perkusyjnych szczoteczek. Po kilku pętlach spokojnego marszu improwizacja nabiera wigoru. Ognista marszruta wisi teraz na równie gorącym smyczku! Mniej więcej sześć minut przed końcem muzycy hamują, ale nie jest to jeszcze krok w objęcia Morfeusza. Teraz dostajemy garść fraz preparowanych, szczególnie od Rogersa. Dunmall głęboko oddycha, z kolei Sanders pracuje na zaciągniętym ręcznym. Pożegnalna odsłona albumu zdaje się zaskakiwać – dalekowschodni tembr dęciaka, perkusyjne ornamenty i rozmodlony smyczek. Ale nawet w tej konwencji muzycy mogą sobie pozwolić na drobne wzniesienie i równie piękne opadanie.

 

Paul Dunmall/ Paul Rogers/ Mark Sanders Wildlife (FSR Records, CD 2024). Paul Dunmall – saksofon tenorowy, sopranowy, klarnet i flet, Paul Rogers – 7-strunowy kontrabas oraz Mark Sanders – perkusja. Zarejestrowane w Sansom Studios, Birmingham, styczeń 2023. Cztery improwizacje, 67 minut.

 

*) recenzja powstała dla jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana


 

piątek, 23 sierpnia 2024

Steve Swell & Elisabeth Harnik! Welcome to the Troposphere!


Ich pierwsze spotkanie w duecie Fundacja Słuchaj! ujawniła jesienią czasów pierwszego lockdownu, a zawierało ono nagranie pianistki i puzonisty z roku 2019, zarejestrowane w Austrii. Dziś Harnik i Swell wracają z nagraniem koncertowym – tym razem monachijskim, poczynionym w roku 2022. Wydawca jest ten sam, muzycy też, a chemia i jakość interakcji w obrębie dwuosobowego ensemble definitywnie na krzywej wznoszącej.

Koncert trwa kilka chwil ponad godzinę zegarową. Set zasadniczy dzieli się na osiem improwizowanych opowieści, a całość wieńczy niespełna 5-minutowy encore.




Konstrukcja dramaturgiczna większości ekspozycji jest tu podobna. Artyści zaczynają od porcji mniej lub bardziej błyskotliwych preparacji inside piano i puzonu, który wydaje dźwięki nie tylko tubą i wentylami, ale także całym korpusem (niewykluczone, że przy użyciu dodatkowych, metalowych obiektów). Po kilku krótszych lub dłuższych akcjach inicjacyjnych narracja nabiera dynamiki i niekiedy całkiem free jazzowego anturażu. Pianistka śmiało wtedy pracuje na gęstej, dynamicznej klawiaturze, puzonista chętnie zaś sięga po czystsze frazy, ochocza śpiewa i deliberuje w typowej dla siebie melodyce.

Pierwszy utwór w tak nakreślonym scenariuszu wydaje się być szczególnie urokliwy, albowiem pianistka frazuje bardzo minimalistycznie, a pomiędzy akcjami inside & outside umieszcza także niemal post-klasyczne faktury dźwiękowe. O ile w pierwszej opowieści Harnik i Swell są usytuowani dość daleko od jazzu, o tyle w drugiej, na etapie rozwinięcia, chętnie sięgają po emocje dane free jazzowej ekspozycji. Trzecia odsłona na tle poprzedniczek wydaje się bardziej agresywna, silniej kompulsywna już na etapie wstępnej rozgrywki. Z kolei w czwartej części muzycy sycą narrację większym spokojem, pewną meta relaksacją. Mrok czarnych klawiszy i matowy tembr puzonu potrzebują tu specyficznego post-rytmu, by zewrzeć szyki i wylać się na szeroką wodę bardziej jazzowej improwizacji.

W kolejnej części Harnik powraca do idei minimalizmu, pojawiają się akcenty perkusjonalne, zarówno na strunach piana, jak i zapewne korpusie puzonu. Tu, na etapie rozwinięcia, artyści chętniej szukają ciszy i specyficznej melancholii, nie gonią za emocjami free jazzu. W podobnym klimacie startuje szósta opowieść, ale jej puentą jest iście taylorowska eksplozja pianistki i wyjątkowo rozśpiewane feerie puzonowe. Przedostatnia część koncertu, zgodnie z tytułem jest wytłumioną, szelmowską balladą. Melodia rodzi się tu zarówno wewnątrz pudła rezonansowego piana, jak i na wyjątkowo ciepłych klawiszach. Melodyka puzonu wydaje się być intrygująco zalotna. Ostatni utwór zasadniczej części koncertu stawia na niespodzianki, sporo w nim fraz preparowanych i nie ma on bynajmniej charakteru pożegnalnego. Muzycy zdają sobie sprawę, że bis jest nieunikniony. Końcowe dźwięki znów przypominają nam o dużym potencjale post-klasycznym pianistki.

Sam bis także wydaje się być pewnym zaskoczeniem. W fazie startu jest dalece minimalistyczny, pełny drobnych preparacji, zapewne z udziałem dodatkowych przedmiotów wydających dźwięki. W fazie końcowej przybiera postać bardziej taneczną, ale i odrobinę wystudiowaną, wszak to już definitywny koniec koncertu.

 

Steve Swell & Elisabeth Harnik Welcome to the Troposphere (FSR Records, CD 2023). Steve Swell – puzon oraz Elisabeth Harnik – fortepian. Nagranie koncertowe, Offene Ohren, Monachium, kwiecień 2022. Dziewięć utworów, 63 minuty.

 

*) recenzja powstała dla jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana



wtorek, 20 sierpnia 2024

Wadada Leo Smith & Joe Morris in Earth's Frequencies!


Koncertowe spotkanie legend amerykańskiego free jazzu i muzyki improwizowanej, dalece sędziwego już trębacza, który w okolicach 80.urodzin znów stał się niebywale aktywny muzycznie i sporo od niego młodszego gitarzysty, ale także hołubionego w niemal każdym medium związanym ze wskazanymi gatunkami muzycznymi, nie może ujść naszej wnikliwej analizie.

Spotkanie to jest niezwykłe z wielu względów, po części także typowo artystycznych, albowiem trwający ponad trzy kwadranse koncert zdaje się być nade wszystko muzyczną medytacją, spokojną, precyzyjnie prowadzoną opowieścią, w której wodze dramaturgii trzyma raczej gitarzysta, ale mistrzem celnych, zadumanych i jakże błyskotliwych ripost jest trębacz.



 

Drobne podmuchy powietrza spod trębackich wentyli i pojedyncze szarpnięcia za struny delikatnie amplifikowanej gitary budują zręby pierwszej opowieści. Pomiędzy frazami muzycy umieszczają niemałe porcje ciszy, dbają o wyraziste, stosunkowe czyste brzmienie, chętnie sięgają do osobistych skarbnic gatunku – gitarzysta post-klasyki, trębacz jazzu. Narracja płynie spokojnym torem, jedynie incydentalnie zdobiona jest drobnymi preparacjami gitary, kreowana na ogół wspólnymi siłami, jedynie na sam koniec pierwszej odsłony garścią samotnych, trębackich zaśpiewów. Drugą piosenkę introdukuje trębacz, a tembr jego instrumentu wydaje się delikatnie zabrudzony. Samo opowiadanie prowadzone jest w jeszcze spokojniejszym tempie. Jeśli ktoś dąży tu do bardziej żwawych akcji, to jest nim trębacz, gitarzysta raczej przeciąga struny i leniwie patrzy w rozgwieżdżone niebo. W dalszej części ekspozycji ten drugi szuka mroku, z kolei jego partner nadyma policzki szorstkimi westchnieniami, czyniąc ów moment wyjątkowo spektakularnym momentem płyty. W trzeciej opowieści muzycy stawiają na minimalizm. Cedzą dźwięki przez zęby, dobrze im z ciszą u boku. Pod koniec gitarzysta serwuje nam garść preparacji, szyjąc wyjątkowo smakowite zakończenie.

Czwarta i piąta opowieść wydają się mieć podobny szkielet dramaturgiczny. Artyści zaczynają z nietypową jak na kanony albumu medytacyjnego dynamiką, po czym na etapie rozwinięcia wracają do idei naczelnej i efektownie tłumią emocje. Czwarta część rozpoczyna się serią efektownych podskoków! Ze śpiewem na ustach i szelmowskim uśmiechem! Po pewnym czasie gitarzysta ucieka w bezpieczną post-klasykę, z kolei trębacz sięga po soczystą zadumę. W finałowej narracji start wydaje się jeszcze żwawszy - trąbka skora tu jest do figli, gitara tonie w kłębach emocji. Zdaje się, że na ostatniej prostej muzycy zachowali dużo sił witalnych. Końcowe spowolnienie nie odbywa się zatem na drodze jednokierunkowej.

 

Wadada Leo Smith & Joe Morris Earth's Frequencies (FRS Records, CD 2024). Wadada Leo Smith – trąbka oraz Joe Morris – gitara. Nagranie koncertowe, Real Art Ways, Hartford CT, luty 2023. Pięć improwizacji, 50 minut.

 

*) recenzja powstała na potrzeby jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana



piątek, 16 sierpnia 2024

Call and Response 8. Spontaneous Music Festival 2024 startuje 3 października


(informacja prasowa)

 

Ósma edycja poznańskiego Spontaneous Music Festival zaaranżuje czas miłośników spontanicznych dźwięków tradycyjnie w pierwszy weekend października.

Edycja nazwana „Call and Response” zapowiada się wyjątkowo z tysiąca powodów. Będzie aż czterodniowa, nastawiona na szerokie spektrum słuchaczy. Zaprezentujemy muzykę improwizowaną zakorzenioną w nieskończonej liczbie gatunków, w wykonaniu nie tylko młodych, wschodzących gwiazd sceny, ale także prawdziwych mistrzów, w tym brytyjskiego saksofonisty Johna Butchera, który wraz z nami obchodzić będzie swoje 70. urodziny. Z Londynu przyjadą do nas dwie inne znamienite postacie europejskiej muzyki kreatywnej – perkusjonalista (także wiolonczelista) Mark Wastell i mandolinista (kiedyś skrzypek) Phil Durrant.




Festiwal będzie też okazją do upamiętnienia 30. rocznicy śmierci współtwórcy gatunku, jedynego w swoim rodzaju artysty Johna Stevensa, człowieka bez którego nic, co spontaniczne nie byłoby możliwe. Zwłaszcza tu w Poznaniu, gdzie etykieta „spontaniczny” zdaje się firmować wiele przedsięwzięć muzycznych. Dodajmy, iż nazwa tegorocznej edycji to określenie jednej z metod twórczych, które Stevens na stale wpisał w historię muzyki kreatywnej. Na sobotni wieczór zaplanowany jest koncert trójki Brytyjczyków, których stale współpracująca formacja (bez nazwy własnej) wprost nawiązuje do estetyki ostatniej Spontaneous Music Ensemble, zarówno w ujęciu instrumentalnym, jak i personalnym. Przypomnijmy, że John Butcher był członkiem najważniejszej grupy w historii muzyki swobodnie improwizowanej w latach 1992–94.

Pośród anonsowanych wyżej młodych gniewnych nie zabraknie muzyków z Półwyspu Iberyjskiego (ekscytujący kwartet Light Machina z udziałem perkusisty João Valinho, trębacza Luísa Vicente, gitarzysty Marcelo dos Reisa i puzonisty Salvoandrei Lucifory) oraz silnej reprezentacji Berlina i jego skandynawskich okolic, jak zwykle w dalece międzynarodowym wydaniu. Do Dragona przyjadą na dwudniowe pobyty -– duński kontrabasista Adam Pultz Melbye, niemiecki saksofonista Jonas Engel, belgijska pianistka Anaïs Tuerlinckx, niemiecka operatorka urządzeń elektronicznych Andrea Ermke, argentyńska saksofonistka Sofia Salvo, wreszcie norweski perkusista Ståle Liavik Solberg.

Reprezentacja krajowa będzie równie mocna – punk rockowy Zdrój (Jakub Zawada na gitarze i Sebastiaan Janssen na perkusji), elektroakustyczny Czarnoziem (Michał Giżycki na saksofonach oraz klarnecie basowym i Dawid Dąbrowski na syntezatorze modularnym), a także grono muzyków, których świetnie znamy ze scen poznańskich, a którzy cudownie wkleją się we wszelkie międzynarodowe formacje „ad hoc” i będą współtworzyć wielki finał imprezy – pianistka Anna Jędrzejewska, kontrabasista Ksawery Wójciński oraz skrzypek Ostap Mańko.

Organizatorzy planują dwa bloki koncertowe, które wypełnią w całości formacje stworzone „ad hoc”, a zatem pierwsze spotkania sceniczne w zadanej konfiguracji personalnej. Jeden blok będzie miał miejsce w piątek, drugi zaś w niedzielę. Ostateczne składy zaprezentowane zostaną szerokiej publiczności w ostatniej chwili.

Zwieńczeniem czterodniowego wydarzenia będzie występ festiwalowej orkiestry, nazwanej Large Ensemble. Międzynarodowy tentet poprowadzi John Butcher. On sam w Poznaniu wystąpi aż czterokrotnie – solo, w duecie, w trio i w ramach wspomnianej orkiestry.

Cztery dni (w tym ten pierwszy niebiletowany!), kilkanaście koncertów, warsztaty dla muzyków, które poprowadzi Adam Pultz Melbye oraz prezentacja filmu/koncertu „Spontaneous Music Ensemble, Oslo 1971” – będzie się działo! Zapraszamy do Poznania od 3 do 6 października 2024 roku!

 

Program Call and Response 8.Spontaneous Music Festival 2024


3 października, SARP Social Club (koncert niebiletowany)

18.00 Jonas Engel solo (saksofony i elektronika)

19.00 Czarnoziem: Dawid Dąbrowski (syntezator analogowy), Michał Giżycki (klarnet basowy, saksofony)

20.00 Sofia Salvo solo (saksofon barytonowy)

21.00 Zdrój: Jakub Zasada (gitara), Sebastiaan Janssen (perkusja)


4 października, Dragon Social Club

18.00 Ad Hoc Zone: Jonas Engel, Sofia Salvo, Anaïs Tuerlinckx, Andrea Ermke, Anna Jędrzejewska, Ksawery Wójciński (szczegóły w terminie późniejszym)

21.00 John Butcher solo (saksofony)


5 października, Dragon Social Club

11.00 Warsztaty dla muzyków

18.00 Adam Pultz Melbye solo (kontrabas FAAB)

19.00 Anaïs Tuerlinckx (fortepian preparowany), Andrea Ermke (elektronika)

20.00 Light Machina: João Valinho (perkusja), Luís Vicente (trąbka), Marcelo dos Reis (gitara), Salvoandrea Lucifora (puzon)

21.00 John Butcher (saksofony), Mark Wastell (instrumenty perkusyjne), Phil Durrant (elektryczna mandolina)


6 października, Dragon Social Club

16.00 Spontaneous Music Ensemble, Oslo 1971 (projekcja filmu)

18.00 John Butcher (saksofony), Ståle Liavik Solberg (perkusja)

19.00 Ad Hoc Zone: Adam Pultz Melbye, João Valinho, Marcelo dos Reis, Anna Jędrzejewska, Ksawery Wójciński, Ostap Mańko (szczegóły w terminie późniejszym)

21.00 Large Ensemble: John Butcher (saksofony), Mark Wastell (instrumenty perkusyjne), Phil Durrant (elektryczna mandolina), Luís Vicente (trąbka), Salvoandrea Lucifora (puzon), Adam Pultz Melbye (kontrabas FAAB), Ståle Liavik Solberg (perkusja), Anna Jędrzejewska (fortepian), Ksawery Wójciński (kontrabas), Ostap Mańko (skrzypce)

 

 

Bilety:

Karnet na 3 dni (piątek-niedziela): 200 zł normalny / 180 zł ulgowy*

Bilety jednodniowe: 80 zł normalny / 70 zł ulgowy*

Bilety do kupienia online >>> https://kbq.pl/136524

* po okazaniu ważnej legitymacji studenckiej, legitymacji uczniowskiej lub dowodu osobistego w przypadku 60+.

 

Organizatorami Festiwalu są Fundacja Mały Dom Kultury, Trybuna Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club.

Patronat medialny: Radio Afera, Jazzarium.pl, ImproSpot, Radio Jazzkultura.

Partner Festiwalu: Moon Hostels & Apartments

Zadanie współfinansowane ze środków Samorządu Województwa Wielkopolskiego. Dofinansowano ze środków budżetowych Miasta Poznania. #poznanwspiera 



wtorek, 13 sierpnia 2024

Dirk Serries in Defiance Of Self & At Future Dawn!


Pięć lat temu belgijski gitarzysta Dirk Serries gościł na spontanicznym festiwalu w Poznaniu i został poproszony o zagranie koncertu solowego. Muzyk wyraził zgodę, aczkolwiek zastrzegł, iż robi to jedynie z uwagi na sympatię do organizatorów, albowiem on sam, choć jest legendą dark ambientu, postanowił nie eksplorować już tego wątku swojej twórczości i skupić się na muzyce improwizowanej, którą uprawia od kilku lat z dużym powodzeniem i takąż osobistą satysfakcją.

Miłość artysty do mrocznych, niekończących się epopei ambientowej gitary okazała się jednak silniejsza i Serries w kolejnych latach kontynuuje ten wspaniały proceder nie tylko grając koncerty, ale także regularnie dostarczając dowodów fonograficznych, zarówno na nośnikach fizycznych, jak i elektronicznych.

Z perspektyw połowy dekady, jaka upłynęła od koncertu w poznańskim Pawilonie, trudno nie dostrzec, iż decyzja muzyka była dalece uzasadniona. Z nieukrywaną radością zaglądamy zatem na dwa nowe krążki dark ambientowego Serriesa, z miejsca dostrzegając, iż owa od lat jednorodna i stabilna dramaturgicznie estetyka ulega w ostatnim czasie intrygującym deformacjom i twórczym rozwinięciom.



 

Defiance Of Self

Zbiór nagrań poczynionych od kwietnia do grudnia ubiegłego roku otwierają frazy, którego zdają się pochodzić z samego dna kosmicznej czarnej dziury. Z jednej strony wystudzona warstwa czystego dark ambientu, z drugiej strumienie szmerów. Opowieść już po kilku chwilach ma bardzo bogatą fakturę – niskie, niemal basowe pasmo delikatnie chrobocze, z kolei wysokie śpiewa niczym chór anielski. Narracja płynie coraz szerszym korytem, a do jej gęstego już wnętrza przedostają się drobne frazy usterkowe. Całość umiera w wiecznym szumie herbertowskiej pozaprzestrzeni. Owe zniekształcenia, fałszywe dźwięki, usterki, mikro sprzężenia stanowią wątek główny kolejnej opowieści. W kilka chwil po starcie na backgroundzie plejady usterek zaczyna formować się szeroka struga ambientu, wysoko posadowiona, w brzmieniu dalece mało subtelna, wręcz groźna, która z czasem systematycznie zawłaszcza obszar usterkowy, aż po stan pełnej dominacji. Na etapie finalizacji ambient gaśnie, a na powierzchnie zaczynają powracać strzępy fonii, które poznaliśmy już wcześniej. Przypominają robactwo, które po rzęsistej ulewie wychodzi z bulgoczącej ziemi.

Trzecie opowiadanie, to rodzaj skupionej, mroczej modlitwy. Czyste pasmo płynie środkiem, a na jego obrzeżach zaczyna mościć się interlokutor, który ma nieco zabrudzone brzmienie. Z jednej strony post-melodyjna nostalgia, z drugiej porcja gęstniejącego brudu. Na górze śpiewy, po środku taniec, na flankach tumany szumu. Na zakończenie epizodu pojawiają się kolejne porcje usterek – tym razem brzmią jak pasma zdezelowanego syntezatora.

Kolejna opowieść staje w dramaturgicznej opozycji do poprzedniczki. Nerwowa, jazgotliwa, wręcz demoniczna struga ambientowych wywiewów na etapie rozwinięcia zostaje uzupełniona o wyższe pasmo, jakoby niosące źdźbło nadziei. Tymczasem w tle zaczyna się już toczyć mała wojna światów. Nerwowe frazy umierają tu w prawdziwych konwulsjach. Finałowa ekspozycja podejmuje nie do końca skuteczną próbę uspokojenia sytuacji scenicznej. Drobne, basowe pulsacje, strumień czystego ambientu, ale i kolejna porcja usterek, tym razem dość drobnych. Opowieść toczy się umiarkowanie spokojnie, ale w jej wnętrzu budują się pasma gęstego, niemal bolesnego smutku. W głowie recenzenta budzą się teraz skojarzenia z post-elektronicznymi dekonstrukcjami Matta Elliota czynionymi pod jego epokowym szyldem Third Eye Foundation dwie dekady temu z okładem. Na choćby odrobinę ukojenia musimy tu czekać niemal do ostatnich sekund.



 

At Future Dawn

Pierwsza opowieść trwa tu ponad osiemnaście minut i konstytuuje jakość całego przedsięwzięcia. Pozornie leniwy poranek dość szybko przyobleka się brudem, usterkującą pulsacją, brzmieniem, któremu zastanawiająco blisko do Fear Falls Burning, etykiety, której wierny był Serries w poprzedniej dekadzie. Flow syci się tym razem nie tyle smutkiem, co trwogą, niemal egzystencjalnym lękiem. Narracja pęcznieje – górą ścielą się fale ambientowego krzyku, w trzewiach narasta rozdygotany smutek, któremu po drodze z wrażliwością wspominanego przy okazji poprzedniego albumu Third Eye Foundation. Finał utworu oblepiony jest plejadą gitarowych post-dźwięków.

Kolejne dwie opowieści są znacznie krótsze, ale równie dosadne emocjonalnie. Najpierw, to chmura usterek, zgrzytów, napięć elektrycznych, które formują się w balladę pełną złych mocy. W głębi znów rodzi się smutek, który rozrywa trzewia gęstymi porcjami rozpaczy. Na ratunek płynie teraz szeroki strumień czystego ambientu, ale nie niesie on ukojenia, raczej kolejne porcje niepokoju. Szczęśliwie dla naszego zdrowia psychicznego kolejna opowieść daje garść wytchnienia. Basowe post-melodie, szum dogorywającej przyrody, nowe porcje emocji, docierające wszakże spoza grubej kotary teatralnej.

Czwarta część rodzi się w oparach szemrzącej ciszy. Narasta dość szybko, nie bez prawdziwie demonicznej poświaty. Na froncie tlą się iskierki brudu, we wnętrzu rozpacz zapomnianych melodii. Opowieść łyka także porcje post-elektronicznych zgrzytów, a w fazie finałowej niepokojąco zbliża się do ściany dźwięku. Puenta, to złowrogo skrzeczące gawrony. W piątej historii znajdujemy się w strudze brzmienia, które przypomina syntezator konsekwentnie udeptujący plejady skwierczeń i drobnych usterek. Na to wszystko opada chmura rozdygotanego, brudnego, szeleszczącego post-ambientu. Hałas ponownie czai się za rogiem, a programowy smutek zdaje się być na stale zastępowany niekończącymi się porcjami lovecraftowskiej grozy.

Ostatnia opowieść śmiało zaksięguje na miano diabelskiej kołysanki. Budowana jest usterkami i pulsacjami brzmiącymi niczym organy. W sploty nerwowe narracji muzyk wkleja intrygującą, niemal dubową poświatę. Nie brakuje kolejnej strugi rozpaczy godnej Matta Elliotta. I tak już bogata faktura opowieści raz za razem uzupełniana jest kolejnymi elementami – coś tyka jak zegar, coś zgrzyta zębami. Zbawienna chmura ambientu z czasem wygładza ów chropowaty flow, topiąc jego kolejne elementy. Opowieść umiera w kałuży drobnych usterek.

 

Defiance Of Self (Silentes/13, CD 2024). Studio domowe, styczeń 2024: Dirk Serries – gitara elektryczna, efekty. Pięć utworów, 57 minut.

At Future Dawn (Cloudchamber Recordings, CD 2024). Studio domowe, od kwietnia do grudnia 2023. Dirk Serries – gitara elektryczna, efekty. Sześć utworów, 68 minut.

 

 

piątek, 9 sierpnia 2024

Warsaw Improvisers Orchestra worked Three Days!


Ostatnia dekada na krajowej scenie muzyki kreatywnej przyniosła prawdziwy wysyp improwizujących orkiestr, które zgodnie z szykanami tradycji przyjmowały nazwę miasta swojej rezydencji. Wszystko zaczęło się w Warszawie i Krakowie, potem był Poznań, Wrocław, Gdynia, Toruń i pewnie gdzieś jeszcze, gdzie oko Trybuny nie sięga, albo pamięć Pana Redaktora zawodzi.

Los tych przewspaniałych inicjatyw jest dalece różny. Niektóre działają niemal regularnie od chwili swojego powstania (Warszawa), inne bardziej incydentalnie (Kraków, Toruń, Gdynia), jeszcze inne trzeba już chyba zapisać do historii zjawiska (Poznań). Wszystkie one wszakże mają jedną wspólną cechę. Polska kultura, kultura miast, których nazwy mieszczą się godnie się w tytule każdej z orkiestr nie były skłonne wydać choćby złotówki na wsparcie ich działalności (jeśli o czymś nie wiemy, chętnie zamieścimy sprostowanie). Jedynie determinacja samych artystów i związanych z nimi amatorów-zapaleńców powoduje, iż kilka z tych orkiestr śmiało można jeszcze okadzić określeniem aktywna artystycznie.

Dziesięciolecie minęło w mgnieniu oka, a rzeczone Orkiestry mają w dorobku ledwie cztery krążki na fizycznych nośnikach*). Dekada poprzednia dała nam debiut Warszawy i Krakowa, obecna debiut Torunia oraz – dokładnie kilka tygodni temu - drugą pozycję w dyskografii Warsaw Improvisers Orchestra **). Zacne, trzypłytowe dzieło studyjne, to wspaniała okoliczność. Zauważmy wszakże, że nagrania czekały na edycję całe siedem lat, a zostały ostatecznie wydane przez … samych muzyków. London Improvisers Orchestra nigdy nie miała lekko, ale jej życie zdaje się być, w kontekście przykładu polskiego, definitywnie usłane różami.

Dość wszakże utyskiwań, z radością sięgamy po Trzy dni – album z każdego punktu widzenia wyśmienity. Tę ryzykowną tezę będziemy za moment uzasadniali konkretnymi przykładami dźwiękowymi. Zapraszamy na prawdziwą ucztę kolektywnie kreowanej muzyki improwizowanej!




W nagraniu albumu uczestniczyło 37 artystów, członków WIO oraz 9-osobowy chór. Na trzech płytach (każdy dokumentuje jeden dzień sesji nagraniowej) zamieszczono dwadzieścia jeden improwizacji. Nic nie wiemy o stopniu ich ewentualnej predefinicji, nie znamy też muzyków odpowiedzialnych za wykonanie danego epizodu. Niewątpliwie część utworów grana jest rozbudowanym składem, część powstała w tzw. podgrupach. Pośród nagrań dominują krótkie formy - większość trwa po kilka minut, ledwie jeden sięga jedenastu, z kolei finałowa ekspozycja, to prawie dwadzieścia minut. Po szczegóły instrumentacji zapraszamy do albumowego credits. Dodajmy jedynie, iż ta gigantyczna armia improwizatorów pracowała pod czujnym okiem dyrygenta i ojca założyciela WIO, czyli Raya Dickaty’ego, angielskiego saksofonisty, osiadłego w Warszawie wiele lat temu.

 

Dzień pierwszy, 50:25

Mistrzami ceremonii otwarcia są kontrabasiści! Budują nerwowe drony odbywając urokliwą podróż od mrocznego post-baroku ku rozedrganej współczesności. Chwile potem, już w drugiej odsłonie dnia pierwszego, pojawia się delikatna, dalece kameralna melodia kreowana przez wiolonczelę i flet. Pozorny ład frontu dyskredytuje rozemocjonowany, coraz gęstszy background orkiestry. Opowieść nabiera rumieńców, gdy do gry wkracza kontrabas z post-jazzowym pizzicato. Na etapie rozwinięcia pojawiają się wielowątkowe strumienie wokalne, które rozbudowują spektrum improwizacji, wspierając się na podobnie frazującej czeredzie instrumentów dętych.

Kolejne dwie opowieści bazują na brzmieniu gitar elektrycznych. Początkowo mglisty, potem dalece spokojny, gitarowy summit w estetyce jazzowego fussion ciekawie bogacony jest szmerem instrumentów perkusyjnych. W czwartej części szyk rytmiczny formuje się tu wokół kontrabasowego groove, wspartego na masywnych perkusjach. Gitary swobodnie uciekają tu w bezmiar post-rockowego frazowania. Flow barwią tajemnicze dźwięki wprost z ludzkich gardeł, a potem silna, definitywnie free jazzowa frakcja dętych.

Piąta odsłona tłumi emocje, a swe życie rozpoczyna w mrocznej ciszy. Nad wyraz pieczołowicie budowana ekspozycja lepi się z rezonujących talerzy, rozedrganych strun, szerokiego wachlarza głosowych incydentów – szmerów, szeptów, kocich lamentów, wreszcie trębackich preparacji. Całość szyta wewnętrznym nerwem rozlewa się coraz szerszym korytem. W szóstej części powracamy do estetyki czwartego utworu – gitarowy zgiełk rocka, basowo-perkusyjny groove, wreszcie deszcz saksofonowych, free jazzowych wyziewów. Pierwszy dzień ciężkiej pracy uroczą klamrą spinają kontrabasy, które powracają w końcowej opowieści. Do koszyczka wspaniałości dorzuca też wiolonczela. Frazy grane naprzemiennie arco i pizzicato płyną od głębokiej krypty po rozgwieżdżone niebo. Wszystko zdaje się tu śpiewać, ale też zgrzytać zębami. W fazie finałowej strunowe melodie szybują naprawdę wysoko – można odnieść wrażenie, że pod ich strumień podłączają się żywe glosy.

 

Dzień drugi, 44:59

Pierwsze dwa epizody drugiego dnia kreowane są rozbudowanym instrumentarium. Początek, to drobna zabawa w dźwięki o nieznanym do końca źródle pochodzenia. Pracuje syntezator, to on jest sprawcą tego małego festiwalu fake sounds! Mroczna, ale odrobinę oniryczna aura jest tu także efektem działań na akcesoriach perkusjonalnych oraz efektownie rozbudowujących się fraz preparowanych prosto z gardeł wokalistów i wokalistek. Narracja systematycznie pęcznieje mocą frakcji dętych, gitar i kolejnego głosu, który tym razem zdaje się nucić jakąś linearną opowieść. Dodatkowej porcji wrażeń dodaje bas, dzięki czemu finał nagrania skrzy się niemal rockową intensywnością. Kolejna opowieść od startu szyta jest na bazie gęsto pracującej sekcji rytmu i dętych, dość melodyjnych zaśpiewów. Intrygująco kształtują się frazy preparowane, które sączą się tuż obok aktywnie pracującej perkusji. Opowieść faluje niczym wzburzony ocean.

Kolejne pięć utworów jest umiarkowanie krótkich i wydaje się być performowane mniejszymi składami. Najpierw perkusjonalny ceremoniał, bogacony szumem z dętych tub i modlitwą kobiecych głosów. Po czasie flow barwią także blaszane preparacje oraz kobiecy, rozśpiewany głos. Epizod czwarty sprawia wrażenie kontynuacji. Znów blaszane oddechy płyną do pary z wokalem. Wszystko szyte jest melodią smutku, wspierane akcjami perkusjonalnymi na dalszym planie. Piąta odsłona jest bodaj najkrótszym odcinkiem trzypłytowego zestawu – basowy groove, saksofonowe okrzyki i całkiem dynamiczna, na poły taneczna narracja. W szóstej części emocje zastygają pod urokiem strwożonych strun i głosów, a także dętych westchnień. Wszystko lepi się tu w nerwowe post-chamber, które nabiera z czasem niemal folkowej śpiewności. W odsłonie siódmej powracamy do basowego groove i dętych ekspresji. Pod ów strumień dynamiki podłącza się także głos i pozostaje w estetyce tych, którzy ów trip zainicjowali. Finał siódemki uroczo grzęźnie w mroku niedopowiedzenia.

W ostatnich dwóch utworach dnia drugiego, do armii wokalistek i wokalistów orkiestry dołącza dziewięcioosobowy chór. Pierwsza część definitywnie wspaniałego dyptyku budowana jest niemal wyłącznie głosami. Najpierw kobiece, post-gregoriańskie chorały, potem szept i recytacja, wreszcie kontrapunktujący głos męski. W międzyczasie w tle narasta wokalny dron chóru, który płynie gęstą, ale bardzo jednorodną strugą. Pasma głosowe układają się warstwa na warstwie. Całość pachnie muzyką dawną przeniesioną wbrew woli twórców w czasy nieszczęśliwie współczesne. Pod koniec tej szalonej ekspozycji mamy wrażenie, że wokalne akcje wspierane są dźwiękami instrumentów strunowych. Ostatnia improwizacja na starcie kontynuuje wątek poprzedniczki. Ale potem dzieją się już tylko rzeczy niesamowite! W gęste, wokalne strumienie wkleja się niespodziewanie perkusja, a zaraz po niej dęciaki, które najpierw płyną wraz z chóralnym wielogłosem, a potem przejmują flow i czynią post-kameralne spustoszenie. Akcja jednak staje w miejscu! Po chwili pulsującej ciszy powraca na poły recytujący głos, a flow zaczynają kreować gitary, wybudzona sekcja rytmu i kolejne smugi dętych fonii. Finał także zaskakuje – ulepiony z saksofonów i wielogłosu skrzep nabiera niemal freejazzowej mocy!

 

Dzień trzeci, 40:18

Dzień ostatni orkiestrowych zmagań przynosi cztery zwarte w czasie i przestrzeni improwizacje oraz wielki finał, który wypełnia niemal połowę kompaktowego krążka. Pierwsze z opowiadań lepi się z błyskotliwych strunowych fraz, post-barokowego brudu i mglistych perkusjonalii na dalekim tle. Z czasem flow formuje się w intrygujące, na poły dynamiczne zwarcia w estetyce drum’n’bass. Druga opowieść ucieka w mroczny taniec budowany basem, blaszakami i kolejną porcją kobiecego wokalu, tym razem w formie rytmicznego scatu. Tuż potem powraca basowy groove, dołącza zwinny drumming i rozśpiewane głosy, które cudownie lepią się ze strugą saksofonowych oddechów. Czwartą odsłonę po raz wtóry otwiera perkusja, ale w roli głównej występują kobiece głosy (który to już raz!), śpiewające operowym tembrem. Melodia smutna, niemal żałobna, zostaje efektownie skontrapunktowana dęciakami, których wspomaga kontrabas w trybie pizzicato. Opowieść rozkwita wprost w objęcia post-jazzu.

Finałową ekspozycję inicjuje kontrabas trzymający tryb poprzedniego utworu i rozochocone perkusje. Na tej bazie swoje free jazzowe rozmowy rozpoczynają instrumenty dęte. Niesione korpulentną dynamiką sekcji napotykają na zgraję wokalistek (czy ktoś tu przypadkiem nie kradnie komuś show?). Tym ostatnim definitywnie jest po drodze z tą szaloną załogą. Opowieść nabiera mocy i adekwatnej taneczności, także dzięki kolektywnym pokrzykiwaniom. Tuż przed upływem dziesiątej minuty narracja efektownie gaśnie, wprost w ciszę porannego lasu i rodzących się leniwe gitarowych fraz. Melodie ze strun, gardeł i dętych tub inicjują nowy, niemal folk-rockowy wątek. Otrzeźwiająca kołysanka w rytmie gitar i bassoona mogłaby tu trwać w nieskończoność, gdyby nie inicjatywa kontrabasu, który w mgnieniu oka podrywa orkiestrę do finałowego lotu. Kompulsywny, rockowy drive niesie wszystkich ku wiecznej i jakże głośnej szczęśliwości. Ekspresja tryska ze wszystkich źródeł, zgodnie z tytułem tej opowieści – psychodelic groove machine!

 

Warsaw Improvisers Orchestra Trzy Dni (Bandcamp’ self-released, 3CD 2024). Nagrane w Studio S4/6, Warszawa, 26-28 marca 2017. Dwadzieścia jeden utworów, łącznie 136 minut.

Warsaw Improvisers Orchestra: Ray Dickaty – dyrygent, Albert Stenson – kornet, Antoni Beksiak – elektronika, głos, Antonina Nowacka – głos, Bartosz Tkacz – saksofon tenorowy, flet, Daria Wolicka – flet, Dominik Dodos Mokrzewski – perkusja, Gosia Zagajewska – głos, Hania Piosik – głos, Jacek Mazurkiewicz – kontrabas, fx, Jakub Buchner – gitara elektryczna, Jan Małkowski – saksofon altowy, Jędrzej Łagodziński – saksofon tenorowy, John Cornell – wiolonczela, Kamil Szuszkiewicz – trąbka, Ksawery Wójciński – kontrabas, Łukasz Kacperczyk – syntezator analogowy, Maciej Rodakowski – saksofon tenorowy, Maciej Szwarc – gitara elektryczna, Marcin Gokieli – głos, Michał Fetler – saksofon barytonowy, Michał Kasperek – perkusja, Mikołaj Poncyljusz – gitara elektryczna, Nastazja Babska – saksofon tenorowy, Natan Kryszk – saksofon barytonowy, Olgierd Dokalski – trąbka, Paweł Szpura – perkusja, Piotr Dąbrowski – instrumenty perkusyjne, Piotr Mełech – klarnety, Rafał Dedyński – perkusja, Sabah Al Ani – saksofon altowy, Stanisław Welbel – saksofon altowy, Teo Olter – perkusja, Vitali Appow – bassoon, Wojtek Kurek – perkusja, elektronika, Wojtek Traczyk – kontrabas, Wojtek Więckowski – gitara elektryczna.

The Sound in Space Choir: Bea Rutkowska, Yu Koyanagi, Gosia Wrzosek, Peter Podworski, Basia Herman, Magda Derrien, Krzysztof Magura, Ali Eshqi, Weronika Los.

 

*) Gdynia Improvisers Orchestra wydała album dostępny jedynie w digitalu

**) Warsaw Improvisers Orchestra ma kilka innych wydawnictw, ale tylko w digitalu – m.in. wspaniały występ na Festiwalu Ad Libitum 2016 z gościnnym udziałem Phila Mintona



wtorek, 6 sierpnia 2024

The Consouling Sounds: Dead Neanderthals! Solar Temple! Galg!


Dziś rzucamy naszą ukochaną muzykę improwizowaną w kąt, by bez reszty oddać się mrokom i wszelkiemu złu, jakie płynie z odsłuchu muzyki … hmm, post-metalowej? dark electronic? czy co nam przyjdzie do głowy!

W jednej z głównych ról nasi ulubieni holenderscy odszczepieńcy, czyli Dead Neanderthals, którzy zaczynali muzyczną przygodę ponad dekadę temu od estetyki heavy jazzu (po prawdzie grali punk rocka na saksofon i perkusję), od pewnego czasu uprawiają zaś konceptualny post-post, korzystając z gęstej smugi syntezatora i czerstwych uderzeń perkusji na cztery, a często nawet na dwa. Kokke i Aquarius wydali właśnie album nagrany we czterech, z udziałem local friends, którzy najczęściej muzykują pod szyldem Solar Temple i Galg.

Dzięki operatywności belgijskiego labelu Consouling Sounds także te dwie ostatnie formacje doczekały się nowych albumów. Wszystkie trzy za moment omówimy. Ponieważ wkraczamy w świat mrocznej muzyki rockowej i elektronicznej, albumowe credits będą nosiły w sobie trochę zagadek personalnych, ale zapewniamy, iż za tymi trzema albumami stoi w sumie ledwie czwórka muzyków. A ponieważ dźwięki są najważniejsze, bez dalszych dywagacji oddajemy się działaniu złych mocy i zanurzamy głowy w zdrowym hałasie. Welcome!




Solar Temple & Dead Neanderthals Embers Beget the Divine (CD/LP/DL)

Roadburn Festival 2022, Holandia: Omar Kleiss – gitara i wokal, Mink Koops – gitara, Otto Kokke – syntezator oraz Rene Aquarius – perkusja. Trzy utwory, 52 minuty.

Gitara, to częsty kierunek muzycznych kolaboracji DN, ale zdaje się, że nagranie z udziałem dwóch gitarzystów, to pierwszy przypadek w dumnej historii duetu. Koncert ze znanego festiwalu mrocznych dźwięków jest 52-minutowym, nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym. Na potrzeby wydawnictwa został on podzielony na trzy części, a na moment zmiany numeru tracku zostały wskazane dwa fragmenty dramaturgicznego spowolnienia, gdy perkusista łapie oddech, po czym inicjuje nowy drumstep.

Początek koncertu, to dość jednorodna plama syntezatora i sfuzzowanych gitar w stadium stand by. Perkusja spokojnie kreuje talerzowe intro, a energiczny, rockowy drive wrzuca dopiero w czwartej minucie. Jedna z gitar brzmi dość masywnie i odpowiada za prowadzenie narracji na poły melodyjnym motywem, druga frazuje jakby czyściej, ale ucieka w psychodelię pogłosu. Syntezator pracuje w tle, zdaje się płynąć bliżej strumienia gitary prowadzącej. Brzmienie całości jest siarczyste, pełne emocji, ale dalekie od estetyki post-metalowej, którą znamy z innych płyt DN, a która dobrze kojarzy się także z nagraniami Galg, o których poczytacie poniżej. Pierwszy fragment koncertu, ponad dwudziestominutowy, jest dość stabilny, choć z czasem jego faktura zdaje się delikatnie rozmywać (także dzięki schowanym za frontem narracji wokalizom) i zawłaszczać coraz większą przestrzeń. W momencie, gdy perkusja staje, a opowieść broczy po kolana w syntetyce i pulsie post-gitarowym, przechodzimy do drugiej części koncertu, którą znamionuje ostrzejszy, prostszy beat perkusji, ale też bardziej rozbudowane spektrum działań gitar i syntezatorów. Przybywa melodii, ale i psychodelicznego backgroundu. Kolejne bezbeatowe interludium ma miejsce po upływie dwunastu minut. Ambient i sprzęgające się gitary wypluwają wyrazisty loop, która rządzi na scenie przez kilka minut. Perkusista wchodzi na gotowe i miażdży wszystko wokół. Prosty, punkowy 2-step, tak charakterystyczny dla DN, wznieca ogień po obu stronach sceny. Permanentnie podtapiana melodyka gitar nie daje jednak za wygraną. Wokal wchodzi w fazę krzyku, ale ginie w bezkresnym pogłosie. Finał koncertu nic tu nie musi rekompensować, ale bez wątpienia jest jego najlepszym fragmentem.



 

Solar Temple A Gift That Should Have Been Reserved For The Great Lights (CD/LP/DL)

Nagrane w latach 2020-22, miejsce nieznane: Omar Iskandr oraz Minks Koops – elektronika i inne, nieokreślone instrumentarium. Trzy utwory, 36 minut.

Muzycy Solar Temple porzucają teraz swoje ogniste gitary i sięgają po akcesoria syntetyczne. Budują mroczną, intrygującą opowieść inspirowani dokonaniami kinematografii fantastycznej, szczególnie tej dziejącej się w nieoznaczonej przestrzeni kosmicznej.

Zrównoważony emocjonalnie początek, budowany melodią syntezatora i plamami mrocznego ambientu byłby udaną introdukcją tej podróży, gdyby nie … wokal, który przypomina nagrania niemieckiego Ramstein. Szczęśliwie po kilku minutach flow dostaje się w strefę działania electro beatu o ciekawie połamanym metrum. Narracja zdecydowanie zyskuje na jakości, gdy jej tempo i ekspresja muzyków rosną. Druga część zdaje się być bardziej mroczna, ambientowa, ale i podrasowana pewną nerwowością. Tym razem puls rytmu jest bardzo prosty i bez trudu wyprowadza syntezatory na ścieżkę wojenną. Ich efektowny, bokserski sparing kończy się w strudze onirycznego ambientu. Trzecia opowieść niesie w sobie jeszcze więcej życia i mniej molowych klimatów. Pasma syntezatorowe płyną dalece melodyjną strugą, nie brakuje prostego stepu i pewnych skojarzeń z estetyką IDM. Ta historia ma swoje spiętrzenie i urokliwe dogasa melodyjnym, rozkołysanym ambientem.



 

Galg Teloorgang (CD/LP/DL)

RPM Studios, grudzień 2015: M – perkusja, S – gitara, wokal, O – gitara, wokal oraz gościnnie w pierwszym utworze Otto Kokke (saksofon). Cztery utwory, 48 minut.

Z nieukrywaną radością powracamy do akcji gitarowych! Omar i Minks w towarzystwie kolejnego muzyka budują nam prawdziwie doom metalowy dramat, który szyty jest emocjami godnymi naszej wiecznej uwagi. Nagranie przeleżało się na twardych dyskach prawie dekadę, ale definitywnie warto było czekać. Składa się z czterech wielominutowych opowieści, a upływający czas zdecydowanie działa na korzyść każdej z nich.

Sprzęgające na starcie gitary dość szybko dostają się w jurysdykcję kompulsywnej perkusji, która zaczyna wybijać doomowy rytm. Gitary frazują rockowo, z drobnymi naleciałościami black metalu i grunge’u, dzięki czemu opowieść nie daje się szybko zaszufladkować i intryguje w każdym momencie swego życia. Akcjom instrumentalnym towarzyszy demoniczny wokal, ale daleki od growlowego skrzeku. Tempo rośnie, a gitary udanie szukają psychodelicznego pogłosu. W ramach podsumowania odzywa się charczący saksofon prawdziwego Neandertalczyka! W kolejnej części akcja jest już niemal perfekcyjnie doom metalowa. I znów jedna z gitar ucieka w melodykę post-rocka, dzięki czemu całość nabiera dodatkowych walorów. Emocje rosną, kwasowość także, a każda kolejna minuta tej wielkiej, post-metalowej repetycji nabiera mocy. Zakończenie utworu jest zaskakująco spokojne, barwione głosami z offu.

Początek trzeciej opowieści tonie w hałasie silnie sfuzzowanych gitar. Wokal nabiera tu desperacji, a doom perkusji płynie niczym wzorzec z Luwr. Narracji towarzyszy coraz mroczniejsze tło budowane nieznanymi metodami. Całość przypomina marsz straceńców, którzy wiedzą, że droga powrotna nie istnieje. Ostatni utwór kreowany jest nieco bardziej wyrafinowanymi metodami. Mroczny, bardziej rockowy, melodyjnie smutny. Z czasem perkusja znów robi tu swoje i daje nowe życie zastygłym gitarom. Te bez chwili zawahania idą w tango – narracja ma teraz swój rockowy rytm, barwną melodykę, wręcz zachęca do tupania nogą i śpiewania. Finał jest już gęstą lawą, sprawia wrażenie doposażanego strugą mocy wprost z syntezatora. Śmierć tego albumu jest długa, bolesna i bardzo efektowna.




 

piątek, 2 sierpnia 2024

Marta Warelis in two Relative’ shots!


Polska pianistka Marta Warelis nie wymaga na tych łamach jakichkolwiek introdukcji, zatem bez zbędnych wstępów z radością donosimy, iż zacny nowojorski The Relative Pitch Records wydał kolejne (po solo i trio Omawi) płyty artystki.

Marta, jak doskonale wiemy, na stale wrośnięta jest w pejzaż sceny amsterdamskiej, zatem zupełnie nie dziwi nas fakt, iż jej obie nowe produkcje powstały w klubach stolicy Holandii. Także jej partnerzy są stałymi uczestnikami improwizowanego życia tamtych ziem. Choć jeden z nich jest Niemcem, drugi Amerykaninem, a trzeci Szkotem. One World is enough for all of us!

Zapraszamy do odczytów i odsłuchów!



 

Klein/ Rosaly/ Warelis Tendresse

Splendor, Amsterdam, marzec 2022: Tobias Klein – klarnet basowy i kontrabasowy, Frank Rosaly – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Marta Warelis – fortepian. Cztery improwizacje, 63 minuty.

Spotkanie zwinnej, post-jazzowej perkusji Rosaly’ego, ciężkich odmian klarnetu Kleina i ulotnej, wielowymiarowej pianistyki Warelis zapowiadało się ekscytująco już po samej lekturze albumowego credits. Rzeczywistość foniczna przerosła jednak te oczekiwania. Płyta mieni się wszystkimi kolorami jakości, ma swoje chwile ognia, ma chwile cierpliwej medytacji. Brzmi wspaniale, toczy się wartko mimo wielu wystudzonych fragmentów, pokazuje kunszt każdego z artystów, szczególnie Marty, która po raz kolejny udowadnia, iż jest w stanie zagrać wszystko i dokonuje niemal bezbłędnych wyborów.

Pierwsza odsłona albumu trwa kilkanaście minut i udanie wprowadza nas w klimat nagrania. Skupiony, zawieszony w próżni kameralistyki początek, to perkusyjne talerze, minimalistyczne frazy z klawiatury i pociągłe westchnienia klarnetu. Marta dość szybko wchodzi w tryb inside piano, Frank syci coraz bardziej linearną opowieść granulatem post-jazzu, akcje Tobiasa nabierają matowej melodyki. Improwizacja ma tu swój epizod duetowy barwiony post-klasyką pianistki, a także intrygujący powrót perkusisty, który zaczyna szukać opcji nierytmicznych. Opowieść w dalszej fazie ciekawie narasta, by na etapie finalizacji pokazać prawdziwie lwi pazur.

Druga historia trwa niemal dwa kwadranse. Introdukcja przypada w udziale post-melodyjnemu klarnetowi i szeleszczącym talerzom. Piano wchodzi do gry dopiero w czwartej minucie. Narracja toczy się w strefie bezpośredniego oddziaływania ciszy, przybiera postać rozkołysanej medytacji. Po upływie 10 minuty w strumieniu improwizacji pojawiają się zalążki bardziej energicznego post-jazzu. Moc płynie szczególnie ze strony klarnecisty, który zdaje się, że teraz właśnie korzysta z kontrabasowej wersji swojego instrumentarium. Muzycy reagują na siebie nie bez udziału zacnej metody call and response. Po upływie 17 minuty akcja wystudza się w splot post-perkusyjnych akcji każdego z artystów. Po krótkim solo perkusji, mamy duet z klarnetem, który nabiera tajemniczej taneczności. Marta wraca na palcach, tłumiąc zapędy partnerów i generując definitywnie filigranowe frazy. Zakończenie tej epopei jest lekkie jak puch.

Kolejna opowieść nie trwa nawet dziesięciu minut, zatem w kontekście całości możemy ja nazwać niemal miniaturą. Muzycy skupiają się tu na pojedynczych dźwiękach, pięknie brną w preparacje, drżą, oddychają i płyną melodyką wystudzonego piana. Narracja znów jakby unosiła się w powietrzu, ale jest mroczna, niepokojąca. Dla podmiany początek czwartej improwizacji bucha życiową energią. Zalotny klarnet, nerwowy rytm perkusji i całkiem imitacyjna w stosunku do tej ostatniej aktywność inside piano. Opowieść gęstnieje w mgnieniu oka i staje się bodaj najbardziej dynamicznym fragmentem albumu. Na spowolnieniu improwizacja nabiera głębi – wszystkie frazy płyną nisko, niczym chmury burzowe, ale podskórny rytm wcale nie umiera. Na zakończenie nagranie przybiera postać niemal rytualnego wystudzenia. Głębokie, dęte oddechy, filigranowe post-percussions, rezonujące talerze i struny fortepianu.



 

Andy Moor & Marta Warelis Escape

ZAAL100, Amsterdam, czerwiec 2022: Andy Moor – gitara oraz Marta Warelis – fortepian. Siedem improwizacji, 43 minuty.

Druga z nowości Relative Pitch z udziałem Mary Warelis, to duet z rockowym gitarzystą Andy Moorem, który – jak doskonale wiemy – uwielbia także improwizować. Artyści chętnie bywają tu w bezkresnych obszarach nasączonych sporymi porcjami zdrowego hałasu, rzadziej tarzają się w odmętach ciszy, ale jeśli to czynią, efekt jest więcej niż smakowity.

Jakby na przekór opinii z poprzedniego akapitu album rozpoczyna się nad wyraz spokojnie – na strunach obu instrumentów biją bowiem … dzwony. Oniryczne, rytualne otwarcie dość szybko nabiera rumieńców. Tango post-rockowej gitary i fortepianu w formule zarówno inside, jak i outside wieńczy swój żywot w pozie wystudzonego rozhuśtania. Druga opowieść zdaje się kontynuować myśl przewodnią jedynki, ale poczynania artystów nasączone są jeszcze większą energią. Gitara brzmi basowo i szuka hałasu, piano ucieka w bezkres ekspresji. Trzecia część przypomina połamany taniec, który rodzi się pomiędzy rozedrganymi strunami gitary, a szmerami z pudła rezonansowego piana, kończy zaś na rozgrzanej klawiaturze i dygoczących z emocji strunach gitary.

Czwarta improwizacja śmiało pretenduje do miana tej najbardziej smakowitej. Początek spokojny, wystudzony, budowany gitarowymi flażoletami i tajemniczym szmerem inside piano. Po niedługim czasie na klawiaturze pojawia się nuta nostalgii, na gitarowym gryfie szczypta rezonansu. Moc drzemiąca w muzykach nie pozwala jednak na akcje balladowe. Opowieść rozbłyska niczym burzowe pioruny na mrocznym niebie. Gdy emocje stygną, wszystko tonie w bezkresnym mroku. Kolejna historia trwa ledwie dwie minuty i jest porcją kompulsywnego, dobrze udramatyzowanego hałasu.  Zgrzyty, sprzężenia, drobne eksplozje. Jeśli jakikolwiek fragment Escape zasługuje na miano odrobinę spokojniejszego, mniej dynamicznego, to jest nim szósta opowieść. Dużo tu wszakże dźwięków preparowanych i prób dewastowania strun obu instrumentów. Finałowy epizod trwa siedem minut i jest niebywale ekspresyjny. Nerwowa dynamika towarzyszy nam już od samego startu. Na klawiaturze piana nie brakuje melodii, gitara tonie w kłębach post-rockowych emocji. Koniec jest nagły, definitywnie śmiertelny.