czwartek, 18 sierpnia 2016

Jazz Em Agosto … Lisboa 2016!


Jak już dni parę temu doniosłem, Trybuna miała okazję uczestniczyć w dwóch wydarzeniach tegorocznego festiwalu jazzowego w Lizbonie. Jazz w Sierpniu to impreza o wieloletniej tradycji (bodaj 36 edycja!), która ciekawie wpisuje się w koloryt niezwykłego miejsca, jakim jest stolica Portugalii.

Organizacja festiwalu w okresie wakacji ma oczywiście powód wyłącznie merkantylny (Lizbona pęka w szwach od turystów). Jak mawiają miejscowi muzycy, w trakcie roku szkolnego miasto obfituje w interesujące koncerty, także free improv, ale jakoś … nikt na nie nie przychodzi.




Festiwal zlokalizowany jest z dala od urokliwej, starej części miasta. Nieopodal Placu Hiszpańskiego (pięć stacji metra od centralnego Praca de Commercia) mieści się siedziba Fundacji i Muzeum Calouste Gulbenkiana. Ów Ormianin w pierwszej połowie XX wieku dorobił się fortuny na handlu turecko-portugalskim i był łaskaw założyć fundację, która do dziś wspiera wiele inicjatyw kulturalnych Lizbony, w tym szczególnie interesujący nas festiwal.

Koncerty festiwalowe odbywają się zarówno w sali koncertowej wewnątrz budynku głównego Fundacji/Muzeum (te popołudniowe), jak i w malowniczym Amfiteatrze (te wieczorne), położnym w pobliskim parku, gęsto zadrzewionym i zaopatrzonym w oczko wodne. Okoliczności przyrody zatem smakowite, a jedyny dyskomfort stanowi bliskość lotniska, na którym w trakcie weekendu samolot ląduje co pięć minut i siłą rzeczy hałas skutecznie komponuje się z improwizacjami muzyków.

Impreza tegoroczna trwała dziesięć dni (na ogół dwa koncerty dziennie), obok koncertów nie brakowało pokazów filmowych (m.in. jazzowe dokumenty znane nam z katalogu Rouge Art Records), a także… pogadanek o muzyce improwizowanej w wykonaniu Davida Toopa i … Evana Parkera (szkoda, że program festiwalu nie przewidywał ich koncertowego ekscesu).

Na koncertach, poza dużą reprezentacją muzyków francuskich, portugalskich i włoskich, których personalia na razie nie mówią nam zbyt wiele, nie zabrakło świetne znanych nam muzyków sceny free jazz/ free improv – Tima Berne’a, Marca Ribota, Paala Nilssena-Love, Petera Evansa czy Franka Gratkowskiego.

Szczęśliwie miałem okazję uczestniczyć w dwóch wieczornych koncertach. Na początek Snakeoil Tima Berne’a, podstawowa obecnie aktywność muzyczna doskonałego alcisty z Nowego Yorku.




Pisząc na początku lipca o Snakeoil, przy okazji ich ostatniej limitowanej płyty koncertowej Anguis Oleum, nie spocząłem w pozycji na kolanach i delikatnie utyskiwałem nad pewnymi niedoskonałościami tej formacji (głównie w zakresie ekspresji przekazu muzycznego). Na lizbońskim koncercie miałem doskonałą okazję, by te drobne ambiwalencje odszczekać. Co zresztą czynię obecnie z dużą przyjemnością. Koncert był bowiem doskonały, o czym decydował każdy z muzyków, a także fakt, iż w stosunku do w/w płyty koncertowej Snakeiol ponownie zaprezentował się w składzie pięcioosobowym (takimż był na ostatniej studyjnej płycie You’ve Been Watching Me). A zatem, obok lidera, twórcy materiału muzycznego, Tima Berne’a na alcie, zagrali – Oscar Noriega na klarnecie i klarnecie basowym, Matt Mitchell na fortepianie, Ches Smith na perkusji i wibrafonie oraz ten piąty – Ryan Ferreira na gitarze elektrycznej. Kwintet zagrał cztery rozbudowane kompozycje, typowe zresztą dla wszystkich formacji Berne’a, czyli zawierające sporo nutek na pulpitach, nawet długie pasaże grane unisono, wszakże pozwalające każdemu z muzyków na tak dużą swobodę w doborze sił i środków, iż całość w trakcie utworu przeistaczała się we wrzący tygiel bardzo dynamicznych i absolutnie wolnych improwizacji. Gitara Ferreiry wprowadziła do tej muzyki, jako jedyny element nieakustyczny, bardzo ciekawy dysonans brzmieniowy. Muzyk nie grał akordami, nie improwizował w sposób jazzowy, a jedynie generował plamy dźwiękowe, niekiedy o bardzo … psychodelicznym posmaku. Akustyczny kwartet bez instrumentu basowego zyskał dzięki temu fantastyczny background.




Pozostali Panowie też odciskali na muzyce tego zdecydowanie demokratycznego tworu swoje silnie piętno. Noriega zaczął lekko speszony, ale z każdą minutą nabierał wigoru i szczególnie na zwykłym klarnecie pięknie dopowiadał frazy Berne’a i ekwilibrystycznie improwizował. Pianista Mitchell miał pomysł na każdy fragment występu, a także doskonale improwizował w duecie z perkusistą i wibrafonistą Smithem. A tenże ostatni był chyba królem polowania. Fantastyczny muzyk! W wielu momentach to on, a nie alcista napędzał całą machinę, a w momentach dramaturgicznie uzasadnionych trzymał w ryzach kolegów. No i Berne, zawsze taki sam, precyzyjny, skupiony, dający pograć kolegom, niczym czuły demiurg czuwający na prawidłowym przebiegiem wydarzenia. Wyśmienity koncert zakończony skromnym bisem w nieco spokojniejszej tonacji.

Cztery dni później dotarłem na koncert kwartetu francuskiego skrzypka Theo Ceccaldiego Petite Moutarde (znamy tego muzyka choćby ze wspólnych płyt z portugalskim trębaczem Luisem Vicente – patrz: roczne podsumowanie 2015 na Trybunie). Grającego także na altówce i odpowiedzialnego za kompozycję Theo, w kwartecie wspierali – Alexandra Grimal na saksofononie tenorowym, sopranowym i sopranino, także udzielająca się wokalnie, Ivan Gelugne na kontrabasie i Florian Satche na perkusji. Dodatkowo dwóch kolegów obsługiwało stronę wizualną koncertu, poprzez prezentację fragmentów surrealistycznych filmów z lat 20. ubiegłego stulecia, autorstwa Rene Claira, Marcela Duchampa i Mana Raya.

Sama muzyka – od razu zaznaczę – nie porwała mnie. Oczywiście Ceccaldi grał wyśmienicie, pięknie improwizował, a jego instrumenty brzmiały czysto i zaborczo jednocześnie, natomiast nie ekscytowała sama koncepcja tego kwartetu. Sekcja grała bardzo jazzowo, czasami prostym groove’m, co w kontekście jednak delikatnych instrumentów smyczkowych nie koniecznie udanie konweniowało. A saksofonistka, swoim niezbyt rozbudowanym arsenałem artystycznych środków wyrazu, niestety niewiele mogła wnieść do obrazu całości. Zdecydowanie ciekawiej było, gdy Alexandra używała głosu, ciekawie improwizując i wplatając w to .. dźwięki saksofonu.




Oczywiście, gdy do tej chwilami interesującej muzyki dodamy wyśmienity pokaz czarnobiałej groteski francuskiego kina sprzed stu lat, cały projekt dość dobrze się bronił, ale dla mnie za wiele w nim było wyrachowania i … ilustracyjności, co niechybnie zarzucał obraz, dynamicznie zmieniający się za plecami czworga muzyków. W każdym razie płyty z materiałem Petite Moutarde nie kupiłem (w przeciwieństwie do kilku innych, dostępnych krążków, głównie doskonale nam znanej portugalskiej stajni Clean Feed – w bardzo zresztą promocyjnych cenach, nawet biorąc pod uwagę zwariowany kurs EURO, który po części zrujnował mnie finansowo w aspekcie całego dwutygodniowego pobytu w Lizbonie i jej uroczych, plażowych okolicach).

Koncert po godzinie dotarł do swego końca i w kontekście umiarkowanej euforii wśród publiczności zgromadzonej w Amfiteatrze, nie doczekał się bisu.

Na koniec drobna refleksja Alberta Cirery, który był na koncercie formacji Pulverize The Sound, gdzie trębacza Petera Evansa wspomagali – Tim Dahl na elektrycznym basie i Mike Pride na bębnach. Koncert w ocenie Alberta był doskonały i dalece odkrywczy. Koniecznie mamy sięgnąć na płytę, jak ta się ukaże. Zapisane w kajecie!


Ps. Dołączam do relacji zdjęcia zrobione moim telefonem – wyszły beznadziejnie, ale uznajmy, że są na tyle ekspresyjne, że … warto je tu załączyć. Nadto są jedynym namacalnym dowodem na to, że byłem wtedy w Lizbonie J.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz