piątek, 9 sierpnia 2024

Warsaw Improvisers Orchestra worked Three Days!


Ostatnia dekada na krajowej scenie muzyki kreatywnej przyniosła prawdziwy wysyp improwizujących orkiestr, które zgodnie z szykanami tradycji przyjmowały nazwę miasta swojej rezydencji. Wszystko zaczęło się w Warszawie i Krakowie, potem był Poznań, Wrocław, Gdynia, Toruń i pewnie gdzieś jeszcze, gdzie oko Trybuny nie sięga, albo pamięć Pana Redaktora zawodzi.

Los tych przewspaniałych inicjatyw jest dalece różny. Niektóre działają niemal regularnie od chwili swojego powstania (Warszawa), inne bardziej incydentalnie (Kraków, Toruń, Gdynia), jeszcze inne trzeba już chyba zapisać do historii zjawiska (Poznań). Wszystkie one wszakże mają jedną wspólną cechę. Polska kultura, kultura miast, których nazwy mieszczą się godnie się w tytule każdej z orkiestr nie były skłonne wydać choćby złotówki na wsparcie ich działalności (jeśli o czymś nie wiemy, chętnie zamieścimy sprostowanie). Jedynie determinacja samych artystów i związanych z nimi amatorów-zapaleńców powoduje, iż kilka z tych orkiestr śmiało można jeszcze okadzić określeniem aktywna artystycznie.

Dziesięciolecie minęło w mgnieniu oka, a rzeczone Orkiestry mają w dorobku ledwie cztery krążki na fizycznych nośnikach*). Dekada poprzednia dała nam debiut Warszawy i Krakowa, obecna debiut Torunia oraz – dokładnie kilka tygodni temu - drugą pozycję w dyskografii Warsaw Improvisers Orchestra **). Zacne, trzypłytowe dzieło studyjne, to wspaniała okoliczność. Zauważmy wszakże, że nagrania czekały na edycję całe siedem lat, a zostały ostatecznie wydane przez … samych muzyków. London Improvisers Orchestra nigdy nie miała lekko, ale jej życie zdaje się być, w kontekście przykładu polskiego, definitywnie usłane różami.

Dość wszakże utyskiwań, z radością sięgamy po Trzy dni – album z każdego punktu widzenia wyśmienity. Tę ryzykowną tezę będziemy za moment uzasadniali konkretnymi przykładami dźwiękowymi. Zapraszamy na prawdziwą ucztę kolektywnie kreowanej muzyki improwizowanej!




W nagraniu albumu uczestniczyło 37 artystów, członków WIO oraz 9-osobowy chór. Na trzech płytach (każdy dokumentuje jeden dzień sesji nagraniowej) zamieszczono dwadzieścia jeden improwizacji. Nic nie wiemy o stopniu ich ewentualnej predefinicji, nie znamy też muzyków odpowiedzialnych za wykonanie danego epizodu. Niewątpliwie część utworów grana jest rozbudowanym składem, część powstała w tzw. podgrupach. Pośród nagrań dominują krótkie formy - większość trwa po kilka minut, ledwie jeden sięga jedenastu, z kolei finałowa ekspozycja, to prawie dwadzieścia minut. Po szczegóły instrumentacji zapraszamy do albumowego credits. Dodajmy jedynie, iż ta gigantyczna armia improwizatorów pracowała pod czujnym okiem dyrygenta i ojca założyciela WIO, czyli Raya Dickaty’ego, angielskiego saksofonisty, osiadłego w Warszawie wiele lat temu.

 

Dzień pierwszy, 50:25

Mistrzami ceremonii otwarcia są kontrabasiści! Budują nerwowe drony odbywając urokliwą podróż od mrocznego post-baroku ku rozedrganej współczesności. Chwile potem, już w drugiej odsłonie dnia pierwszego, pojawia się delikatna, dalece kameralna melodia kreowana przez wiolonczelę i flet. Pozorny ład frontu dyskredytuje rozemocjonowany, coraz gęstszy background orkiestry. Opowieść nabiera rumieńców, gdy do gry wkracza kontrabas z post-jazzowym pizzicato. Na etapie rozwinięcia pojawiają się wielowątkowe strumienie wokalne, które rozbudowują spektrum improwizacji, wspierając się na podobnie frazującej czeredzie instrumentów dętych.

Kolejne dwie opowieści bazują na brzmieniu gitar elektrycznych. Początkowo mglisty, potem dalece spokojny, gitarowy summit w estetyce jazzowego fussion ciekawie bogacony jest szmerem instrumentów perkusyjnych. W czwartej części szyk rytmiczny formuje się tu wokół kontrabasowego groove, wspartego na masywnych perkusjach. Gitary swobodnie uciekają tu w bezmiar post-rockowego frazowania. Flow barwią tajemnicze dźwięki wprost z ludzkich gardeł, a potem silna, definitywnie free jazzowa frakcja dętych.

Piąta odsłona tłumi emocje, a swe życie rozpoczyna w mrocznej ciszy. Nad wyraz pieczołowicie budowana ekspozycja lepi się z rezonujących talerzy, rozedrganych strun, szerokiego wachlarza głosowych incydentów – szmerów, szeptów, kocich lamentów, wreszcie trębackich preparacji. Całość szyta wewnętrznym nerwem rozlewa się coraz szerszym korytem. W szóstej części powracamy do estetyki czwartego utworu – gitarowy zgiełk rocka, basowo-perkusyjny groove, wreszcie deszcz saksofonowych, free jazzowych wyziewów. Pierwszy dzień ciężkiej pracy uroczą klamrą spinają kontrabasy, które powracają w końcowej opowieści. Do koszyczka wspaniałości dorzuca też wiolonczela. Frazy grane naprzemiennie arco i pizzicato płyną od głębokiej krypty po rozgwieżdżone niebo. Wszystko zdaje się tu śpiewać, ale też zgrzytać zębami. W fazie finałowej strunowe melodie szybują naprawdę wysoko – można odnieść wrażenie, że pod ich strumień podłączają się żywe glosy.

 

Dzień drugi, 44:59

Pierwsze dwa epizody drugiego dnia kreowane są rozbudowanym instrumentarium. Początek, to drobna zabawa w dźwięki o nieznanym do końca źródle pochodzenia. Pracuje syntezator, to on jest sprawcą tego małego festiwalu fake sounds! Mroczna, ale odrobinę oniryczna aura jest tu także efektem działań na akcesoriach perkusjonalnych oraz efektownie rozbudowujących się fraz preparowanych prosto z gardeł wokalistów i wokalistek. Narracja systematycznie pęcznieje mocą frakcji dętych, gitar i kolejnego głosu, który tym razem zdaje się nucić jakąś linearną opowieść. Dodatkowej porcji wrażeń dodaje bas, dzięki czemu finał nagrania skrzy się niemal rockową intensywnością. Kolejna opowieść od startu szyta jest na bazie gęsto pracującej sekcji rytmu i dętych, dość melodyjnych zaśpiewów. Intrygująco kształtują się frazy preparowane, które sączą się tuż obok aktywnie pracującej perkusji. Opowieść faluje niczym wzburzony ocean.

Kolejne pięć utworów jest umiarkowanie krótkich i wydaje się być performowane mniejszymi składami. Najpierw perkusjonalny ceremoniał, bogacony szumem z dętych tub i modlitwą kobiecych głosów. Po czasie flow barwią także blaszane preparacje oraz kobiecy, rozśpiewany głos. Epizod czwarty sprawia wrażenie kontynuacji. Znów blaszane oddechy płyną do pary z wokalem. Wszystko szyte jest melodią smutku, wspierane akcjami perkusjonalnymi na dalszym planie. Piąta odsłona jest bodaj najkrótszym odcinkiem trzypłytowego zestawu – basowy groove, saksofonowe okrzyki i całkiem dynamiczna, na poły taneczna narracja. W szóstej części emocje zastygają pod urokiem strwożonych strun i głosów, a także dętych westchnień. Wszystko lepi się tu w nerwowe post-chamber, które nabiera z czasem niemal folkowej śpiewności. W odsłonie siódmej powracamy do basowego groove i dętych ekspresji. Pod ów strumień dynamiki podłącza się także głos i pozostaje w estetyce tych, którzy ów trip zainicjowali. Finał siódemki uroczo grzęźnie w mroku niedopowiedzenia.

W ostatnich dwóch utworach dnia drugiego, do armii wokalistek i wokalistów orkiestry dołącza dziewięcioosobowy chór. Pierwsza część definitywnie wspaniałego dyptyku budowana jest niemal wyłącznie głosami. Najpierw kobiece, post-gregoriańskie chorały, potem szept i recytacja, wreszcie kontrapunktujący głos męski. W międzyczasie w tle narasta wokalny dron chóru, który płynie gęstą, ale bardzo jednorodną strugą. Pasma głosowe układają się warstwa na warstwie. Całość pachnie muzyką dawną przeniesioną wbrew woli twórców w czasy nieszczęśliwie współczesne. Pod koniec tej szalonej ekspozycji mamy wrażenie, że wokalne akcje wspierane są dźwiękami instrumentów strunowych. Ostatnia improwizacja na starcie kontynuuje wątek poprzedniczki. Ale potem dzieją się już tylko rzeczy niesamowite! W gęste, wokalne strumienie wkleja się niespodziewanie perkusja, a zaraz po niej dęciaki, które najpierw płyną wraz z chóralnym wielogłosem, a potem przejmują flow i czynią post-kameralne spustoszenie. Akcja jednak staje w miejscu! Po chwili pulsującej ciszy powraca na poły recytujący głos, a flow zaczynają kreować gitary, wybudzona sekcja rytmu i kolejne smugi dętych fonii. Finał także zaskakuje – ulepiony z saksofonów i wielogłosu skrzep nabiera niemal freejazzowej mocy!

 

Dzień trzeci, 40:18

Dzień ostatni orkiestrowych zmagań przynosi cztery zwarte w czasie i przestrzeni improwizacje oraz wielki finał, który wypełnia niemal połowę kompaktowego krążka. Pierwsze z opowiadań lepi się z błyskotliwych strunowych fraz, post-barokowego brudu i mglistych perkusjonalii na dalekim tle. Z czasem flow formuje się w intrygujące, na poły dynamiczne zwarcia w estetyce drum’n’bass. Druga opowieść ucieka w mroczny taniec budowany basem, blaszakami i kolejną porcją kobiecego wokalu, tym razem w formie rytmicznego scatu. Tuż potem powraca basowy groove, dołącza zwinny drumming i rozśpiewane głosy, które cudownie lepią się ze strugą saksofonowych oddechów. Czwartą odsłonę po raz wtóry otwiera perkusja, ale w roli głównej występują kobiece głosy (który to już raz!), śpiewające operowym tembrem. Melodia smutna, niemal żałobna, zostaje efektownie skontrapunktowana dęciakami, których wspomaga kontrabas w trybie pizzicato. Opowieść rozkwita wprost w objęcia post-jazzu.

Finałową ekspozycję inicjuje kontrabas trzymający tryb poprzedniego utworu i rozochocone perkusje. Na tej bazie swoje free jazzowe rozmowy rozpoczynają instrumenty dęte. Niesione korpulentną dynamiką sekcji napotykają na zgraję wokalistek (czy ktoś tu przypadkiem nie kradnie komuś show?). Tym ostatnim definitywnie jest po drodze z tą szaloną załogą. Opowieść nabiera mocy i adekwatnej taneczności, także dzięki kolektywnym pokrzykiwaniom. Tuż przed upływem dziesiątej minuty narracja efektownie gaśnie, wprost w ciszę porannego lasu i rodzących się leniwe gitarowych fraz. Melodie ze strun, gardeł i dętych tub inicjują nowy, niemal folk-rockowy wątek. Otrzeźwiająca kołysanka w rytmie gitar i bassoona mogłaby tu trwać w nieskończoność, gdyby nie inicjatywa kontrabasu, który w mgnieniu oka podrywa orkiestrę do finałowego lotu. Kompulsywny, rockowy drive niesie wszystkich ku wiecznej i jakże głośnej szczęśliwości. Ekspresja tryska ze wszystkich źródeł, zgodnie z tytułem tej opowieści – psychodelic groove machine!

 

Warsaw Improvisers Orchestra Trzy Dni (Bandcamp’ self-released, 3CD 2024). Nagrane w Studio S4/6, Warszawa, 26-28 marca 2017. Dwadzieścia jeden utworów, łącznie 136 minut.

Warsaw Improvisers Orchestra: Ray Dickaty – dyrygent, Albert Stenson – kornet, Antoni Beksiak – elektronika, głos, Antonina Nowacka – głos, Bartosz Tkacz – saksofon tenorowy, flet, Daria Wolicka – flet, Dominik Dodos Mokrzewski – perkusja, Gosia Zagajewska – głos, Hania Piosik – głos, Jacek Mazurkiewicz – kontrabas, fx, Jakub Buchner – gitara elektryczna, Jan Małkowski – saksofon altowy, Jędrzej Łagodziński – saksofon tenorowy, John Cornell – wiolonczela, Kamil Szuszkiewicz – trąbka, Ksawery Wójciński – kontrabas, Łukasz Kacperczyk – syntezator analogowy, Maciej Rodakowski – saksofon tenorowy, Maciej Szwarc – gitara elektryczna, Marcin Gokieli – głos, Michał Fetler – saksofon barytonowy, Michał Kasperek – perkusja, Mikołaj Poncyljusz – gitara elektryczna, Nastazja Babska – saksofon tenorowy, Natan Kryszk – saksofon barytonowy, Olgierd Dokalski – trąbka, Paweł Szpura – perkusja, Piotr Dąbrowski – instrumenty perkusyjne, Piotr Mełech – klarnety, Rafał Dedyński – perkusja, Sabah Al Ani – saksofon altowy, Stanisław Welbel – saksofon altowy, Teo Olter – perkusja, Vitali Appow – bassoon, Wojtek Kurek – perkusja, elektronika, Wojtek Traczyk – kontrabas, Wojtek Więckowski – gitara elektryczna.

The Sound in Space Choir: Bea Rutkowska, Yu Koyanagi, Gosia Wrzosek, Peter Podworski, Basia Herman, Magda Derrien, Krzysztof Magura, Ali Eshqi, Weronika Los.

 

*) Gdynia Improvisers Orchestra wydała album dostępny jedynie w digitalu

**) Warsaw Improvisers Orchestra ma kilka innych wydawnictw, ale tylko w digitalu – m.in. wspaniały występ na Festiwalu Ad Libitum 2016 z gościnnym udziałem Phila Mintona



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz