sobota, 28 stycznia 2017

Joëlle Léandre – kobiece robótki ręczne, wersja długodystansowa


Uprawianie muzyki improwizowanej jest dość skomplikowanym przedsięwzięciem. Przynajmniej z artystycznego punktu widzenia. Słuchanie – w sumie także, zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę reakcję nieprzystosowanego akustycznie otoczenia w postaci rodziny, kota lub sąsiadów (to jest w ogóle muzyka????).

Jeszcze bardziej karkołomnym przedsięwzięciem zdaje się zaś wydawanie tej muzyki, jej upublicznianie, wprowadzanie do powszechnego obiegu na różnorakich nośnikach dźwięku. Jak niejednokrotnie i istotnie ironicznie na tych łamach wspominaliśmy, każdy koncert, czy rejestracja studyjna z muzyką improwizowaną jest już powodem, by wydać nową płytę. Równie homeryckie problemy pojawiają się na etapie edycji samego nagrania. Czy zarejestrowany zestaw dźwięków z muzyką improwizowaną należy traktować jako samoistne dzieło sztuki wypuszczone z rąk świadomego artysty i ze wszelkimi niedoskonałościami, tak akustycznymi, jak i dramaturgicznymi, wydawać tylko i wyłącznie w całości? Czy też mamy moralne prawo, by je ciąć, sklejać i wydawać tylko te fragmenty, które z dowolnego punktu widzenia uznamy za najbardziej wartościowe?

I ostatni już dziś poruszany problem. Czy istnieje w muzyce improwizowanej nadpodaż muzyki? Czy przesyt i nadmiar są takim samym udziałem muzyków, wydawców i słuchaczy, jak niedosyt i niedobór?

Bodaj dekadę temu, na zacnym i nieodżałowanym portalu jazzowym Diapazon.pl, miałem czelność popełnić tekst istotnie krytykujący zarówno pewnego muzyka, jak i jego wydawców, którzy zalewają skromny rynek muzyki improwizowanej kolejnymi nowymi wydawnictwami z jego personaliami. Rzecz dotyczyła wtedy Kena Vandermarka. Być może część z Was zgodzi się ze mną, iż historia pokazała, że miałem dużo racji. Rynek jest przesycony jego muzyką, a on sam w pewnym stopniu wypalił się artystycznie.

Dziś zderzam się emocjonalnie ze wszystkimi wyżej wymienionymi dylematami, gdy przed oczyma stawiam sobie ośmiopłytowe wydawnictwo Joëlle Léandre …A Woman’s Work, wydane przez krakowskie Not Two Records na okoliczność 40-lecia pracy artystycznej tej wybitnej francuskiej kontrabasistki.




Uspokoję potencjalnych nabywców tego dość drogiego wydawnictwa. Muzyka zawarta na ośmiu dyskach jest wyśmienita i godna prezentacji w każdych warunkach. Pytanie jest jednak jedno i to zasadnicze – czy należało wydać je wszystkie razem, w tym samym momencie dramatycznej historii ludzkości, wypełniając przy okazji wszystkie sprawne odtwarzacze CD w tej części galaktyki płytami z muzyką Joëlle?

Zapewne idea powstania tego wydawnictwa związana jest z kilkudniową rezydencją Leandre w Krakowie, w trakcie Jesieni Jazzowej roku 2015. Wtedy to zarejestrowano intrygujące koncerty w kwartecie i w kilku duetach, które dziś odnajdziemy na dyskach 7 i 8 wielopaku. Być może w zderzeniu z rocznicą, o której już wspomniałem, do tychże koncertów doczepiono… sześć kolejnych, nie zawsze już tak nowych, jakkolwiek zawsze premierowych. Powstał duży box, z którym teraz przyjdzie się nam zmierzyć. Omówmy wszystkie nagrania, płyta po płycie.



Pierwszy dysk: Les Diaboliques (Moskwa, 2015r., sześć fragmentów, 54 minuty).

Feminizm w kontrkulturowej walce z patriarchalnym oglądem rzeczywistości, czyli trzy starsze Panie *) w kolektywnej, moralnie wyuzdanej, szalonej i pełnokrwistej improwizacji na fortepian (Irene Schweizer), głos (Maggie Nicols – czasami piszemy Nichols, bo rzeczona dama jest Szkotką, co generuje rozliczne niuanse w zakresie pisowni jej nazwiska) i kontrabas, także głos ludzki (Joëlle Leandre). Wydawnictwa płytowe Diabełków, to zamierzchła epoka (jeszcze przed rokiem 2000), zatem ten moskiewski koncert śmiało możemy zapisać na plus boxu, jak i asumpt do rozbudowy dorobku artystycznego starszych Pań. Brawura, autoironia i eklektyzm wpisane są w strukturę tego emancypacyjnego free improv. Joëlle – niewątpliwie mistrzyni ceremonii - gra pięknie i zdecydowanie lubieżnie. Irene jest wstrzemięźliwa, oszczędna, non-barokowa i lubi cytaty z popularnych melodii, które my także ubóstwiamy. Maggie precyzyjnie mierzy siły na zamiary, albowiem wie, że w pewnym wieku człowiekowi dane są ograniczenia w zakresie artykułowania dźwięków. Szczędzi nam zatem atrakcji fonicznych w wysokich rejestrach. Fragmenty solowe i chwile genialnej, improwizacyjnej koegzystencji we trójkę. Te drugie swoje apogeum osiągają we fragmencie czwartym, gdy w zwarciu, jakkolwiek nieśpiesznie, starsze Panie prowadzą nas onirycznym trójgłosem nad uroczą przepaść, która bynajmniej nie stanowi kresu ich artystycznych możliwości. Potem wszyscy … robimy ogromny krok do przodu! Doskonały koncert!


Drugi Dysk: Duet z Matem Manerim (Paryż, 2011, sześć fragmentów, 41 minut).

Konstruktywnie, kolektywnie, wręcz… kognitywnie. Czułe i intelektualnie dotkliwe zwarcie dwóch nastroszonych złotymi piórkami strunowców (kontrabas vs. skrzypce). Bitwa akustyczna toczona jest na warunkach dyktowanych przez większy z instrumentów. Jednolita, zwarta narracja bez specjalnych zwrotów dramaturgicznych. Udanie udrożnia nasze narządy słuchu, intensywnie masując wystawione na hałas membrany uszne, czystym i bezpretensjonalnym brzmieniem. Wokalne mruczando Leandre w piątym fragmencie dodaje smaczku temu, już i tak dość pikantnemu nagraniu.


Trzeci Dysk: Duet z Lauren Newton (Besancon, 2016, osiem fragmentów, 47 minut).

Wzajemne przekomarzania się dwóch artystek w oparach gęstniejącej groteski. Dialogi, monologi, głosy separatywne i zaśpiewy. Swobodna improwizacja na głos ludzki, poruszający się w wielu stylistykach, łagodny i drapieżny jednocześnie, pozostający w silnie konfrontacyjnym zwarciu z miękkim i melodyjnym kontrabasem, traktowanym, rzecz jasna, smykiem nie mającym końca, ani początku. Nastrój odrobinę kameralistyczny, szczególnie w momentach, gdy Lauren szuka biletu na koncert operowy. Narracja jest nieprzegadana, chwilami tłusta i brawurowa (zwłaszcza, gdy Leandre jest przy głosie!). Na finał anegdota by english, nie do końca uzasadniona dramaturgiczne (wypełniacz?). Ich duet wydany przez Not Two kilka lat temu (Conversations), zdał mi się bardziej pasjonujący.


Czwarty dysk: Duet z Jean-Luc Cappozzo (Besancon, 2015, siedem fragmentów, 44 minuty).

Niezwykle skupiona i wyważona narracja na trąbkę i kontrabas. Surowe, mroczne (noir?) klimaty, oszczędna ornamentyka. Permanentne rozrywanie strun kontrabasu, tym upiornym smykiem, który niczym wygłodniały samiec, czeka u progu nocy na swoją kolejną ofiarę. Cappozzo zwinny jak kot, nie ustaje w zalotach i szuka zwady. Jest cierpliwy, dzięki czemu na sam finał dana mu będzie nagroda. Jego minimalistyczna i czujna sonorystycznie melodyka, pięknie puentuje szorstkość i nieobliczalność tego duetowego spotkania.





Piąty Dysk: Duet z Fredem Frithem (Montreuil, 2016, trzy fragmenty, 40 minut).

Dysonans non-akustyczny, czyli starcie kontrabasu z gitarą elektryczną. Wbrew oczekiwaniom, to akustyczny instrument robi tu więcej hałasu i co rusz ma sprawkę do interlokutora. Frith jest spokojny, czuły i nie szuka problemów. Jego sprzężenia, zgrzyty i szarpanki generowane są z dużą rozwagą, dbałością o brzmienie całości i na ogół skutecznie odnajdują kontekst dramaturgiczny. Leandre nie byłaby sobą, gdyby głosem nie wspierała swoich akustycznych pyskówek. Okazuje się, że i ona potrafi grać na gitarze elektrycznej, mimo, iż w dłoniach … ciągle dzierży jurny kontrabas i ostry, jak brzytwa smyczek. Z oczywistych względów na tym koncercie dominują niskie częstotliwości. Stanowi to poważny atut nagrania.


Szósty Dysk: Solo (Paryż, 2005, pięć fragmentów, 46 minut).

Szamańskie zaśpiewy, stosunkowo zdyscyplinowany kontrabas (choć bez ustanku zmieniają się techniki artykulacyjne Joëlle), przekomarzania i szyderstwa z języka francuskiego (podobnie, jak na jej warszawskim koncercie ostatniej jesieni). Jest szczypta agresji, jest melodia i delikatnie smętne, kameralistyczne zadęcie (bywa piękne na całkiem barokowy sposób). Ferria brzmień, stylistyk, min i wokalnych anegdot. Cała Joëlle!


Siódmy Dysk: Kwartet z Agusti Fernendezem, Evanem Parkerem i Zlatko Kauciciem (Kraków, 2015, trzy fragmenty, 46 minut).
Ósmy Dysk: Duety z w/w muzykami z Kwartetu (Kraków, 2015, cztery fragmenty, 49 minut)

Docieramy, upoceni i umorusani dźwiękami, do kluczowych w tym gigantycznym zestawie dysków nr 7 i 8 – czyli dokumentacji rezydencyjnych koncertów Leandre, jakie miały miejsce jesienią 2015r. w Krakowie. Na początek dwa obszerne fragmenty w kwartecie  - Evan Parker (saksofon tenorowy), Agusti Fernandez (fortepian), Zlatko Kaucić (perkusja i perkusjonalia) i Joëlle Leandre (kontrabas, głos – tym razem, stosunkowo rzadko w użyciu). Przez ponad 32 minuty muzycy grają urocze i jakże kompetentne free improv o istotnie jazzowych konotacjach, jakkolwiek absolutnie niczym nas nie zaskakują (zwłaszcza tenor Parkera). Pierwszy fragment jest w sumie zwartą galopadą i nieustającą eskalacją emocji, przez co – choć dramaturgicznie smakowity – nie może nie zostać skwitowany drobną ambiwalencją. Kaucić – ewidentnie wybitny improwizator  - nie koniecznie dobrze się odnajduje w nagraniach wysoce dynamicznych, co jest raczej skutkiem jego skromnego drum kitu, któremu trudno generować niskie dźwięki (zwykliśmy przy innych okazjach zwać jego instrumentarium jako ground-drums) niż problemów natury artystycznej. Jak pięknie potrafi wieść tenże sam kwartet w spokojniej narracji, gdy dbałość o akustyczny szczegół jest ważna, pokazuje drugi z fragmentów. Leandre i Fernandez fechtują tu tak dobrze, że efekty ich działań nie wymagają specjalnego komentarza. Co ciekawe – trzeci fragment na płycie kwartetowej jest … duetem Leandre i Parkera (miód, malina!).

Dysk ostatni wypełniają już wyłącznie duety. Dwa (pierwszy i trzeci) są spotkaniem kontrabasistki z Kauciciem (ferria barw, ulotnych mikroarcydzieł akustycznych – tak a propos wyobraźni improwizatorskiej tego drugiego). Równie konkretny i artystycznie dobitny jest duet z Fernandezem (co ciekawe, fortepianowe preparacje Hiszpana są tak silnie osadzone w estetyce perkusyjnej, że momentami trudno odróżnić je od tych, które generuje Kaucić – występujący tuż przed tym duetem i tuż po nim). Finał dysku, jak i całego wielopaku, jest udziałem Leandre i Parkera. Ostatnie siedem minut mija spokojnie, w pięknych akustycznie okolicznościach krakowskiej Alchemii i udanie puentuje kilkudniową rezydencję Jubilatki.


Coming Through! – by zacytować tytuł jednego z najlepszych dzieł literackich D.H. Lawrence’a. Tak, zdecydowanie przetrwaliśmy!!!

Pakujemy grzecznie osiem zielonych kopert do zmyślnego pudełka (w międzyczasie czytając rozbudowany dwugłos hymnów pochwalnych na temat Jubilatki), odkładamy owo pudełko na półkę i kwitujemy całą dzisiejszą opowieść dalece retorycznym pytaniem: kiedy – po tej ponad sześciogodzinnej dawce nagrań Joëlle Leandre  – znów sięgnę po ten box lub jakiekolwiek inne nagranie kontrabasistki?


*) nieprawdą jest, że Kobiety nie lubią, jak wypomina im się ich wiek.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz