Fiński saksofonista Harri Sjöström, od wieków berliński rezydent, to muzyk funkcjonujący trochę na obrzeżach europejskiej sceny free jazz/ free impro, przez lata kojarzony głównie jako częsty, europejski współpracownik Cecila Taylora.
Ostatnie lata dowodzą, iż to artysta definitywnie pierwszej
linii frontu, szczególnie udanie sytuujący swoją kreatywność w swobodnie
improwizujących składach - od tysiąca duetów, po setki kwartetów i niemniej
fascynujący Sekstet Międzynarodowy.
Harri jest dość regularnych uczestnikiem przedsięwzięć
związanych z krajowym FSR Records (labelem określanym onegdaj częściej jako
Fundacja Słuchaj!) – zarówno w wymiarze płytowym, jak koncertowym. Jego występy
na warszawskim Festiwalu Ad Libitum w ad
hoc kwartetach, dwa lata temu z Elisabeth Harnik, Wilbertem De Joode i
Dagiem Magnusem Narvesenem oraz w roku bieżącym z Benem Dweyerem, Rafałem
Mazurem i Vasco Trillą, to dowody rzeczowe konstytuujące wartość, jaką ten wyśmienity
muzyk wnosi do europejskiej muzyki improwizowanej.
Na łamach Trybuny
nazwisko Fina pojawia się najczęściej przy okazji nowych produkcji wspomnianej
FSR Records. Dziś dla odmiany sięgamy po dwa tytuły wydane w innych częściach
świata. Tegoroczny kwartet wiele ma wspólnego z Portugalią i Niemcami,
zeszłoroczny sekstet z rzeczonymi Niemcami i Włochami.
Lawrence Casserley, Floros Floridis, Guilherme Rodrigues
& Harri Sjöström Fields (Creative Sources, CD 2024)
Lawrence Casserley – signal
proces instrument, Floros Floridis – klarnety, Harri Sjöström – saksofon
sopranowy, sopranino, Guilherme Rodrigues – wiolonczela. Nagrane w PAS, Berlin 2022. Dwie improwizacje, 38
minut.
Kwartetowy front-line
tworzą tu dwa dęciaki - ulotny, acz czupurny saksofon sopranowy (zamiennie z
sopranino) i klarnet, na ogół basowy, preferujący zdystansowane riposty.
Towarzyszy im frywolna wiolonczela, która zdaje się być pogrążona w estetyce chamber, ale gdy trzeba docisnąć struny,
możemy na nią liczyć, a także wszędobylska elektronika, która na ogół czyni powinności
live processing, ale zdolna jest też płynąć
własnymi frazami i incydentalnie wyznaczać
kierunek dalszej podróży. Fundamentem całego kwartetu w ujęciu dramaturgicznym
jest potrzeba ciągłej zmiany. Każda akcja może tu liczyć na reakcję, a zasada
ultra intensywnego słuchania i wchodzenia w dyskurs jest powinnością przypisaną
bez wyjątku wszystkim.
Pierwsza improwizacja trwa ponad 24 minuty i konsumuje wszelkie
walory dramaturgiczne dzieła wskazane w preambule. Głębokie wdechy i jeszcze
głębsze wydechy budują gwałtowną powolność,
syconą emocjami i chwilami ukradkowej nostalgii. Dęte frazy zdają się tu mieć
niegraniczoną przestrzeń poruszania się, w ślad za nimi snuje się oniryczna elektronika,
która potrafi kąsać, a instrumentem, który ma pieczę nad ładem i porządkiem narracji
jest wiolonczela. Czujna, melodyjna, stabilizuje eko-system nerwowej
improwizacji. Opowieść ma kilka punktów zwrotnych. Jeszcze przed upływem
dziesiątej minuty muzycy odnajdują ciszę, sięgają po najdrobniejsze frazy.
Akcje reanimują perkusjonalne wtręty wiolonczeli, mające wsparcie w zimnych
podmuchach dętych i delikatnych plamach syntetyki. Po kolejnych pięciu minutach
akcja osiąga stan wrzenia – wszyscy dygoczą z emocji, jedni formują się w strugę
dronów, inni śpiewają post-barokiem wspartym na wyjątkowo nisko zawieszonym
smyczku. Przed dłuższą chwilę opowieść balansuje od rozciągniętej w czasie ciszy
po korpulentne fazy hałasu. Dramaturgiczny konsensus zostaje osiągnięty po dwudziestej
minucie, gdy wszyscy lepią się w mroczny dron molowych medytacji. Za proces
gaszenia płomienia odpowiada elektronika. Skwierczy, szmera, w końcu dosięga
ciszy.
Druga improwizacja trwa dwanaście minut z sekundami. Jej początek
jest ostry jak brzytwa. Saksofon i klarnet pokrzykują na siebie, wiolonczela śpiewa,
a elektronika rozsiewa insekty kreatywności. Narracja intrygująco piętrzy się,
po czym wpada w obcięcia kameralnej taneczności. Teraz zdarzyć się może już dokładnie
wszystko – strunowe slajsy, dęte wdechy, frywolne zaczepki i krwiste riposty.
Bywa, że na moment ktoś wychodzi przed szereg, ale dyktat kolektywności szybko przywołuje
go do porządku. Jeszcze tylko kilka kocich westchnień i w okolicach dziesiątej
minuty opowieść zaczyna układać się do snu. Przez moment można odnieść wrażenie,
że czeka nas jeszcze finałowa kulminacja, ale to tylko pozór. Długie, leniwe frazy
osiągają stan końcowej ciszy nie bez ingerencji edytorskiej.
Sestetto Internationale (Achim Kaufmann, Veli Kujala, Gianni
Mimmo, Ignaz Schick, Harri Sjöström & Philipp Wachsmann) Due
Muatabili (Amirani Records, CD 2023)
Achim Kaufmann – fortepian, Veli Kujala – akordeon
ćwierćtonowy, Gianni Mimmo – saksofon sopranowy, Ignaz Schick – turntables, sampler, Harri Sjöström - saksofon
sopranowy, sopranino, Philipp Wachsmann – skrzypce, live electronics. Nagranie koncertowe, MUG, Monachium, 2022. Dwie improwizacje, 58 minut.
Sekstet Międzynarodowy,
który rozwinął się na przestrzeni lat z duetu dwóch saksofonów sopranowych, ma
jedną konstytucję. Wedle słów Harri’ego, skomponowany tu jest jedynie wyjściowy
line-up. Reszta, to efekt wzajemnego słuchania,
bystrego reagowania i nieustannego podtrzymywania dobrej chemii w zespole.
Dodajmy, iż koncert z Monachium, to trzeci album tego składu.
Początek koncertu jest dalece kameralny, ale rzeczona dobra
chemia działa! Wystarczy jedno ukradkowe spojrzenie, by szóstka silnych
mężczyzn dała się uwieść porywowi ekspresji. Rozśpiewani saksofoniści mogą tu liczyć
na kreatywny wstrząs ze strony elektronika
i rozbujanego akordeonisty, a w roli tych, którzy dbają o linearność improwizacji
sytuują się pianista i delikatnie okablowany
skrzypek. Oto sekstet, który zdaje się mieć niemal free jazzowy potencjał, ale
też stojącą za nim nieskończoną kameralność. W tzw. przestrzeni pomiędzy dzieje się bardzo wiele. Aspekt
brzmieniowy każdego instrumentu wnosi tu porcję przyjemnych niespodzianek –
piano nabiera intrygująco brudnego brzmienia, elektronika kąsa niczym żmija, dźwięki
dętych bywają zmyślnie preparowane, skrzypce dekonstruowane są elektroniką, z
kolei ćwierćtonowy akordeon łamie frazy na tysiące sposobów.
Tuż przed połową pierwszego seta, który trwa blisko
czterdzieści minut, artyści serwują nam prawdziwy szczyt emocji, kreślony szczególnie
ekspresją skrzypka, akordeonisty i saksofonistów. Zejście z takiego wzniesienia
do kameralnych dolin jawi się jako wyjątkowo urokliwe, przepełnione bojaźliwymi
śpiewami, garścią preparacji i podmuchami ciszy, która zdaje się wisieć nad głowami
muzyków, niczym wyrocznia. W tej fazie koncertu nie brakuje akcji w podgrupach,
a na czoło tych najbardziej udanych sforuje się duet Harri’ego i Achima. Zakończenie
seta, to moc kolejnych wrażeń – piano inside,
elektroakustyczne szmerowisko, zabawne akcje skrzypka, czy efektowne, dęte
drony na wydechu.
Drugi set trwa niewiele ponad dwadzieścia minut, a jego emocje
wydają się jeszcze bardziej skondensowane. Otwarcie lepi się z drobnych fraz, które
interferują niemal tanecznie. Wszędzie wokół panoszy się szmer zdartej płyty winylowej.
Piano śle dźwięki z samego dna, a rozochocone saksofony kwilą, jak wróble na słupie
wysokiego napięcia. Improwizacja nabiera tu wiatru w żagle stopniowo, bez
napinania mięśni i zbędnego pośpiechu. Osiąga swój szczyt, pełen krzyków i
hałasu, niedługo przed upływem kwadransa. Następująca tuż potem chwila wydechu
sugeruje zakończenie, ale muzycy postanawiają raz jeszcze uderzyć w dzwon.
Ostatnia prosta dość niespodziewanie przepoczwarza się w kameralny duet pianisty
i saksofonisty (tu Gianniego), którego instrument brzmi niczym flet.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz