piątek, 30 maja 2025

The May’ Round-up: Minton & Solberg! BonBon Flame! Léandre & Karałow! Wallace! Bagnasco! Arpyies! Nóbrega! Manna! Trzaska & Daktyle!


Na majową zbiorówkę czas najwyższy! Dziewięć nowych albumów obleczonych czerstwymi metaforami redakcji czeka już na Wasz odczyt, odsłuch, a potem zakupy! Śpieszcie się kupować muzykę improwizowaną, tak szybko odchodzi!

Dziś prawdziwie wrzący tygiel nazwisk, emocji, gatunków i nieoczywistych atrakcji. Zaczynamy w Oslo w bardzo gwiazdorskim zestawie personalnym, potem podwojona Francja, ta druga z akcentem krajowym, Ameryka zmieszana z Argentyną, ale albo z Berlina, albo z Hiszpanii, niebanalny i dość nietypowy, podwójny wątek portugalski, wreszcie krajowe albumy z dużą dawką post-akustycznej elektroniki.

So, welcome to heaven and hell of improvised music!



 

Phil Minton & Ståle Liavik Solberg True (Nice Things Records, CD 2025).

Blow Out, Kafe Hærverk, Oslo, listopad 2023: Phil Minton – głos oraz Ståle Liavik Solberg – perkusja, instrumenty perkusyjne. Jedna improwizacja, 38 minut.

Głos jedyny w swoim rodzaju, podobnie perkusja i perkusjonalia – oba źródła fonii w strumieniu sugestywnej, świetnie skomunikowanej interakcji. To nagranie koncertowe z dalekiej Norwegii nie mogło nie rozpocząć naszej comiesięcznej zbiorówki. I to z wysokiego c! Definitywnie True!

Filigranowy drumming Solberga i gardłowe modlitwy Mintona otwierają spektakl, w którym nie będzie pustych przebiegów. Brytyjczyk, jak zawsze, ma tu tysiące twarzy - bywa leniwym kociskiem, czupurnym przedstawicielem klanu naczelnych, mówi, śpiewa, gdacze, piszczy, skomle i sepleni. Myje zęby, płucze gardło i mruczy przy goleniu. Na każdą akcję, tudzież ripostę czujnego Norwega, wyczulonego na niuanse, mistrza małych dramatów, ma swoją odpowiedź, tudzież zaczyn nowej fabuły. Razem są w stanie wzniecić ogień w ułamku sekundy, równie wiele czasu potrzebują, by sięgać po pojedyncze farzy, strzępy dźwięków. Ich ekspresja jest tu takim samym narzędziem zbrodni, jak liryzm i głęboko ukryta melodyka, a nawet pokrętna taneczność. W okolicach dziesiątej minuty Minton gwiżdże jak ptak, a towarzyszą mu perkusyjne szczoteczki. Do tego motywu powraca pod koniec improwizacji, mając do dyspozycji talerzowy akompaniament. Po upływie kwadransa gdacze jak kura na grzędzie, świszcze niczym czmiele w locie krzyżowym. W dalszej fazie improwizacji nie brakuje teatralnych inscenizacji, partii kabaretowych, tudzież pijackich dyskusji i ulicznych histerii o zmierzchu. Solberg trzyma dramaturgię w każdym momencie, ma też kilka krótkich epizodów solowych. Finał koncertu jest bardzo ekspresyjny, podrasowany kocią melodią. A potem już tylko standing ovation!



 

BonBon Flamme Calaveras Y Boom Boom Chupitos (BMC Records, CD 2025)

BMC Studio, Budapeszt, luty 2024: Valentin Ceccaldi – wiolonczela, syntezator, Luis Lopes – gitara, syntezator, Fulco Ottervanger – pianino, syntezator, głos oraz Éthienne Ziemniak – perkusja, syntezator. Dziesięć kompozycji, 45 minut.

Pierwsza płyta międzynarodowego kwartetu francuskiego wiolonczelisty była wulkanem emocji, karkołomnych zdarzeń i temperamentnych interakcji. Ta druga nosi wszelkie znamiona debiutu, dodatkowo podlana jest prawdziwie meksykańskim chili. Muzyka do zabawy i tańca na tym albumie zyskuje także pewien ilustracyjny blask, świetnie nadawałaby się bowiem do wypełnienia soundtracku niejednego filmu Jima Jarmuscha, szczególnie umiejscowionego na osi czasu w odległych latach 80. i 90. zabawnego dwudziestego stulecia.

Pierwsza piosenka jest mroczna, ale melodyjna, niemal post-bluesowa, druga i trzecia sięgają po latynoska taneczność i nieprzewidywalność. Całość kąszona jest wokalem wprost z Moulin Rogue, space-rockową, eksplodującą gitarą i odrobiną delikatnej kwasowości. Czwarta historia żywcem wyjęta została z klasycznego filmu noir, zdaje się ilustrować wieczorny spacer złą stroną ulicy. W piątej części cała załoga przesiada się na syntezatory i bawi rytmem. Szósta część, to ragtime’owy klasyk Joplina zagrany po wariacku – noise rock łamany kołem zębatym, slapstickowa melodia do tupania nogą, krok w kierunku oryginału na pianie i finałowy pokaz fajerwerków. W kolejnych utworach tej szalonej płyty mamy jeszcze wystudzoną piosenkę z amerykańskiej prerii, rockową nawałnicę wspartą na brudnym flow syntezatora, a także przykład jak tłuste new romantic zamienia się w post-rockowy walec. Album wieńczy coś na kształt pożegnalnej ballady, której nie brakuje typowej dla BonBon Flamme dramaturgicznej brawury. 



 

Joëlle Léandre & Andrzej Karałow Flint (Fundacja Ensemblage, CD 2025)

Studio S4, Polskie Radio, Warszawa, listopad 2023: Joëlle Léandre – kontrabas oraz Andrzej Karałow – fortepian. Dziewięć improwizacji, 38 minut.

Francuska legenda improwizowanego kontrabasu wydała w Polsce wiele płyt, ale tylko incydentalnie są to nagrania z udziałem krajowych wykonawców. Tym bardziej zatem cieszy płyta z warszawskim pianistą, poczyniona wedle wszelkich reguł swobodnej improwizacji. Muzycy postawili na krótkie formy, kameralną wstrzemięźliwość w zakresie dawkowania ekspresji i siłę czystego, niemal krystalicznego brzmienia. W ich opowieściach nie brakuje niedopowiedzeń, dramaturgicznego zaniechania. To, czego nie zagrali zdaje się tu być równie istotne, jak to, co zagrali.

Léandre frazuje, jak to ma w zwyczaju, częściej techniką arco, a jej akcje pizzicato, to co najwyżej intrygujące interludia. Karałow pracuje zarówno na klawiaturze – tu bywa niekiedy dość ekspresyjny, jak i w pudle rezonansowym - tu raczej oszczędny i wstrzemięźliwy. Pośród dziewięciu na ogół dobrze unerwionych opowieści szczególnie podobać się mogą cztery z nich. Trzecia improwizacja szyta jest szmerami inside piano i pomrukami kontrabasowego smyczka. Minimalistyczna w formie, pięknie rozkwita na etapie rozwinięcia. Czwartą opowieść buduje rytm, jaki Francuzka wystukuje na pudle swego instrumentu. Akcja pianisty pachnie dla odmiany bluesem. Całość zostaje efektownie rozkołysana śpiewnym smyczkiem i siłą klawiatury. Część ósmą, podobnie jak szóstą, śmiało możemy zaliczyć do bardziej dynamicznych fragmentów albumu. Tu emocje kreują głośne frazy z samego dna fortepianu i wyjątkowo twardo brzmiący smyczek. Finałowa ekspozycja budowana z mozołem, początkowo sprawia wrażenia umiarkowanie spokojnej, z czasem nabiera jednak mocy i wynosi artystów, pracujących wszelkimi dostępnymi technikami, na efektowny szczyt.



 

Eli Wallace, Pablo Vazquez & Marcelo von Schultz Siesta (577 Records, CD 2025)

Kühlspot Social Club, Berlin, maj 2024: Eli Wallace: fortepian, obiekty, Pablo Vazquez – kontrabas oraz Marcelo von Schultz – perkusja. Osiem improwizacji, 45 minut.

Spotkanie amerykańskiego pianisty i argentyńskich kontrabasisty i perkusisty odbyło się w … stolicy Niemiec. Tak, świat to naprawdę mała wioska, zwłaszcza ta improwizowana. Znamy całą trójkę doskonale z niejednego nagrania, zatem i bez słuchania tego albumu wiedzieliśmy, że to musi być naprawdę dobre granie. A po wysłuchaniu? Jesteśmy pewni, to więcej niż dobre granie. Swobodny jazz wymieszany z kreatywną post-kameralistyką, świetnie zinstrumentalizowany i dramaturgicznie spójny. Trio grało w ubiegłym roku w Polsce, niech żałują ci, co nie widzieli (patrz: niżej podpisany).

Muzyczna Siesta w tym wypadku, to osiem improwizacji - niektóre krótkie, ledwie 2-3 minutowe, inne dłuższe 8-9 minutowe. Samo otwarcie trwa nawet krócej niż dwie minuty. Kreśli ją aktywna perkusja, surowo brzmiące klawisze fortepianu i matowy kontrabas, który równie chętnie pracuje jazzowym pizzicato, jak i ponadgatunkowym, dalece intrygującym arco. W kolejnych odsłonach artyści z gracją zawiązują narrację, odważnie sięgają po dźwięki preparowane, a na etapie rozwinięcia nie szczędzą sobie ekspresji i wyrafinowanych interakcji. Ciekawie prezentuje się trzeci epizod, który muzycy zaczynają w trybie leniwego post-bluesa, ale dość szybko osiągają wysoki poziom kreacji szyty rytmem i dobrze dawkowana dynamiką. Świetnie pracuje tu drummer i nie jest to odosobniony przypadek na tym albumie. W utworach piątym i siódmym improwizacja na ogół kołysze się na wietrze dostarczając mnóstwo brzmieniowych subtelności – wysmakowanych preparacji i niebanalnej post-dynamiki. Szósta historia, to pełnokrwisty jazz, znów świetnie posadowiony na drive’ie perkusji. Finałowa ekspozycja łączy dysonujące sfery - nostalgiczny tembr piana z klawiatury oraz plejady szumów i szmerów nasiąkniętych podskórnym rytmem, generowanym przez stronę argentyńską.




Luciano Bagnasco Diaphanous (Plus Timbre, DL 2025)

Okoliczności domowe (?), luty 2025: Luciano Bagnasco – gitara. Sześć utworów, 25 minut.

Artystyczne losy tego osiadłego w Hiszpanii argentyńskiego gitarzysty śledzimy na bieżąco i nie ma w tym fakcie odrobiny przypadku. Muzyk to bowiem niebywale intrygujący, zawsze mający coś ciekawego do zaprezentowania w jakże ogranym idiomie gitary elektrycznej. Nie inaczej jest w przypadku jego nowego, krótkometrażowego albumu solowego.

W krótkim gemie otwarcia Luciano proponuje garść gitarowych sprzężeń, które giną w mroku niedopowiedzenia. W drugiej odsłonie strzępy fonii spływające z tłustego gryfu zaczynają nabierać dubowej poświaty, filtrowane delikatnym delayem. Pokancerowane, jak znaczki pocztowe ze starego klasera, hałaśliwie pulsują, tańczą niczym wróble na rozgrzanym dachu. Trzeci epizod, to czerstwy post-industrial, który w ostatecznym rozrachunku rozpływa się w strudze ciepłej krwi. W kolejnej części muzyk kreuje mikrotonalne farzy, które wpuszcza w pogłos, a potem lepi z nich ogniste pasmo rockowego hałasu, na koniec brzmiące niczym przepalony syntezator. W piątym utworze muzyk serwuje nam wystudzone, technoidalne farzy, które w ułamku sekundy stają się rozbujanymi, czystymi, gitarowymi akordami. Wreszcie ostatni epizod - silnie sfuzzowany gitarowy wyziew nabiera tu z czasem zarówno mocy, jak i podstępnej melodyki. Jakby tłuste robaki wydobywały się z plastra krowiego łajna. Puentą albumu jest sprasowany, matowy ambient, który niczego nie obiecuje.



 

Arpyies Iridescente (Whatever Profound, CD 2025)

O’culto da Ajuda, Chinfrim Estúdios and Miradouro de Santo Amaro, Portugalia, czas nieznany: Ana Gonçalves Albino – gitara elektryczna, elektronika, syntezator, instrumenty perkusyjne, kompozycja, Catarina Custódio Silva – rożek francuski, kalimba oraz Maria do Mar – skrzypce, elektronika, instrumenty perkusyjne. Trzy utwory, 41 minut.

Czas na portugalską przygodę elektroakustyczną, tkaną wyłącznie kobiecymi rękoma, przeto delikatną, pełną dramaturgicznych niuansów i brzmieniowych smaczków generowanych całkiem rozbudowanym instrumentarium. Na album składa się krótkie intro, takież resume i zasadnicza, trwająca ponad dwa kwadranse opowieść główna. Album ekscytuje tylko w niektórych momentach. Postaramy się precyzyjnie je wskazać.

Początek pleciony jest niemal wyłącznie brzmieniami nieakustycznymi, mroczny, pełen głosów i równie tajemniczych … odgłosów. Część główna budowana jest na ogół żywym instrumentarium – słyszymy kalimbę, perkusjonalne zdobienia, pobłysk post-ambientowej gitary, farzy dęte, które brzmią jak trąbka, choć albumowe credits wskazują na rożek francuski, no i przed wszystkim skrzypce, które niosą tu największy ładunek kreacji, skutecznie trzymają ciągle chwiejącą się, dość nielinearną opowieść w ryzach narracyjnych. Zdecydowanie najciekawsze momenty seta, to chwile, gdy z wystudzonej medytacji artystki przechodzą do narracyjnych spiętrzeń, drobnych eskalacji i kontrolowanych, krótkotrwałych wybuchów ekspresji. Półgodzinna jazda ma dwie takie chwile, tuż przed dziesiąta minutą i tuż po minucie dwudziestej. Na tle nieco przegadanej części zasadniczej smakowicie prezentuje się albumowa koda. Skrzypce płyną tu z ciszy, elektronika delikatnie pulsuje, gitara topi się w pogłosie, a wysamplowany (?) głos buduje zanurzone w ambiencie zakończenie.



 

João de Nóbrega Pupo Ao Ser Sereno (Colectivo Casa Amarela, Kaseta 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: João de Nóbrega Pupo – wszystkie dźwięki. Pięć utworów, 44 minuty.

Pozostajemy w Portugalii, tym razem toniemy jednak w odmętach kreatywnego, dobrze sformatowanego ambientu. Opowieść jest zwarta, nieprzegadana (o co bywa trudno w gatunku), podzielona na pięć zgrabnych odcinków, z których ten środkowy trwa prawie dwadzieścia minut, co nie zmienia faktu, iż cały album jest jednym, nieprzerwanym ciągiem dźwięków. Nie pozostaje nam nic innego, jak bezceremonialnie zasłuchać się w tej opowieści.

Album ma spokoje otwarcie zanurzone w mrocznej poświacie, czasami bogacone dźwiękami miasta i delikatnymi skwierczeniami na flankach. Narracja płynie szerokim strumieniem i zdaje się dawać wytchnienie po ciężkim dniu. To jednak pozór, bowiem już po chwili mamy intrygujące interludium, które syci opowieść post-perkusyjnym, elektronicznym stukotem. Ambient wraca w czerstwej, matowej, niemal stojącej w miejscu postaci. Owa mroczna medytacja dostaje dubowej poświaty, co świetnie buduje dramaturgię kolejnych chwil. Raz po raz w grze pojawiają się nowe, niekiedy bardzo żywe fonie (choćby piana), ale giną one w strudze gęstego wątku głównego. Narracja nabiera molowych barw i pewnej post-organowej melodyki. Nie brakuje odgłosów życia, co tylko unerwia i tak już emocjonalną opowieść – słyszymy zarówno przelatujące ptactwo, jak i dźwięk silników odrzutowych, tudzież bijące dzwony i głos, który recytuje. Końcowa partia albumu znów jest bardzo mroczna, dronowa, upstrzona frazami, które moglibyśmy odebrać jako ludzki krzyk.



 

Sokołowski, Stasiewicz & Leszoski Manna (Antenna Non Grata, CD 2025)  

Czas i miejsce akcji nieznane: Kuba Sokołowski - inner piano, obiekty, Paweł Stasiewicz - inner piano, obiekty, głos oraz Paweł Leszoski – programowanie. Cztery utwory, 41 minut.

Jak należy domniemywać, dramat improwizacji zawiązuje się tu we wnętrzach pudeł rezonansowych fortepianów i jest konsumowany/ przeredagowywany procesem programowania. Nagranie, którego bazą są frazy akustyczne zdaje się być poematem syntetycznego, szorstkiego ambientu. Naprawdę niewiele wiemy o istocie dźwięku, a zwłaszcza procesie jego powstawania. Oto przed nami kolejna lekcja.

Otwarcie albumu szyte jest żywym dźwiękiem uderzania, pocierania, ugniatania i rozciągania obiektów i strun. Rytmika upside down, ukryta melodyka cierpiącej materii. Całość nabiera post-industrialnej mocy, zapewne nie bez udziału zjawisk pozakustycznych, pulsuje i w końcu ginie w strudze ambientu. W drugiej odsłonie dronowa ekspozycja zgrzyta niczym piasek między zębami. Rośnie w niej udział fraz syntetycznych, post-akustycznych. Woda zamieci się tu w wino bez udziału sprawczego sił nadprzyrodzonych. Finałowe ukojenie, to tylko pozór. W kolejnej opowieści do kontrataku przystępują zjednoczone siły akustyki. Słyszymy struny, które tańczą w post-rytmie, delektujemy się tajemniczą meldoyka, która łapie równie zagadkowy pogłos. Walka żywego z syntetycznym idzie na całego! Kształt ostatniej historii sugeruje, iż akustyka przeszła do głębokiej defensywy. Modulowany, zgrzytliwy dron, głośny, niemal progresywny step, zaczyna pulsować jak mroczna impreza deep techno. Na finał wraca melodia, brudna, zniekształcona, wyciągnięta chyba wprost z laptopa Fennesza, oczywiście przy blasku zachodzącego słońca. Manna z gorejącego nieba.




Mikołaj Trzaska & Daktyle Transient Riot (Antenna Non Grata, CD 2025)

Laboratory of Culture Adebar, Kołobrzeg, maj 2024: Mikołaj Trzaska – saksofony, Marek Sadowski – perkusja, instrumenty perkusyjne, elektronika oraz Maciej Jaciuk – elektronika, bass-box, sidrax, daxophone, loops. Dziewięć utworów, 45 minut.

Na zakończenie majowej zbiorówki pozostaniemy z syntetycznym, tajemniczym akcesorium, które stanie w szranki improwizacji z bardzo realnym saksofonem, perkusją i całą armią przedmiotów i urządzeń, których jedynym celem jest wydawanie zaskakujących dźwięków. Trójka artystów, mnóstwo pomysłów (niektórych nazbyt wcześnie porzucanych) w trakcie temperamentnego koncertu na polskim wybrzeżu. Nie ma nudy!

Nagranie jest nieprzerywanym ciągiem dźwiękowym, co świetnie buduje jego dramaturgię. Elektroakustyczny, post-perkusjonalny początek inwokuje tu swobodną podróż saksofonu barytonowego w zgrabnie zarysowanej przestrzeni kosmicznej, posadowioną na utrzymującej linearność narracji perkusji. Gdy dęciak łapie rytm, elektronika ucieka w didaskalia, a konsensus osiągnięty zostaje w strumieniu urokliwej melodii. W kolejnych fazach koncertu artyści dość często piętrzą narrację, nadają jej dynamikę, sycą intrygującą ekspresją, ale także mnóstwem brzmieniowych smaczków. Sypią pomysłami jak z rogu obfitości. Toną w onirycznym świecie elektroniki, by za moment wspinać się na efektowne, free jazzowe wzgórze. Ukojeniem bywa medytacja, czyniona z tajemniczą, niemal etniczna melodyką, jak w trakcie odcinka szóstego. Zaraz po nim improwizacja nabiera rytmu, adekwatnej dynamiki i wpada w niemal kompulsywny taniec. I znów melodia zdaje się koić to, co zszargały emocje. Finał w fazie początkowej wydaje się leniwą post-balladą melodyjnego saksofonu, łapiącej rytm perkusji i wyważonej, smakowitej elektroniki w tle. Nim koncert dobiegnie końca czeka nas drobne spiętrzenie i stonowana, dobrze skonstruowana, nieco oniryczna finalizacja.

 

 


wtorek, 27 maja 2025

Marta Warelis w duecie Dust Bunny w ramach 74.edycji Spontaneous Live Serie


(informacja prasowa)

 

Trybuna Muzyki Spontanicznej i poznański Dragon Social Club zapraszają na kolejny koncert muzyki improwizowanej. Rzecz będzie miała miejsca w sobotę 31 maja.

 

Marta Warelis powraca na deski poznańskiego klubu! Wielka to dla nas radość i przyjemność, zwłaszcza, że niezapomniana uczestniczka siódmej edycji Spontaneous Music Festival 2023 wystąpi w roli, jakiej jeszcze nie mieliśmy okazji poznać. W towarzystwie perkusisty i elektronika Nasima Lopez-Palaciosa Navarro, mając pod swoimi niebywale zręcznymi palcami zestawy syntetycznych klawiatur, zaprasza nas na ekspresyjny koncert, który realizowany najwspanialszą z metod, czyli improwizacją, przeniesie nas do świata noise-rocka, free jazzu i tego wszystko, co kreatywne, a zrodzić się może w temperamentnych głowach artystów i nieskończonych odmętach wyobraźni słuchaczy.

Marta i Nasim nazwali się Dust Bunny! Jak sami o sobie piszą, ów dynamiczny duet tworzy poszukujący krajobraz umieszczony pomiędzy progresywnym rockiem/noise, a free jazzem - używa perkusji, elektroniki, analogowego syntezatora i organów, dzięki którym wznieca ogień. Podobnie jak ów ogień, ich muzyka zabiera nas do granicy przejścia, gdzie rzeczy przekształcają się w niespokojnym tańcu.

Dodajmy, iż Dust Bunny będzie koncertował także w Szczecinie, Warszawie, Łodzi, Lublinie, Wrocławiu i Berlinie. Trasa rozpoczyna się 27 maja.




Spontaneous Live Series, Vol. 74: Dust Bunny

Marta Warelis – syntezator, organy

Nasim Lopez-Palacios Navarro – perkusja, elektronika

31 maja 2025, Poznań, Dragon Social Club, Zamkowa 3, godz. 20.00.

Bilety przed koncertem: gotówka, blik.

 

Marta Warelis jest pełną życia artystką, która preferuje improwizację i eksperymenty we wszystkich gatunkach. Nieustannie dąży do natychmiastowego komponowania na podstawie nowych dźwięków i inspiracji. Jej twórczość czerpie z muzyki całego świata, w tym cumbii, muzyki tanecznej Angoli, a także jazzu, zachodniej muzyki klasycznej i różnych szkół swobodnej improwizacji. Nagrywała m.in. z Davem Douglasem, Andym Moorem, Tobiasem Kleinem, Frankiem Rosalym, Kenem Vandermarkiem czy Hubertem Kostkiewiczem. W renomowanej nowojorskiej wytwórni The Relative Pitch Records wydała już sześć albumów, w tym swoją wspaniałą płytę solową „A Grain of Earth”. W 2022 roku wystąpiła w ramach cyklu „Space Impro” w holenderskim De Ruimte wraz z hiszpańskim perkusistą Nasimem López-Palaciosem Navarro i choć wtedy ich projekt nie miał jeszcze nazwy, z czasem przeobraził się w wyjątkowe, oscylujące pomiędzy free jazzem, noise’em i progresywnym rockiem Dust Bunny. Duet właśnie rozpoczął regularną działalność koncertową, a publiczność w Poznaniu będzie jedną z pierwszych, która będzie mogła usłyszeć go na żywo.

https://www.martawarelis.com/

Nasim Lopez - Palacios Navarro – artysta i programator, perkusista, improwizator i kompozytor zagubiony w świecie dźwięków i komputerów.

 

Koncert odbędzie się w ramach ekologicznej trasy koncertowej zorganizowanej w ramach europejskiego projektu "Better Live", który realizowany jest w dziewięciu krajach Unii Europejskiej, w tym w Polsce, i ma na celu wdrażanie zrównoważonych rozwiązań w sektorze muzyki koncertowej, a także budowanie bardziej świadomych i ekologicznych tras koncertowych dla europejskich artystów.

Projekt „Better Live” dofinansowany jest ze środków Komisji Europejskiej w ramach Kreatywnej Europy oraz ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach Funduszu Promocji Kultury.



piątek, 23 maja 2025

Dirk Serries in Zonal Disturbances, chapter two!


Dirk Serries jest tak częstym gościem na tych łamach, iż nie wymaga choćby słowa wprowadzenia. Zauważmy wszakże, iż muzyk, od ponad dekady silnie zanurzony w post-jazzowej muzyce swobodnie improwizowanej, coraz częściej powraca do swojej dawnej, ambientowej estetyki. Niektóre z nowych albumów są dla gatunku typowe, inne zdają się wnosić nowe elementy do ukształtowanego lata temu idiomu. Choćby At Future Down, nagranie, które śmiało posadowiło się na liście najlepszych nagrań ubiegłego roku, czyli wedle nomenklatury Trybuny, było jednym z 50 powodów, dla których warto było ów rok zapamiętać.

Przed nami kolejna ambientowa nowość Serriesa, znów doposażona w elementy, które winny szczególnie przykuwać naszą uwagę. Dodajmy, iż krążek dostarcza krajowe Zoharum, które na ogół śle nam reedycje starszych nagrań belgijskiego gitarzysty. A tu nowość, do tego w zapowiadanej serii i od razu z … rozdziałem drugim. Tych ostatnich będzie kilka, a ów pierwszy epizod na nośniku fizycznym otrzymany … dopiero na samym końcu. Zapraszamy w kolejną samotną podróż Dirka ze wspaniałego cyklu the way of no return.



 

Druga odsłona Zonal Disturbances składa się z czterech rozbudowanych ekspozycji, z których dwie pierwsze trwają po ponad kwadrans, dwie kolejne każdorazowo przekraczają dwadzieścia minut. W spektrum nagrania pojawiamy się jakby znienacka. Coś już trwa, coś nas ominęło. Gęsty, szorstki, wielowątkowy strumień – niektóre pasma falują, inne są efektem szarpnięcia za struny, obleczone kurzem antycznego ambientu. Background zdaje się mroczny, nosi znamiona zdekonstruowanego wieki temu rocka, słychać odgłosy iście loftcraftowskich przestworzy grozy. Wątek prymarny wydaje się poszarpany, skundlony, zagniatany ciężarem upływającego czasu.

Początek drugiej części brzmi niemal post-industrialnie. Gitara charczy, rzęzi jak stary gruźlik, brzmi niczym zdezelowany syntezator. W tle już tradycyjnie mości się mroczny, wielowątkowy ambient. Teraz przypomina złowrogi chór wieszczący nieoczekiwaną nowinę. Flow popada w prawdziwie diabelskie rozkołysanie. Z czasem wydaje się, że ulega rozrzedzaniu, niczym plamy farby, na którą kapią łzy skazańców. Na zakończenie na nieistniejącej scenie pozostaje już sam ambient, obleczony spazmami smutnych piechurów.

Trzecia opowieść sprawia wrażenie najspokojniejszej, szytej większymi połaciami czystszego ambientu. Wątek główny przypomina mglisty śpiew syntezatora zasilanego coraz mniejszymi porcjami prądu. Ta cisza przed burzą nabiera tajemniczej syntetyczności, a każdy z wątków zdaje się gubić gibkość na rzecz gęstości. Pojawiają się ukradkowe melodie, strzępy fonii poddawane nieuchronnemu upływowi czasu, niczym proces powolnej korozji. Opowieść ma różne fazy intensywności, ale i tak pozostaje nadspodziewanie kojąca w brzmieniu. Na ostatnich metrach gitara delikatnie sprzęga, wpada w boleść, umiera wyjątkowo długo.

W ostatniej opowieści wątek główny jest kłębkiem basowych nerwów. Jego flow jest poszarpany, rozmywa się pod ciężarem własnym, tembr jest brudny, masywny, obleczona zakurzonym ambientem. Wszystko kołysze się na umiarkowanie silnym wietrze, brzmi syntetycznie, znów bardzo boleśnie. W tle pojawia się czyste pasmo ambientu, niczym światełko w tunelu, lepione z brzmienia nieobecnych strun i nieistniejących organów. Basowy strumień nie odpuszcza, dygocze, szczerzy zęby na dźwięk kolejnego pasma czystej fonii. Coś w tle delikatnie wyje, jakaś tajemnicza syrena alarmowa. 

 

Dirk Serries Zonal Disturbances II (Zoharum, CD 2025). Dirk Serries – gitara elektryczna, efekty. Studio domowe, Belgia, listopad 2024. Cztery utwory, 74 minuty.

 


wtorek, 20 maja 2025

Anaïs Tuerlinckx & Simon Rose in Parle!


Zapraszamy do dwóch przybytków kultury miejskiej w stołecznym Berlinie. W miejscu zwanym Hošek Contemporary spędzimy dwadzieścia minut, zaś w bardziej rozpoznawalnym medialnie Kühlspot Social Club kolejne siedemnaście. W roli aktorów obu przedsięwzięć improwizacyjnych odnajdujemy belgijską pianistkę Anaïs Tuerlinckx i brytyjskiego saksofonistę Simona Rose’a. Ta pierwsza wyposażona jest w tak zwany string box (niewykluczone, że to fragment fortepianu, ale to tylko domysły) i syntezator, ten drugi dzierży w dłoniach muskularny baryton.



 

Schłodzone wyziewy z tuby saksofonu i rezonujące struny, które brzmią niczym opajęczone, nieużywane od stuleci organy kościelne, tworzą powitalny ceremoniał trwogi i drżenia. Narracja szybko wpada w drobne rozkołysanie – struny potrafią tu brzmieć niczym cytra i łapać efektowne echo, drony saksofonu płynąć szerokim pasmem zróżnicowanych emocji. Bogata dramaturgia obejmuje tu zarówno chwile poszukiwania ciszy i łapania oddechu, jak i strzępy nerwowych odruchów, tłumionych okrzyków, parsknięć i przedechów. W pewnym momencie w strumieniu dźwiękowych nieoczywistości pojawiają się pierwsze smoliste pasma syntezatora. To on sprawia, iż improwizacja przez kilka chwil nosi znamiona dość głośnej, po czym niespodziewanie lokuje się w mrocznej szarudze post-akustycznego ambientu. Tymczasem artyści, pomni upływającego czasu, konstruują nowy wątek. Wytłumione, szemrzące farzy płyną z głębokiej krypty, oprószone upływającym czasem. Lamenty, skowyty, rezonujące przedmioty w stale pogłębiającym się echu martwej przestrzeni. Opowieść nabiera wszakże rumieńców – barytonista zaczyna szukać post-jazzu, z kolei pianistka bez fortepianu elektroakustycznie szeleści. Wszystko nasiąka tajemniczą melodyką. Muzycy skupiają się na drobiazgach, pochylają nad każdym dźwiękiem, medytują na wydechu.

Druga opowieść trwa ledwie pięć minut. Jej początek jest minimalistyczny, znów ceremonialny, ale tkany z drobnych, ledwie słyszalnych dźwięków – drżących, rozkołysanych, broczących w gęstym echu. Wraz z rozwojem sytuacji drony saksofonu zaczynają pulsować, a szmery elektroniki iść z nim w parze. Improwizacja jest tu równie ognista, jak utulona w niepokojącej ciszy. Trzecia historia trwa ponad dwanaście minut i w tym zestawie wydaje się najbardziej energetyczna, nasączona zarówno post-jazzem barytonu, jak i gęstą, multimedialną narracją strun i syntezatora. Przynajmniej w pierwszej fazie. W połowie wszystko niespodziewanie tonie w szorstkim ambiencie i zaczyna się wielominutowy dialog z migoczącą ciszą. Piękno tej fazy koncertu nie da się z niczym porównać. Lekka jak puch, mroczna, zastygła, lamentująca. Na zakończenie tego niebywałego spektaklu artyści serwisują nam kolejną niespodziankę. Biorą głęboki oddech, zaczynają rezonować i wspinać się na krótkie, ale jakże efektowne wzniesienie.

 

Anaïs Tuerlinckx & Simon Rose Parle (Scatter Archive, DL 2025). Anäis Tuerlinckx - string-box, syntezator oraz Simon Rose – saksofon barytonowy. Nagrane w Hošek Contemporary, Berlin, wrzesień 2023 (pierwszy utwór) oraz Kühlspot Social Club, Berlin, marzec 2024 (utwory drugi i trzeci). Łącznie 37 minut.



 

piątek, 16 maja 2025

The Relative Pitch’ March and April outfit: Vents! Cyclism! Poiēsis! Réimsí Géara!


Z pakietu soczystych nowości nowojorskiego The Relative Pitch Records, przypadających na marzec i kwiecień bieżącego roku, wybieramy cztery pozycje, świetnie pamiętając, iż jeden album z tego okresu został już wnikliwie (i z dużym entuzjazmem) omówiony*.

Pośród analizowanych poniżej albumów panoszyć się będą głównie instrumenty dęte, choć pewien australijski incydent wymagać będzie szerszego opisu zastosowanego instrumentarium. Po trzech zdominowanych wydychanym powietrzem płytach czeka nas jeszcze dwugitarowa dogrywka. W gronie wykonawców kilka znamienitych postaci muzyki kreatywnej, ale też zaciąg zacnych debiutantek i debiutantów. W ujęciu gatunkowym – swobodna improwizacja, kameralna zaduma i gitarowe kompozycje. Dla każdego coś miłego.

Welcome!



 

Jim Denley, Dale Gorfinkel & Peter Farrar Vents

Temple Jets, Gadigal Country, Sydney, styczeń i wrzesień 2023: Jim Denley – flety, Peter Farrar – płyty grzewcze, orbeez, ceramika, kamienie, hydrofony oraz Dale Gorfinkel – bębny powietrzne. Dwie improwizacje, 43 minuty.

Bogate instrumentarium tego niezwykłego spektaklu, to preparowany flet, perkusja obleczona tworzywem sztucznym (gumą balonową?), wreszcie zestaw tajemniczych przedmiotów, raczej nieinstrumentalnych, zdolnych wydawać każdy dźwięk – zwłaszcza syczący, szemrany, piszczący. Większość fraz zaliczyć moglibyśmy do rodziny dętych fonii i … bardzo chcielibyśmy zobaczyć muzyków w akcji.

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w centrum wielkiego mrowiska. Fauna i flora filigranowego, żywego dźwięku, który w wyniku tajemniczych i nie do końca rozpoznanych procesów zaczyna nabierać wymiaru post-akustycznego. Szmery, drobne zgrzyty, basowe pulsacje, rodzaj medytacji na flet, baloniki i innego obiekty świata żywej natury. Ale w sumie całość brzmi zdecydowanie … elektroakustycznie, choć zapewne elektryka nagrania jest tu związana wyłącznie z oświetleniem miejsca pracy artystów. Słyszymy powietrze, które tańczy, śpiewa i medytuje. Niektórym foniom śmiało moglibyśmy nadać miano hydraulicznych. Pierwsza improwizacja, linearna i zgrabnie udramatyzowana, ma w okolicach dwudziestej minuty drobne spiętrzenie, a potem chowa się do głębokiej krypty. Druga opowieść jest szyta dłuższymi fazami, czasami wzbogacona o ambientowe tło. W którymś momencie bije tajemniczy dzwon, dociera też do nas mnóstwo ukradkowych, konających w bezmiarze meta akustyki fraz. Z każdą chwilą tego nagrania – niezależnie od stopnia intensywności przekazu – muzycy zdają się popadać w stan coraz głębszej medytacji. Ostatnie dwie minuty, to jedynie mroczne echo i strzępy skwierczących, rezonujących fonii. Piękna to podróż, jakkolwiek.



 

Bloomers Cyclism

Czas i miejsce akcji nieokreślone: Anne Efternøler – trąbka, Maria Dybbroe – klarnet, saksofon altowy oraz Carolyn Goodwin – klarnet, klarnet basowy. Piętnaście utworów, 37 minut.

Piętnaście dobrze sformatowanych (trwających od niespełna minuty, do niecałych sześciu), improwizowanych opowieści, których tytuły przypominają ważne wydarzenia w dziejach światowego feminizmu. Trzy instrumenty dęte kreują tu zrównoważone emocjonalnie narracje, które zdają się odkrywać niepoliczalne piękno brzmienia saksofonu, trąbki i klarnetów. Ta ekspedycja, na poły relaksacyjna, podszyta jest wszakże nieoczywistą dramaturgią. 

Artystki frazują na ogół delikatnie, chętnie sięgają po czyste dźwięki i sprawiają wrażenie, jakby na wszystko miały czas. Raz po raz sięgają także po dźwięki preparowane (choćby w trzeciej, szóstej, dziewiątej, czy jedenastej części), każdorazowo czynią to jednak z należytym umiarem, mając wszystko pod doskonałą kontrolą. Lubią melodie, dramaturgiczny ład (na ogół jedna z nich wiedzie prym w zakresie prowadzenia narracji, dwie pozostałe budują zgrabny akompaniament), rzadziej wchodzą w zwarcia i bardziej dosadne interakcje. Szczególnie podobać się może druga odsłona, przy okazji najdłuższa, gdy artystki pokonują intrygującą drogę od krzyku do niemal milczącej medytacji. Równie smakowita wydaje się dziesiąta opowieść, którą prowadzi rozśpiewana trąbka, a saksofon i klarnet dygoczą z zimna pod osłoną nocy. Ostatnie dwie historie stawiają na czystość brzmienia. Nawiązują po części do pierwszego utworu i zgrabnie, pełnymi strumieniami melodii, reasumują cały album.



 

Masayo Koketsu, Nava Dunkelman & Tim Berne Poiēsis

GSI Studios, Nowy Jork, kwiecień 2023: Masayo Koketsu – saksofon altowy, Nava Dunkelman – instrumenty perkusyjne oraz Tim Berne – saksofon altowy. Siedem improwizacji, 38 minut.

Japońska adeptka i amerykański mistrz – spotkanie dwóch saksofonów altowych, wsparte aktywnym, niebanalnym drummingiem (a nie tylko percussion, jak sugeruje albumowe credits). Nikt z tej walki nie wychodzi zwycięski, bo nie oto chodzi w swobodnej improwizacji, zwłaszcza tej, realizowanej w danym układzie personalnym po raz pierwszy. Krótko, na temat, z dobrą dramaturgią – intrygujące otwarcia, na ogół ekspresyjne rozwinięcia i każdorazowo stylowe zakończenia.

Wszystkie utwory mają tu zbliżoną formę - na ogół trwają po cztery, pięć minut, a te najdłuższe po siedem z okładem. W pierwszej części saksofony altowe szukają zbliżenia, w kolejnych raczej dysonansu. Praca perkusji jest tu bardziej spójna dramaturgicznie i ciekawie podsyca saksofony do wzmożonej aktywności. Koketsu i Berne chętnie sięgają po farzy preparowane, na ogół czyniąc to naprzemiennie. Szczególnie intrygują w trzeciej opowieści, gdy z drobnych strzępów fonii budują rozbudowaną i melodyjną opowieść, a także w części czwartej, najdłuższej, którą kreują kontrastami, zarówno w zakresie frazowania, jak i brzmienia. W tej ostatniej najpierw sięgają ekspresyjnego szczytu, potem gasną smutnym, mrocznym tembrem. Molową atonację zdają się kontynuować w piątej, niemal modlitewnej opowieści. Ostatnie dwie części są chyba najbardziej dynamiczne. Jedna nerwowa, najeżona zadziornymi interakcjami, kolejna, znów dość imitacyjna, z rozchwianą dynamiką i gęstą melodią.



 

Scott Fields & Elliott Sharp Réimsí Géara

Studio zOaR, Nowy Jork, sierpień 2023: Elliott Sharp, Scott Fields – gitary elektryczne, kompozycje. Osiem utworów, 55 minut.

Nowojorscy gitarzyści przygotowali dla nas osiem kompozycji własnych (ten pierwszy odpowiada za parzyste numery, ten drugi za nieparzyste). Każda z nich, nasycona wielogatunkowymi skojarzeniami, wiedzie drogą kontrolowanej ekspresji i umiejętnie budowanej dramaturgii. Jedynie na samym końcu muzykom zabrakło chyba odrobiny zmysłu krytycznego. Album spokojnie mógłby zakończyć swój żywot po siódmym utworze, po jakże adekwatnych trzech kwadransach.

Rzeczone siedem kompozycji trwa od niespełna pięciu minut do siedmiu z drobnym okładem. Pierwsze dwie stawiają na rytm i post-melodyjną dynamikę z rockowym pazurem. W procesie frazowania artyści chętniej szukają podobieństw niż wchodzą w dysonujący dyskurs. W trzeciej części zdejmują nogę z gazu i sycą opowieść porcją chroboczącego ambientu. Potem sięgają po garść krzykliwych sprzężeń, a na etapie finalizacji do nasączone silnym prądem brzmieniowe detale. W kolejnych dwóch utworach budują post-balladowy flow z krótkich, urywanych fraz i plejady flażoletów. Ich narracja z jednej strony pachnie bluesem, z drugiej – szczęśliwie – nie szczędzi nam preparacji, realizowanych nie tylko mocą gitarowych przetworników, a także post-rockowej ekspresji. W szóstej części powraca rytm i kolejne porcje zdrowych interakcji. Nie brakuje imitacji na etapie frazowania, ale opowieść klei się nade wszystko ze wzajemnych kontr. W siódmej odsłonie szczególnie udany jest mroczny początek, potem muzycy nie szczędzą nam wielu dodatkowych tropów gatunkowych. W ósmej, prawie trzynastominutowej narracji, odpływają w bezmiar wystudzonej, niemal martwej post-ballady, która wydaje się nie mieć końca.

 

*) mowa o Song, solowym albumie Sophie Agnel



wtorek, 13 maja 2025

Lazro & Avenel in „post-free, not yet free impro”!


Kontynuujemy francuską sagę na Trybunie. Dziś wracamy do wydawnictwa FOU Records, jego serii archiwalnych nagrań w czarnych okładkach z czerwono-białymi napisami i kluczowego dla francuskiej muzyki improwizowanej i free jazzowej, saksofonisty Daunika Lazro.

Przed nami trzy rejestracje koncertowe z roku 1980 i 1982, każdorazowo poczynione przez tego ostatniego w towarzystwie kontrabasisty Jean-Jacquesa Avenela w Paryżu, w miejscach i datach precyzyjnie wskazanych na okładach albumów. Panowe improwizują najpierw w duecie, potem dwukrotnie w trio.

No właśnie… czy aby na pewno wyłącznie improwizują? Jak wspomina tamte czasy Daunik Lazro, nie grali oni już wtedy free jazzu (sam używa określenia free), ale nie grali jeszcze w pełni swobodnej improwizacji. Czas wykuwania gatunku na ziemi paryskiej? Zdecydowanie tak! Jak to wyglądało w szczegółach, zapraszamy do odczytu i odsłuchu płyt. Dodajmy, iż wszystkie one są dostępne na poręcznych dyskach kompaktowych, wszystkie stanowią premiowe publikacje koncertów sprzed ponad czterdziestu lat, a ukazały się światu w roku 2023 (płyta środkowa) i 2024 (pozostałe dwie). So, welcome! Nous invitons!



 

Duo, listopad 1980

Paryski, jesienny koncert na saksofon altowy i kontrabas składa się z dwóch opowieści – jedna została tu określona mianem improwizacji, druga zaś kompozycji autorstwa Lazro. Warto zwrócić uwagę na zabawne tytuły obu odsłon koncertu, silnie umiejscowione w historii kreatywnego jazzu – John Tchicai In West-Africa Meets Jimmy Lyons In Maghreb oraz Cordered (For Steve Lacy & Anthony Braxton).

Pierwsza część trwa ponad dwadzieścia siedem minut, a jej otwarcie jest nad wyraz melodyjne, oparte na smyczku i rozśpiewanym saksofonie. Opowieść ma swój rytm, nawet delikatnie folkowy posmak. Narracja jest tu dwukrotnie bogacona solową ekspozycją smyczka, bywa intensywna, niemal free jazzowa, bywa radosna, ale kameralnie wystudzona, bliska estetyce post-barokowej. Efektowne akcje dostarcza także alcista, szczególnie w drugiej połowie utworu, gdy na smyczkowym dronie buduje rwany, szorstki, post-melodyjny flow. Pod koniec nagrania kontrabasista raz jeszcze sięga po klasyczną estetykę, ale stanowi ona dla niego także pretekst do wykreowania ciekawych dynamik w pełnej komitywie z dobrze już rozgrzanym alcistą.

Druga część albumu jest nieco krótsza, początkowo oparta o kontrabasowe pizzicato i jazzową melodię saksofonu (być może winniśmy to uznać za prezentację tematu kompozycji). Opowieść nabiera tu intrygująco kanciastych form, ale nie jest nadmiernie rozbudowywana. Avenel dość szybko wraca do smyczka i wraz z coraz bardziej zuchwałym Lazro kreuje całkiem intensywną ekspozycję. W tak zwanym międzyczasie pojawiają się interludia z szarpanymi strunami (akcenty perkusjonalne inwokują w pewnym momencie ekspresyjne spiętrzenie), ale nurt główny narracji buduje smyczek (nawet przez moment powraca do klimatu post-barokowego). W drugiej fazie tej części koncertu zmiana zdaje się gonić zmianę. Muzycy raz za razem podsyłają nowe tropy, chętnie zmieniają sposób frazowania i często ponadgatunkowe inspiracje. Lazro pięknie ucieka w wysokie rejestry, przez krótki moment jest sam na scenie i zmysłowo prycha. Na koniec obaj łapią rytm i zgrabnie resumują spektakl.



 

Ecstatic Jazz, trio, luty 1982

Na kolejny koncert Lazro i Avenel dopraszają multiinstrumentalistę Siegfrieda Kesslera, pod którego jurysdykcją znajdują się przeróżne instrumenty klawiszowe, zarówno akustyczne, jak i elektryczne, a także okazjonalnie flet. Muzykowanie odbywa się tu wedle enigmatycznego zapisu music by the musicians, a składa z dwóch setów – pierwszego podzielonego na trzy części, drugiego na cztery, jakkolwiek każdy z nich jest nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym. Album ma tytuł własny Ecstatic Jazz, który zdaje się bardzo trafnie opisywać rzeczywistość sceniczną pewnego tajemniczego, sakralnego (?) miejsca na mapie stolicy Francji. Dodajmy, iż muzycy mają tu za towarzysza podróży niezbyt przyjazny pogłos, ale nie tylko on sprawia, iż jakość brzmieniowa koncertu nosi znamiona subdoskonałej. Jak zresztą przystało na rejestrację definitywnie archiwalną.

Pierwszy set budowany jest bez nadmiernych subtelności – pianista rozpoczyna ciepłym brzmieniem elektrycznego klawisza, ale nim to nastąpi mamy jeszcze introdukcję kontrabasu, który jest amplifikowany, dzięki temu brzmi nad wyraz masywnie, a także plejadę tajemniczych, niekiedy krzykliwych, saksofonowych preparacji. W tym tyglu zaskoczeń nie brakuje dźwięków z ludzkiego gardła (być może saksofonisty). Opowieść tria często przepoczwarza się w krótkie ekspozycje solowe lub częściej duetowe. Tym, który zdaje się tu najchętniej stosować pauzy jest Lazro. Kessler chętniej widzi się na przodzie ekspozycji, a brzmienie basu bynajmniej nie sytuuje Avenela w backgroundzie (zwłaszcza, że tylko incydentalnie korzysta on ze smyczka). Narracja często bazuje na rytmie i sporej melodyce, a bywa naprawdę intrygująca w momentach, gdy Lazro włącza kreatywne dopalanie i wynosi dobrze zaplanowaną improwizację na wyższy poziom muzycznego wtajemniczenia.

Drugi set jest jeszcze bardziej zdominowany przez zmiany i akcje w podgrupach. Jest także ciekawszy pod względem instrumentacji, albowiem Kessler przynajmniej dwukrotnie sięga tu po syntezator modularny i buduje z ostro tnącym powietrze saksofonem frazy niemalże post-industrialne. Odsłona druga tego seta wydaje się najbardziej jazzowa, kolejna chropowata i nasycona sporymi emocjami, ale potem rytmiczna, melodyjna, wręcz ludyczna w barwie. Finałowa partia koncertu jest wystudzona i spowolniona leniwym pizzicato, a znów tym, który sieje ferment i pcha ów post-balladowy tembr w objęcia większej kreacji jest saksofonista.

 


True & Whole Tones In Rhythms, trio, Maj 1982

Na osi czasu przemieszczamy się o cztery miesiące do przodu i lądujemy w popularnym wtedy miejscu paryskiej sceny kreatywnej, umiejscowionym na Rue Dunois pod numerem dwudziestym ósmym. Naszych dzisiejszych bohaterów wspiera tym razem amerykański, choć jakże europejski wiolonczelista, współtwórca wielu epokowych płyt z muzyką improwizowaną po naszej stronie Atlantyku, Tristan Honsinger. Muzycy grają tym razem dwie rozbudowane improwizacje, które mieszczą w sobie elementy skomponowane autorstwa zacnych członków rzeczonego tria. Sam tytuł płyty wiąże wszelkie poczynania artystów z rytmem i tak dzieje się w rzeczy samej w trakcie praktycznie całego koncertu.

Początek grany jest przez oba instrumenty strunowe w trybie arco – kontrabas anektuje lewą flankę, wiolonczela prawą. Środkiem przechadza się uśmiechnięty i rozśpiewany saksofon altowy. Kameralna chwila nie trwa jednak zbyt długo i wraz z wejściem kontrabasu w tryb pizzicato opowieść nabiera cech swobodnego jazzu. Tempo jest umiarkowane, a skłonność muzyków do zmian znacząca. Podobnie jak na poprzednio omawianych nagraniach saksofonista lubi pauzy, pozostawia wtedy dużą przestrzeń partnerom, a sam każdorazowo powraca z porcją nowych pomysłów. Opowieść ma w sobie dużo melodii, rytmu i taneczności, ale też chętnie kołysze się na wietrze niesiona zaśpiewem mniejszego ze strunowców.

Na starcie drugiej improwizacji nie brakuje intrygujących, preparowanych fraz ze strony każdego z muzyków. Saksofonista parska, nie brakuje strunowych pisków i otarć - scena zdaje się być zdominowana przez teatrzyk kukiełkowy. Dramaturgii dodaje też recytacja tekstu, którego autorem jest Antonin Artaud. Muzycy kleją tę część koncertu z wielu pomysłów i akcji w podgrupach. Wciąż dominuje śpiewna melodyka, nie brakuje także solowych incydentów. Ciekawe są fragmenty, gdy dwa strumienie na flakach bogacone są głosowymi akcjami, za które odpowiedzialny jest Honsinger. W połowie seta mamy nietypową sytuację dramaturgiczną, albowiem ekspozycję solową ma saksofonista, który po chwili pracuje także w duecie z kontrabasem. W końcowej fazie improwizacji mamy kolejne solo tego ostatniego, duet strunowców frazujących pizzicato, wreszcie piękne, zmysłowe zakończenie, gdy ciepły, acz szorstki tembr saksofonu niesie się na fali podwójnej ekspozycji smyczkowej.

 

Jean-Jacques Avenel & Daunik Lazro Duo (Bibliothèque De Massy 16 Novembre 1980). Daunik Lazro – saksofon altowy oraz Jean-Jacques Avenel – kontrabas. Dwa utwory (improwizacja i kompozycja), 48 minut.

Jean-Jacques Avenel, Siegfried Kessler & Daunik Lazro Ecstatic Jazz (Crypte Des Franciscains Béziers 12 Février 1982). Daunik Lazro - saksofon altowy, tubausax, Jean-Jacques Avenel – kontrabas oraz Siegfried Kessler – fortepian, piano elektryczne, klawinet, syntezator modularny, flet. Siedem utworów w dwóch opowieściach, all music by the musicians, 70 minut

Daunik Lazro, Tristan Honsinger & Jean-Jacques Avenel True & Whole Tones In Rhythms (Dunois 9 Mai 1982). Daunik Lazro - saksofon altowy, tubausax, Jean-Jacques Avenel – kontrabas oraz Tristan Honsinger – violoncello, głos. Dwa utwory, improwizacje z elementami kompozycji, 54 minuty.

 


piątek, 9 maja 2025

The Contemporary counterpoint: d'incise! Roux! Jürg Frey! Nour Symon!


W nieskończonym oceanie swobodnej improwizacji, jaki na co dzień zalewa tłuste łamy Trybuny Muzyki Spontanicznej, czas na współczesny kontrapunkt! Przed nami cztery fascynujące albumy z muzyką skomponowaną, definitywnie współczesną, choć nie zawsze młodą, w wykonaniu artystów, których dane personalne nie mówią nam nic lub prawie nic. Nazwiska kompozytów, pewnie niewiele więcej, choć nawet muzyczny abnegat winien choć raz w życiu natrafić na nazwisko Jürga Freya, a stali Czytelnicy tych łamów, po lekturze recenzji najnowszego albumu Insub Meta Orchestra (całkiem niedawnej), zapewne świetnie kojarzą artystę ukrywającego się pod pseudonimem d'incise.

Nasza dźwiękowa przygoda zacznie się od minimalistycznej elektroniki analogowej, potem czekają nas kompozycje, które eksplorują zjawisko … zanika dźwięków, w dalszej kolejności klasycznie zapowiadające się kompozycje na kwartet smyczkowy, które brzmią w sposób absolutnie niepowtarzalny, wreszcie duża orkiestra, która wykonuje notacje wizualne inspirowane tajemniczymi poematami, czego efektem są frapujące dźwięki głosowe i instrumentalne śmiało zasługujące na miano … kolektywnych improwizacji. W naszej muzycznej eskapadzie jak zawsze będziemy skupiać się na dźwiękach i emocjach, jakie w nas wywołują, ale nie unikniemy, jakże charakterystycznych dla muzyki współczesnej, werbalnych didaskaliów. Dodajmy dla porządku, iż nasza dzisiejsza nieimprowizowana przygoda jest precyzyjnie umiejscowiona w Szwajcarii i Kanadzie. So, welcome!



 

d'incise Incendies (Insub Records/ La République des Granges, LP/DL 2025)

Nagrane w roku 2024, Szwajcaria (?): d'incise – kompozycja, sygnały analogowe przetwarzane przez filtry i obwody. Cztery utwory, 43 minuty.

Zaczynamy od nieskomplikowanej i raczej pozbawionej anonsowanych didaskalii opowieści. Tworzą ją bowiem jedynie elektroniczne sygnały analogowe, zmyślnie przetwarzane przez artystę za pomocą urządzeń, których nazw, wyglądu, ani dokładnego działania nawet się nie domyślamy. Efekt wszakże jest więcej niż smakowity.

Od początku nagrania towarzyszy nam delikatny beat, który czasami staje się rytmem, innym razem jest tylko tajemniczym echem matowo brzmiącego pochodu dźwięków. W drugiej odsłonie warstwa rytmiczna zdaje się być delikatna, niczym pulsujący metronom, innym razem, choćby w części ostatniej, przypomina post-taneczny drive godny bardziej awangardowych odmian klasycznego gatunkowo IDM. Każda z opowieści budowana jest bez piętna minimalizmu, czy redukcjonizmu, jakkolwiek jedynie niektóre fragmenty albumu można określić mianem bogatych w wydarzenia. Podstawowym elementem tej gry jest repetycja, a zaraz potem konsekwencja w działaniu i niestrudzona kreatywność na każdym etapie podróży. Narracja potrafi tu być niepokojąca, wręcz nerwowa, częściej wszakże przyjmuje szaty wystudzonej, ale nasączonej emocjami medytacji. Pulsacja i saturacja, jak donosi albumowe liner notes, cokolwiek rozumiemy pod tymi na pozór prostymi określeniami.

Opowieść, choć lepiona z dźwięków syntetycznych, śmiało może nosić pokrętne miano post-akustycznej. Bywa, że w strudze analogowych fonii słyszymy ochłapy żywych dźwięków. Ich tajemniczość frapuje i pobudza chęć głębszego wejścia w proces odsłuchu. W pierwszym utworze dociera do nas fraza, który przypomina syntetycznie brzmiący smyczek poszukujący post-barokowych uniesień na gryfie nieznanego instrumentu. W trzeciej części wyobrażamy sobie dźwięki saksofonu kontrabasowego, zmyślnie deformowane chropowatą syntetyką. Z kolei w części czwartej można odnieść wrażenie, iż część fonii pochodzi spod palca pianisty, który korzysta z uszkodzonych klawiszy organowych. Pod sam koniec albumu, niemal na ostatniej prostej, wydawać się może, że aurę finału oblewa struga tajemniczej melodyki.



 

Sébastien Roux Les disparitions (Insub Records, CD 2025)

Nagrane w Abbaye de Noirlac, październik 2023: Cyprien Busolini – altówka, Yannick Guédon – głos, Sébastien Roux – elektronika, kompozycje oraz Deborah Walker – wiolonczela. Osiem utworów, 56 minut.

Oto kwartetowa opowieść na struny, głos i elektronikę, która eksploruje zjawisko … zanikania dźwięków. Wystudzone, niekiedy medytacyjne, niekoniecznie minimalistyczne narracje, kreowane w oparciu o słowne notacje, rodzaj dramaturgicznych scenariuszy. Także przyczynek do dysputy o współbrzmieniu żywych i syntetycznych dźwięków. Okazjonalnie zjawiskowo piękne. Albumowe credits bardzo bogate w obszarze rzeczonych didaskalii - zainteresowanych zapraszamy do lektury.

Pierwsza historia, to wokalno-instrumentalny chór szorstkich strun altówki i wiolonczeli oraz delikatnie wycofanej wokalizy, który odpływa w bezmiarze gasnącego powtórzenia. W tle snuje się elektronika, która kusi powabem tajemniczych dźwięków. W kolejnej narracji na pierwszym planie sadowi się wokaliza, która zmaga się z ciszą, a wokół niej panoszą się ledwie słyszalne frazy strunowe, permanentnie zatapiane przez elektronikę. Całość jest delikatna niczym puch, ale to rodzaj medytacji, która nabiera z czasem podskórnej nerwowości. Trzecia opowieść konfrontuje ulotność akustyki z hałasem syntetyki. Frazy altówki systematycznie zanikają, pozostaje tylko posmak elektroniki i pamięć o tym, czym był dźwięk. Czwarta odsłona pulsuje smutkiem, to wystudzony strumień niemego śpiewu, równie martwych oddechów pomieszczonych w strudze syntetycznych pomrukiwań. Piąta część, to rodzaj modlitwy, ceremoniał wiecznego powtórzenia, która zlewa się w efektownie brzmiący dron. Kolejna odsłona zastyga w miejscu - syntetyka migocze, akustyka pełza po podłodze, niczym wygłodzona jaszczurka. Po pewnym czasie głos zdaje się wchodzić w interakcje ze strunami, wokół panuje cisza, a puenta zdominowana jest przez post-akustyczne strzępy fonii. W przedostatniej części rozśpiewany głos i struny nakładają się na siebie i toną w gęstym echu. Wreszcie odcinek finałowy, rodzaj odautorskiego komentarza, ulepiony z nagrań terenowych – słyszymy odgłosy rzeki w kolejnych stadiach oddalania się od źródła dźwięku, aż po szemrzącą ciszę.



 

Quatuor Bozzini/ Jürg Frey String Quartets (Collection QB, CD 2025)

Nagrane w Zurychu, maj 2004: Jürg Frey – kompozycje z lat 1988-2000, Quatuor Bozzini (Nadia Francavilla - skrzypce, Clemens Merkel - skrzypce, Stéphanie Bozzini – altówka oraz Isabelle Bozzini – wiolonczela) - wykonanie. Pięć utworów, 60 minut.

Znamienity kompozytor muzyki współczesnej, równie znamienity, klasyczny kwartet z Kanady i pięć kompozycji pochodzących jeszcze z poprzedniego wieku, wykonanych na początku kolejnego, a obecnie reedytowanych. Dwie pierwsze trwają po kilkanaście minut, dwie kolejne, to kilkudziesięciosekundowe miniatury, ta ostatnia zaś, to prawie półgodzinna, wyjątkowa piękna epopea zanikających dźwięków.

Pierwsza opowieść, to rodzaj bolesnej trwogi, rzewnej, nieradosnej kołysanki, w formie nieustannej repetycji budowanej przeciwieństwami, tak brzmieniowymi, jak i dramaturgicznymi. Narracja faluje, z pełną determinacją trzyma się idei minimalizmu i niekiedy konstytutywnego redukcjonizmu. Ważną rolę odgrywa tu cisza, która from time to time przemyca ochłapy gasnącej melodii. Drugi utwór zdaje się sięgać po estetykę muzyki dawnej, jest bardziej rozśpiewany, definitywnie najbardziej klasyczny w albumowym zestawie. Pozornie prosta narracja ulega tu systematycznemu rozkładowi, ale nie gubi znamion ekspozycji łagodnej dla ucha. Często robi krok do przodu, a potem dwa do tył. Łyka drobne porcje melodii, przeżuwa je, a potem odkłada na miejsce. Samo zakończenie zdaje się nieść nutę tajemniczego optymizmu. Z anonsowanych miniatur, pierwsza szuka dna, druga błyszczy piskliwym post-barokiem. Piąty utwór zajmuje połowę albumu i definitywnie konstytuuje jego jakość. Płynie z samego dna mrocznej krypty, cedzony przez zaciśnięte zęby, przypomina pochód umarlaków. Jest niewymownie piękny, choć budowany wyjątkowo redukcjonistycznymi metodami. Wielkie zaniechanie, które przenosi góry. Dogorywające życie, które od dawna nosi znamiona bezpowrotnej śmierci. Pachnie muzyka dawną, idealny soundtrack do wyjątkowo powolnego umierania.

 


Nour Symon Je suis calme et enragé·e (Ambiances Magnétiques, CD 2025)

Nagrane w Montrealu, marzec 2022: Nour Symon – kompozycje (notacje wizualne), Collectif Ad Lib (Zéa Beaulieu-April, Gabriel Dharmoo, Laura Doyle Péan i Vincent Ranallo – głosy, Émilie Mouchous – syntezator, Benjamin Tremblay-Carpentier - harmonica, elektronika) oraz Ensemble SuperMusique (Guido Del Fabbro – skrzypce, Émilie Girard-Charest – wiolonczela, Stéphane Diamantakiou – kontrabas, Craig Pedersen – trąbka, Cléo Palacio-Quintin – flet, Corinne René – instrumenty perkusyjne) - wykonanie. Sześć utworow, 57 minut.

Po albumie solowym i dwóch kwartetach czas na duży skład, tu dokładnie dwunastoosobowy, sklecony z dwóch formacji. Jest oczywiście także kompozytor, tu zainspirowany pewnymi jakże współczesnymi poematami. Aż nie sposób w tym wypadku nie oddać pola albumowemu credits. „Je suis calme et enragé·e” (Jestem spokojna i wściekła), to transdyscyplinarny spektakl, który rozpoczyna się tymi dokładnie słowami autorstwa Roxane Desjardins. Ów ambitny, acz jakże kruchy projekt prezentuje sześć obrazów dźwiękowych — wizualnych partytur muzycznych skomponowanych przez Noura Symona — do sześciu wierszy eksplorujących stany niepokoju i złego samopoczucia w odpowiedzi na Historię, skalę ludzkości i zbliżające się katastrofy ekologiczne.

Cokolwiek monumentalne, meta operowe dzieło otwiera wyważony, ale dość już ekspresyjny wielogłos, pod który podczepia się narracja strunowa na nisko ugiętych kolanach. W tle panoszy się elektronika, która buduje napięcie, zadaje pytania, niekiedy inspiruje. Gęsta, nerwowa opowieść niepozbawiona jest jednak nuty tajemniczej zadumy. Druga część, to początkowo rodzaj leniwego rozciągania mięśni – instrumentalno-wokalny flow zdaje się płynąć nieco wyższym pasmem. Szybko nabiera mocy i eksploduje siłą freejazzowej orkiestry. Na pierwszym planie jest jednak narrator, który zdecydowanym głosem rozdaje role i egzekwuje zobowiązania. W trzeciej części sytuacja robi się definitywnie nerwowa – okrzyki, instrumentalne salwy, łamana, pokrętna rytmika, operowe wzloty i dekadenckie upadki.

Początek czwartego poematu tkany jest z instrumentalnych drobiazgów. Swoje role mają tu trąbka, flet i strunowce. Wataha czupurnych wokalistów pojawia się dopiero w piątej minucie i zaczyna siać spory zamęt. Oto pijana załoga na burcie rozhuśtanego falami statku zaczyna niezłą zabawę. Całość przypomina dobrze predefiniowaną… wolną improwizację. Puenta jest tyleż melodyjna i post-barokowa, co zgrzytliwa i krzykliwa. Piąta opowieść bywa modlitwą, bywa wystudiowaną medytacją, syci się melodią i brudem. Swoją ważną rolę ochoczo odgrywa narrator, choć każdy może tu krzyczeć, śpiewać i odczuwać woń wspólnej podróży. Opowieść efektownie narasta i przepoczwarza się w niemal freejazzowe spiętrzenie. Początek finałowego poematu jest dronowy - wokalny, strunowy, podparty niepokojem harmoniki. Opowieść dość szybko przeistacza się w nerwowy, teatralny wielogłos, pozostając w warstwie instrumentalnej wystudzona, choć nasączona tajemniczą rytmiką. Rozkołysana medytacja napotyka w końcu na chór złorzeczących szaleńców, uciekinierów z płonącej opery. Ów wokalny szczyt implikuje większą aktywność po stronie instrumentalistów. Finał tego szalonego spektaklu jest swobodny, ekspresyjny, grany pełnym składem, z głosami, które na końcowej prostej zdają się oddawać pole sferze instrumentalnej.




wtorek, 6 maja 2025

Sophie Agnel with John Butcher and solo!


Francuska muzyka improwizowana rządzi na Trybunie! Tym razem odnajdujemy przestrzeń dla bardzo przez nas cenionej pianistki Sophie Agnel, która w ubiegłym roku pewne zacne, okrągłe urodziny obchodziła w londyńskim Cafe Oto!

Agnel spotykamy tym razem na słynnym festiwalu w kanadyjskim Victoriaville we wspaniałym towarzystwie brytyjskiego saksofonisty Johna Butchera, a zaraz potem w samotnej ekspozycji na fortepian, wszystkie jego elementy składowe oraz odrobinę samplowanego głosu. Obie rejestracje zdają się na nowo definiować pojęcie improwizacji doskonałej. Po sam czubek nosa i uszu zanurzamy się w tych wspaniałych dźwiękach!



 

Rare

Agnel i Butcher podzielili swój festiwalowy występ na pięć części, z których druga, być może kluczowa, trwa prawie dwadzieścia minut, a pierwsza i czwarta po mniej więcej dziesięć. Całość ich improwizacyjnych wysiłków podsumowana została rzęsistymi oklaskami tuż po wybrzmieniu ostatniego dźwięku.

Otwarcie koncertu jest dość minimalistyczne. Z tuby saksofonu docierają drobne podmuchy, drżą struny fortepianu, odzywa się samotny, biały klawisz. Muzycy zgrabnie transponują ów kameralny suspens w bardziej żywą ekspozycję, ale dalecy są od akcji niosących znamiona dynamicznych. Po paru minutach z klawiatury zaczyna docierać więcej mocy, oddechy tenoru zdają się głębsze, ale nuta nostalgii stawia stempel niemal na każdym dźwięku. Druga, długa improwizacja zaczyna się na samym dnie piana, bogacona dętymi, mikrotonalnymi świstami. Mroczna, pełna subtelności narracja budowana jest tu zarówno frazami preparowanymi, jak i post-romantycznymi kontrapunktami z klawiatury, a także szczyptą saksofonowych melodii. Opowieść pęcznieje, przybywa w niej nowych wątków, szczególnie za sprawą pianistki. W połowie utworu muzycy serwują nam bardzo efektowne, niemal free jazzowe spiętrzenie, po czym studzą emocje cedząc dźwięki przez gęste sito ciszy. Po fazie skromnych, obopólnych preparacji, w dłoniach Butchera pojawia się saksofon sopranowy, a reakcją Agnel jest przejście na rozkołysaną klawiaturę. W ramach puenty utworu otrzymujemy drobne spiętrzenie i porcję szumiącej, dętej ciszy.

Trzeci epizod jest szorstki, incydentalnie dynamiczny, zadziorny, sycony błyskotliwymi interakcjami. Dramaturgiczne rozdygotanie buduje emocje nawet w fazie dronowej kołysanki. Pianistka dostaje tu kilka samotnych chwil, nie unika wtedy melodii i pewnej taneczności. Czwarta improwizacja w fazie startowej, to symfonia skupienia i delikatności. Drgania, szelesty, rezonujące frazy i subtelne drony. Krótkie wdechy, długie wydechy, plastry ciszy i uderzenia pojedynczego klawisza. Na etapie rozwinięcia opowieść zyskuje na ekspresji, budowanej zarówno tenorowymi salwami, jak i głośnymi akcjami inside piano. Samo zakończenie tej części koncertu zdaje się być jego najbardziej dynamicznym momentem. W ostatniej improwizacji wieczoru do gry powraca saksofon sopranowy. Na strunach fortepianu moszczą się drobne świecidełka. Dęciak szumi, a z klawiatury docierają krótkie, urywane frazy. Narracja nabiera teraz zaskakującej rytmiki, jest lekka, na poły dynamiczna. Muzycy kończą spektakl na raz, zapatrzeni w nieistniejący scenariusz zdarzenia.



 

Song

Nagranie solowe Agnel poczynione zostało w ważnym dla paryskiej sceny kreatywnej miejscu, czyli klubie Instants Chavires, ale zapewne bez udziału publiczności. Dodajmy, iż albumowe credits informuje, iż stosowne rejestracje miały miejsce więcej niż raz. Całość wszakże zamyka się w siedmiu opowieściach/ piosenkach, które mają intrygującą dramaturgię i klamrę kompozycyjną w postaci samplowanego głosu Mauricette Millot.

Pierwsza, ośmiominutowa piosenka introdukowana jest subtelnymi frazami inside piano i rozśpiewanym, łagodnym głosem z sampla. Opowieść od startu korzysta z repetycji, osadzona jest w rezonującej przestrzeni, lepi się z coraz większej ilości wątków. Szybko pojawia się delikatnie zrytmizowany strumień z klawiatury, który zdaje się być nieustannie podszczypywany frazami dobywanymi z pudła rezonansowego. Kolejne dwie historie są dość krótkie, trwają po cztery minuty. Pierwsza z nich rodzi się z ciszy i pojedynczych uderzeń w klawisze, jej brzmienie wydaje się nieco zniekształcone, a tempo ceremonialnie spowolnione. Ale już w kolejnej odsłonie pojawia multiplikowany rytm, który kreuje dość dynamiczną ekspozycję, podprowadzając nas pod najdłuższy, środkowy epizod albumu.

Ten na starcie przypomina abstrakcyjny post-jazz. Rwane, krótkie frazy pachną też odrobinę post-klasycznie. Pianistka znów kleci kilka wątków jednocześnie, a frazy z samego dna fortepianu nieustannie bogacą klawiszową narrację. Rytm jest tu obecny, ale bywa porzucany i podejmowany na nowo. W połowie trwającej ponad jedenaście minut piosenki następuje istotne zagęszczenie. Rozdygotane klawisze wpadają w intrygującą turbulencję, pojawiają się akcenty perkusjonalne, a całość zostaje wyjątkowo pięknie ugaszona aż po poziomu mglistej ciszy.

Piąta opowieść trwa ledwie dwie minuty. Struny brzmią teraz niczym rosyjska bałałajka, a flow kołysze się na dość mrocznym wietrze. Ostatnie dwie improwizacje, to ekspozycje sześciominutowe. Najpierw artystka stawia na brudne, zadziorne, niemal post-industrialne inside piano. Na etapie rozwinięcia w tę strugę urokliwych obrzydliwości wciąga pasmo szorstkiego, skowyczącego ambientu, a w ramach zaskakującej puenty post-klasycznie brzmiące, zatopione w głębokim echu frazy z klawiatury. Finałowa opowieść początkowo wydaje się niezwykle filigranowa, a zdobi ją na powrót rozśpiewany głos, tu dodatkowo wsparty instrumentalnie. Punktem kulminacyjnym tej części albumu jest akcja wprost z klawiatury, który przejmuje rytmiczną melodię z sampla, a potem fantastycznie ją rozrzedza, rozwarstwia, doprowadza do stanu agonii. Album wieńczy dwuminutowa, klawiszowa repetycja.

 

Sophie Agnel & John Butcher Rare (Les Disques VICTO, CD 2025). Sophie Agnel – fortepian oraz John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy. Nagranie koncertowe, 40th FIMAV Festival, Victoriaville, Kanada, maj 2024. Pięć improwizacji, 49 minut.

Sophie Agnel Song (Relative Pitch Records, CD 2025). Sophie Agnel – fortepian. Nagrane w Instants Chavires, Paryż, 2022 i 2024. Siedem utworów, 41 minut.




piątek, 2 maja 2025

Michel Doneda & Alexander Frangenheim in Murmuration!


Francuskich opowieści ciąg dalszy! Tym razem powodem nie tyle nowe nagranie, ile fakt, iż redakcja gościła ostatnio w Paryżu i obok mnóstwa niezapomnianych wrażeń turystycznych (jakież to wyjątkowe miasto!) przywiozła także wspomnienia z pewnego dalece smakowitego koncertu oraz kilka nieco starszych płyt dwóch bodaj najwybitniejszych saksofonistów francuskiej sceny kreatywnej – Michela Donedy i Daunika Lazro.

Rzeczeni Doneda i Lazro, choć mają razem już ponad 150 lat, dali w ostatnią niedzielę kwietnia ekscytujący, energetyczny, jakże temperamentny koncert w trio ze swoim dawnym współpracownikiem, skrzypkiem Michaelem Nickiem. Emocji i jakości nie brakowało, a okoliczności … chińskiego centrum kultury, które zwie się Le Temps du Corps, dodawały niebywałej kolorystyki całemu wydarzeniu.

Na talerzu kompaktowego odtwarzacza ląduje dziś stosunkowo świeże nagranie Donedy, poczynione kilka lat temu w Berlinie w towarzystwie niemieckiego kontrabasisty Alexandra Frangenheima. Także ono konstytuuje tezę o wyjątkowej klasie francuskiego saksofonisty. Poniekąd dokładnie to samo można powiedzieć o jego współtowarzyszu podróży. Zapraszamy do odczytu/ odsłuchu albumu Murmuration i obiecujemy, że to nie koniec francuskich opowieści na Trybunie. Bądźcie czujni!



 

Muzycy swoją sześcioczęściową opowieść rozpoczynają w duchu minimalizmu, nasyceni wewnętrznym spokojem. Aurę otwarcia kreuje szum dętego wydechu i delikatny kontakt smyczka, tudzież palców z kontrabasowymi strunami. To rodzaj wstępu do kameralnej trwogi nadchodzących preparacji. Każda pętla narracji wzmaga intensywność i poziom emocji – saksofon piszczy i skomle, raz za razem podsyłając zaskakujące frazy, smyczek pracuje pełnym spektrum, od głębokiego piekła po rozgwieżdżony nieboskłon. Pierwsza opowieść zostaje zwieńczona dość dynamiczną akcją, choć w klimatach lewitującego post-baroku.

W drugiej odsłonie muzycy dostarczają nam więcej melodii – poszarpanej, niekiedy ukrytej pod woalem ekspresji, ale nieskrępowanej, często podawanej wspólnym strumieniem imitacyjnego brzmienia. Intensywność improwizacji najpierw rośnie, potem, już na finiszu, efektownie gaśnie. W kolejnej części Michel i Alexander wspinają się na place i frazują jeszcze wyższym tembrem. Krok ich ekspozycji jest nadspodziewanie taneczny, na etapie rozwinięcia urokliwe przepoczwarzony w posuwiste drony. Tuba lekkiego saksofonu silnie tu rezonuje, a brzmienie smyczka nabiera okazjonalnie efektownej smolistości.

W czwartej opowieści napotykamy na odrobinę post-barokowej medytacji. Wciąż jest z nami fikuśna, rezonująca melodyka, powraca znany z początku albumu minimalistyczny tryb, szczególnie ze strony kontrabasisty. Delikatnie wytłumieni teraz artyści toną w śpiewie, który budują imitując się wzajemnie. Na zakończenie tego odcinka serwują nam sporą dawkę dodatkowych emocji - saksofonista cmoka, kontrabasista riffuje. Intensywność piątej historii faluje niczym umiarkowanie wzburzony ocean. Saksofon szumi i szemrze, smyczek śpiewa i tańczy. Wiele fraz sięga tu nieba, a improwizacja potrafi stawać się niezwykle filigranowa. Emocji znów nie brakuje, zwłaszcza w końcowej fazie improwizacji.

Ostatnia część albumu daje do wiwatu! Smyczek wyjątkowo ostry, aż kaleczy, saksofon od startu w drobnej histerii. Ostra wymiana zdań stanowi oś dramaturgii. Muzycy maszerują ciało w ciało, po równi pochyłej, wypełniają całe spektrum nagrania gorącymi interakcjami, ich frazy bywają bardzo intensywne, ale niepozbawione swobodnego oddechu. W środkowej fazie ekspozycji intrygujący dysonans – saksofon rzęzi i skomle, z kolei kontrabas łagodnie frazuje post-jazzowym pizzicato. Powraca melodia, podskoki wydają się nad wyraz radosne. Ostatnia prosta, to jednak pewne zagęszczenie – brzmienie obu instrumentów zabrudza się, ekspresja rośnie, a finałowy dźwięk zdaje się być zapalczywy, naprawdę dosadny.

 

Michel Doneda & Alexander Frangenheim Murmuration (FMR Records, CD 2023). Michel Doneda – sopranino, saksofon sopranowy oraz Alexander Frangenheim – kontrabas. Nagrane w Studioboerne45, Berlin, 2021/2022. Sześć improwizacji, 48 minut.