Zapraszamy na ostatnią w tym roku zbiorówkę recenzji! Łączone wydanie listopadowo-grudniowe przynosi dziesięć albumów tradycyjnie utrzymanych w estetyce od sasa do lasa!
Tym razem dyktat swobodnej improwizacji będzie bezdyskusyjny.
Unikając jazzowych naleciałości (acz nie bez wyjątków) odpłyniemy w bezkres elektroakustyki
i instrumentalnych preparacji ze szczególnym uwzględnieniem gitar i
instrumentów pochodnych. Ten zestaw recenzji zwieńczymy post-elektroniczną grą
w dwa ognie i ekstremalnie wycofaną, minimalistyczną, predefiniowaną
improwizacją.
Naszą podróż zaczniemy w Skandynawii (ale bez udziału Skandynawów),
potem odwiedzimy serbski Nowy Sad, Francję, Niemcy, Belgię, zahaczymy o Kraków
i Helsinki, naładujemy baterie ponownie odwiedzając Skandynawię (tym razem z udziałem
Skandynawów), zahaczymy o Zjednoczone Królestwo, by ostatecznie umrzeć snem sprawiedliwego
w dalekim Tokio.
So welcome to heaven
and hell of multi-coloured improvisation!
MYL Trio (Mia Zabelka, Yoko Miura, Lawrence Casserley) Parallel
Universes (Setola di Maiale, CD 2024)
Göteborg/ Sztokholm/ Ostrawa, wrzesień 2023: Mia Zabelka –
skrzypce, głos, Yoko Miura - fortepian, melodika oraz Lawrence Casserley - signal processing instrument. Sześć
improwizacji, 58 minut.
Na dobre otwarcie danie wyjątkowo smakowite!
Minimalistyczne, nasączone post-klasycznym sznytem piano, ekstremalnie
kreatywne skrzypce doposażane głosem i realizowana na żywo elektronika, która
kreuje narrację, ale też transponuje akustyczne frazy na język onirycznej,
migotliwej syntetyki. Album konsumuje fragmenty dwóch szwedzkich koncertów tria
i kilkuminutowy encore zarejestrowany
w Ostrawie.
Pierwszy fragment trwa kwadrans i jest efektownym
wprowadzeniem do świata zbilansowanej elektroakustyki. Oniryczna aura,
niespieszność, ale też głęboko zakorzeniona wola tworzenia czegoś
zaskakującego. Pianistka, to ocean nostalgii, skrzypaczka - bezkres kreatywności,
a elektronik – dramaturgiczny
rozmach. Pieczołowicie budowana opowieść w fazie wielominutowej finalizacji zapewnia
intrygujące spiętrzenie. Kolejne dwie historie są nieco krótsze – ta pierwsza,
to rodzaj zabawy z rozkołysanym rytmem, ta druga, lepiona z drobiazgów, zdaje
się bazować na dysonansie wystudiowanego piana i zjednoczonych sił skrzypiec
oraz live processingu. Czwarta część,
najdłuższa w zestawie, to crème de la
crème albumu. Delikatny start, nerwowe, rytmiczne rozwinięcie, kreatywny minimal w fazie uspokojenia, a w ramach
puenty dodatkowy instrument (melodika) i wejście na poziom intensywnej … medytacji
w klimatach AMM. Utwór piąty przynosi dramaturgiczny spokój i garść brzmieniowych
niespodzianek, z kolei finałowa opowieść, mimo, iż stanowi koncertowy bis,
generuje mnóstwo emocji – od elektronicznych wiwatów, przez skrzypcowe mikro
eksplozje, po preparowany falling down
z udziałem melodiki.
Ilia Belorukov & Marina Džukljev Everything Changes, Nothing
Disappears (Acheulian Handaxe, DL 2024)
MSUV, Nowy Sad,
Serbia, od grudnia 2002 do lutego 2024: Ilia Belorukov – saksofon altowy,
obiekty oraz Marina Džukljev – fortepian, preparacje. Siedem improwizacji, 40
minut.
Ilia i Marina, to artyści, których na tych łamach cenimy i staramy
się często o nich pisać. Ten album, to bodaj ich pierwsze wspólne nagranie.
Saksofonista, którego znamy także ze świata elektroakustycznego eksperymentu,
tu stawia na konkret. Albo jest free jazzowym potworem, albo wysublimowanym
preparatorem. Z kolei pianistka zdaje się mieć tysiące twarzy, ale w każdej z
nich jest definitywnie przekonywująca. Świetnie radzi sobie zarówno na
rozgrzanej klawiaturze, jak i w głębokich odmętach pudla rezonansowego. I
jeszcze sygnalizuje wyjątkowo wyczulony zmysł rytmiczny. Innym słowy – świetny
album! Spójny, doskonale skonstruowany, choć jest sumą kilku improwizowanych
spotkań.
Początek jest minimalistyczny i bazuje na metalicznym rezonansie.
Narracja urokliwie pęcznieje, niesiona równym, doboszowym rytmem pianistki. Drugi epizod, to free jazzowy wrzask. Emocje
w dętej tubie świetnie tu korelują z narracją piana, realizowaną from inside to outside. Trzecia opowieść
jest neurotyczna, pachnie dalekim wschodem, rysowana najgłębszymi strunami piana
i saksofonowym bezdechem. Kolejna opowieść także pozbawiona jest dynamiki, ale
kasą jeszcze większą urodą. To oniryczna ballada, matowo brzmiąca, sycona minimalistyczną
repetycją. Piątka, to kłęby kurzu unoszące się nad free jazzowym
pogorzeliskiem. To sekwencja instynktownych preparacji, realizowanych na ekstremalnie
połamanej rytmice. Przedostatnia historia sięga po jazz, ale tylko po to, by
jego idee zdeptać energią drapieżnej, silnie unerwionej improwizacji. Album
wieńczy mroczna, definitywnie piękna koda, osadzona na post-rytmicznych
preparacjach strun i dętej tuby.
Lenglet/ Bodart/ Bramnk L'humeur des non jours (Circum-Disc,
CD 2024)
La malterie, Lille,
czerwiec 2023: Philippe Lenglet – gitara akustyczna, elektronika, Samuel Bodart
– fortepian preparowany oraz Falter Bramnk – instrumenty perkusyjne,
preparacje. Dziewięć improwizacji, 55 minut.
Trójka mniej rozpoznawalnych francuskich improwizatorów upichciła
wielominutową improwizację, która warta jest przynajmniej kilku skupionych odsłuchów.
Narracja bazuje na dźwiękach preparowanych, podana w dziewięciu częściach ma
zgrabnie udramatyzowany ciąg przyczynowo-skutkowy. Ostry, wyrazisty początek,
fazę rozbudowanych medytacji i garść eksperymentów w końcowych utworach.
Nazwiska muzyków zapisujemy w naszych kajetach grubym flamastrem!
Zgodnie z anonsem dwie pierwsze improwizacje stawiają nas do
pionu. Otwierane na raz, wyraziste ekspozycje, rodzaj permanentnie tłuczonej
akustyki gitary, piana i instrumentów perkusyjnych. Muzycy świetnie na siebie reagują.
Nawet w sytuacjach dynamicznych wyczuleni są na niuanse brzmieniowe, zdolni do riposty
w każdym momencie. Począwszy od trzeciej odsłony ich opowieści stają się leniwe,
rozwarstwione, osadzone w aurze niedopowiedzenia. Bywają teraz delikatni,
dobrze czują się w mroku, w poświacie subtelnego rezonansu. Chętnie wchodzą w strefę
minimalizmu, choć incydentalnie przejawiają skłonności do dynamizowania narracji.
Ich piąta historia karze zadać pytanie o definicję muzyki konkretnej. W kolejnej
części ich egzystencjalny dygot z jednej strony tonie w echu, z drugiej nabiera
lokalnej intensywności. Dwie końcowe opowieści, w tym szczególnie ta
najdłuższa, przedostatnia, to obszar poszukiwania nowych rozwiązań. Dostajemy
garść dźwięków, których pochodzenia nie jesteśmy w stanie precyzyjnie wskazać. Muzycy
korzystają zapewne z elektroniki - brzmienie ich instrumentów wydaje się amplifikowane.
Chętnie sięgają po smyczki, a arsenał metod preparowania rośnie z każdą chwilą.
Ostatnia prosta przynosi drobne spiętrzenie, jakby artyści chcieli nas wybudzić
nim wydadzą ostatni dźwięk.
Schneider & Serries Schneider Serries (Schneider
Collaborations, LP 2024)
The Loundry Room,
Hückelhoven, Niemcy, czerwiec 2023: Dirk Serries – gitara elektryczna oraz Jörg
A. Schneider – perkusja. Pięć improwizacji, 36 minut.
Belgijskiego gitarzystę Serriesa znamy na tych łamach
doskonale – zarówno jak wrażliwego, improwizującego akustyka, jak i dark-ambientowego elektryka. Tu, w duecie z niemieckim perkusistą Schneiderem, mamy
niepowtarzalną okazję poznać go jako instrumentalistę niemalże noise rocka. To z pewnością jeden z jego
najgłośniejszych albumów.
Pierwsza odsłona albumu świetnie dokumentuje fakty
zasugerowane zdanie wcześniej. Noise
rockowa gitara skulona w kłębie post-bluesa wraz z samonapędzającą się maszyną circle drums systematycznie buduje tu
ścianę dźwięku. To także rodzaj prog-rocka w stanie agonii, w chmurze
dogorywającej psychodelii. Kolejny utwór pogłębia ów stan, ciekawie balansując
pomiędzy ginącą melodią i kreatywnym hałasem. Ta część albumu przywołuje w
pamięci nagrania Fear Falls Burning, ale zagubione w nieznośnym upale
południowego Texasu, zatopione w magmie repetycji. Trzecią część wypełnia
płonąca gitara hard-rocka, a kumulujący się wokół niej drumming dopełnia miana power
duo. W czwartym epizodzie Serries przypomina epigona ambientu, dla którego
jedynym ratunkiem jest ucieczka w psychodelię. W ostatniej części jego gitara
wpada w wieczną pętlę powtórzenia. Jej brzmienie zagęszcza się z każdą sekundą,
skutecznie tłamsząc melodykę, choć samo frazowanie wydaje się najłagodniejsze z
możliwych.
Christian Vasseur & Dirk Serries Floating Similarities
(Creative Sources, CD 2024)
Kapel Oude Klooster,
Brecht, styczeń 2024: Christian Vasseur – siedmiostrunowa gitara klasyczna,
strojona ćwierćtonowo, głos oraz Dirk Serries - archtop guitar. Siedem improwizacji, 43 minuty.
Teraz dla odmiany zanurzymy się w bezkresie gitarowej
akustyki. Serries przesiada się na swój ulubiony archtop, a jego partner Vasseur sięga po instrument klasyczny, ale
stroi go dalece nietypowo. Efekt jest więcej niż udany – bystra dramaturgia,
moc soczystego brzmienia i niczym nieskrępowana kreatywność, na koniec
ubarwiona efektownymi wokalizami.
Muzycy zdają się tu toczyć batalię o najpiękniejszy dźwięk,
a zaczynają ją od smyczkowego frazowania. Jedna gitara śpiewa, druga rzęzi jak
gruźlik. Moc kreacji jest z nimi w każdym momencie, zarówno wtedy, gdy cedzą
dźwięki w trybie minimalistycznymi, jak i wtedy, gdy ekspresja niesie ich na
wysokie wzgórze. Lubią rytm, potrafią być naprawdę delikatni, ale nie przestają
kąsać ciętymi ripostami. W trzeciej odsłonie śpiewają razem rozdygotaną mantrę,
w części kolejnej pachną onirycznym post-bluesem, nie bez autoagresji, by w
epizodzie piątym pieścić struny, poszukiwać zjawisk definitywnie
post-akustycznych i ostatecznie popaść w intrygującą repetycję. W części
szóstej artyści koncentrują się na dźwiękach preparowanych. Najpierw szemrają
po kątach, potem nabierają dynamiki i sieją zamęt. Ostatnia improwizacja jest tą
najdłuższą i mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Flażolety, drobne szarpnięcia,
brzmienia niemal gamelanowe, a w ramach reasumpcji wokaliza mezuina, niesiona bystrym rytmem.
Barry Guy & Rafał Mazur Harmony in Diversity (Not
Two Records, LP 2023)
Alchemia, Kraków,
listopad 2021: Barry Guy – kontrabas oraz Rafał Mazur – akustyczna gitara
basowa. Osiem improwizacji, 36 minut.
Spotkanie perfekcyjnie brzmiącego kontrabasu i akustycznej
gitary basowej, do tego w takim personalnym wykonaniu, nie mogło nie stać się
czymś wyjątkowym. Artyści świetnie ze sobą kooperują, doskonale się słuchają, a
ich instrumenty bystrze interferują, ale chyba największym zaskoczeniem jest
fakt, iż kontrabas i akustyczna basówka
potrafią brzmieć na tyle bliźniaczo, że nie zawsze jesteśmy pewni, który z
instrumentów odpowiada za dany dźwięk. Muzycy prezentują nam osiem
improwizacji, z których ledwie trzy przekraczają pięć minut. Zatem forma,
dramaturgia, zapewne także selekcja materiału, to elementy, nad którymi także
warto się tu pochylić.
Od startu emocji nie brakuje. Początek tkany jest z drobnych
fraz, gdzie arco może oznaczać
subtelne szarpnięcie za struny, a rozśpiewane pizzicato maźnięcie zamaszystym pędzlem. To lekko udeptany post-barok, tudzież kameralny
post-jazz, niesiony intuicją i kreatywnością jednego muzycznego ciała, rozsiewającego
często dźwięki brzmiące imitacyjnie. Muzycy szczególnie dobrze czują się w momentach
wzrostu dynamiki i intensywności przekazu. Precyzja wykonania trzyma ich temperament
w ryzach, ale i tak wokół każdego unoszą się tumany kurzu. W drugiej części ich
wspólne arco śpiewa, a na etapie rozwinięcia
pojawia się mnóstw szumów i szmerów. Swoją rolę odrywa tu podskórna warstwa rytmiczna, choć jej linearność bywa zmyślnie
komplikowana. Szczególną jakość wnosi czwarta, ponad dziesięciominutowa opowieść.
Na jej starcie artyści wydają się agresywni, rozgrzani do czerwoności. Dociskają
struny, uderzają w pudła rezonansowe, ale potem zanurzają w gęstwinie preparowanych
fraz. Słyszymy delikatne flażolety i niedźwiedzie pomruki, mroczne westchnienia
i plamy rezonansu. Ostatnie cztery improwizacje trwają łącznie krócej niż ich
poprzedniczka. Dużo w nich drobnych akcji i zaskakujących wolt dramaturgicznych.
Perkusjonalne zrywy, melodyjne interwały, post-barokowe zjazdy i podjazdy. Wszystko
w kongenialnej komunikacji.
Lauri Hyvärinen & Jukka Kääriäinen Pulled Apart by Horses (Bokashi
Records, CD 2024)
Helsinki, od grudnia 2023 do stycznia 2024: Lauri Hyvärinen
i Jukka Kääriäinen – gitary elektryczne. Pięć improwizacji, 34 minuty.
Naszą gitarową przygodę kontynuujemy w Helsinkach. Na scenie
dwóch tamtejszych gitarzystów i zapewne kilogramy przetworników, wzmacniaczy i
tego wszystkiego, co służy do stymulowania brzmienia gitary elektrycznej. Efekt
pracy artystów jest więcej niż imponujący, choć momentami można odnieść
wrażenie, że narzędzie pracy jest tu ważniejsze niż efekt końcowy. Finowie
wiedzą jednak, co to umiar, dbają o komfort naszych narządów słuchu, zatem koński album zdecydowanie polecamy, nie
tylko dlatego, iż jego odsłuch zajmuje niewiele ponad dwa kwadranse.
Muzycy od startu nie kryją, iż wiele ich akcji bliskich
będzie miana hałasu – improwizacje nieustannie sycą przesterami, sprzężeniami,
spiętrzeniami i dość syntetycznie brzmiącymi grzmotami. Ich palce są wyjątkowo zwinne, a wzmacniacze ogniste. Na
obu flankach narracji nie brakuje ciekawych i zaskakujących brzmień, w czym
wiedzie prym lewa strona. Tego typu zjawisk artyści nie skąpią nam szczególnie
na początku drugiej i trzeciej części. Za pierwszym razem kroczymy po dnie
zamulonego jeziora, za drugim drgamy i dajemy się wieść dubowej poświacie. Efektem
każdej z tych akcji jest zdrowa porcja noise
guitars na etapie rozwinięcia. Muzycy wskazują nam kilka konotacji
gatunkowych, ale jeśli do którejś jest im najbliżej, to zapewne do
post-rockowej. W części trzeciej nie szczędzą nam martwych plam ambientu i
posmaku post-industrialu. Czwarta odsłona zdaje się być tą najbardziej dynamiczną,
pełną dobrej energii i szczypty psychodelii, budowaną także post-gitarowymi pasmami,
które brzmią niczym noworomantyczny
syntezator. Ostatnia, najkrótsza opowieść, to kłęby gitarowych nerwów, brak
zgody na ciszę, prawdziwa burza z piorunami.
Henrik Olsson Hand of Benediction II (Barefoot
Records, CD 2023)
Miejsce i czas nieznane: Henrik Olsson – gitara elektryczna,
syntetyczne przetworniki, Egil Kalman – syntezator modularny, Jeppe Skovbakke –
bas elektryczny oraz Rune Lohse – perkusja. Piętnaście utworów, 40 minut.
Ile dramaturgicznych pomysłów i zasobów niespożytej energii
można pomieścić na albumie trwającym niespełna trzy kwadranse? Wedle Henrika
Olssona – nieskończenie wiele! Niestygnący temperament, iście zornowska dezynwoltura, nieustanna
zmienność akcji i niewyczerpalna, artystyczna bezczelność. Tym karmi się druga
edycja Hand Of Benediction – instrumentalnie poszerzona w stosunku do jedynki o syntezator modularny. Oto
muzyka, która nie bierze jeńców!
Start mówi tu wiele – połamany, punkowy rytm, roztańczona, ribotowska gitara, czerstwy śpiew
syntezatora i elektryczny bas sunący rockowym krokiem. Mimo narracyjnego szaleństwa
całość jest ścisłe zaprogramowana, a porcje czasem dalece swobodnych
improwizacji dopasowane do struktury i poziomu emocji danego epizodu. Z jednej
strony funkowe rytmy, z drugiej intrygujące plamy syntezatora (choćby intro do
szóstej opowieści), który wnosi do HOB nowy, niekiedy zagadkowy, ale zawsze wartościowy
element. W tej grze wszystko jest możliwe, a nawet wskazane. W ósmej opowieści
mamy dyskotekowy motyw syntezatora, funkowy bas, zmutowany hard-rock gitary i
perksyjne kłęby dymu. Za każdym rogiem czai się tu niespodzianka – brzmieniowa
lub dramaturgiczna, albo obie na raz. W jedenastym epizodzie dopada nas
prawdziwie rockowe solo gitary, a w dwóch ostatnich piosenkach dominuje free jazzowa perkusja, której definitywnie po
drodze ze srogo usposobionym syntezatorem.
Sly & The Family Drone Moon is Doom Backwards
(Self-released, LP/DL 2024)
Larkins Farm,
wrzesień 2021: James Allsopp – reeds,
klarnet basowy, Kaz Buckland – perkusja, elektronika, reeds, Matt Cargill – elektronika, głos, instrumenty perkusyjne, Ed
Dudley – elektronika, głos oraz Will Glaser – perkusja, elektronika. Siedem
utworów, 33 minuty.
Ten brytyjski band zwykliśmy uważać za dość szaleńcze combo. Rytm, niewyczerpalne złoża ekspresji
i spore porcje hałasu, to atrybuty ich dotychczasowych, niezwykle energetycznych
performansów. Na nowym albumie Sly pokazują spokojniejsze oblicze. Introdukcje
pierwszych sześciu utworów są wyważone, nawet odrobinę liryczne, a moc ich rytmicznej
artylerii ukryta jest na backstage’u.
Dopiero po kilku minutach polirytmiczne perkusje wchodzą do gry, a wtedy można
już tylko tańczyć lub uciekać.
Na starcie pierwszej opowieści pulsuje elektronika, słyszymy
perkusyjne talerze i ciepły tembr dęciaka. Po kilku minutach ta odsłona Księżyca nabiera znamion post-jazzowego hippie trip. Każda kolejna introdukcja
szyta jest innym ściegiem – czasami to rwane, post-elektroniczne pulsacje,
doposażone saksofonem zanurzonym w chmurze pogłosu, innym razem, to plama
rezonansu, która napotyka na akustyczne frazy, zagubione w przestrzeni
kosmicznej. Bywa, że grę inicjuje tu dęciak, wokół którego panoszy się
syntetyka, ścieląc pasmo, po którym za moment przetoczy się rozwarstwiony,
wielopłaszczyznowy rytm. Utwór szósty rozpoczynają dzwonki, suche podmuchy
saksofonu i elektroniczny szmer backgroundu.
Uśpione przez całą ekspozycję perkusje budzą się do życia dopiero w ostatniej,
dwuminutowej opowieści. Tu króluje stary Sly - krzyczy, dmie, urokliwie
hałasuje w pierwotnym rytuale tańca.
Taku Sugimoto, Masahiko Okura, Wakana Ikeda & Pere Xirau
見性
kensho (Blu-Rei Records, Kaseta 2024)
Ftarri, Tokyo,
lipiec, 2024: Taku Sugimoto – gitara, Masahiko Okura – klarnet, Wakana Ikeda –
flet oraz Pere Xirau – glockenspiel.
Dwie kompozycje, 37 minut.
Kataloński perkusista i perkusjonalista Pere Xirau od
pewnego czasu spędza wiele chwil w dalekiej Japonii. Dużo tam muzykuje, a efekt
jednego ze spotkań prezentuje w lokalnym (ze swojego punktu widzenia) labelu na
przaśnej kasecie magnetofonowej. Obie jej strony zawierają rozbudowane
kompozycje konsumujące dźwiękowe plamy gitary, klarnetu, fletu i perkusjonalii
poprzedzielane niekończącymi się buforami ciszy. Nagranie ma definitywnie
medytacyjny charakter, wynosi ideę minimalizmu do rangi sztuki wysokiej, a nade
wszystko uczy cierpliwości – po obu zresztą stronach sceny.
Atrybuty nagrania wylistowane w poprzednim zdaniu szczególnie
dobitnie prezentuje strona pierwsza. Tworzą ją pojedyncze frazy fletu i
klarnetu, mikro dźwięki z gitary i równie rozlegle w czasie porcje metalicznie
brzmiących dźwięków glockenspiel. W
początkowej fazie nagrania cisza trwa tu z pewnością dłużej niż ekspozycja
instrumentalna. Ta ostatnia na ogół lepi się w krótkotrwały dron realizowany
wspólnie przez wszystkich uczestników spektaklu. Wraz z upływem czasu można odnieść
wrażenie, że w strudze leniwej narracji pojawiają się nowe, drobne elementy, na
ogół z obszaru, za który odpowiedna Xirau. Mantra ciszy, oddechu i wyczekiwania
nie ma tu realnego końca. Druga strona kasety zdaje się być odrobinę bardziej …
dynamiczna. Porcje ciszy są krótsze, zdarza się, że partie instrumentalne
następują jedna po drugiej bez pauzy. W dalszej fazie ekspozycji bywa, że Katalończyk
realizuje coś na kształt drummingu.
Sam finał grany jest na jednym, dość długim, jak na kanony tego nagrania,
posuwistym wydechu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz