Lato wystartowało z kopyta, czas zatem najwyższy, by sięgnąć
po … wiosenne premiery jakże płodnego The Relative Pitch Records. W kwietniu i
maju nowojorski label zrealizował osiem produkcji, z których do wnikliwego
omówienia wybieramy cztery. Wszystkie, jak zawsze, dostępne są w poręcznym
formacie dysku kompaktowego.
Najpierw na recenzencki warsztat weźmiemy dwa post-jazzowe
albumy zrealizowane w składach trzyosobowych, w których wodzirejskie,
saksofonowe role pełnią Panie – jedna z Argentyny, druga z Danii. Potem
sięgniemy po dwa albumy solowe, bardziej eksperymentalne – tu w roli podmiotu
wykonawczego znów Panie – w pierwszej kolejności Amerykanka, potem Argentynka.
Duże emocje przed nami, so welcome!
Camila Nebbia, Kit Downes & Andrew Lisle Exhaust
Morphine Raum, Berlin 2023: Camila Nebbia – saksofon
tenorowy, Kit Downes – fortepian oraz Andrew Lisle – perkusja. Sześć improwizacji,
40 minut.
To trio, konsumujące gorące nazwiska na europejskiej scenie
muzyki kreatywnej, gościliśmy w Polsce pod koniec marca. Album, który dociera
do nas kilka tygodni później potwierdza wszelkie walory tej trójki. Swoboda
działania, mistrzowski warsztat, dobra kontrola emocji, definitywnie
zróżnicowane i niebanalne frazowanie. To album, którego nie sposób nie polubić,
choć po prawdzie niczego wielkiego nie odkrywa.
Po swobodnym, niezobowiązującym, jakże jazzowym otwarciu, muzycy
w drugiej, najdłuższej opowieści odbywają intrygującą drogę od mrocznej ballady
do krwistego free jazzu. Droga powrotna wiedzie przez klasycznie brzmiący duet perkusji
i piana, a jej koniec znów płynie strugą mrocznej ballady, okraszonej blaskiem rezonujących
talerzy. W kolejnej odsłonie ponownie leniwy, mroczny start z Nebbią w roli
głównej, która zbiera frazy z samego dna, a po nim jakże intrygujący rozbłysk, niesiony
nerwowym, niepowtarzalnym drummingiem Lisle’a. Czwarta opowieść jest
filigranowa, lepiona z drobiazgów, ale bodaj najpiękniejsza na całym albumie. W
ostatnich dwóch opowieściach odnajdujemy sporo dynamicznych, post-jazzowych, ale
i post-klasycznych fraz ubranych w zwinne, niebanalne opowieści. W tej pierwszej
bywa bardzo śpiewnie i niekiedy dość łagodnie. W tej drugiej nade wszystko zadziornie,
niemal free jazzowo. Improwizacja zaczyna się wprawdzie w katakumbach
cool-jazzu, ale kończy na ostatnim piętrze nowojorskiego loftu.

Emmeluth, Håker Flaten & Filip Hyperboreal Trio
Northern Studios, Trondheim, Norwegia, maj 2023:
Signe Emmeluth – saksofon altowy, Ingebrigt Håker Flaten – kontrabas oraz Axel
Filip – perkusja. Siedem improwizacji, 43 minuty.
Kolejne trio także twardo stąpa po post-jazzowym gruncie. Zadziorna,
nerwowa, ciągle gotowa do ataku saksofonistka, kontrabasista szyjący raz za
razem kolejne pętle ciekawej narracji i wszędobylski perkusista, która pełni tu
nie tylko rolę odpowiedzialnego za dynamikę i domykanie wątków. Wartka opowieść
nie ma słabych punktów, jakkolwiek wraz z rozwojem sytuacji dramaturgicznej
wydaje się zbyt często powielać pomysły i rzadko urozmaicać środki
artystycznego wyrazu.
Pierwsza improwizacja konsumuje wszelkie atrybuty, jakimi
obdarzyliśmy muzyków w preambule recenzji. Połamany tembr saksofonu, zwinna perkusja
i kontrabas, który rządzi i dzieli, ale nie zawłaszcza nadmiernie przestrzeni
narracji. A wszystko grane na „k” - kolektywnie, kompulsywnie i koherentnie. W
kolejnych opowieściach nie brakuje smaczków, niebanalnych introdukcji, niekiedy
prowadzonych indywidualnie. Pod stopą kontrabasu mości się dużo swingu, a w ustach
artysty pomrukiwania i drobnego gadulstwa. Muzycy rzadziej pochylają się na drobiazgami
i preparują, ale jeśli już to czynią, jak w czwartej opowieści, jest więcej niż
dobrze. Szósta improwizacja trwa tu trzynaście minut, ma swoją dramaturgię, ale
jest przegadana, nieco przewidywalna, bez błysku kreatywności. Intryguje samo zakończenie
płyty. Rodzaj walczyka, może martwego bluesa, która na etapie finalizacji
szczęśliwie nabiera wigoru i udanie puentuje cały album.
Amy Cimini See You When I Get There
Studio A, UC San Diego, maj 2022: Amy Cimini –
altówka. Pięć improwizacji, 36 minut.
Amerykańska altowiolinista zabiera nas tu w niesamowitą
podróż. Jako rzecze sieć globalna, Cimini ma niemal ćwierćwiekowe doświadczenie
w uprawianiu rockowej psychodelii i świetnie je wykorzystuje w trakcie
niedługiego, bystrze unerwionego i bardzo emocjonalnego seta. Pełna
rekomendacja!
Pierwsza piosenka trwa ponad jedenaście minut i
doskonale wprowadza nas w klimat nagrania. Najpierw parada riffów, które toną
po kolana w pogłosie, bo swoje robi tu dobrze sparametryzowana amplifikacja. Narracja
w schemacie down and up nasączona jest kwaśnym posmakiem i udekorowana
post-rockową ekspresją. Samą zaś puentą … post-barokowe śpiewy. Druga opowieść
przypomina delikatne drgania tektoniczne. Smyczek ślizga się po strunach i
łapie melodykę. Potem artystka szarpie za struny i szuka post-klasycznej elegancji,
wreszcie ucieka w mroczne, pulsujące preparacje. Kolejna odsłona dramatu przypomina
śpiewy o mglistym poranku. Post-melodyjne lamenty nabierają tu tajemniczej intensywności,
a potem brudu w szprychy. W czwartej historii struny zdają się mieć więcej prądu
i delikatnie skwierczą. Tu narracja nabiera intrygującego, perkusjonalnego
anturażu i kona w szumie wydychanego powietrza. Ostatni utwór także niesiony
jest niebanalną rytmiką. Altówka skacze jak pasikonik po zroszonej deszczem
łące. Ta urokliwa, minimalistyczna ballada niesie jednak na plecach mrok i
niemal egzystencjalną trwogę. Na ostatniej prostej powracają riffy, które
spinają całość dramaturgiczną klamrą.

Paula Sanchez Pressure Sensitive
Berno, Szwajcaria, styczeń 2021: Paula Sanchez – wiolonczela,
celofan, modulator pierścieniowy. Sześć improwizacji, 31 minut.
Zabawne, że wiolonczela i celofan brzmią po
angielsku bardzo podobnie. Ta koincydencja w kontekście albumu Argentynki nie
jest chyba przypadkowa. Artystka zabiera nas bowiem na półgodzinną wyprawę, w
trakcie której serwuje masywną porcję preparowanych dźwięków, związanych zapewne
z pocieraniem strun wiolonczeli celofanem. A na dokładkę drobny modulator. Jest
naprawdę groźnie - to eskapada dla wyjątkowo wytrwałych i odpornych słuchaczy.
Sam tytuł albumu mówi wszak bardzo wiele.
Intensywny szmer z głębokiej krypty, to pierwsze fonie,
jakie docierają do naszych uszu. To dron brudu, kurzu i mechanicznego cierpienia.
Smyczek, zapewne do pary z syntetyczną materią, zrywają ze strun wszystkie żywe
warstwy – do gołej skóry, rzekłby niewprawiony chirurg. O tych jakże sound-artowych
akcjach Pauli powiedzieć, że to preparacje, to jakby nic nie powiedzieć. Może odnieść
wrażenie, że każdy dźwięk ma tu kolor krwi. W trzeciej odsłonie to już chyba
tylko zgrzyt i pisk. W czwartej opowieści przez moment docierają do nas strzępy
żywych, by nie rzec prawdziwych dźwięków wiolonczeli. A może to jedynie efekt zmęczenia
receptorów słuchu. Efekt fonicznej grozy buduje także coraz bardziej mroczne
echo. W piątej części wydaje się, że artystka przeniosła się do większej
przestrzeni. Ale definitywnie industrialne cierpienie trwa bez ustanku.
Ostatnia akcja zdaje się wyjątkowo dłużyć. Być może ten bardzo przecież krótki
album powinien nieść w sobie choćby źdźbło ratunku. Jakiś dźwięk, który daje
nadzieję.